Joan. VIII 1-12/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Joan. VIII 1-12 |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Rolnicza Drukarnia w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hilek rzeczywiście mosiądz ukradł, ale się nie bardzo tej nocy obłowił, gdyż Lejzorowa utrzymująca szynk, dom zabaw, zajmująca się zarazem paserstwem i stręczycielstwem, dała mu za tę zdobycz tylko trzy ruble. Pieniądze Hilek zaraz następnej nocy przehulał i zostawił w szynku, gdzie baraszkował do rana z jakiemiś nieznajomemi trzema kobietami, które przybyły statkiem z Kijowa, pod eskortą syna Lejzorowej. Gdy przyszedł na robotę, dowiedział się, że kradzież już spostrzeżono i że osztrafowano Gedrasa. To go ucieszyło niezmiernie.
— Ma pies za swoje — warknął z triumfem.
Dalej zaś nie rozmyślał o tym epizodzie swej złodziejskiej praktyki, bo był spokojny, że się udało, powtóre senny był i przepity, a po trzecie musiał się opędzać zgrai młodych robotników, którzy mu dogadywali Józią mechanikówną.
Wśród zgrzytu pilników ślusarni jeszcze zgrzytliwiej rozlegały się ohydne koncepty, dwuznaczniki, przezwiska, sprośne szczegóły. Starsi słuchali obojętnie, chłopaki wyrostki kształciły się w tej językowej szermierce. Hilek zrazu się bronił, potem zaczął się cynicznie śmiać i dopowiadać.
Wreszcie temat zniecierpliwił nawet otrzaskanego z tem życiem i gwarą Nowika, senjora ślusarzy.
— Pyskabyś tak nie rozpuszczał — rzekł — a to doniosą mechanikowi i przez sąd cię do ślubu doprowadzą albo każą na dziecko płacić.
— Oho, niechno zaczepią — to pożałują. Powiem ja lepsze rzeczy w sądzie — warknął Hilek, ale jednak scichł.
Zkolei sala zaczęła komentować wypadek Gedrasa, natrząsać się z niego. Podczas pauzy obiadowej rozeszła się wieść o chrzcinach i dała nowy temat do gawędy; stróż był na wszystkich ustach. Każdy z niesłychaną jednomyślnością dawał mu tytuł „durnia’“.
Tak zeszedł jeden z mnóstwa monotonnych roboczych dni. O zmierzchu zajęczał sygnał, na drogę ku miasteczku wyroił się tłum brudny, osmolony, głodny, biedny i złośliwy. Szli zrazu gromadą, potem zaczęli się rozpełzać, wsiąkać w miasteczkowe mrowie. Wszyscy mieszkali niedaleko fabryki w żydowskich i mieszczańskich domkach, zajmując ciasne klitki, rozwalające się oficynki, zwykle cała rodzina w jednej izbie, subarendując kąty kawalerom, cisnąc się na kupie starzy i młodzi, zdrowi i chorzy, swoi i obcy. Całe życie w niespełnionem marzeniu o czystej i całej odzieży, o sytym żołądku, wygodnej pościeli, cieple, dostatecznym śnie i wypoczynku.
Hilek szedł zrazu z całą gromadą, potem z bandą podobnych jemu kompanów, a wreszcie sam.
Może on jeden z całej fabryki miał właśnie to wszystko, o czem tamci marzyli. Był jedynakiem u matki, która służyła za kucharkę u bogatego, bezżennego urzędnika akcyzy. Kuchnia była obszerna i ciepła, posłanie Hilka czyste i miękkie, jadło sute. Stara bałwochwalczo kochała jedynaka, żyła tylko dla niego, on zaś był jej katem.
Co wieczór urzędnik wychodził do klubu i grał tam w karty do północy, dom cały był dla służby.
Hilek, wchodząc, zastał jak zwykle wieczerzę na stole, ciepłą wodę do mycia, odzież czystą na zmianę i rozpromienioną matkę, czekającą, jak łaski, dobrego odeń słowa. Ale dnia tego Hilek nie raczył jej nawet powitać, nie zdjął czapki, nie umył rąk, tylko cisnął z hałasem w kąt swoje narzędzia i usiadł za stołem.
— Wódki przynieś — burknął.
— Zjedz co ciepłego! Masz kiełbasę z kapustą.
— Wódki daj — nie gadaj, bo pójdę do Lejzorowej.
Stara na tę groźbę, bez protestu postawiła na stole butelkę. Hilek wypił szklankę i po chwili raczył się udobruchać.
— Masz cygaro? — spytał. — Stary przecie choć tego nie zamyka ani ze sobą nie zabiera.
— Mam — ale zjedz-że coś przecie i posłuchaj, co ja dziś za awanturę miałam.
— Możeś doszła nareszcie, gdzie stary chowa pieniądze?
— Ot, co mi z tego!... Toć mu ich nie wezmę. U mnie dzisiaj zrana była mechanikowa. Toć ich Józia podobno zległa.
— No, to i co?... Na to jest baba.
— Oj, Hilek, pocoś ty, synku, tam łaził, i niceś mi nie powiedział? Co ja się nasłuchać musiałam!
— Coś musiała, głupia!... Nie miałaś to sagana z ukropem, żeby tej jędzy oczy zalać?
— Dobrze tobie gadać, ale oni świadki stawią, że tyś się żenić obiecał. Toś ty sobie, nieszczęsny, świat zawiązał! Czy to dla ciebie partja?... Tybyś mógł rzeźnicką jedynaczkę dostać. My już o tem ze starą gadali. Nie od tego są. A teraz?
— A teraz co? Myślisz, że mnie mechaniki złapią? Coś ty tej jędzy odpowiedziała?
— Ano, że z tobą pogadam i że jutro sam u nich będziesz.
— Aha, będę! Niech im kot jajko zniesie! — roześmiał się cynicznie Hilek.
— To ty się nie boisz tych świadków?
— Głupiaś! Pluję na nich i na te świadki.
Rozparł się na stole, pił ciągle wódkę.
— Słuchaj — długo ja tu jeszcze gnić będę?
— Alboż ci tak bardzo źle, synku?... Toć i syty jesteś, i obuty i odziany. Myślisz, lepiej ci będzie gdzieindziej, znajdziesz lżejszą robotę?
— Dureń tylko robi, a mądry panuje. Ale co ty rozumiesz... Twoja rzecz pieniędzy mnie dać.
— Toć oddaję wszystkie.
— Wielka parada. Mnie trzeba tysiąc rubli.
— Matko cudowna! Skądże ja tyle wezmę? Toć wiesz, że nie mam.
Hilek splunął i spojrzał na nią z najwyższą pogardą — potem rzekł:
— No, daj jeść. Niema z tobą co gadać.
Gdy pożarł wszystko, co mu podała, sen go zmorzył. Rzucił się w odzieży na łóżko, a gdy mu chciała buty ściągnąć, oburkliwie zabronił. Usiadła tedy przy nim i zapatrzona miłośnie, czuwała nad niespokojnym, pijackim snem. Około północy Hilek się zerwał.
— Stary jeszcze nie wrócił? — spytał.
— Nie. Co on ci szkodzi?... Tutaj nie przyjdzie.
Hilek nic nie odpowiedział. Ziewnął, wziął czapkę i wyszedł.
— Zaraz wrócisz? — spytała niespokojnie.
— Jak mi się zechce — odmruknął.
Poszedł w ulicę. Noc była bardzo ciemna, zrzadka paliły się na słupach kopcące latarnie, ulice źle brukowane, pełne były błota, puste i głuche.
Niekiedy zdala dobiegał turkot dorożki, gwizdawka nocnego stróża, mignął spóźniony przechodzień z latarką lub pies włóczęga rewidował śmietniki.
Po domach nigdzie nie świeciło już światło, takie miasteczka zasypiają wcześnie.
Hilek szedł bez celu i nie kwapił się. Kierował się ku głównej ulicy, ale nie zamierzał na nią się wynurzyć. Przystanął, słysząc turkot dorożki, zmierzającej ku niemu. Koń zwolnił na wybojach bocznej ulicy i Hilek poznał chlebodawcę matki w powozie. Przeprowadził go złym wzrokiem.
— Bestja. piechotą nie raczy — mruknął, a gdy dorożka minęła, plunął za nią.
— Zdechniesz ty, a ja cię jeszcze dopilnuję — rzucił z wściekłością i zawrócił do domu.
Gdy przyszedł do kuchni, zastał matkę już rozebraną, mruczącą pacierze. Czekała tylko na niego, by lampę zgasić. „Pan“ już wrócił, dom był zaryglowany starannie, drzwi z mieszkania do kuchni mocno zatrzaśnięte. Ta niedbałość urzędnika o dom, gdy z niego wychodził, to skrzętne ryglowanie, gdy wracał, upewniało Hilka, że pieniądze nosił przy sobie. Zaś pieniądze te Hilek postanowił dostać i na nie polował z niecierpliwością i wytrwaniem człowieka, który, co postanowił, spełni.
Nazajutrz Hilek spędził dzień, jak zwykle, ale wieczorem nie poszedł do matki. Wprost z fabryki skierował się do Lejzorowej.
Było to na bocznej ulicy, schodzącej ku rzece, domostwo stare, obszarpane, od frontu szynk i zajazd najniższego gatunku, w głębi labirynt klitek, alkierzyków, składów, stajen, kończący się wreszcie podwórzem, pełnem desek i ogrodzeniem nad rzeką. Klitki te i alkierze roiły się od żydów. Cała liczna rodzina Lejzorowej tam się gnieździła, czterech synów żonatych i trzy córki z zięciami, handlujący i szachrujący, czem można, a szczególnie, czem nie można. Szyld opiewał nad gankiem i latarnią „Zajazd Odeski“, obok tabliczka obwieszczała sprzedaż trunków i „bakalijnych towarów“, na progu przybity był czerwony but i chomąto, namalowane na białej desce.
Oprócz tego wypasano tam gęsi i konie, sprzedawano deski, jedna z córek była pokątną akuszerką, druga farbowała chłopom wełnę, jeden z synów był faktorem i krawcem zarazem. Nie było interesu, któregoby u Lejzorowej nie można było załatwić.
Rodzina ta liczyła członków już czynnych — dwudziestu, odtrąciwszy drugie tyle na małe dzieci. Ożywiona była jednym duchem — zarobku i zbogacenia, solidarna w powodzeniu i katastrofach, słuchająca ślepo matki, wielbiąca zaś ojca. Lejzorową znał każdy. Lejzora nie widywał prawie nikt, spędzał życie w najzaciszniejszym alkierzu, nad Talmudem.
Owóż zdarzyło się, że tego dnia słońce wiosenne zajrzało do izdebki „naucznego“ Lejzora i wywabiło go na ganek. Wyjątkowo dnia tego cały sztab Lejzorowej był rozproszony za interesami, i nad starym dziadkiem czuwała dwunastoletnia Rojza.
Gdy o zmierzchu wróciła Lejzorowa, dziewczynka pochwaliła się, że utargowała trzy ruble, i opowiedziała, że gdy siedziała z dziadkiem na ganku, przyszedł jakiś goj i zażądał mosiężnego kranu. Ona zaś podpatrzyła w alkierzu pod łóżkiem worek z kranami i przyniosła mu. No, i wybrał sobie jeden niewielki, dawał za niego rubla, ale ona zażądała trzy i po krótkim targu zapłacił. Lejzorowa, zamiast pochwały, zarzuciła ją gradem wymysłów, szturchańców i pytań: kto był ten goj, jak wyglądał, skąd przyszedł?
Rojza przerażona uderzyła w płacz, plątała się w odpowiedziach, ale zrozumiała po minach i gestach rodziny, że popełniła coś bardzo złego. Worek z kranami sprzątnięto, rodzice dołożyli jej jeszcze parę szturchańców i srogi rozkaz, aby jeśli kiedy ten goj się pokaże i będzie dowodził, że od niej kran dostał, zaparła się wszystkiego.
Potem starsi poczęli się naradzać, a ją wypędzono do dziadka. Plan obrony był obmyślony — żydzi wrócili do swych zajęć. Co wieczór izba szynkowna i sąsiadujące z nią izdebki i klitki były miejscem zebrania małomiasteczkowych i wiejskich szumowin. Do ich obsłużenia, upojenia, do słuchania, co mówią, do wyzyskania tej zgrai, cały klan Lejzorowej był potrzebny i gremjalnie występował do czynu.
Gdy Hilek się zjawił z roboty, gości już było pełno i on się w szynku nie zatrzymał; jako stary bywalec poszedł do jednego z „gabinetów“. Ale tam czekało go nieprzyjemne spotkanie. Jakaś kobieta rozłożyła na stole węzeł szmat, córka Lejzorowej je roztrząsała i odbywał się zajadły targ o te łachmany.
— Trzy ruble! Kpiny! A co ja zrobię z trzech rubli? To ledwie na trumnę wystarczy, a przecie w kościele każą zapłacić. A skąd wziąć na jaki taki poczęstunek, a mnie co zostanie, za tyle mordęgi? Oszaleliście, Fajga, toć to same korale warte dziesięć rubli, a jedna suknia, toście sami na Wielkanoc szyli, raz włożona! Dawajcie piętnaście, dobrze — ani grosza mniej.
Żydówka wzięła w ręce korale, Hilek je poznał, ale i kobieta obejrzała się i poznała go.
— Aha, jesteś, to dobrze! Może co dasz na pogrzeb córki. I mnie się od ciebie coś należy, że to w domu trzymać muszę. Twoja matusia, fanaberja, nie raczyła nawet przyjść, a i tyś, nicponiu, nosa nie pokazał. Licho wie za co to na mnie spadło, tyle kramu, a teraz trup w izbie. Daj ze trzy ruble.
— Dam, ale korale wezmę! Nu, Fajga, postąp w cenie, bo cię przelicytuję.
— Nu, tobie co do mego interesu — oburzyła się żydówka. — Ty przyszedł tu piwo pić, to ty pij!... Pani Sikorska. Ja powiem ostatnie słowo. Ja dla pani to zrobię, ja dam pięć rubli.
Kobieta zwinęła szmaty w chustkę. Hilek sięgnął, porwał korale, rzucił trzy ruble. Wszczął się zmieszany wrzask Sikorskiej i żydówki o tę zdobycz.
Na to ukazał się z szynkowni syn Lejzorowej, wysłuchał spornej kwestji, kazał siostrze dać za szmaty pięć rubli, dodał Sikorskiej na kredyt garniec wódki i gdy się targ uspokoił, usiadł z Hilkiem za stołem i rzekł cicho:
— Wiesz ty, z tym mosiądzem to trefny interes.
— Co? Może pasek znaleźli? Głupstwo.
— Niema głupstwa w takim interesie. Ja tobie mówię, że coś węszą. A z tym sklepem pod monasterem, to myślisz, że skończone? To także wisi nad tobą. Tyby powinien zmienić powietrze.
— Zmienię. Ale jeszcze mam jedną sprawę. Z gołemi rękoma nie pojadę.
— Nu, a co ty myślisz zrobić z tą mechanikówną?
— Na licha mi ona!
— Z baby takiej można mieć dochód. Ty ją namów ze sobą do Warszawy, to ja jej tam służbę dam, że i siebie i ciebie utrzyma. Dziecko umarło...
Hilek się roześmiał.
— A ty mnie za nią ile dasz?
— Nu, ja tobie dam na drogę dziesięć rubli.
Hilek gwizdnął pogardliwie.
— Szukaj głupich! Mnie nie okpisz. Już ty u niej był i mydło zjadł, a ja ci ją dowiozę, gdzie zechcesz, ale sto rubli dostanę.
Żyd się roześmiał.
— Jak tak bredzisz, to jedźcie sobie sami w świat. Ja tobie ani przeszkodzę, ani pomogę. My wtedy cudze ludzie.
Wstał i wyszedł. Hilek został nad piwem i rozmyślał. Po długiej chwili zjawiła się Lejzorowa.
— Ot ty tutaj? Ja nie wiedziała. Co dopiero pytał o ciebie policjant. Czego oni takie ciebie ciekawe? A tu był jeden od was z fabryki i gadał, co tobie chcą oddać papiery.
— Niech oddadzą!... Wielka mi kara! Mogę i tak żyć, bez tej podłej roboty.
— Nu, pewnie. Nie tyle świata, co w oknie. A ty pamiętasz, że ty mnie trzydzieści rubli winien?
— Skąd? A to sukno, com dał, mało wam jeszcze?
— Co to sukno warte? Co ja z niem zrobię? Jak zaczną za tobą policjanty łazić, to mnie trzeba będzie je pokazać, że od ciebie mam. Może ono kradzione? Ja handluję czystym towarem.
Hilek się porwał, jak tygrys do skoku. Zaryczał przekleństwo, żydówka usunęła się.
— Czego ty szum robisz? Czy ty się skręcił? Tam za ścianą jest kwartalny. Sza! — syknęła. — Ty sobie alkierzem się wynoś. My potem pogadamy. W dzień przyjdź.
I wysunęła się do szynku.
Hilek chwilę posiedział jeszcze, potem czapkę nasunął na oczy i wyniósł się przez alkierz.
Gdy wszedł do matki, pierwszy przedmiot, który ujrzał na stole, był jego pasek, ów zgubiony przy kradzieży mosiądzu.
Pobladł, chwycił go, zwrócił się do matki.
— Skąd ty to masz? — zaryczał.
Kobieta pomyślała, że się tak mocno zdziwił.
— A widzisz!... Odnalazł się. Mówiłeś, żeś zgubił na ulicy, a to w fabryce jakiś człowiek znalazł i odniósł.
— Taki wysoki, bez ręki?
— Skąd wiesz?...
— Wiem, wiem! Zaprowadzisz ty mnie na stryczek, ty głupia. Cieszy się jeszcze! Tfu! Może ci we dwóch tę zgubę odnieśli, a tyś im wypowiedziała całą historię tego rzemienia? Żebyś się była na nim obwiesiła — wrono!
— Hilek, co tobie? Czego się złościsz! Toć twój pasek nowiutki. Rubla za niego dałam. Pewnie, żem rada była, że nie zginął. Ten człowiek mówił, że przy bramie znalazł, żeś ty pytał, czy kto takiego nie widział, więc znalazłszy, że do miasta szedł, to po drodze u mnie zostawił. Nic zato nie chciał.
— Sam był — nikogo więcej?
— On sam przyszedł, ale tu zastał Adasia mechaników, co wstąpił z polecenia matki spytać, czy przyjdziesz. Oj, Hilek, mnie czegoś straszno, jakoś tej dziewczynie tę krzywdę trzeba zagodzić.
— Zagodzę, zagodzę — nie bój się!... Zagodzę z turmy, gdzie ty mnie swą głupotą zaprowadzisz!
— Ależ to powiedz, co ja złego zrobiłam? Rzucasz się i wściekasz, gadasz, jak w malignie!
— Bodajżeś oniemiała! Masz — powieś się ty na tym rzemieniu!
Cisnął jej w twarz pasek i wyleciał jak oszalały. Czuł, że mu się grunt usuwa z pod nóg, ale nie umiał sobie sam radzić w takiej okazji.
Najlepiejby było wyjechać natychmiast, ale papiery były w fabryce, dokąd jechać, nie wiedział i nie miał pieniędzy. W kieszeni były tylko korale Józi. Pomacał je, pomyślał, zastanowił się i poszedł w kierunku mieszkania Sikorskich.
Mieściło się ono w zaułku żydowskim, w oficynie, tak wrosłej w ziemię, że się do izby schodziło jak do piwnicy. W izbie tej mieszkali Sikorscy i troje sublokatorów, ogółem ludzi dziesięcioro. Jedyne łóżko zajmowali Sikorscy, lokatorowie mieli za posłanie tapczany. Pięcioro dzieci mieściło się w wielkiej pace drewnianej pod piecem, na legowisku ze starej słomy i gałganów. Tego wieczora lokatorowie się rozpierzchli, bo nie chcieli nocować z trupem. Zwymyślali i poszli.
Dziecko Józi sinawo-żółte, z twarzą obrzękłą i starą, leżało w trumnie, owinięte w matczyny różowy kaftan. Obok zwłok, skulona na ławce siedziała Józia tak przemęczona, wyczerpana, że ani płakała, ani odczuwała cokolwiek. Z głową, wtuloną w kolana, zdawała się spać. Co miała całych szmat, oddała Sikorskiej, nie miała nawet trzewików — łachman spódnicy, na ramionach brudną, podartą wełnianą chustkę. Włosy jasne, ale rozwichrzone, stargane, potem sklejone, okrywały ją, spadały aż w trumnę, na głowę dziecka. Sikorscy przy stoliku u okna jedli wieczerzę z dziećmi. Za jej pieniądze, osiągnięte ze sprzedaży szmat, nasycali się choć raz na rok, pożerali w milczeniu, z łapczywością istot stałe głodnych. Dzieci robiły wrażenie szczeniąt-włóczęgów, wydzierały sobie kęsy, dławiły się, byle najwięcej połknąć.
Starzy zakrapiali jadło wódką i półgłosem rozprawiali, jakby teraz pozbyć się jak najprędzej kobiety. Nie miała już więcej nic do dania, stawała się ciężarem, a narażała ich tylko na gniew mechaników. Postanowili tedy przetrzymać ją tylko do następnego wieczora, a potem wygnać.
— Nie zimno, nie zmarznie. Niech szuka chleba. My i tak więcej dla niej zrobili, jak rodzice.
I mieli w tem zdaniu zupełną rację.
Na tę chwilę trafił Hilek. Wszedł, jednem spojrzeniem objął całą izbę i roześmiał się.
— Niezgorzej się posilacie na stypie — rzekł. — Dajcie i mnie wódki przy tej okazji.
Na głos jego Józia się zatrzęsła, poderwała głowę. Twarz jej ładna, ale zmizerowana okropnie — zadrgała życiem. Wyciągnęła do niego ręce bez słowa i poczęła płakać. Ale on ją minął, poszedł do stołu, wypił parę kieliszków, zapalił papierosa, rzucił jakiś cyniczny żart i dopiero potem zbliżył się do niej.
— Czego, ty głupia, płaczesz? Zbyłaś kłopotu i tyle. Ależ bachor paskudny, dobrze, że go zakopią. I tyś do ścierki podobna. Masz, wypij wódki i nie rycz, bo plunę i pójdę!
— Hilek! Tyleś dni o mnie nie wspomniał! — jęknęła. — Nie pomyślał, w jakiej ja biedzie przez ciebie!
— Może i pomyślał, kiedy przyszedł.
— Co ja zrobię teraz, nieszczęsna! Rodzice nie przyjmą — gdzie się podzieję? Tylko się utopić!
— Nie lamentuj, bo mi zbrzydniesz! Niechno tego bachora uprzątną, to już z tobą nie bieda. Trzy ruble dałem, korale twoje odebrałem. Nie bój się — nie porzucę ciebie. Masz — wypij i zjedz.
Kobieta wzięła do rąk kieliszek, ale spojrzała na trupa i nie mogła wypić, zęby jej szczękały, łzy rzuciły się do oczu. Hilek się żachnął, sięgnął po jakiś łachman i cisnął na trumienkę. Potem usiadł obok Józi i spytał zcicha:
— Była tu u ciebie Lejzorowa?
— Była, namawiała na mamkę.
— Coś powiedziała?
— Twojam jest. Toć mnie nie dasz na poniewierkę. Ożenisz się, Hilek, mój złoty!
— Juści — byleś mnie słuchała. Ja stąd jutro wyjadę.
— A cóż ja?
— Zabiorę ciebie.
— Naprawdę? Jakiś ty dobry! Ja z tobą w piekło gotowa, ja tobie całe życie rada służyć! Ja wiedziałam, że ty mnie nie porzucisz. A dokąd pojedziem? To ty rzucasz fabrykę?
— Co mi mają oczy wypiekać... Pojedziemy do Warszawy.
— I tam weźmiemy ślub?
— Weźmiemy.
Józia rzuciła mu się do rąk, całowała je, oblewała łzami. Zapomniała o przebytej niedoli.
— Oj Hilek, będę ci pracowała, będę ci dogadzała, będę ci służyła. A znajdziesz tam robotę?
— Żeby tyle biedy! Tylko ty pamiętaj, że jak cię Lejzorowa zbuntuje, to z nami koniec. Ja tu więcej nie przyjdę. Naści trzy ruble, ogarnij się i jutro w nocy żebyś była na stacji, na pociąg. Rozumiesz? A słowa nie piśnij nikomu. No, bywaj zdrowa.
Zatrzymała go za rękę.
— Hilek, możebyś jutro rano na pogrzebie był? — szepnęła nieśmiało.
— Jeszcze co może! — oburzył się i rękę wyszarpnął.
Podczas tej poufałej rozmowy, Sikorscy położyli się spać, dzieci polokowały się w pudle — izbę napełniało duszne powietrze i chrapanie — lampka dogasała. Józia wkrótce pogrążona w zupełnej ciemności, zwinęła się w kłębek na ławce i roiła przyszłe życie. Widziała siebie we własnej izbie, żoną ślusarza, gospodynią wśród własnych statków; rozmyślała, jak będzie zarabiała szyciem i praniem, jak będzie kiedyś przyjmowała u siebie rodziców, albo jak we dwoje — zebrawszy grosza, odwiedzą tutaj znajomych. I ukojona dobrą nadzieją, usnęła wreszcie, wszystkich swych bólów niepomna, z głową, wspartą o trumnę dziecka.
Hilek zaś nie spał wcale tej nocy. Spędził ją w jednym z alkierzyków Lejzorowej na rozmowie poufnej z synem szanownej matrony. Rozmowa była chwilami burzliwa a bezustannie zakrapiana wódką. To też gdy Hilek szedł o świcie do fabryki, wzrok miał szklany, twarz spuchniętą, a chód ciężki.
Gedras otwierał bramę i spotkali się.
Ślusarz się obejrzał, że byli sami i rzekł ze złowieszczym sykiem gadu w głosie:
— Myślisz mnie zakopać, psie! Niedoczekanie twoje! Ale ja ci to popamiętam, ja ci to odpłacę — zobaczysz!... Wymotam ci kiszki — ty szpiegu!
Gedras ani drgnął, jakby nie do niego mówiono. Spojrzał na pijaka i pobrzękując pękiem kluczów, odszedł ku mieszkaniu rządcy.
Hilek wziął się niby do roboty, ale znać było, że o nic już nie dba. Drgnął jednak, gdy dozorca zbliżył się do niego i rzekł:
— Arcimowski — do rządcy!
— A czego tam? — burknął.
— Powie ci, jak tam będziesz.
— Oho, będzie ci ciepło — zaśmiał się kamrat.
Hilek się sekundę zawahał, wreszcie poszedł.
— Mechanik pewnie naskarżył — poczęto szeptać na sali i śmiać się.
Hilek też spodziewał się sprawy o kradzież i po drodze przygotowywał obronę, gotów był do zrobienia burdy w ostateczności. Stracił też narazie rezon gdy wbrew oczekiwaniu rządca podsunął mu papiery, zarobione pieniądze i rzekł lakonicznie:
— Masz tu, co twoje... Możesz ruszać w świat. Tutaj niema dla ciebie miejsca.
— Jakto, proszę pana? A jakiemże to prawem? — zaprotestował bezczelnie.
Ale rządca był to chłop olbrzymi, młody i otrzaskany z charakterem swych podwładnych. Wstał i zbliżył się do niego.
— Jakiem prawem?... Boś złodziej, gałgan i pijak — wymówił powoli, patrząc mu ostro w oczy. — A nie dość ci mego słowa, to pójdziemy po potwierdzenie do policji. Rozumiesz? Zabieraj papiery i pieniądze, milcz i wynoś się!... Jeżeli jedno słowo piśniesz, nie wyjdziesz stąd wolny!...
Zmierzyli się sekundę wzrokiem. Hilek odwrócił oczy, sięgnął po papiery, przeliczył pieniądze, pasował się z żądzą mordu, ale stchórzył, ruszył ku drzwiom.
— Do zobaczenia, ja was rżnąć będę — warknął na pożegnanie i wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą.
Rządcy krew uderzyła do twarzy, chciał krzyknąć na stróża, żeby go wzięli do policji, ale zapanował nad sobą, tylko zadzwonił na posługacza fabrycznego i rzucił:
— Arcimowski uwolniony. Przeprowadź do bramy, aby burdy nie zrobił albo czego nie ukradł.
Ale Hilek zrozumiał, że zgubiłby się awanturą. Wyszedł za bramę spokojnie, z nikim nie rozmawiał i poszedł prosto do Lejzorowej.
Od tej pory nikt go nie widział więcej. Po paru dniach przyszła do fabryki matka, pytając o niego.
Gdy ją objaśniono, skamieniała. Potem, głośno zawodząc, poszła do policji. Nie znalazłszy i tam śladu, poczęła obchodzić znajomych, rozpytywać, badać, dowiadywać się, również bez skutku.
W ostateczności udała się do Lejzorowej, ale i żydówka udała kompletną nieświadomość, dodając zarazem filozoficznie:
— Czego się pani Arcimowska tyle turbuje? Czy to mały chłopczyk? Z fabryki wydalili, to jemu wstyd się zrobił. Pojechał szukać roboty, może do Białegostoku, może do Odessy. Czego się strachać o młodego człowieka? On sobie da rady. Ot, mechanikom gorzej, ta ich Józia to utopiła się podobno. Słyszę, za żelaznym mostem gdzieś chłopi trupa znaleźli. To jest paskudny interes, a pani synek to jeszcze na pana wyjdzie. U niego dobra głowa. Niech pani siedzi spokojnie, on się zjawi, ojoj, co jemu za bieda — taki dobry rzemieślnik!
Arcimowskiej przybyło otuchy i odtąd tylko czekała wieści lub przyjazdu syna. Zbierała dla niego pieniądze i smakołyki, szyła dla niego bieliznę i czekała. Nizały się jej jak różaniec wieczory w ciągiem nasłuchiwaniu czy nie idzie, dnie monotonnego pytania listonosza, czy niema dla niej wieści.
Wszyscy potrosze zapomnieli o Hilku, przestano mówić o zniknięciu Józi mechanikówny, tylko Arcimowska czekała syna, tylko mechanikowa modliła się za duszę córki, a obie nie wiedziały, że tych dwoje nie po robotę poszło, ni w nurt po śmierć, ale że oboje pochłonął rynsztok uliczny, którego ujściem katorga, szpital.
Minęła tak wiosna i lato i listopad zasnuł niebo i ziemię płachtą zimnej wilgoci, gdy pewnego razu jakaś kumoszka wpadła do Arcimowskiej z nowiną, że Hilek powrócił, że go widziano u Lejzorowej. Stara poleciała do szynku, nieprzytomna ze szczęśliwości. Rzeczywiście Hilek był, ale jaki strojny, jakie miał białe ręce i twarz; nie do poznania zmieniony.
Przywitał się z matką dość łaskawie i protekcjonalnie i dalej rozpowiadał gromadzie ciekawych łyków, że ślusarkę rzucił, że jest magazynierem w fabryce koronek i że go zarząd przysłał na wywiady, czy nie dostałby robotnic. Obiecywał złote góry dziewczętom zręcznym i umiejącym władać igłą.
Czereda Lejzorowej krytykowała taki niepewny zarobek, on się zapalał, gwarantował rubla dziennie, wyliczał koszty utrzymania, wreszcie pokłócił się z żydem i zapowiedział, że on łaskę czyni, jeśli tu te propozycje przywiózł, a nie do rozumniejszych ludzi i wyszedł z matką, oznajmiając, że pojutrze pojedzie dalej.
Doczekała się Arcimowska syna, ale mało się nim nacieszyła. Tyle, że raczył sypiać i jeść u niej wieczorem. Cały dzień gdzieś się włóczył, odwiedzał dawnych znajomych, wstąpił też do fabryki Zaremby w czasie obiadowej pauzy, rozmawiał z kolegami o wielkich warszawskich zarobkach i miejskich przyjemnościach. Wypytywał też o miejscowe sprawy.
— A ten bezręki zawsze stróżuje? — zagadnął wkońcu.
— O! ten się zakorzenił.
Gdy robotnicy wrócili do zajęć, Hilek wyszukał Gedrasa. Znalazł go w drwalni, ładującego na wóz drzewo do dworskiej kuchni.
— Jak się miewasz? W złości my się rozstali, ale od tej pory ja rozumu nabrałem i przekonałem się, żeś ty mi usłużył. Przyszedłem podziękować. Dalibóg — myślisz, że kpię? — prawdę mówię. Wypłoszyłeś mnie stąd, gdziebym zgnił przy warsztacie. Znalazłem lżejszy i lepszy chleb na świecie. Gotowym ci piwa postawić. A ty zawsze się mordujesz?
— Ręka mi nie odrośnie. Dobrze i tak, że jeszcze mogę na chleb zarobić. Mnie już nie szukać lepszego.
— Można więcej głową zarobić, niż dwoma rękoma. Jakbyś chciał kiedy lekkiego i sytego kawałka chleba, to się do mnie zgłoś.
Gedras zbył milczeniem propozycję. Podejrzliwy z natury, do Hilka miał niechęć zaległą i szczególną nieufność, ale że przeczuwał w nim złą gadzinę, więc po namyśle rzekł:
— W złości my się rozstali, bo każdy chleba kawałka pilnuje, a ja przez ciebie tylko com nie został na bruku. Broniłem się. Tybyś to samo zrobił.
— Toć mówię, że bez złości wróciłem, a chcesz dowodu, to chodź ze mną na piwo. Funduję, ile strzymasz. Jeźli odmówisz, to mi despekt zrobisz.
Ale Gedrasowi ta uprzejmość wydała się dziwną.
— Ja nie odmawiam, tylko jak wiesz, bez pozwolenia wydalić się nie mogę, a teraz robotę mam. Poproszę rządcy, to może przed wieczorem na godzinę przylecę.
— No, to słowo. Czekam na ciebie u Lejzorowej.
Gdy odszedł, Gedras rozmyślał, że możeby i przyjąć ten poczęstunek, ze złym być w zgodzie, ale go jakiś lęk ogarnął i został.
Zmierzch prędko nastąpił, a z nim jego stróżowanie.
Już był zupełny wieczór, gdy go ktoś pukaniem wezwał do furtki. Był to jeden z robotników.
— Wiesz, dzisiaj Hilek ugaszcza dawnych znajomych. Tak tam piją i hulają — że ha! Przysłali po ciebie, żebyś wstąpił na godzinę do kompanji.
— Zdurzeliście? Toć ja na służbie.
— Ja cię zluzuję, a potem wrócę, jak ty się nacieszysz. Idź.
Sekundę Gedras się zawahał, ale się oparł.
— Bawcie się wesoło. Mnie nie wolno odejść.
Posłaniec przyniósł tę jego odpowiedź do szynku.
Hilek zaklął, ale po chwili jakby o tem zapomniał. Poił kompanów, wszyscy byli podchmieleni, mało kto już na fundatora zabawy uważał. On się wyśliznął do alkierza, poczęli prędko szeptać z synem Lejzorowej.
— Nie przyszedł bestja. Trzeba samemu ryzykować.
— Może do jutra poczekać?
— Pal djabli!... Dorożkarz gotów, wszystko urządzone. Pójdę. Ty ich pój zdrowo. Za godzinę wrócę. Gdzie łachmany?
— W szopie. Weź siekierę.
— Nie trzeba. Dam rady kułakiem.
W szynkowni zabawa stawała się coraz hałaśliwsza, śpiewano, bito, łajano i całowano się — kto jakie miał pijaństwo. Piwo i wódka szły kolejką suto. Kiedy Hilek zniknął i kiedy się odnalazł, tego nikt nie zauważył. To jednak stwierdzono, że nie wrócił tej nocy do matki i gdy nareszcie biesiadnicy w części rozeszli się do domów o własnych siłach, w części przy pomocy żon i dzieci, Hilek został w szynkowni, co wszyscy stwierdzić mogli.
Rano znalazła go tam matka, wpadłszy z okropną wieścią, że tejże nocy jej pana ograbiono na ulicy, gdy wracał z klubu do domu. Policjant znalazł go na ulicy, ogłuszonego, z wywichniętą ręką. Ledwie go docucono i dowiedziano się, że gdy jechał dorożką, jakiś drab wskoczył na stopień, uderzył go pięścią w skroń, potem zadławił za gardło, a potem już nie wiedział, co się z nim działo. Twarzy napastnika nie widział, nie znał też dorożkarza, a raczej nie zauważył. Teraz znowu stracił przytomność i pewnie umrze.
Stara lamentowała, co się z nią stanie, gdy nie wyżyje. Miała zarobioną pensję, obiecał, że jej zapisze graty, a teraz rodzina się znajdzie, zjedzie, nikt jej słowu nie uwierzy.
Hilek słuchał, ziewając, wreszcie rzekł:
— I słusznie zrobią. Głupi tylko tak się urządza, jak ty. Było starego skubać, a nie służyć jak pies za kości. Teraz będziesz żebrała w kruchcie. Na nic się lepszego nie zdasz.
— Aj, synku, nie żartuj! Ja wiem, że ty mnie nie zostawisz w nędzy. Ja tylko się turbuję, że te graty i zarobek tobieby się zdały, a tak, przepadło. Żeby tego zbója za życia robaki toczyły, żeby go te pieniądze na stryczek zawiodły!
— Tyle z twego gadania, co z psiego szczekania. Idź mi z oczu, daj się wyspać. Poco mi skamlesz nad uszami lamenty? Co mnie to obchodzi?
— Chodź spać do domu. Pościelę ci, dobrze wypoczniesz...
— A idź do choroby! Jak zechcę, to przyjdę...
Starowina wystraszona groźnym tonem, powlokła się do domu, do roboty. A było tej roboty coniemiara przy chorym. Cichy dom napełnił się doktorami, policją. Potem zjechała rodzina, węsząc spadek. Arcimowska była na nogach dniem i nocą, Hilek się nie pokazywał. Nie miała ni czasu, ni wolnej myśli o niego się dowiedzieć wobec coraz groźniejszej choroby chlebodawcy.
A po tygodniu urzędnik zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Stara opłakała go szczerze, bo jej jednej do bytu był potrzebny. Po pogrzebie rodzina sprzedała graty, zwinęła mieszkanie i wyjechali, zostawiając w ogołoconej, zimnej kuchni Arcimowską ciężko chorą. Zwaliła ją z nóg troska, zmęczenie fizyczne i zgryzota.
Żyd, właściciel domu, nie rugował jej, bo nie miał narazie lokatorów, a litościwe kumoszki zaopiekowały się chorą. Przeleżała parę tygodni i zwlokła się, ale już zupełna ruina. Zamieszkała „kątem“ u znajomych, i czując się już zupełnie do pracy niezdolną, napisała list do Hilka, a raczej podyktowała znajomemu, co następuje:
— Napisz pan, że dobrzy ludzie odratowali mnie od śmierci, za co daj im, Boże, niebo, bo jakżebym umarła bez niego, nie pobłogosławiwszy — toć on mi jedyny! I że go teraz pytam, jako ze mną zdecyduje, że już zarobić nie zdołam w służbie, ale jemu to jeszcze potrafię i jeść ugotować i szmaty uprać i stancję utrzymać w ochędóstwie, bylem już do śmierci na niego patrzeć mogła. Jeszcze i wnuczęta poniańczę, ciężarem nie będę. Więc, żeby zaraz mi wieść o sobie dał, albo lepiej, żeby sam przyjechał i mnie zabrał, bo ja tych kolei nie znam i boję się, a w mieście wielkiem to zupełnie zdurzeję. On teraz mój opiekun i głowa, to niechże, nie zwlekając, mną się zajmie, bo mi nijako i wstyd, syna takiego mając, u obcych ludzi na łasce być. I niech pan napisze, że go pozdrawiam i błogosławię jako matka i bardzo niecierpliwie go oczekuję.
Znajomy list zbudował i poniosła go stara do Lejzorowej, bo adresu, który jej Hilek dał, zapomniała. Ale syn Lejzorowej także adresu nie pamiętał, i poradził, by tylko napisać „w Warszawie“, to go i tak odnajdą. Nawet sam adres postawił i staruszka, pełna dobrej myśli, rzuciła go na pocztę. Minął tydzień i drugi. Codzień Arcimowska pomimo mrozu i śniegu wlokła się na stację i wracała sama. Znajomi, u których mieszkała, poczęli jej dogadywać, że zawadza, narzekać, że kaszle w nocy, że ciasno w izbie, że drwa drogie. Wtedy sprzedała swą pierzynę i czarną rypsową suknię, resztę rzeczy zostawiła u znajomych i postanowiła sama jechać szukać syna. Zaraz w wagonie trzeciej klasy zapoznała się z żydówką, jadącą do Warszawy, i pod jej opieką dojechała na miejsce. Wylądowała z pociągu wczesnym rankiem zmęczona, odurzona, i zaraz w ścisku zgubiła swoją przygodną towarzyszkę. Została tedy w tłoku, popychana i szturchana, bezsilna, aż wreszcie przykucnęła w jakimś kącie, patrząc osłupiałym wzrokiem na ludzki zamęt. Gdy fala publiczności przepłynęła, zbliżył się do niej posługacz.
— A wy tu czego czekacie?
— Ja do syna przyjechałam.
— A on kto? Tutaj służy? Jakże mu?
— Hilek, Hilary Arcimowski, ślusarz. Taki wysoki, ładny chłopak.
Posługacz się roześmiał.
Na ten śmiech zbliżyło się jeszcze dwóch jego kolegów, poczęli ze starej drwić i żartować, zgromadziło się wreszcie całe grono gapiów i próżniaków, bawili się jej kosztem. Ona tego nie rozumiała, rozpowiadając ze łzami swoje dzieje.
Wreszcie wmieszał się w to policjant, rozpędził gawiedź i rozpytał, kto taka, skąd jedzie, czy ma paszport, a że powtarzała wciąż o tym synu, więc widząc, że z niej więcej nie wydobędzie, zawołał stróża i kazał starą zaprowadzić do cyrkułu.
Tam spędziła Arcimowska kilka godzin, nie rozumiejąc, na co czeka, za co ją strofują, czego od niej chcą.
Była głodna, zmęczona i nieprzytomna. Nareszcie popołudniu jeden z policjantów kazał jej iść za sobą. Zwlokła się z ławy siłą woli i poszła.
Bardzo zimno było i wietrzno. Chłód ją odrazu przejął do kości.
— Panie drogi — rzekła do policjanta — gdzie wy mnie prowadzicie? Czy do syna?
— Czort wie, czy to twój syn. Jak się do ciebie nie przyzna, to cię zamkną do aresztu. Jak śmiesz bez paszportu się włóczyć?
— On mnie pozna, tylko by dojść, bo mnie bardzo słabo. Daleko to, panie?
— Daleko. Daj na dorożkę, to pojedziemy.
— Wydałam co miałam. Myślałam, byle do Warszawy się dostać. Nie wiedziałam, że to taki świat. U nas o kogo spytać, to każdy zna. Ale dojdę, dojdę, choćby najdalej. Spocznę u niego i posilę się i ogrzeję. Jużci koniec będzie mej biedy, byle do niego się dostać.
I szła wytrwale, otulając się chustką, borykając z wichrem, starając się nadążyć policjantowi, który ją burkliwie do pośpiechu napędzał. Jaką drogą szła, co było na ulicach mijanych, ile czasu szła — nie zdawała sobie sprawy. Wiedziała, że idzie do Hilka, i że dojść musi.
Nareszcie weszli w jakąś bramę. Policjant zawołał stróża, spytał, czy tu mieszka ślusarz Arcimowski.
— A mieszka, ale go niema. Tam naprzeciwko w tancklasie przesiaduje.
Wskazał przez ulicę domostwo stare i brudne i szereg okien zasłoniętych wątpliwej czystości firankami. Policjant się tam skierował i weszli do sali, wyglądającej na szynk lub restaurację.
Lampy już się paliły, mętne w kłębach dymu tytoniu i oparów, ohydnego jadła i napojów. Gości było już sporo, panował gwar, śmiechy, szczęk talerzy i szkła. Wśród mężczyzn, pijących i jedzących, snuły się w roli służebnic dziewczyny rozczochrane i zuchwałe, z oczyma szklanemi od bezsenności i trunków.
Na widok policjanta z za bufetu wynurzyła się spasiona postać właścicielki zakładu o wybitnym typie semickim. Podeszła z uśmiechem, pytając, co rozkaże i zapraszając na przekąskę. Policjant wypił parę kieliszków i rzekł:
— Jest tu u was Arcimowski?
— Nie uważałam. Czasem bywa. A co pan od niego chce?
— Nic. Jakaś stara, ot ta, podała się za jego matkę. Trzeba sprawdzić. Zawołajcie go.
— Zaraz się dowiem. Józia — czy Syfon jest?
Jedna z dziewcząt usługujących zbliżyła się i Arcimowska rzuciła się do niej z okrzykiem:
— Józia! I ty tutaj! Gdzie Hilek?
Dziewczyna spojrzała na starą jakimś tępym wyrokiem, otworzyła usta, skamieniała na sekundę, ale w tej chwili matrona z za bufetu popchnęła ją, mówiąc ostro:
— Nie słyszałaś? Syfona tu zaraz przyślij!
Dziewczyna odwróciła się i poszła w głąb sali.
Policjant zakąsił, znowu wypił i gadał z bufetową, Arcimowska wytężała swe wyblakłe, wypłakane oczy w ten punkt, gdzie dziewczyna znikła, zakryta dymem tytoniu. W głowie czuła jakiś szum, zamęt, zawrót, osłabienie śmiertelne i osłupienie. Minęło kilka minut, długich dla niej jak lata, wreszcie rzuciła się naprzód z jękiem:
— Hilek, synku! O Jezu!
Ale ten, co się zbliżył, ten jej rodzony, jedyny ukochany, nie spojrzał na nią. Patrzał zuchwale na policjanta, a czuć było, że tem zuchwalstwem pokrywa niepokój. Ubrany był w miejską tandetę, z zakrojem na eleganta, na twarzy znać było pijaka.
— Ty Arcimowski? — spytał go policjant.
— Ja.
— No, to zabierz do siebie matkę i przedstaw do cyrkułu jej papiery.
— Kogo? Tę starą? A mnie co do niej! Moja matka dawno ziemię gryzie.
— Hilek — jakimś skrzeczącym, nieludzkim głosem wrzasnęła Arcimowska.
Drab popatrzył na nią obojętnie.
— Czego się drzesz? Upiła się jakaś żebraczka i ot, co w policję wmawia, głowę ludziom zawraca.
— To się do niej nie przyznajesz? Nie znasz jej?
— Napaść! Nigdym jej na oczy nie widział.
— Cóżeś stara plotła? Przed urzędem łżesz! Nu, poczekaj, nauczą cię. Marsz!
— A-aa, aaa! — załkała Arcimowska i osunęła się na ziemię. Wokoło już znowu tłum był, gapił się, śmiał, oburzał, a Hilek w ten tłum się wmieszał i zniknął. Zaczęto cucić omdlałą, ale nie przełknęła nawet wody, ktoś chciał wołać doktora, ale właścicielka zakładu poszeptała z policjantem, zjawił się stróż, dorożka, dwóch ludzi wyniosło starą, ułożyli w dorożce, policjant z nią wsiadł — ruszyli. Gdy odjeżdżali, w jednem oknie uchyliła się firanka, ukazała się twarz Józi blada, obrzękła, z oczyma rozszerzonemi grozą i wnet znikła. Dorożka potoczyła się do cyrkułu.
Wieczorem spoczęła Arcimowska już bez troski o dalszy byt, w małej stancji przy prosektorjum szpitala, obok zwłok noworodka, zmarłego w klinice, i ciała okaleczonego w fabryce robotnika, który nie przeżył operacji. Dziecko było podrzutkiem, robotnik nie miał rodziny, ją zapisano jako włóczęgę. Wszyscy troje mogli służyć do sekcji studentom, obejść się bez pogrzebu.