<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Gedras wyszedł na swój nocny dyżur, wstąpił do rządcy, zabrał klucze od bram i rozpoczął monotonną wędrówkę wśród zabudowań gospodarskich i fabrycznych. Chłop był młody, atletycznej budowy, ale kaleka, gdyż mu maszyna zmiażdżyła lewą rękę i wskutek tego skazany był na służbę mało płatną i napół próżniaczą. Od trzech lat był stróżem nocnym u pana Zaremby, który przy miasteczku posiadał folwark i fabrykę odlewów żelaznych i narzędzi. Gedras przybył niewiadomo skąd — już kaleka — papiery miał w porządku, stanął na służbę i odtąd spełniał ją sumiennie, żyjąc jak niektóre zwierzęta, tylko w nocy, znając wszystkich i znany wszystkim, a nie żyjący właściwie z nikim.
Tego dnia rządca, słysząc, że zdejmuje klucze z gwoździa u drzwi, rzekł doń, nie podnosząc oczu od rachunków:
— Nie odchodź od dworskiej bramy, bo pewnie goście z pociągu przybędą do pałacu. Jutro chrzciny panienki.
Gedras skinął głową, zatrzymał się sekundę, patrząc na ścienny kalendarz, jasno lampą oświetlony.
— To jutro 26 kwiecień? — rzekł.
— No, jutro. Więc co? — odparł rządca.
Gedras poczerwieniał, coś zamruczał i spiesznie wyszedł. Klekotka jego odezwała się raz i drugi, coraz dalej, rządca już zapomniał szczególnego pytania. Duży, ciemny cień stróża posuwał się zwolna od budynku do budynku.
Pałac był oświetlony, jeszcze się bawiono w salonie i służba się snuła, więc Gedras w swej wędrówce go omijał i skierował się ku spoczywającym, czarnym gmachom fabrycznym.
Robotnicy przychodzili co rana z miasteczka, nie było tam żadnych mieszkań, palacze dyżurni nocowali tylko przy kotłach, które rozpalano przed świtem. Reszta pracowników przychodziła na sygnał parowy o szóstej rano.
W kotłowni było jeszcze ciemno i cicho, ale gdy Gedras mijał ślusarnię, ujrzał w oknie światło i wszedł do środka. Nie było tam nic nadzwyczajnego: dwaj ślusarze, Józef Nowik i Hilary Arcimowski, stali przy warsztatach swych opodal jeden od drugiego i kończyli jakiś zapewne pilny obstalunek. Dwie małe lampki, wśród cieni wielkiej sali, ledwie oświetlały schylone głowy i ręce pracujących.
Zresztą Gedras znał ich dobrze i rzekł:
— Długo jeszcze zabawicie?
— Jak się uda — odparł Nowik, szpakowaty, krępy majster, zajęty polerowaniem i dopasowywaniem jakiegoś trybu.
Drugi nic nie odparł, piłował coś zawzięcie i gwizdał. Gedras spojrzał nań przelotnie i jakby z niechęcią oczy odwrócił. Nie lubił Hilka. Nowik ozwał się wesoło:
— Przesiedzę choć do rana, ale zarobię pięć rubli. To do młyna tego dzierżawcy ze Sławek. Dobry człek, tak prosił, żeby na jutro wieczór dostał, bo mu młyn stoi.
— A to jutro nie wyśpieszycie?
— Jutro u mnie święto. Chrzciny.
— Oho, razem z panienką? A też dziewczyna?
— Aha. Baśka będzie.
— Dużo ich u was?
— Szóste. Będzie dycht trzy pary.
— Trudno nakarmić pewnie?
— At! Nie głodne tymczasem. Co robić, jak Bóg daje!
Hilek roześmiał się szyderczo.
— Niechno ładne będą, to i potem głodu nie zaznają. Bóg daje dla chłopców na uciechę.
— Jak dla jakich chłopców i naco — mruknął Nowik.
— At — bab dla wszystkich jest dosyta.
Nikt mu nie zaprzeczył. Wiadomo było w fabryce, że Hilek pomiatać mógł dziewczętami, bo szły za nim bandą, choć znany był hulaka, pijak i awanturnik.
— Ty także do tego młyna robisz? — spytał go Gedras.
— Nie, ja za Siwca kończę, bo rękę okaleczył.
— Dziw, że ci się chciało drugiego wyręczyć.
— Siwiec mnie przy okazji zastąpi.
Gedras posłyszał dzwonek u bramy i wyszedł spiesznie. Myślał, że to od pałacu dzwonią, ale to do furty fabrycznej ktoś kołatał. Wyjrzał tedy i zobaczył wyrostka, syna mechanika.
— Czego? — począł parlamentować.
— Czy Hilek tutaj? — odparł chłopak zdyszany.
— Tutaj. Czego chcesz?
— Mnie trzeba do niego na moment.
Gedras furtę otworzył i poprowadził chłopca do ślusarni.
— Hilek! Wyjdź-no tu, coś ci rzekę! — zawołał chłopak.
Ślusarz głowę podniósł, poznał go. Oczy mu źle zabłysły.
— Czegoś tu? Gadaj! Nie mam czasu twoich sekretów słuchać! — krzyknął.
Chłopak się zawahał, potem podszedł do niego i począł zdyszanym szeptem:
— Józia prosi... żebyś przyszedł do nas. Zachorowała... i matka ją chce wypędzić.
— To niech wypędzi! Mnie co do tego!
— Ona strasznie płacze i prosi, żebyś ją ratował. Matka też powiada, że jak przyjdziesz, to jej nie wygoni.
— Idź do stu djabłów! A mnie co za mus, czy interes do was chodzić i godzić baby?
— Mus, nie mus — ozwał się Nowik — ale po sumieniu, to ci wypada tam iść. Zgubiłeś poczciwą dziewczynę.
— Jakem zgubił, to szukać nie myślę ani pilnować takich poczciwych. Jak wam się spodobała — to wy ją sobie znajdźcie.
Chłopak stał — patrzał na niego.
— To ty naprawdę nie pójdziesz? — spytał innym tonem, skupiając się jakby w sobie.
Hilek za całą odpowiedź z błyskawiczną szybkością kopnął go nogą. Ale chłopak uskoczył i plunął mu w twarz.
— Hycel! — syknął zajadle.
Ślusarz rzucił się nań, chwycił za włosy, jął pięściami okładać. Ale wtem poczuł na karku jakieś kleszcze, które go uniosły w górę, potrząsnęły, zdławiły i cisnęły z rozmachem w próżnię. Zatoczył się, padł na ziemię i na chwilę stracił przytomność.
— Idź! Masz jego odpowiedź! — rzekł Gedras do chłopca, popychając go do drzwi, potem się odwrócił.
Hilek się zerwał, stał przed nim i pięściami wygrażał.
— A ty, mańkut, psiakrew, jak śmiesz mnie tykać? Won ty sam! Spuścili cię, psie, z łańcucha, żebyś szczekał na podwórzu, a nie wtrącał się do naszych spraw! Żebyś nie był kaleką, tobyś poznał mnie!
— Ja cię i tak znam. Mnie do twoich spraw nie interes, ale na burdy nie pozwolę. Wychodź — albo pracuj, jeśli nie chcesz, bym cię u rządcy meldował!
Hilek popatrzył nań krwią zabiegłymi oczyma, nic nie rzekł, wrócił do swego warsztatu, zebrał narzędzia i wyszedł.
Gedras szedł za nim, gdy go Nowik zcicha zawołał:
— Dogoni chłopca i utłucze.
Stróż ruszył ramionami z obojętnością, jakby mówił: „Poza obrębem fabryki ja nic nie pomogę“, i Nowik został sam.
Po długiej chwili Gedras wrócił.
— Poszedł?
— Zemknął. Furtkę chłopak zostawił otwartą, jużem go nie dogonił.
— Aleś ty siłacz! Jak szczeniaka za kark podniósł. Musiałeś ty mieć moc, jakeś cały był.
Gedras usiadł, zapalił papierosa.
— Słabszym był wtedy — rzekł powoli. — Moc nie w rękach, a pięść ślepa rzecz i niesprawiedliwa być może.
— Na Hilka słuszna była.
— Zdarzyło się. Ale taka moc często słabszego ukrzywdzi, przed silniejszym stchórzy. Nie wielka sława. Nie pożałowałem ni chwili, gdy mi ją odjęli.
— Gadasz! Jabym ta nie chciał na twojem miejscu być. Szczęście, żeś nie familijny, dlatego mędrkujesz.
— Ja też się dolą nie szczycę, tylko moje kalectwo nie ta ręka. Nie cała zgryzota — nie mieć czem robić.
— Albo co?
— Bywa gorzko nie mieć dla kogo robić.
— Ot, bieda, to się żeń. Ja ci zaraz tuzin naraję. Wszystkim dziw, żeś taki młody i jak mnich żyjesz w kawalerskim stanie.
— Ja nie kawaler. Pięć lat temu, akurat dziś ten dzień — żona mi umarła.
— Aa! — zdziwił się Nowik. — Myślałem, żeś kawaler. Nigdy nic o sobie nie powiesz.
— Nie ciekawe powiadanie. Niema jej i nie będzie. Wspomniałem, że to dziś rocznica.
— No, pewnie, pięć lat, kawał czasu. Już ci próchnieć nie warto przez to całe życie. Kawaler, a wdowiec bezdzietny — to jedno. A ile ci lat?
— Trzydzieści.
— Bierz Wiktę Zorkównę! Ja cię wyswatam, ot jutro u mnie na chrzcinach się spotkacie. Przyjdź, ludziom się po dniu pokaż.
Gedras popatrzył na mówiącego, jakby się wahał, chciał coś powiedzieć, ale słowa nie wymówił i prędko wyszedł.
Nowik ramionami wzruszył.
— Temu bednarza do łba trzeba — zamruczał.
Stróż, wyszedłszy z warsztatów, ruszył drogą prosto w najdalszy kąt gumna, obejrzał się parę razy za siebie, czy go kto nie widzi, skrył się za węgieł stodoły i tam padł na ziemię. Leżał nieruchomy, jak martwy, słychać tylko było jego ciężki oddech.
Od miasteczka zbliżał się po szosie turkot, potem dzwonek u pałacowej bramy zadźwięczał. Gedras się zerwał, biegł na służbę. Byli to goście z kolei na chrzciny panienki.
Zajechało przed pałac kilka dorożek, wszczął się ruch i gwar; dorożki puste odjechały, stróż bramę zamknął i rozpoczął znowu swą monotonną wędrówkę. W miarę postępu nocy gasły wszelkie odgłosy i światła. Już Nowik odszedł, już pociemniał pałac, już ostatni pociąg przeszedł, rozdarłszy powietrze gwizdem, zadudniwszy głucho po moście naprzeciw fabryki, tylko klekotka Gedrasa rozlegała się od czasu do czasu lub w stajniach parsknął koń.
Gedras zmęczył się. Usiadł na ziemi pod murem, objął ramionami kolana, złożył na nich głowę i tak, skulony, zdawał się drzemać. Nagle głowę podniósł: za murem, szosą ktoś szedł. Kroki były powolne, wlokące się, ustawały, czaiły się może po złodziejsku. Stróż uszu nastawił, czatował, patrzał na wierzch muru, spodziewając się, że ów spóźniony gość zechce się tamtędy wdrapać.
Nagle kroki ustały, coś, a raczej ktoś upadł i zajęczał, zawył, zaskomlał, jak trafiony strzałem pies włóczęga. Nic ludzkiego nie było w tym okrzyku, ale był tak przejmujący, że Gedras się zerwał i pobiegł do bramy.
— Ktoś ginie! — myślał, otwierając furtę, i ręce mu się trzęsły ze zgrozy.
Wyjrzał na drogę — pusta była i głucha, opodal pod murem, w mroku szarzał jakiś przedmiot.
Był to człowiek skulony, skręcony jak szmata, nieruchomy, zapewne martwy.
Gedras się na sekundę zawahał, czy nie obudzić rządcy, ale doleciał go znowu ów jęk, rzucił się tedy naprzód.
Na skraju szosy, w kałuży, leżała kobieta, łachmanami ledwie okryta. Na widok zbliżającego się człowieka starała się dźwignąć, uciekać zapewne, ale nie zdołała; poderwała się na rękach i opadła z głuchym jękiem:
— O, Jezu!
— Co tobie? — spytał Gedras.
— Ratujcie! Umieram! — wybełkotała, wijąc się po ziemi.
Potem się wyprężyła i tylko żałosny jęk wyszedł z gardła.
Chwilę się zawahał, czy ją dźwignie swą jedyną ręką, czy iść po pomoc, potem się schylił, spróbował, i aż się zdziwił, że człowiek może być tak lekki. Pod ramiona ją wziął, okaleczonem ramieniem podtrzymał za nogi i poniósł. Zajmował on przy bramie malutki domek o jednej stancji — tam ją wniósł i na swym tapczanie umieścił. Potem zapalił lampkę i przyjrzał się swej zdobyczy.
Było to prawie dziecko, drobne, wątłe, bose, w szmatach obłoconych i podartych. Z twarzy sinobladej patrzały nieprzytomne, zgrozy i osłupienia pełne, wielkie oczy, czarno-okrążone. Z pod chustki wypływały na twarz potem zlane kosmyki ciemnych włosów. Oczy były rozwarte, ale nic nie widziały z otaczających przedmiotów, patrzały w jakąś straszną, czarną otchłań, widziały już — śmierć. Dreszcze wstrząsały całem ciałem, zęby szczękały, ręce odrzucone wpijały się palcami w próżnię, jakby się konwulsyjnie chciały uchwycić życia. I znowu zawyła przeciągle, żałośnie. Pochylił się nad nią i nagle odskoczył przerażony. Zrozumiał — że to dziecko miało zostać... matką.
Przez chwilę zdrętwiał z wrażenia, twarz mu się skurczyła, zbielały usta, potem postawił lampę na stołku i pobiegł do mieszkania rządcy i począł stukać w okno.
— Co tam? — rozległ się po chwili zaspany głos.
— Proszę pana! To ja, stróż.
Rządca się zerwał, przyskoczył do okna, otworzył lufcik.
— Co? Pali się?
— Nie, proszę pana, ale u mnie kobieta rodzi...
— Co? Jaka kobieta? Pijanyś, szelmo!
— Proszę pana, znalazłem za bramą! Co robić?
— Idź mi do stu djabłów! Budzi mnie dla takich bredni. Kto ci kazał zbierać po drodze baby rodzące? I do mnie z tem przychodzi! Jakeś sobie to zwlekł, to sam pilnuj! A to mnie huncwot wystraszył!
Lufcik zamknął z pasją i snać uspokoił żonę, bo po chwili rozmowy zaśmieli się oboje i rządca legł, światło zgasło.
Gedras pozostał bezradny pod oknem. Połajanka rządcy, a potem śmiech oprzytomniły go.
Prawda, sam sobie biedy napytał, teraz nie wiedział co robić. Budzić pałacowej gospodyni nie śmiał, więcej kobiet nie było we dworze, on sam pojęcia nie miał, jak ratować położnicę. Poszedł do swego domku, ale mu było straszno wejść. Pomyślał, żeby do miasteczka po kobietę skoczyć, ale nie wolno mu było wydalać się w nocy poza obręb obejścia, więc stał na drodze wahający się, przerażony, rozglądając się wokoło. Wtem posłyszał około kotłowni ruch. To palacze rozpoczynali pracę.
Zaspani, zmęczeni raczej, niż wypoczęci parogodzinnym snem na ziemi, krzątali się leniwie, ziewając i mrucząc pacierze. Jeden wrzucał polana w czeluść, drugi łupał podpałki. Nawet się nie obejrzeli, gdy stróż stanął we drzwiach.
— Wiecie, co mi się przytrafiło? Poratujcie, ludzie! — zawołał. — Słyszę, na szosie ktoś jęczy, wyszedłem — patrzę — kobieta leży. Podniosłem jak drewno, przyniosłem do izby — a ona rodzi.
Palacze narazie zdumieli.
— Któż ona? Jaka?
— Nie wiem, nie znam!
— Eee!... pewnie mechanikowa Józia... — jeden się zaśmiał, a drugi obojętnie dorzucił:
— Rodzi... no to będą chrzciny.
Ale ich ten wypadek rozbudził, zajął.
— Po drogach szelmy zlegają, jak suki — splunął młodszy.
— Nieznana, mówisz, toć mechanikową znasz? Któraż to być może? — rzekł starszy.
— Żadna z fabryki ni czeladzi. Mała, czarna, ot tyle — dziecko! Jęczy, że aż mi straszno wejść. I co ja poradzę? Ja tu ciebie, Wiktor, zastąpię, skocz po jaką babę, ty wiesz, gdzie która mieszka, mnie nie wolno odejść.
— Zdurzał ty? Ani myślę! — oburzył się młodszy palacz. — Mam po akuszerki biegać! A toć mnie cała fabryka na pośmiewisko poda, a moja żona, co? To już wtedy do domu nie zachodź!
— No, to co ja mam robić?
— Idź do rządcy i melduj!
— Byłem! Wyłajał i przepędził.
— Boś durny — zdecydował starszy palacz. — Pocoś ją brał z drogi? Musi być łajdaczka ostatnia!
— Ja brałby i psa, żeby tak skomlił! Co wiedziałem? A choćbym i wiedział, tobym też sprzątnął, żeby koń nie potratował na drodze. Jakże zostawić? Pijaka na brzeg się ściąga, żeby pod kołami nie był.
— Pijak co innego. Przytrafi się upić najporządniejszemu, a taka...
— Idźcie wy po babę, Antoni — błagalnie rzekł Gedras. — Dam wam rubla, i babie, ile zechce, ale tak nie można bez ratunku człowieka zostawić.
— Jaki to człowiek? Tfu! — splunął stary palacz, a młodszy się zaśmiał.
— Gedras, coś ty bardzo hojny. Może ciebie sumienie gryzie, a ta wiedziała, gdzie, do kogo idzie.
Stróż się zatrząsł.
— Nie kpij, Wiktor! Nie godzi się! Proszę was z duszy — poratujcie!
— Nu, daj rubla, to i tytoniu kupię przy tej okazji i moją starą sprowadzę. Dasz jej rubla, ona znająca kobieta.
— Dam! Ot macie! — odparł Gedras, wydobywając woreczek z pieniędzmi.
Odliczył srebrem dwa ruble, palacz je starannie odrachował, schował, nie kwapiąc się, zbierał do odejścia, szukając czapki, podpasując kożuch, dając Wiktorowi rozporządzenia co do kranów i wentyli.
— Idźcie już! — nalegał Gedras.
— Ot — nic pilnego! Widać, że ty raz pierwszy w takiej okazji. Będzie jeszcze moja siedzieć nad nią cały dzień, obiadu mi nie zwarzy. A gdzie moja fajka?
Marudził jeszcze długą chwilę, a wreszcie poszedł.
Gedras go przez furtę przeprowadził i wrócił pomagać Wiktorowi. Czas mu się wydawał bardzo długim, a wreszcie i rzeczywiście minęła godzina jedna i druga, kotły były rozpalone, para zebrana, na niebie czynił się ranek — palacz nie wracał. Gedras wyszedł do bramy, otworzył ją. Robotnicy już szli drogą, sygnał parowy grał, zaczynał się pracowity dzień.
Nareszcie na końcu roboczej czeredy, nie kwapiąc się, ukazał się palacz z żoną, opowiedzieli już wypadek; kto tylko mijał stróża, rzucał mu gruby żart lub pytanie, rozlegały się drwiące śmiechy i przezwiska. Ten jakby nie słyszał, poprowadził kobietę do swej budy.
Weszli, lampka dogasała, kopcąc, ale już izba pełna była wiosennej zorzy słonecznej i w tym blasku złoto-różowym, jak czarna plama, jak brudna szmata, leżała na ziemi kobieta z głową, odrzuconą sztywnie, z wyprężonemi w kurczu rękoma wpół naga, bez jęku już i skargi.
— Co jej? — zagadnął Gedras, stając w progu.
— A toć już trup! — krzyknęła baba i przypadła na ziemi.
Gedras oparł się o futrynę drzwi i zdrętwiał.
— Jezus, Marja! — wołała baba przerażona. — A dziecko jeszcze żyje. Może i jąby docucić jeszcze można. Leć po doktora, po gospodynię od pańskich dzieci!
Gedras rzucił się naośłep do pałacu. Już się niczego i nikogo nie bał, ani się nie wahał. Już nie nędzarz chory potrzebował ratunku, już w jego chacie była wielmożność śmierci. Na alarm trupa poruszyli się wszyscy: rządca, gospodyni, lokaje, nawet brat pani, przybyły na chrzciny, a doktór z zawodu. Po chwili tłum otoczył domek stróża i wewnątrz pełno było ludzi i gwaru.
Doktór odstąpił pierwszy — nie miał co robić. Popatrzał na zmarłą, złożoną na tapczanie, sztywną, białą, bez kropli krwi, obnażoną na pastwę oczu motłochu i wzgardy ludzkiej, otarł ręce, dobył portmonetkę — wyjął rubla.
— Na pogrzeb! — rzekł, rozglądając się, komuby ofiarę doręczyć. Usunęli się wszyscy.
Wtedy Gedras z tłumu wystąpił, ściągnął ze siebie kożuch i okrył nim trupa, potem klęknął i przeżegnawszy się, począł cicho pacierze.
W izbie nagle ucichł gwar, tłum się cały przeżegnał, jedna z kobiet zdjęła ze ściany gromnicę — zapaliła. Żółty płomyk chybotał się i kopcił, a słońce coraz wielmożniejsze zalewało izbę — i była chwila jasnej ciszy.
Brzęk szabel wezwanej policji przerwał skupienie. Dozorcy fabryczni i folwarczni zapędzili gapiów do roboty; doktór, położywszy na stole rubla, wyszedł. Zostało kilka kumoszek, rządca, Gedras i policja. Zaczęto badać stróża. Opowiedział poraz setny wypadek. Zmarła była wszystkim nieznana, nikt jej w nocy nie spotkał.
Przeszukano odzież, nie znaleziono ani pieniędzy, ani papierów, tylko z prawej dłoni, kurczowo zaciśniętej, wydobyto z trudnością jakąś szmatkę na zerwanym sznureczku. Był to szkaplerz Serca Jezusowego i medalik Ostrobramski. Zerwała je snać z szyi w agonji.
Policja spisała protokół i odeszli. Zajęcia domowe odwołały część kobiet, już tylko został rządca, Gedras i gospodyni dworska, stara Jankowska.
— A cóż z dzieckiem będzie? — rzekła, zaglądając w garść szmat, leżących na ławce pod piecem. — Jeszcze żyje. Trzebaby prędko ochrzcić, nim zastygnie. Dziewczynka.
Gedras rozwinął szmaty, rozległ się cichy pisk, ujrzał drobinę nagą, siną, otwarte, a nic jeszcze nie widzące oczy; przypadł u ławy na kolana, i nie wiedząc, co robić, by to życie utrzymać, jął je rozgrzewać oddechem.
— Toć żyje! Jadłoby! — wyjąkał.
— Ale, posyłaj-że po mamkę! — urągała Jankowska. — Ot, ochrzcij prędzej z wody, bo zamrze lada moment.
— Coś ty narobił, ośle! — wybuchnął rządca. — Teraz koszt pogrzebu, ciąganina, ambaras. Pani się zestraszyła podobno; w sam dzień chrzcin taki paskudny wypadek. Pewnie cię każą ze służby za to wygonić. Z dziesięć rubli to kosztować będzie, licho wie zaco i poco wydatek.
— Ja sam zapłacę — ja sam! — rzekł Gedras. — To dla mnie Bóg zesłał. Ja tę pochowam, a tę wyhoduję, niech żyje. Od Boga mi to, od Boga.
Był bardzo blady, wargi mu się trzęsły, urywane padały słowa.
— Sfiksował — ruszyła ramionami Jankowska.
Lokaj z pałacu wpadł, wzywając rządcy. Stara też się ruszyła i wyszła, mówiąc:
— Po chrześcijańsku ci radzę, ochrzcij, a to grzech będziesz miał, jak tak zamrze.
— Przyślijcie mi kapkę mleka — zawołał za nią błagalnie Gedras.
Pozostał sam i zrozumiał, że oprócz ciekawości próżnej, nic od ludzi mieć nie będzie. Położył tedy dziecko napowrót przy ciepłym piecu, pobiegł do pachtu po mleko. Dano mu butelkę ciepłego jeszcze.
Trudno mu było dać sobie radę jedną ręką, ale wreszcie, udarłszy kawałek koszuli, zrobił smoczek, wziął dziecko na kolana i spróbował napoić.
— Pij, nieboże, pij! Nie zmieraj mi — szeptał. — Toć Bóg cię mi tu zesłał, jakże masz zemrzeć. Ja tyle pokutował, — żyj, Maniuś.
Po twarzy puściły mu się gorące łzy, padały na twarzyczkę dziecka, były jego pierwszą w życiu kąpielą. Rozległo się mlaskanie, maleństwo chciało żyć — piło.
Przez łzy Gedras począł się uśmiechać.
— Stróż, duchem do rządcy — ktoś mu, przebiegając, przez okno krzyknął.
Groza utraty służby, wydalenia, włóczęgi, oprzytomniła człowieka. Rozejrzał się po izbie, zatrzymał oczy dłużej na zmarłej, poczuł, że mu zimno bez kożucha, poczuł głód, jakiś strach przyszłości, gdzie pójdzie, co zrobi z dzieckiem, gdy go wygonią. Skurczył się, głowę zwiesił.
A potem przygarnął dziecko do siebie, pocałował, zawinął w szmaty, ułożył przy piecu, na siebie naciągnął starą kurtę i z głębokiem odetchnieniem wyszedł już na wszystko zrezygnowany.
Rządcę spotkał na podwórzu. Zły był i odrazu począł krzyczeć:
— Ty sobie pamiętaj, żeby mi tego trupa do wieczora nie było! Jakeś sobie sprowadził, to na własny koszt sprzątaj. A cicho, żeby w pałacu i słychać nie było. Ja o niczem wiedzieć nie chcę, ani ambarasu z władzami. Marsz!
O wydaleniu nie było mowy. Gedras odetchnął i odszedł śpiesznie.
Wrócił do stancji, przebrał się odświętnie, wziął z kuferka pieniądze, drzwi za sobą zamknął na klucz i poszedł do miasteczka. Kupił trumnę, zamówił u znajomego kolonisty konia i furę, wydobył w policji potrzebne świadectwo i około południa zziajany, w śmiertelnej trwodze o dziecko — stawił się na plebanji. Proboszcz właśnie po mszy śniadanie pił, gdy Gedras stanął w progu z papierami w garści.
— A co tam? Czego wam potrzeba?
— Przyszedłem o pogrzeb prosić.
— Kto taki?
— Ja nie wiem, proszę dobrodzieja. Dziś w nocy nieznana kobieta u mnie w izbie zmarła przy porodzie. Świadectwo od policji już mam. Pan kazał do wieczora trupa ze dworu uprzątnąć. Zapłacę, ile dobrodziej każe.
— To mniejsza, ale jakże to? Kto? Zupełnie nieznana?
— Powiadają, że może z pociągu wysiadła w nocy. Nikt nie zna. Z drogi podniosłem i u mnie zmarła.
— A wy kto? Nie znam.
— Ja stróż nocny z fabryki pana Zaremby, Gedras.
— Katolik?
— Tak.
— Jakże, że cię nie znam. Nie pamiętam ciebie ani z kościoła, ani ze spowiedzi. Niedawno tu jesteś?
— Już trzy lata.
— U spowiedzi bywasz?
Gedras milczał z oczyma, wbitemi w ziemię.
— Nie bywasz? Czemu? — łagodnie ksiądz spytał.
— Poco? — wyrwało się głucho z piersi człowieka. — Nie godzi mi się do Boga chodzić. On wie, jaki ja.
Ksiądz uważnie na niego popatrzał.
— Dawnoś już u spowiedzi nie był?
— Pięć lat.
— A przedtem bywałeś?
— Bywałem.
— A lepiej ci tak, nieumytemu tyle lat?
— Jak się kto w krwi ubroczy, to go nic nie obmyje.
Zapanowało milczenie.
— Pokaż papiery — rzekł ksiądz. — I opowiedz, jakeś tę kobietę znalazł. A dziecko? Nieżywe?
— Jeszcze żyło, jakem rano wychodził, ale tyle godzin. Już chyba nie zastanę.
Było coś łamiącego się w głosie, ksiądz dosłyszał.
— No, a jak jeszcze zastaniesz żywe? Toć ochrzcić trzeba. Cóż z niem zrobisz? Masz żonę?
— Nie. Sam jestem. Jeśli żywe zostanie, to będzie moje. Uchowam.
— Dobrą masz duszę. Zostawi ci je Bóg. Zobaczysz.
Gedras oczy podniósł. Patrzał na księdza, ciężko mu pracowały piersi, ale milczał.
— Teraz ci pilno do domu. Idź! Przed wieczorem przywieź zmarłą na cmentarz. Ja tam będę, każę mogiłę wykopać, pogrzebiemy. Jutro rano mszę za nią odprawię. Dziecko, jeśli będzie żywe, do chrztu przynieś. Nie lękaj się! Boży dom dla grzesznych, dla chorych, dla słabych, dla smutnych — a ja w nim sługa i lekarz.
— Ile dobrodziej każe zapłacić?
— Porachujemy się później, po chrzcie. Nie lękaj się, nie obedrę cię, wezmę, co mi się należy.
Uśmiechnął się do niego życzliwie, pochylonego do kolan za głowę objął i odprawił słowem:
— Idź do dziecka! Żywe znajdziesz.
— Niech będzie pochwalony — wyjąkał, cofając się, Gedras.
— Na wieki.
Teraz już biegł z powrotem, targany niepokojem czy nie znajdzie w domu dwóch trupów. Ale dziecko żyło i piszczało z głodu. Nakarmił je i zajął się zmarłą. Izbę uprzątnął, zwłoki ubrał w jakieś szmaty, które na dnie kufra chował po żonie, ułożył na tapczanie, świecę zapaloną i krzyżyk na stoliku postawił. Nie śmiał warzyć jadła, więc się chlebem posilił i stróżując tym zwłokom, przesiedział parę godzin obok dziecka na ławie, wyczekując trumny i furmanki.
Na widok trumny nadbiegła garstka gapiów. Gadali, przypatrywali się, krytykowali, dziwili, ale nikt pomóc się nie kwapił. Gedras sam kobietę na pościeli z wiórów umieścił, obrazek święty w ręce włożył, zagwoździli wieko.
— Na cmentarz ksiądz nie przyjmie, zobaczycie — zadecydowali gapie.
— Jest za murem spory plac cholerników.
— Jużci kędyś zakopią — odparł kolonista, ładując z Gedrasem trumnę na wóz, i zaciął konia.
Wóz się potoczył szybko. Gedras uczepił się drabiny, zdając znowu dziecko na Opatrzność.
Chmurno było, deszcz mżył, wiatr napędzał słotę.
Kolonista zapalił fajkę i rozpoczął rozmowę.
— Myślicie dziecko chować?
— A cóż? Nie wyrzucę.
— Oddacie na mamki chyba.
— A kto to weźmie? A skąd zapłacę?
— Toć i mlekiem nie uchowacie. Zamrze. Dziecko nie cielę. Od byle czego zgaśnie. Ho, ho! Rodzona matka nie uchowa często, takie to delikatne.
— A bywa takie, że wszystko przetrzyma.
— Bywa, takie, co to nikomu nie miłe, to na złość żyć będzie. A wiecie, Józia, mechanika, córkę miała. Sądny dzień tam u nich. Gałgaństwo teraz między dziewczętami, o jakiem dawniej i słychać nie było. Ot — memu chłopcu żenić się pora. Strach pomyśleć, na jaką trafi.
— A toć gadali, że Wiktę Prozorowską brać będzie.
— Chciał, ale i ta nie lepsza. Latała za nim, latała aż i wylatała. Ktoby ją teraz brał? Podobno do Białegostoku do fabryki wyjeżdża. Wiadomo już, co to taka fabryka znaczy. Ot ta, co wieziem, pewnie, też do takiej się wlekła.
Kolonista splunął z niechęcią. Gedras milczał.
Jechali przez całe miasto, deszcz już padał gęsty i zmrok nadchodził, gdy stanęli u wrót cmentarza.
— Czyżby ksiądz zakrystjana przysłał? — zdziwił się mieszczanin, poznając bryczkę i konie proboszczowskie w ogrodzeniu.
I zdumiał do cna, gdy z domku grabarza sam ksiądz wyszedł i grabarz z krzyżem i poprowadzili trumnę w daleki kąt, do wykopanej już mogiły.
Odśpiewano zmarłej ostatnie ziemskie pożegnanie, zasypano mogiłę. Żółty piasek padał i deszcz na nią płakał, i zmrok ją pokrył wreszcie i został kopczyk niewielki, z którego rychło i śladu nie będzie.
A przecie przeżyła też życie. Była komuś droga i miła, matczyną może uciechą, człowieczem pożądaniem, mówiono jej „córuś“ i „kochanie“, śmiała się, bawiła, cieszyła życiem, śpiewała, roiła o dobrej doli. I tak przeminęła i tyle po niej zostało, co po zdeptanym na drodze motylu.
Milcząc ludzie odeszli. Ksiądz odjechał, spytawszy Gedrasa o dziecko, przykazawszy, by je jutro do chrztu przyniósł. Grabarz i kolonista domawiali się o poczęstunek, więc stróż sprowadził wódki i w domku grabarza pić poczęto, przeczekując deszcz. Gedras zabawił chwilę, potem wysunął się milczkiem i pobiegł do domu. Czekała go nocna służba. Jak zwykle, o przepisanej godzinie wszedł do rządcy po klucze.
— Aha, jesteś! Posyłałem po ciebie sto razy. Gdzie się włóczysz? — krzyknął nań rządca.
— Chowałem tę kobietę.
— A to nie wiesz, że dziś w nocy magazyn okradli?
Gedras skamieniał.
— Nie wiesz! Naturalnie! Ty po szosie włóczęgów zbierasz, a z pod nosa ci mosiądz wynoszą. Wiesz, ile wynieśli? Dwa pudy. Ktoś ma dorobiony klucz i gospodaruje, jak u siebie, a ty niby wartujesz. Masz pięć rubli sztrafu, a jeśli nie odkryjesz, kto ukradł, to precz pójdziesz! Daję ci tydzień czasu!
Gedras stał i kombinował. Potem zabłysły mu zajadłe oczy.
— To chyba Hilek, proszę pana. Dziś w nocy pracował w ślusarni do późna. On tego nigdy nie robił. Gadał, że za Siwca odrabia. Mnie się to wydawało podejrzane. Ja dojdę.
— Warto. Bo inaczej możesz się wynosić.
Gedras poszedł wprost do magazynu fabrycznego i począł oglądać jak wyżeł drzwi, zamki, okna, drogę wokoło. Przeświadczenie miał, że to Hilek był sprawcą, bo już parę razy się zdarzyło, że z warsztatów to i owo ginęło i w fabryce szeptano, że Hilek na pijatykę do szynku Lejzora nosi różne fanty, miewa zawsze kredyt u żyda.
Przypomniał sobie Gedras, że po rozprawie z chłopcem od mechanika, Hilka już u bramy nie widział, został tedy prawdopodobnie w obrębie fabryki i potem przez mur się przedostał. Począł tedy tropić dalej i obszedłszy mur wokoło, w kącie, za oborami znalazł drabinę porzuconą, jakby ją ktoś nogą strącił, a pełzając po ziemi, znalazł i rzemyk od paska z przerwaną sprzążką. Schował to skrzętnie, odkładając dalszy pościg do dnia.
Noc zeszła bez wypadków. Co czas jakiś stróż wstępował do swej izby, zapalał światło i zaglądał do poduszki na piecu. Gdy dziecko piszczało, poił je ciepłem mlekiem, gdy znajdywał śpiące, słuchał tylko oddechu, otulał i odchodził.
Tak mu zeszło do rana. Odnosząc rządcy klucze, pokazał pasek i poprosił o uwolnienie na cały dzień. Zwykle bowiem miał obowiązek otwierania bramy pałacowej dla gości.
— Dziś cię nie uwolnię. Przecie chrzciny. Kto u bramy będzie? — burknął rządca.
— Poproszę kogo, co mnie zastąpi.
— Zaczynasz się włóczyć i opuszczać — fuknął rządca, ale że formalnie nie zabronił, Gedras najął ogrodnikową na swoje miejsce, rubla jej zapłacił i począł się zbierać do odejścia.
Ubrał się odświętnie, znowu do kuferka po pieniądze sięgnął i niezdarnie począł dziecko do chrztu ubierać.
Ogrodnikowa weszła w tej chwili i poczęła się śmiać.
— Komedja, dalibóg, za biletami pokazywać! Co wy wyprawiacie z tą znajdą?
— Toć trzeba wykąpać. Do chrztu poniosę.
— Dajcie-że mnie, a to z waszych łap żywe nie wyjdzie! Patrzajcie, jaki jednak znający! I wody nagrzał. A pieluszki macie?
Śmiała się, ale jej kobiece serce rozczuliło się do maleństwa.
— Niebożątko, pisklę. Co winne? Ot — żyć chce. Jak to się skarży pokornie. Ot, jak sądzone na świecie zostać, to wszystko przetrzyma. Nawet niezgorsze dziecko i zdrowe. Czarne ma oczki, jak żuczek. No, nie płacz, wykąpię cię, a jak będziesz grzeczna, to jeszcze cię i pokarmię. Ot dola!
Gedras podarł parę swych koszul na pieluszki i przyglądał się kąpaniu, uczył się na niańkę.
Ogrodnikowa rozczuliła się, przemogła zupełnie wstręt cnotliwej mężatki i matki do dziecka występku i gdy było wykąpane i spowinięte, dała mu ssać na drogę do chrztu.
— Sami poniesiecie? A któż kuma?
— Nikogom nie prosił. Dość się naurągali — burknął Gedras.
— Za kumę każda stanie. Takie trzymać, to się bydło wiedzie — rzekła ze śmiechem.
Stróż nic nie odparł, nasunął czapkę na oczy, poduszkę z dzieckiem otulił kożuchem i poszedł.
Na drodze wyminął go powóz, wiozący panienkę do chrztu. Chrzestni rodzice siedzieli na głównem siedzeniu, przed nimi na rękach wystrojonej piastunki dziecko w fali koronek i batystów.
Gedras przeprowadził wzrokiem pański pojazd i kroku przyśpieszył.
— Zajmą księdza, a potem może i na obiad zabiorą, to i wrócę z niczem — pomyślał.
Gdy przyszedł do kościoła, dworski zaprząg stał u bramy, wewnątrz ksiądz mszę żałobną odprawiał; w pierwszej ławce siedzieli państwo i piastunka z dzieckiem, które hałaśliwie objawiało swe niezadowolenie, że musi czekać. Gedrasowa znajda przeciwnie zachowywała się tak cicho, że aż uchylił poduszki, wciąż niespokojny, czy żyje, a potem poklęknął w kącie i cisnąc swą jedyną ręką dziecko i czapkę do piersi, starał się modlić.
Ale nie mógł. Było mu straszno w kościele, czegoś się bał, czegoś się wstydził, czegoś strasznego oczekiwał, chciałby uciekać, skończyć, być sam w swej izbie.
Ksiądz mszę skończył, przeszedł do zakrystji, ruszyli się państwo z panienką, on wciąż klęczał, nie śmiejąc iść, nie wiedząc, co robić.
Zakrystjan wyszedł na kościół, rozejrzał się i prędko do niego podszedł.
— Czemuż nie idziesz? Ksiądz czeka, pytał o ciebie.
Gedras tedy poszedł i znowu w zakrystji u progu stanął. Państwo już byli uszykowani.
Matka chrzestna, młoda, strojna panienka, trzymała już niemowlę, rozmawiając szeptem po francusku z kumem. Był to brat pani, ów doktór, którego Gedras widział poprzedniego rana przy trupie w swojej izbie. Nieco opodal znajomy mu robotnik z żoną stali odświętnie ubrani; kobieta miała także niemowlę na ręku. Wszyscy obejrzeli się na niego, bo ksiądz właśnie w tej chwili skinął nań.
Państwo się usunęli, fabrykanci coś poszeptali ze sobą.
— Chłopak? — spytał ksiądz.
— Dziewczynka — odparł cicho.
Tedy się ksiądz obejrzał, skinął na wystrojoną Jankowską, piastunkę „panienki“.
— Potrzymajcie z nim — rozkazał krótko, biorąc do rąk książkę i rozpoczynając ceremonję.
Jankowska poczerwieniała, otworzyła usta, ale bez protestu wzięła znajdę na ręce.
— Jakie imię? — spytał ksiądz Gedrasa.
— Marja.
— Jakie imię? — spytał panienki.
Zawahała się, ale miała polecenie rodziców.
— Marja — szepnęła.
Zwrócił się do ostatniej pary.
— Jakie imię?
Spojrzeli po sobie.
— Jakie dobrodziej raczy — odparła kobieta.
— Niechże wszystkie Marji służą!
Zwrócił się do państwa, dodając z uśmiechem:
— Ta się najgłośniej dopomina. Od niej zaczniemy.
Ale „panienka“ i po chrzcie nie umilkła. Więc ksiądz spiesznie przeszedł do znajdy, aby rychlej Jankowską uwolnić, a gdy Gedras napowrót dziecko z rąk jej odebrał, rzekł mu:
— Zaczekaj.
Doktór w imieniu szwagra zaprosił proboszcza na obiad do fabryki i państwo odeszli, unosząc krzykliwą chrześcijankę.
— A to czyje? — spytał ksiądz robotnika.
Kobieta rezolutniejsza zabrała głos:
— A to, proszę dobrodzieja, tej Józi, mechanikówny. U nas ona leży, bo rodzice wypędzili, więc uprosiła nas, żebyśmy do Sakramentu doprowadzili. Ale to z tego nic nie będzie, to zamrze pewnie, ledwie już zipie.
Ksiądz dalej nie pytał, ceremonji dokonał, małżeństwo wyszło. Wtedy skinął na Gedrasa.
— Wstąp przed wieczorem do mnie na plebanję. Spiszemy akt zgonu matki i metrykę dziecka.
Gedras położył dziecko na ławce, dobył woreczek z pieniędzmi. Ksiądz go ruchem ręki powstrzymał.
— To potem, aż wszystko będzie w porządku. Niech ci się zdrowo chowa tymczasem!
Uśmiechnął się i dodał żartobliwie:
— Dobrą ci dałem kumę, co? Ja już i nadal jej obowiązki przypomnę. Pomoże ci w chowaniu. No, co? Przyjdziesz do mnie? Nie straszno tutaj?
— Przyjdę — odparł Gedras oszołomiony.
Ale gdy wracał, opadł go lęk tego rozkazu księdza, zbudziła się nieufność, wahanie.
— Poco mi przyjść kazał? Poco te papiery dla dziewczyny, poco ślad, kim ona jest? Wychowam ją sobie za własne. Co komu do niej?
A potem poczuł fizyczne zmęczenie ostatnich chwil, chęć spoczynku, jadła, snu przed nocną służbą, a wreszcie opadły go troski o groźbę rządcy, zawziętość na złodzieja, żal kary pięciorublowej, i zdecydował, że pójdzie do księdza, ale potem, kiedyś...
Wrócił do domu i odrazu dowiedział się od gadatliwej ogrodnikowej, że i państwo, i Jankowska oburzeni są na niego, że się wcisnął zuchwale do zakrystji i wywołał taką kompromitację.
— Wygonią cię niezawodnie — zdecydowała, odchodząc. — Jakże można cisnąć się między ludzi z takiem dzieckiem?
— A toć i mechanikowej Józi przynieśli — rzekł. — Mnie ksiądz sam zawołał. Kazał.
— Głupiś! Trzeba swój rozum mieć. Co teraz zrobisz, jak cię wygonią?
Tego i Gedras nie wiedział, choć cały dzień nad tem przemyślał, choć mu to myślenie nie dało zasnąć ani jeść.
Pod wieczór zjechało się do pałacu więcej gości, chrzciny zapowiadały się huczne. Miał tę tylko pociechę, że o nim nikt narazie nie myślał i nawet rządca nie zdawał się go uważać, gdy o zwykłej porze przyszedł po klucze. Noc była bardzo cicha i ciepła. Otucha jakaś wstąpiła w serce Gedrasa, gdy tak się snuł w tem łagodnem powietrzu i słuchał tonów muzyki z salonów.
— Dobrze im, wesoło, śmieją się, tańczą, to i zapomną. Na oczy się nie pokażę w dzień, w nocy spać będą, to i zapomną — pocieszał się. — Żeby to wszystko tak zapomnieć. Co ja do nich, żeby pamiętali? Nie trza się pokazywać, nie trza żeby i dziecko widzieli. Żebyż nie płakało głośno, to i kto o niem się dowie? Żeby choć zostać na miejscu i złodzieja złapać.
Rozmyślał i kombinował, snując się jak widmo. Potem po północy poczuł zmęczenie, usiadł tedy nieopodal pałacu w cieniu, żeby mu muzyka nie dała się zdrzemnąć i zapatrzony w oświetlone okna, czuwał.
Ciągle, wkółko, mózg jego pracował nad kwestją: „wypędzą“, „nie wypędzą“. Chwilami zdawał sobie sprawę, że bardzo głupio postąpił. Na szosę nie trzeba było wyglądać, kobiety nie trzeba było ratować, no i dziś w kościele poco się pchał „między ludzi“. Nie pił, a jak pijany odurzał.
Ale wnet bunt jakiś wzbierał z głębi. Co on tem za krzywdę komu zrobił, co komu szkodzi to dziecko, że na nie plują? On nie dopilnował magazynu, prawda, osztrafowali go — słuszna, ale za co się gniewają, że do chrztu dziecko przyniósł, co z tego za hańba panience, albo Jankowskiej, kiedy je przecie do Boga przyniósł? Wypędzą: może — moc mają — a zresztą może to już takie i sądzenie jego. Dziecko wtedy zamrze na włóczędze. Wiadomo, stary zmarnieje, drobiazg duszę wyzionie. No i co? Znowu sam będzie.
Poderwało go. Wstał, poszedł do swej stancji. Dziecko płakało. Zapalił świeczkę, zagrzał mleka, począł poić. Wydało mu się takie małe, wątłe, niedołężne.
— Nie będzie i ciebie — szepnął czując, że go coś za gardło dławi, że ma chęć o ścianę tłuc głową z jakiejś bezsilnej rozpaczy.
I znowu nie mógł zrozumieć, czy to życie, ten ledwie tlejący kaganek, który mu los zesłał w doli, zaświeci mu w ciemności, poprowadzi do dnia, czy błyśnie, przemknie, zmiażdży i zgaśnie, jak wtedy — ta maszyna.
Maszyna... Gedras oczy utkwił w płomyk świecy i ze zgrozą widział w pamięci — noc, blask lokomotywy, pędzącej z czarnej głębi — mgnienie — przeleciała — zgasła w oddali.
— Mańka! — wydarło się mu jękiem z gardła.
Ocknął się na swój własny głos, wstrząsnął się cały, rozejrzał błędnie po kątach.
Podobna była izba, ale nie tamta. Podobna była noc, ale nie tamta. Tamto zmiażdżyło wszystko: ją na śmierć prędką, jego na długą pokutę. Już to przeszło, tylko zapomnieć nie można, jak i naprawić nie można.
Dziecko wypiło mleko, usnęło. Gedras je przewinął i na zwykłem miejscu u pieca położył.
Potem przetarł ręką czoło i szepnął:
— Możeby kto posłyszał, co mi jest, lżejby było, nie tak straszno. Inni się wygadają i poweseleją, inni się upiją i zapomną. Ja nie potrafię gadać i komu? Do księdza pójść — rozgrzeszenia nie da pewnie. Straszno. Żebym ja choć wiedział, czy to dziecko za karę mi dane, czy na przebaczenie. Ja nie wiem, nie rozumiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.