<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kłamstwa |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mensonges |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zuzanna znała nadto domyślność barona Desforges, aby mogła przypuszczać, że nie zauważył on zupełnie sceny w gabinecie. Co usłyszał? co myśli? były to dla niej kwestye pierwszorzędnej wagi. Ale odpowiedzi na nie na razie znaleźć nie mogła podczas gdy oparta na ramieniu barona — który podtrzymywał ją, jakgdyby istotnie uwierzył w jej osłabienie — schodziła ze schodów na ganek, przed który zajeżdżały powozy. Twarz barona nic nie zdradzała.
Ona sama nie miała teraz siły rozwinąć właściwych sobie zdolności spostrzegawczych.
Komedya omdlenia nie była zupełnie udaną, bo niespodziana rozmowa z Ireneuszem przejęła ją przerażeniem i boleścią zarazem. Obawiała się, aby młody człowiek pod wpływem silnego wzburzenia nie uczynił stanowczego kroku i nie zerwał z nią na zawsze. Przytem żywe i szczere jej uczucie zadraśniętem było przez tę straszną zniewagę i przez stokroć straszniejsze odkrycie, jakie go Ireneusz dokonał. Drżała jak liść, stawiając na schodach drobne nóżki obute w błękitne atłasowe pantofelki... Taki dreszcz wstrząsa ciałem człowieka, kiedy minie chwila śmiertelnego niebezpieczeństwa, którem u przecież odważnie stawił czoło... Usta jej drżały, rumieńce znikły z policzków. Odetchnęła dopiero spokojniej, znalazłszy się w powozie sam na sam z mężem... Wobec niego przynajmniej nie potrzebowała panować nad sobą. Gdy konie ruszały z miejsca, wychyliła się przez okno, aby raz jeszcze pożegnać barona i teraz na twarzy jego, na którą padało światło latarni gazowej, wyczytała myśl jego.
— Tak, wie o wszystkiem — pomyślała. Co robić?
Powóz oddalił się już a Desforges stał jeszcze chwilę, kręcąc wąsa — co było u niego oznaką wielkiego zakłopotania. Pogoda była ładna, nie kazał więc przyjeżdżać po siebie. Zazwyczaj jeżeli pogoda sprzyjała, wychodząc z teatru, udawał się pieszo do ulubionego klubu na ulicy Boissy-d ’Anglas. Zapalał wtedy trzecie i ostatnie cygaro — bo doktór Noirot na więcej nie pozwalał — i przechodził miarowym krokiem przez ulice miasta, którego — jak słusznie twierdzi — nikt lepiej nie znał od niego.
Desforges bowiem nie był kosmopolitą, nie cierpiał podróży, które nazywał „wałęsaniem się“. Ta wieczorna przechadzka należała do najulubieńszych jego przyjemności. Korzystał z tej chwili, by — jak się wyrażał — zrobić kasę, czyli przebiedz myślą wszystkie zdarzenia upłynionego dnia i uczynić zestawienie przychodu z rozchodem.
Fechtunek, masaż, konna jazda wypełniały rubrykę przychodu — porter, szampan, trufle Zuzanna — stanowiły rubrykę rozchodu. Ilekroć zdarzyło się przekroczyć w czemkolwiek ściśle określone przepisy zwykłego trybu życia, rozważał starannie pobudki, które go do tego skłoniły i rozstrzygał orzeczeniem tak stanowczem, jak wyrok sądowy:
— Opłaciło mi się.
Lub też:
— Na dyabła się to zdało.
A przytem Paryż, w którym od lat dziecinnych stale przemieszkiwał, przywodził mu zawsze na myśl wspomnienia. W człowieku tym była dziwna mieszanina cynizmu i delikatności uczuć; niezadawalając się epikureizmem zmysłów, uprawiał też sztukę pomnażania swego szczęścia przez wspominanie chwil radosnych. W tym domu miewał niegdyś schadzki z zachwycającą kochanką; tamten przypominał mu wykwintne obiady zjadane w przyjemnem towarzystwie.
— Trzeba wyrobić w sobie cztery żołądki, aby módz przeżuwać jak woły — mawiał nieraz — w tem jednem są one godne naśladowania.
Ale dzisiaj, gdy powóz państwa Moraines zniknął mu z oczu, baron rozpoczął swą przechadzkę w smutnem, pełnem goryczy usposobieniu, pomimo, że wieczór majowy był ciepły i pogodny i że dzień cały, do chwili wejścia Ireneusza Vincy do loży, był dla niego wyjątkowo szczęśliwym. Zuzanna nie omyliła się. Desforges domyślił się wszystkiego. Zjawienie się poety zastanowiło go tem więcej, że tegoż właśnie dnia, gdy pożegnawszy Zuzannę, wychodził bramą od ulicy Rivoli, spotkał się oko w oko z młodym człowiekiem, który przyglądał mu się badawczo.
— Kto to być może? Gdzież u licha widziałem już tę twarz? — nadaremnie zapytywał sam siebie. Aha! przypominam sobie teraz — pomyślał, gdy Paweł Moraines oznajmił żonie przybycie młodego poety.
Od pierwszej chwili, spojrzawszy na twarz nowo przybyłego, domyślił się jakiejś tajemnicy. Gdy Zuzanna przeszła do gabinetu, usiadł tak, aby módz śledzić ich niepostrzeżenie. Nie słyszał słów poety, ale z wyrazu jego twarzy, z groźnie zmarszczonego czoła, z ruchów ręki, domyślił się, że robi jakieś wymówki Zuzannie.
Udane jej omdlenie nie zwiodło go na chwilę nawet. Mawiał zwykle, że migreny są dla kobiet wygodnym pretekstem. Gdy następnie sprowadzał kochankę ze schodów, drżenie jej ręki potwierdziło jego domysły; teraz więc, przechodząc placem Opery nie zachwycał się, jak zwykle, pięknością ulicy oświetlonej elektrycznemi lampionami, nie przyglądał się fasadzie teatru, który uważał za jeden z najpiękniejszych gmachów paryzkich, ale w następujący sposób formułował upokarzające dla siebie wnioski:
— Dałem się złapać, choć nie jestem młokos!... Tego trochę nadto!... żeby przynajmniej było dla kogo!...
Tysiące okoliczności powiększało jeszcze jego upokorzenie: Zuzanna potrafiła go oszukać w tak zręczny sposób, że cień nawet podejrzenia nie postał w jego umyśle; wiadomość ta spadła nań jak grom a przytem szczęśliwym współzawodnikiem był jakiś młokos... gryzipiórek! Teraz dopiero przypominał sobie różne szczegóły, na które na razie nie zwrócił był uwagi: zakłopotaną minę poety, gdy nazajutrz po wieczerzy u hrabiny spotkał go u Zuzanny; częste w ostatnich czasach roztargnienie kochanki, oraz czynione przez nią wzmianki o wycieczkach do Luwru lub do magazynów w rannych godzinach.
I on to, baron Desforges, dał się wywieść w pole.
— Byłem ostatnim głupcem! — zawołał głośno. Ale jak ona mogła?...
Największem jednak dla niego upokorzeniem była niemożność zrozumienia, w jaki sposób Zuzanna przeprowadziła swe plany; nie mógł tego odgadnąć teraz nawet, chociaż zachowanie się Ireneusza w loży, było wymownym dowodem prawdziwości jego domysłów. Nie, to nie podlegało żadnej wątpliwości.
Zuzanna musiała być kochanką młodego poety, bo inaczej czyż on pozwoliłby sobie czynić jej wyrzuty i czyż ona odczułaby je tak silnie?
— Ale jak się to stało? — rozmyślał w duchu — nie bywał u niej, bo wiedziałbym o tem od Pawła — nie spotykała go w towarzystwie, bo on nigdzie nie bywa...
Raz jeszcze powtórzył:
— Byłem ostatnim głupcem!
W tej chwili zapałał straszny m gniewem, oburzając się na kobietę, która stała się przyczyną przejmującego go niepokoju. Przechodząc koło kawiarni, odepchnął szorstko dwie kobiety które zaczepiły go bezwstydną propozycją.
— Do dyabła! — pomyślał — wszystkie podobne do siebie!...
Poszedł kilka kroków — a spostrzegłszy że cygaro zgasło:
— I cygara nie więcej warte od kobiet! dodał w duchu.
Nagle zawstydził się swego oburzenia i wzruszywszy ramionami, zawołał pół głosem:
— Byłeś głupcem, mój drogi Fryderyku i jesteś nim dotąd...
Wyjął drugie cygaro, obejrzał starannie i wstąpił do dystrybucyi, aby je zapalić. Tym razem cygaro bardzo mu smakowało:
— Omyliłem się — oświadczył, wypuszczając kłęby wonnego dymu cygara nie zawodzą!...
Przyjemne to wrażenie zmieniło bieg jego myśli. Rozejrzał się wokoło. Dochodził właśnie do rogu bulwaru. Ruch uliczny był tak wielkim jak w dzień biały. Powozy i dorożki pędziły szybko. Latarnie gazowe rzucały fantastyczne światła na rozwijające się liście drzew. Na niebie iskrzyły się miryady gwiazd. Ten widok czysto miejski uspokoił nieco barona, który z spokojniejszym już umysłem tak dalej rozumował:
— Cóż to, miałżebym być zazdrosnym?
Zazwyczaj, ilekroć Wspominano przy nim o tem niemiłem uczuciu, potrząsał głową i mawiał:
— Ten, kto próbuje bałamucić twoją kochankę, daje ten sam dowód uznania twego gustu. Czyż jestem zazdrosnym? Tegoby tylko brakowało!
Przywykłszy przez lat wiele do udawania obojętności wobec ludzi, udajemy ją już wtedy nawet, kiedy nikt na nas nie patrzy. Desforges zawstydził się tej słabości charakteru, jak oficer wysłany w nocy na zwiady do obozu nieprzyjacielskiego wstydzi się okazywać obawy i nie chce jej wyznać przed sobą samym.
— To nieprawda — zaprzeczył baron — nie jestem wcale zazdrosnym.
Przymknąwszy oczy, usiłował wyobrazić sobie Zuzannę w objęciach Ireneusza. Z niemałem zadowoleniem miłości własnej, przekonał się, że przypuszczenie to — aczkolwiek niemiłe — nie sprawiało mu przecież tego bolesnego ściśnięcia serca, które dowodzi zazdrości.
Dla kontrastu przypomniał sobie, że poeta wchodząc do loży miał twarz zmienioną, nacechowaną wyrazem boleści. Tak wygląda człowiek zazdrosny w chwilach, kiedy namiętność weźmie górę nad mocą charakteru. Zestawienie względnego spokoju, jakiego sam doznawał, z rozpaczą współzawodnika — schlebiało tak mile dumie barona, że uczuł się przez chwilę zupełnie szczęśliwym. Roześmiał się wesoło rozmyślając dalej:
— I dlaczegóż miałbym być zazdrosnym? W czem właściwie mnie Zuzanna oszukała? Czyż mogłem tak jak ten naiwny poeta żądać od niej namiętnej wyłącznej miłości? Człowiek pięćdziesięcioletni, czegóż wymagać może? Żeby kochanka była uprzejmą. Ależ ona nią jest! Żeby miał jakby dom rodzinny, w którymby mógł przepędzać wieczory? I tego mi nigdy nie odmówiła. Czegóż mogę żądać więcej? Spotkała silnego, przystojnego chłopca, który nie potrzebuje oszczędzać swego zdrowia, który jej się podobał — cóż dziwnego, że pozwoliła sobie na ten zbytek? Nie mogła przecież wymagać abym ja pozwalał sobie na takie wybryki.. Ale z nas dwuch — jemu przypięto rogi nie mnie.
Był już przed drzwiami swego klubu, gdy w powyższy — czysto francuzki sposób, rozstrzygnął trapiącą go wątpliwość. Użycie brutalnego wyrażenia przyniosło mu pewną ulgę.
— Ciekawym, coby jednak Cruce na to powiedział? — pomyślał znowu.
Zręczny zbieracz starożytności, sprzedał mu raz podrabiany obraz za szalenie wysoką cenę a od tej pory Desforges żywił do niego urazę, połączoną z szacunkiem, jaki zwykle sprytni i chytrzy ludzie okazują tym, którzy potrafili ich wyzyskać. Widział już w myśli, jak w małym saloniku klubu, stary lis opowiadać będzie kilku znanym z zazdrości przyjaciołom przygodę Ireneusza i Zuzanny.
Myśl ta była mu jednak tak przykrą, że nie miał odwagi wejść na schody i minąwszy klub; poszedł dalej w kierunku Pól Elizejskich.
— Ba! ani Cruce, ani inni nie dowiedzą się o tem — pocieszał się w duchu. To jeszcze szczęście, że nie wybrała sobie kochanka, z pośród tych fircyków, którzy teraz kręcą się po salonach — obrócił się i spojrzał na oświetlone okna klubu wychodzące na ulicę Zgody — wybrała poetę, który nie należy do naszego towarzystwa, którego nigdzie nie spotykam i którego sama nigdzie nie wprowadziła ani nie przedstawiła nikomu. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że starała się o zachowanie pozorów... Ot! i teraz także, biedaczka była tak przestraszona, że mogę się czegoś domyśleć... Biedna kobiecina!
— Rzeczywiście, biedna! — mówił dalej do siebie, przechadzając się po cienistej alei — przez tego bałwana, może drogo zapłacić za swoją nieoględność. Ale bo też wściekły był dziś wieczór! Cóż to za brak taktu i wychowania! I to w mojej własnej loży!... O! gorzka ironio!... Gdyby ten poczciwy Paweł nie był tak znakomicie przezemnie utresowanym, Zuzanna byłaby zgubioną. Najgorszem jest to, że sekret naszych schadzek jest w jego ręku i że trzeba będzie pożegnać się z mieszkaniem na ulicy Mont-Thabor. Nie! ten chłopak jest niemożliwy! — było to jedno z ulubionych wyrażeń barona.
Znowu złość go ogarniała — tym razem na poetę, ale ponieważ miał się za rozumnego i trzeźwo patrzącego na rzeczy człowieka, zapanował więc po chwili nad sobą.
— Cóż znowu? Miałżebym gniewać się na niego, że jest o mnie zazdrosnym? Toby było wyśmienite... Zastanówmy się lepiej, w czemby on mógł mi zaszkodzić? Może będzie chciał mnie wyzyskać? Nie, na to jest za młodym... Może napisze artykuł do którego z brukowych pisemek? I na to też się nie zdobędzie, zanadto jest sentymentalnym... A gdyby też uniósł się gniewem i zerwał z Zuzanną? Ach! to byłoby wyśmienite!... Próżne marzenia! Chłopak w jego wieku, goły jak święty turecki, miałby się wyrzekać młodej, szalenie rozkochanej kobiety, której w dodatku grosza płacić nie potrzebuje?.. Szalona myśl! Ale jeżeli postawi warunek, aby Zuzanna zerwała ze mną a ona przez miłość dla niego zgodzi się na to?...
Zaczął teraz rozważać, o ile niewygodnem byłoby dla niego nagłe zerwanie:
— Po pierwsze, stracę Zuzannę; po drugie, gdzież znajdę inną kobietę tak miłą, tak dowcipną i — co najgłówniejsza — tak dobrze znającą moje przyzwyczajenia?... Cóż zrobię z wieczorami? Zresztą Paweł jest najserdeczniejszym moim przyjacielem...
Dopiero przypomniawszy sobie, jak niezbędnym ze względów materyalnych był dla państwa Moraines stosunek z nim, uspokoił się trochę.
— Nie — oświadczył stanowczo, dochodząc do bramy swego pałacu — ona się mnie nie wyrzeknie, on jej nie porzuci i wszystko ułoży się jaknajlepiej... Tak się zwykle dzieje...
Ta pewność siebie i filozofia nie musiały widocznie być tak szczeremi, jak to chciał wmówić w siebie baron, którego jedynej słabostką było uchodzenie za człowieka wyższego. Wieczorem, po raz pierwszy w życiu zniecierpliwił się niesłusznie na kamerdynera, którego sam sobie wykształcił i który od łat wielu pomagał mu ubierać się.
A jednak, pomimo niepokoju trapiącego go więcej, niżeli chciał wyznać nawet przed
sobą samym, pomimo wątpliwości, co mu dalej uczynić wypada, baron, prawdziwy egoista, spał siedem godzin — jak zwykle. Ze wszystkich hygienicznych przepisów, których ściśle przestrzegał dla zapewnienia sobie czerstwej starości, najwięcej wagi przykładał do snu spokojnego i regularnego. Dzięki umiarkowanie czynnemu życiu, racyonalnemu odżywianiu, wstawaniu i kładzeniu się spać ściśle o jednej i tej samej porze a głównie dzięki temu, co nazywał: „uprzątaniem na noc z mózgu wszystkich czarnych myśli“, zdołał tak doskonale przywyknąć do zasypiania o oznaczonej godzinie, że chyba tylko nowy wybuch komuny — najprzykrzejsza rzecz jakiej się spodziewał — mógłby go nabawić bezsenności. Kiedy nazajutrz rano, po doskonale przespanej nocy świeży i wypoczęty, otworzył oczy, zapomniał już tak dalece o wczorajszym gniecie, że uśmiechnął się wesoło na wspomnienie zaszłych wypadków.
— Jestem pewien, że on nie wypoczął tak doskonale rzekł sam do siebie na myśl, że Ireneusz prawdopodobnie spędził tę noc bezsennie Zuzanna także nie spała pewnie... tak była wczoraj wzruszoną... ani Moraines. Ten biedny chłopak traci głowę z rozpaczy,
gdy tylko żona jest choć trochę zmęczona. Słowem, ja jestem najszczęśliwszy z całej czwórki!... Muszę zapamiętać ten dowcip...
Żart ten wprawił go w dobry humor a nadto, gdy doktór Noirot zawyrokował przy mięsieniu:
— Pan baron znakomicie dziś wygląda puls równy, muskuły tak jędrne jak u trzydziestoletniego człowieka...
Zapomniał zupełnie o dawnym niepokoju i gończy. Myślał teraz o tem jedynie, co zrobić, aby wczorajsza scena nie wpłynęła w czemkolwiekbądź na zmianę tak wygodnego trybu życia, do którego był już przywykł. Myślał o tem pijąc — jak zwykle po mięsieniu — smaczną i pachnącą czekoladę, którą przyrządzał kamerdyner, nauczony przez najpierwszego w stolicy cukiernika Myślał o tem podczas rannej przejażdżki konno po lasku bulońskim; myślał podczas śniadania, do którego zasiadał jak zwykle ze starą kuzynką, której powierzył zarząd domem, utrzymywanie bielizny i prowadzenie rachunków, chcąc zawczasu zapewnić sobie siostrę miłosierdzia na lata zgrzybiałej starości.
Ostatecznym wynikiem tych rozmyślań, było postanowienie, dowodzące wysokiej mądrości w sprawach zarówno ogólnej jak i prywatnej polityki:
— Czekajmy! Trzeba zostawić młodemu człowiekowi czas do zrobienia jakiegolwiek głupstwa, któreby popsuło mu interesa... Tymczasem bądźmy bardzo uprzejmi i udawajmy, że nie domyślamy się niczego...
Z tem postanowieniem udał się około drugiej po południu na ulicę Murillo. Zatrzmawszy się po drodze przed wystawą starożytności, spostrzegł przepyszny zegarek w stylu Ludwika XVI, z cyzelowanego złota, otoczony wieńcem róż i mozajką.
— Oto doskonały sposób przekonania jej, że chcę, aby wszystko zostało po dawnemu — pomyślał.
Zapłacił dość umiarkowaną cenę za tę drobnostkę, z nabycia której tem więcej się cieszył, że wszedłszy do saloniku zauważył od pierwszego rzutu oka, z jakim niepokojem Zuzanna oczekiwała jego przybycia.
Podsiniałe jej oczy i kredowa bladość twarzy zdradzały, że przez noc całą musiała rozmyślać nad sposobami wyjścia z tego rozpaczliwego położenia, w jakiem się znajdowała, wskutek sceny z Ireneuszem. Podniosła oczy na barona z taką nieśmiałością, że ten odgadł natychmiast, iż młoda kobieta nie łudziła się nawet przypuszczeniem, aby wczorajsze zajście uszło jego bacznego wzroku. Pokorne to spojrzenie, które uważał za najwyższy hołd, złożony jego umysłowej wyższości, zagoiło ostatecznie ranę, zadaną jego miłości własnej, to też z niekłamanem zadowoleniem, otwierając przyniesione pudełko, zapytał:
— Czy ci się ten zegarek podoba?
— Prześliczny! — zawołała Zuzanna — ach! ten pasterz i ta pasterka są jak żywe istoty...
— Tak — przerwał Desforges — mimowoli zdaje się, że powinniby zaśpiewać znaną niegdyś piosenkę:
„Niewdzięczna Sylwia, której serce oddałem,
Porzuciła mnie dla innego kochanka...“
I dźwięcznym jeszcze, znakomicie wyrobionym głosem, któremu za czasów swej młodości, baron zawdzięczał wielkie powodzenie w salonach, zanucił parę zwrotek piosenki:
„Cierpienia miłosne, trwają chwilę tylko,
Rozkosze miłości trwają życie całe...“
— Pozwól mi ofiarować ci tę rozkochaną parę, taki zegarek nie jest stosownym dla mnie...
— Zawsze mnie psujesz! — odparła Zuzanna z widocznem zakłopotaniem.
— Nie — przerwał Desforges — psuję samego siebie...
A całując ją w rękę, dodał tonem poważnym:
— Wierzaj mi, że serdeczniejszego przyjaciela nie masz na świecie...
I na tem koniec. Jedno słowo więcej — uchybiłby swej godności. Jedno słowo mniej — a Zuzanna mogłaby przypuszczać, że wczorajsze zajście uszło jego uwagi. Delikatność barona przejęła ją szczerą wdzięcznością — tem więcej, że teraz już nie potrzebowała myśleć o niczem więcej, jak tyłku o przejednaniu Ireneusza.
Największą jej troską, podczas bezsennej nocy było co zrobić teraz, gdy obaj ci ludzie zrozumieli swoje stanowisko, aby oszczędzić jednego, nie zrywając z drugim. Porzucić barona? Jej własne postępowanie a głównie okłamywanie męża przez lat tyle czyniły to niemożebnem. Dotychczasowy tryb domu runąłby niechybnie bez pomocy bogatego kochanka. Zrywając z nim, skazywałaby się tem samem na to, aby natychmiast zawiązać inny stosunek tegoż rodzaju, lub też, aby spaść jeszcze niżej, do rzędu, kobiet, opłacanych gotówką.
Z drugiej zaś strony, dalsze podtrzymywanie stosunku z baronem pociągało za sobą konieczność zerwania z Ireneuszem, jak, Desforges nie zrozumie nigdy, że ona okrada go, kochając poetę. Mężczyźni nieufnie zazwyczaj spoglądają na taki podział... A oto baron okazał się na tyle względnym i rozumnym że nie wspomniał nawet słowa o swoich przypuszczeniach. Nie dziw więc, ze nigdy — wtedy nawet, gdy płacił za nią ogromne rachunki — nie wydał jej się tak wspaniałomyślnym jak w tej chwili, kiedy zachowaniem swojem pozwalał jej poświęcić się wyłącznie sprawie przejednania młodego kochanka, pieszczot którego nie mogła i nie chciała się wyrzec.
— Tak, to prawda — pomyślała po wyjściu barona — nie mam serdeczniejszego przyjaciela — i natychmiast, z właściwą kobietom umiejętnością nietracenia nadziei, uszczęśliwiona pierwszem powodzeniem, zaczynała wierzyć, że i inne trudności przezwyciężyć potrafi. Leżąc na szezlongu i bawiąc się machinalnie otrzymanym przed chwilą zegarkiem, rozmyślała nad sposobami odzyskania utraconego zaufania poety. Należało przedewszystkiem zdać sobie sprawę z położenia i poważnie zastanowić się nad niem. Czego się Ireneusz dowiedział? Odpowiedź na to pytanie z jego ust słyszała: widział, że baron i ona wychodzili z domu na ulicy Mont-Thabor. Ponieważ Desforges przez ostrożność wychodził zawsze inną bramą, Ireneusz musiał zatem wiedzieć, że dom ten jest przechodni. Ale czy widział, że wysiadła z powozu i doszła piechotą do bramy wychodzącej na ulicę Rivoli? To było bardzo prawdopodobnem. Gdyby przypadkowo tylko spotkał ją — a w chwilę potem barona, nie byłoby mu to dało pola do rozmyślań. Widocznie więc musiał ją szpiegować. Co go do tego skłoniło? Kiedy widziała go po raz ostatni przed kilkoma dniami, był tak szczęśliwym, tak przekonanym o jej wierności... Jedna tylko okoliczność zdolną była wpłynąć na wzbudzenie jego podejrzeń tak dalece, by aż szpiegować ją zamyślił: okolicznością tą mógł być tylko powrót Klaudyusza. W sercu jej ozwała się nienawiść do tego człowieka!
— Jeżeli jemu istotnie zawdzięczam ten nowy niepokój, zapłaci mi zato — pomyślała.
Ale wnet wróciła myślą do niebezpieczeństwa, które na razie było dla niej kwestyą ważniejszą niż uraza do nieopatrznego Klaudyusza. Fakt był niezaprzeczonym; w ten lub inny sposób, Ireneusz dowiedział się o jej schadzkach z baronem i rozszalały z bólu, nie był w stanie zapanować w pierwszej chwili nad swem cierpieniem. Jak bardzo musiał ją kochać, jeżeli odważył się uczynić tak szalony krok, który o mało nie zgubił jej na zawsze. Nietylko nie czuła żalu do niego, ale przeciwnie, pokochała go jeszcze goręcej. Widziała w tem dowód namiętności uczucia a zatem i swego wpływu na młodego poetę. Tak, nietrudno przyciągnąć znowu kochanka, który tak żywo czuć umie! Potrzebowała tylko zobaczyć go, pomówić z nim i osobiście mu wytłómaczyć znaczenie jej bytności na ulicy Mont-Thabor. Wszak mogła była poprostu odwiedzić chorą przyjaciółkę, która była zarazem znajomą barona. Ale dlaczego wysiadła z powozu przed księgarnią? Miała ochotę użyć przechadzki... A wejście podwójne?... Przecież w tylu porządnych domach są dwa wejścia...
Znając z doświadczenia łatwowierny charakter Ireneusza, nie wątpiła, że potrafi go przekonać. W pierwszej chwili osłupiał pod wrażeniem rzeczywistości, potwierdzającej jego podejrzenia, ale dzisiaj sam już wątpi zapewne i przed samym sobą usprawiedliwia przedmiot swej miłości...
Temi myślami była zajętą, gdy oznajmiano jej, że powóz zajechał. Tak wszechwładnie opanowała ją myśl odzyskania miłości Ireneusza a przytem była tak pewną, że sama jej obecność wystarczy do zwalczania oporu kochanka, że postanowiła niezwłocznie udać się do niego. Dlaczegóż nie miała uczynić tego teraz, skoro nie potrzebowała już obawiać się barona? Wszak w nieporozumieniach miłosnych im prędzej zgoda nastąpi — tem lepiej...
Czyż Ireneusz będzie miał siłę odepchnąć ją, jeżeli zjawi się w mieszkanku, pamiętającem pierwsze jej odwiedziny, jeżeli odda mu się jak naówczas, dając mu tem samem nowy niezbity dowód miłości, jeżeli powie wreszcie:
— Znieważyłeś mnie, spotwarzyłeś, dotknąłeś boleśnie a jednak nie mogę znieść twoich posądzeń ani twojej rozpaczy i... przychodzę!
Raz powziąwszy tę myśl, uchwyciła się jej natychmiast jako jedynego środka, zdolnego uwolnić ją od niepokoju, który ją dręczył od wczorajszego zajścia w teatrze.
Ubrała się z pośpiechem, który zadziwił jej pannę służącą; nigdy może nie wyglądała tak powabnie jak w tej chwili, w jasno popielatej sukni, wązkiej i obcisłej — zgodnie z wymaganiami owoczesnej mody — uwydatniającej znakomicie klasyczne kształty jej ciała. Bez wahania kazała woźnicy jechać na ulicę Coëtlogon... Do tego stopnia już doszła ta kobieta, tak ostrożna i przezorna zazwyczaj!
— Raz jeden nie zwróci niczyjej uwagi — pomyślała, siedząc w powozie — a prędzej będę na miejscu...
Rozmyślania nad względami ostrożności ustąpiły wnet miejsca innym myślom:
— Żeby tylko zastać Ireneusza!... Ale z pewnością musi być w domu. Oczekuje odemnie listu lub jakiegokolwiek innego znaku życia.
To samo mniej więcej pytanie zadawała sobie i tak samo odpowiadała na nie przed dwoma i pół miesiącami, gdy po raz pierwszy jechała do mieszkania Ireneusza.
Tylko różnorodność uczuć, jakich doznawała, dawała jej miarę zmiany zaszłej w niej samej w przeciągu tego czasu. Wtedy do młodego człowieka pchał ją kaprys tylko, namiętny w prawdzie, lecz przelotny. Dzisiaj jechała do niego, ulegając głosowi prawdziwej miłości, która pragnie i pożąda widoku ukochanego, która nic po za nim nie widzi i zdąża śmiało do celu, nie bacząc na trudności i przeszkody.
Tak jest, kochała go sercem, ciałem, duszą, całem jestestwem swojem; miała tego dowód w niecierpliwości, jaką w niej wzbudzał czas trwania jazdy, oraz w obawie, jakiej doznawała na myśl, że powzięty zamiar może spełznąć na niczem. Z niekłamanem a żywem wzruszeniem spostrzegła wreszcie kratę, zamykającą wejście do uliczki. Odludna ta dzielnica, która przed dwoma miesiącami wydała jej się tak ponurą i posępną, wyglądała teraz jak zielony, cienisty gaik, dzięki rozłożystym drzewom, wychylającym się z za parkanu, odgraniczającego ogród od ulicy.
O ileż mniej była wzruszoną wówczas, gdy po raz pierwszy zwracała się do odźwiernego z zapytaniem, czy pan Vincy jest, w domu! I teraz także otrzymała odpowiedź twierdzącą.
Zadzwoniła i podobnie jak wtedy dźwięk dzwonka odbił się echem w jej sercu. Usłyszała skrzypnięcie drzwi a następnie odgłos kroków stąpających szybko i lekko. Nie, to nie były kroki służącej, która wtedy otworzyła jej drzwi, ani też Ireneusza... tak dobrze umiała poznać go po chodzie. Przeczuwała, że zobaczy przed sobą siostrę kochanka, tę panią Emilię, której podczas pierwszej bytności nie widziała.
Nie zdążyła jeszcze zastanowić się nad tem, co czynić wypadało wobec tak niespodziewanego zbiegu okoliczności, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta, w której od pierwszego rzutu oka poznała Emilię po podobieństwie do brata.
Pani Fresneau domyśliła się też odrazu, kim jest nowoprzybyła a widocznie smutek Ireneusza w ciągu ostatnich dni kilku i wiadomości zaczerpnięte od Klaudyusza — spotęgowały jeszcze nieżyczliwe jej usposobienie dla pani Moraines, bo nie tając swej niechęci, na zapytanie młodej kobiety, odparła szorstko i wyniośle:
— Nie pani, mego brata niema w domu. — Poczem chcąc uprzedzić pytanie, o której godzinie Ireneusz wrócić może, dodała: — Wyjechał dziś rano zagranicę...
Odpowiedź, dana Zuzannie przez stróża, wskazywała, że pani Fresneau minęła się z prawdą.
Ale Zuzanna nie mogła wiedzieć o tem, że kłamstwo to było wymyślonem na razie przez panią Fresneau. Musiała przypuszczać i przypuszczała istotnie, że powolna siostra działała według rozkazów obrażonego poety.
Nie pytała o nic więcej, pożegnała gospodynię domu ukłonem, pełnym wytwornej, światowej grzeczności, chcąc tem samem wykazać swą wyższość nad szorstką w obejściu mieszczką. Schodziła ze schodów z boleśnie ściśniętem sercem. Nie pytała już oto czy szorstkość Emilii wynikała z niedyskrecyi Ireneusza, myślała tylko o tem, że on nie chce widzieć jej więcej a myśl ta doprowadziła ją do rozpaczy. Wyszedłszy na ulicę odwróciła się raz jeszcze, by spojrzeć w okno tego pokoju, w którym po raz pierwszy oddała się kochankowi. I wtedy także patrzyła w okno, wyszedłszy od niego i widziała go stojącego za firanką. Może i teraz także stanie w tem samem miejscu dowiedziawszy się od siostry kto dzwonił przed chwilą. Z bijącem sercem czekała parę minut, ale żadna postać nieukazała się w oknie. Wsiadła do powozu, miotana srogim niepokojem, jaki odczuć tylko umieją kobiety prawdziwie kochające i nieszczęśliwe w miłości. W reszcie pod długiej walce z sobą, sprzeniewierzając się zasadzie niepisywania nigdy, wysłała do młodego poety list następującej treści:
Byłam u ciebie, Ireneuszu — i siostra twoja powiedziała mi, że pojechałeś zagranicę. Ale ja wiem, że to jest nieprawdą. Byłeś tam o dwa kroki odemnie... siedziałeś w tym pokoju, w którym sprzęt każdy przecie powinien był przypominać ci czasy, kiedy o mojej szczerości wątpić nie miałeś powodu. Cóżby mnie zatem mogło skłonić do okłamywania cię? Zaklinam cię, przyjdź do mnie choć nu chwilę. Spojrzawszy w moje oczy, wyczytasz w nich to, w co poprzysiągłeś wierzyć na zawsze, że jesteś mi życiem, rajem, światem całym! Od wczorajszego wieczoru nie wiem, co się ze mną dzieje. Okrutne słowa twoje dźwięczą mi nieustannie w uszach. Nie, to niepodobna, abyś ty się tak do mnie odzywał. Zkądżeby w sercu twojem zrodziło się tyle goryczy, tyle nienawiści nieomal?... Ach! jakże mogłeś potępić mnie tak stanowczo, nie wysłuchawszy mnie poprzednio i opierając się tylko na posądzeniu, którego sam wstydzić się będziesz, skoro ci wykażę jego bezzasadność? Tak, miałabym prawo być oburzoną i rozgniewaną, ale ja cię kocham, mój najdroższy i o tem tylko myślę, aby z serca twego wyplenić ziarno niewiary, posiane przez wrogów naszego szczęścia. Szłam dziś do ciebie z zupełnem zapomnieniem mej kobiecej godności, szłam powodowana głębokiem uczuciem, o którego szczerości nie masz prawa powątpiewać. Nie odpisuj mi, ja sama kreśląc te słowa czuję, że martwa litera nie jest w stanie wyrazić tego, co serce odczuwa. Czekać cię będę pojutrze o jedenastej rano „w naszem schronieniu“. Mogłabym ci nawet powiedzieć, że rozkazuję ci przybyć, bo oskarżony ma prawo zabrać głos w swej obronie. Ale ja nic nie żądam, niczego nie wymagam i proszę cię tylko przyjdź, jeżeli kiedykolwiek, bodaj przez dzień jeden kochałeś prawdziwie tę, która nigdy wobec ciebie nie zawiniła kłamstwem. Przysięgam ci to, mój najdroższy i jedyny“.
Napisawszy ten list, Zuzanna odczytała go uważnie. Wytrawna dyplomatka, instynktownie niemal zawahała się przed podpisaniem swego nazwiska. Ale uczucie tak owładnęło jej rozsądkiem, że — po raz pierwszy może w życiu — podpisała się pod tym listem, który był wiernym obrazem dziwnego położenia, w jakiem znajdowała się obecnie. Kłamała każdem słowem choć przysięgała, że nigdy nie zawiniła kłamstwem a przecie prawdziwe, nieudane, głębokie uczucie dyktowało jej te słowa, w których cienia nawet prawdy nie było.
Pociągnęła za dzwonek i raz jeszcze zapominając o wszelkich względach ostrożności, kazała lokajowi odnieść natychmiast na ulicę Coëtlogen ten list, którego każde słowo, mogło ją zgubić. Przez cały czas, który miał jeszcze upłynąć do chwili naznaczonej przez nią schadzki, pozostawała w stanie ciągłego nerwowego rozdrażnienia, do którego nie przypuszczała, aby jej organizm był zdolnym. Ta kobieta, która posiadała taką moc panowania nad sobą, która wszczęła stosunek z poetą z machiawelizmem umożliwiającym jej od lat tylu zachowanie swego towarzyskiego stanowiska, teraz nie była nawet zdolną do zastanowienia się, w jaki sposób należało jej zachować się wobec kochanka. Proszona tego dnia na obiad, ubrała się bezmyślnie, machinalnie prawie i — co jej się nigdy dotąd nie zdarzyło — ani razu nie spojrzała w lustro.
Podczas obiadu nie przemówiła ani słowa do swego sąsiada, pana Crucé.
Pod pozorem zawrotu głowy, który jej od dnia wczorajszego dokuczał, kazała przyjechać po siebie o dziesiątej. W powozie nie zwracała wcale uwagi na to, co mówił jej mąż, którego obecność drażniła ją w najwyższym stopniu, bo dlatego właśnie, że Paweł spędzał niedziele w domu, musiała odłożyć do poniedziałku schadzkę z Ireneuszem. Ach! gdyby przynajmniej wiedzieć, że on przyjdzie!...
Gdy lokaj zdejmował z niej okrycie, spojrzała z bijącem sercem na tacę, na której składano zwykle listy i gazety z wieczornej poczty. Ale na żadnej kopercie nie spostrzegła pisma Ireneusza. Cały dzień następny przeleżała w łóżku pod pozorem silnej migreny; w rzeczywistości jednak chciała w samotności rozważyć co jej począć wypadało, gdyby Ireneusz nie uwierzył, że jeździła na ulicę Mont-Thabor do chorej przyjaciółki...
Ale on uwierzy z pewnością... Nie chciała nawet przypuszczać, by mogło być inaczej.
Trawiąca ją gorączka pożądania i niepokoju, nadziei i obawy wzmogła się jeszcze, gdy w poniedziałek rano, wchodziła do bramy domu na ulicy des Dames. Jeżeli zobaczy Ireneusza — czekającego na nią — jak zwykle w sieni, wszystko będzie ocalonem!... widocznie list jej rozczulił go i przejednał... Ale niestety, niezastała w sieni nikogo. Drżącą ręką obróciła klucz w zamku. Pierwszy pokój był pusty, nawet okiennic nie otworzono. Usiadła w tym przyciemnionym pokoju, w którym sprzęt każdy przypominał jej chwile szczęścia tak niedawno minione a przecież odlegle! Czcigodna pani Raulet urządziła ten salonik z czysto mieszczańskim smakiem: na kanapie i fotelach, krytych niebieskim aksamitem, porozpinała białe szydełkowe kwadraty, okurzała starannie półkę z książkami, przyniesionemu przez Ireneusza a posuwając porządek do pedantyzmu niemal, pamiętała o tem nawet, aby codziennie o jednej porze nakręcić zegar z pozłacanego bronzu, stojący na kominku. Zuzanna przysłuchiwała się regularnym uderzeniom wahadła, przerywającym głuchą ciszę. Sekundy, minuty, kwadranse wreszcie upływały, ale Ireneusz nie przychodził. Nie, nie przyjdzie już!... Ta kobieta, przyzwyczajona od dzieciństwa rządzić się li tylko przelotnym kaprysem, oddała się teraz niekłamanej rozpaczy. Zaczęła płakać jak dziecko a łzy toczące się po jej twarzy, płynęły z serca tym razem. Przyszło jej na myśl, aby znowu napisać do niego. Znalazła papier w tece, którą jej kochanek zostawił na stole, otworzyła kałamarz, wzięła pióro do ręki, ale po chwili rozpaczliwie zerwała się z miejsca i załamując ręce, jęknęła:
— To się na nic nie zda!
Chcąc zostawić ślad swej bytności — w razie gdyby Ireneusz przyszedł po jej odejściu — położyła na stole uperfumowaną chusteczkę, którą obtarła tyle łez gorzkich.
Czyniąc to myślała:
— On tak lubił ten zapach!...
Obok chusteczki położyła jeszcze rękawiczki, które zwykłe on sam jej zapinał, zajrzała do sypialnego pokoju, w którym stało łóżko osłonięte koronkowemi firankami i wyszła wreszcie z boleśnie ściśniętem sercem. Ileż szczęścia zaznała niegdyś w tem mieszkanku! Czyż podobna, aby te chwile minęły już — minęły na zawsze!