<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Na drugi dzień świąt pan Seweryn przeprowadził Zagrodzkich na pół drogi, do popas i, pełen otuchy i szczęśliwości, zawrócił do domu.
Pierwszy raz oddawna mile spojrzał na swój dwór, śniegiem okryty, i rad był samotności, by marzyć i rozmyślać o przyszłości.
Zdziwił się tylko, że gorzelnia nie dymiła, jak zwykle, i spytał na progu służącego:
— Cóż to! Nie zacierają dziś?
— Oj nie, proszę pana. Nieszczęście się stało: kocieł pękł dziś rano.
Pan Seweryn od progu się zawrócił i poszedł w stronę gorzelni. Zdaleka ujrzał ruinę z budynku, gdzie się kocieł mieścił, i zerwany dach na bocznem skrzydle. Tedy sekundę stanął, opanował się, odzyskał spokój i ruszył daléj.
W gorzelni panował chaos; pełna była chłopów, służby, żydów, nawet bab i dzieci.
— Wy tu czego? — krzyknął.
Na jego widok i głos rozprysnęli się gapie, a on do gorzelanego się zwrócił.
— Wypadku z ludźmi niema?
— Nie. Palacz wyszedł na chwilę, reszta była u roboty. Mój Boże, toć jak grom! Było zaledwie 15 funtów pary.
Pan Seweryn zajrzał tu i tam.
— Piętnaście funtów pary, a kartofle wyrzucone w połowie. Po co fałsz! Nacisnęliście nad miarę i pękło. Zawiadomiono urząd? jest policya?
— Miałem właśnie to uczynić.
— Kotlarze i ślusarze są?
— Nie.
— Posyłać zaraz po nich.
Poszedł do kotła. Była tam ruina: ściany i dach wyrwane, kocieł wysadzony i rozdarty. I ujrzał jasno, że nie miał na ten rok gorzelni, a zatem nie miał wódki, wywaru, zbytu na kartofle własne i kupione w okolicy, i nie miał pieniędzy, by tę ruinę podźwignąć.
Zrobiło mu się czarno w oczach, a błędnie w mózgu. Na wywarze stały woły kupca i już żyd stał we drzwiach, pytając natrętnie:
— Proszę pana, co ja dam wołom? One od rana głodne. Mnie krzywda, zguba, ja dałem z góry pieniądze! Co to będzie?
— Trzy zaciery w fermentacyi. Co to będzie! — jęczał z drugiéj strony gorzelany.
— Zaciery oddawać wołom! — rzekł pan Seweryn. — Uprzątać gruzy. Słody na obroki!
— Proszę pana! Może gorzelnia wcale nie ruszy téj zimy? — mówił daléj żyd natarczywie.
Sokolnicki pobladł ze wściekłości i skoczył do żyda. Ten, przerażony, co rychléj się wycofał.
Ale za węgłem stał już Alter z Jeziora i, patrząc na tę ruinę, dziwnie się uśmiechał. Żydzi poszwargotali z sobą i wrócili we dwóch. Pan Seweryn ruszył ku domowi, oni szli za nim jak zmory. Na pół drogi obejrzał się na nich i stanął.
— Czego chcesz? — rzucił do Altera groźnie.
— Ano, wiadomo! Taki wypadek. Ja potrzebuję wiedzieć co będzie z moją wódką. Tysiąc wiader już mam sprzedanych. Tyle pieniędzy w to wsadziłem. Może wcale wódki nie dostanę?
— Dowiesz się jutro, gdy się rozejrzę. A teraz idźcie precz, bo mnie doprowadzicie do ostateczności. Precz, mówię!
— Pan mnie nie ma co pędzać, ja mogę wcale nie przychodzić, proszę tylko o zwrot pieniędzy — rzekł żyd zuchwale.
Pan Seweryn pięści zacisnął i do krwi zagryzł wargi. Duszę-by w téj chwili zastawił za tych kilka tysięcy, ale duszy jego nikt nie chciał: trzeba było gorycz pić do dna. Wszedł do domu i drzwi za sobą zatrzasnął. Iliniczowa w téj chwili przyjechała, z nią Szymon. Stali jak skamieniali na wieść o nieszczęściu.
Pan Seweryn pod piecem stanął i milczał.
Szymon pobiegł obejrzeć szkodę.
Po chwili wrócił, blady także i drżący.
— Cóż, koniec, ruina! — burknął Sokolnicki.
— Zkądże wiedzieć można, zanim przybędą kotlarze i mechanicy? Ale te żydy.. Ach! Nie wytrzymałem. Zdaje mi się, żem zabił Altera!
— Bój się Boga! Zgubiłeś siebie i mnie!
— Niech-ta! Pójdę w Sybir, ale on się nie będzie naigrawał więcéj z naszéj niedoli!
— Gdzież to było? Przy ludziach?
— Nie, wlazł do sieni. Bóg widzi, żem cierpiał nad możność. Tam go powaliłem wreszcie!
Pan Seweryn poszedł do sieni i odetchnął z ulgą: Altera nie było.
— Pociesz się, żyje! Będzie cię daléj kąsał a moją krew pił! — mruknął ponuro.
— No, drogo mnie to będzie kosztowało! Ale mniejsza. Nie pokaże się dzisiaj. I to wygrana!...
— Ale jutro, ale daléj! — szepnął zgnębiony Sokolnicki. — Niema co się łudzić. Zginąłem! Gorzelnia trzymała mnie trochę nad wodą: teraz utonę.
— Trzeba ją ratować.
— Czém?
— Ano! — zamyślił się Szymon. — Mam trochę pieniędzy zebranych za to drzewo, com u pana kupił: trzeba ich użyć tymczasem.
— Toć nie twoje pieniądze! Zkąd oddasz? To tylko przedłużenie konania. Tego nowego wydatku nie spłaci wódka.
— Przyjechali kotlarze i mechanik — rzekła Iliniczowa. — Może się uda naprawić na miejscu!..
Poszli wszyscy do gorzelni, na długą naradę. Rozpoczęło się pisanie aktów i protokułów, pieczętowanie naczyń i aparatów, wylewanie zacierów i drożdży i wieczorem gorzelnia znieruchomiała na długie czasy.
Jeszcze późno Sokolnicki z ganku patrzał posępnie na setki fur, zwożących zmarzłe kartofle, kupione w okolicy, które był obowiązany zabrać, zapłacić, a których nie mógł zużytkować i które, zwalone na stosy, zgniją od lada odwilży.
Tego wieczora nie tknął jadła i wcześnie siostrę pożegnał. Przeszli z Szymonem do gabinetu i zasiedli do rachunków.
— A zatem nowy kocieł, nowy budynek, nowe obmurowanie, nowy dach i dwa miesiące, zanim się to zrobi. Wiesz, ile to będzie kosztowało?
Szymon spiesznie rachował, ale summy nie śmiał powiedzieć i wpatrzony w nią milczał.
Sokolnicki przez ramię mu spojrzał i stęknął:
— Sześć tysięcy...
— A jeśli tego nie wydamy — rzekł Łabędzki — jest drugi rachunek. Zwrot pieniędzy za wódkę, za wywar, za kupione i własne kartofle i zrujnowana gorzelnia w rezultacie. Tu niema wyboru: pierwsze — to ciężki bój; drugie — to haniebna śmierć. Pojadę dziś jeszcze do Warszawy po kocieł.
Sokolnicki zgnębiony usiadł i wzrok jego padł na list, który snadź przyszedł w czasie świąt i czekał na odpowiedź.
Wzdrygnął się i sięgnął po niego.
— Co może pisać Burakowski? Procent mu odesłałem przecie.
— Ten stary sknera z miasteczka? Sam mu procent odwoziłem od sześciu tysięcy.
Sokolnicki czytał i szara bladość okryła mu skronie.
— Wypowiada kapitał od roku! — rzekł głucho.
Obadwaj umilkli, jak gromem rażeni. Była to ostateczna klęska.
— To zemsta Altera za las — szepnął Szymon. — To jego intryga. On bywa u Burakowskiego!
I znowu milczeli, widząc przed sobą czarną otchłań.
Wreszcie Szymon gwałtem się otrząsnął i wstał.
— To za pół roku. Gorzelnia pierwsza. Jadę, panie. Nie damy się, nie damy! Niech pan nie rozpacza.
— Ja nie rozpaczam, tylko klnę dzień mego urodzenia za taki los! Mój Boże, i cóżem zawinił, i za co się męczę całe życie? — jęknął Sokolnicki.
Głowę ujął w dłonie i po chwili zamruczał:
— Gdyby nie długi, nie cudza wiara i zaufanie, łeb kulą-bym roztrzaskał, żeby nie czuć, nie cierpieć. Piekło lepsze od takiéj doli!
— Ciężar rachuje się wedle barek. Wiedział Bóg, co pan wytrzyma, i tyle dał. Ale bunt osłabia, i słusznie pan mówi, że cudza wiara obowiązuje do wytrwania. Cicho, niech pan się nie buntuje; Boża łaska może już stoi u proga: niech pan jéj nie płoszy. I dusza pana może komu przeznaczona i droga; nie wolno może już panu jéj marnować. Nic to! Wszystko minie! Myślmy o tém, co najbliższe! Proszę się ostro brać do rozbiórki; ja za tydzień kocieł dostawię. W lesie Hipek mnie zastąpi: może pan o to być spokojny; we dworze pani Józefa dopilnuje porządku. My we dwóch tę biedę będziemy łatali! Wypłyniemy, panie!
Była czarna noc, mróz i zadymka. Szymon na swe jednokonne sanki siadł i bez woźnicy ruszył mil sześć do stacyi kolei.
Droga szła przez lasy, zamarzłe rzeki, prostując odległość do połowy. Zimą była to droga nie do przebycia.
Ujechał już Szymon mil parę, nie błądząc, i dobił się lasów Głębockich. Musiał wstąpić po drodze do niemca nadleśnego, u którego po pożarze swéj osady składał pieniądze zebrane za drzewo. Tam trochę drogę zmylił i powoli, oryentując się w położeniu, jechał trybem, szukając szlaku. Wtém koń jego w bok się rzucił, chrapał, nie chciał iść daléj.
W białym tumanie śniegu zamajaczył pod drzewem jakiś przedmiot duży i ciemny a nieruchomy. Szymon wychylił się z sanek, a zaciekawiony wysiadł wreszcie, trącił to „coś” batem, potém ręką dotknął — i przeraził się.
Był to człowiek zmarzły, skulony pod drzewem, okryty z głową wytartym kożuchem.
Szymon kożuch zdarł i przyjrzał się.
Rękoma obejmował kolana, głowę miał wciśniętą między nogi, ale nie był jeszcze skostniały.
Tedy Szymon odwrócił mu twarz w górę i przyjrzał się rysom. Nie znał go, chociaż znał mniéj więcéj wszystkich okolicznych chłopów. Zresztą nie chłop to był, ale jakiś nędzarz czy włóczęga. Miał buty, spodnie, kaftan podarty, pod którym nie było koszuli, włosy w kudłach, zarost dziki.
„To może Liszka!” — przyszło mu do głowy.
Sięgnął do sanek, po torbę z zapasami, którą mu dała na drogę Iliniczowa, dobył wódki i, rozwarłszy z trudem zęby nieszczęśliwemu, począł mu ją lać w gardło, a potém śniegiem go trzeć i cucić gwałtem. Długą chwilę nie było skutku, nareszcie człek połknął wódkę i zatrząsł się. Szymon dał mu znowu pić, a potém położył go na sanki, nakrył derką, swoim kożuchem, a sam zdyszany, spotniały, pomimo mrozu, jął zwłóczyć gałęzie i słomą je podpalił. Gdy płomień buchnął, zajrzał do sań.
Człowiek żył, patrzył już, nieprzytomnie, z jakąś niemą grozą i poruszył ustami.
— Pij! — rzekł zbawca, podając mu butelkę.
Ten począł pić chciwie, ale po pierwszym łyku zachłysnął się i z trudem rzekł:
— Chleba!
Szymon śmiał się z radości, podając mu kromkę chleba, który przez troskliwość przy ogniu nagrzał. Człowiek, jak zwierz, rzucił się na jadło, pożerał, oczyma zaś więcéj szukał.
Łabędzki usiadł przy nim, krajał i dawał, przerażony tym strasznym głodem, a rad niezmiernie wracającemu życiu!
Człowiek skulony, trzęsąc się jak w febrze, patrzył to na ogień, to na niego z pod brwi, nieufnie, i jadł, jadł...
Czkawka poczęła go męczyć; tedy sam sięgnął po butelkę i wypił odrazu połowę.
Wtedy chwilę odpoczywał, dysząc ciężko, i jął swoje nogi oglądać, czy nie odmroził.
Łabędzki więcéj gałęzi rzucił na ognisko, które padający śnieg gasił, i rzekł:
— No, i cóż? Jakże ci? Nie odmroziłeś nic?
Człowiek się dźwignął na nogi, ale znowu upadł i odparł ponuro:
— Ja gorszy mróz znam, ale takiego głodu jeszczem nie znał. Tydzień na czczo! Teraz kroku nie mogę uczynić. Słabo!
— Zkądeś? Odwiozę cię do domu.
— Ja nie mam domu.
— Tyś Liszka?
— A ja! — odparł człowiek. — Możesz zarobić na mnie sto rubli. Jak kłodę odwieziesz. Nie mam mocy nawet ciebie zarznąć!
— A zarżnąłbyś, gdyby moc?
— Każdemu życie miłe, a mnie jeszcze więcéj, bo mnie drogo kosztuje. Ot i przyszedł koniec. Zdechnę!
Zwinął się jak robak i zębami zgrzytnął.
— Jaż cię nie odwiozę, nie, za nic! — zawołał Łabędzki, wzdrygając się ze zgrozy.
Człowiek ponuro, nieufnie ku niemu spojrzał, ale milczał.
— Zkąd-eś tu się wziął? Dlaczegoś głodny? Przecież chłopi cię przechowywali dotychczas?
— Póki stu rubli nie ogłosili po gminach. Wtedy ja sam poszedłem w lasy, bom nie chciał zginąć, jak baran lub cielę związane. A tu i obławę zrobili na mnie. Nie można było z lasu wyjść. Ot i tydzień przeszedł. Ludzie kutyę jedli, a ja mech jadł. Ty kto taki? — spytał nagle.
— Ja Łabędzki z Sokołowa.
— Aha, co cię spalili! Aha! Ty Łabędzki i ty mnie uratował! Żebyś ty wiedział, kto ja, to-byś nie ruszył.
I zaśmiał się dziko.
— Domyśliłem się ktoś ty, po téj bliźnie na policzku.
— Aha! Znasz Wilczycę! To po jéj zębach znak. Zasadziła ona mnie głęboko; nizko ja ją położę!
— A ot nie! — rzekł stanowczo Łabędzki.
— Czemu?
— Za mój chleb, co ci życie wrócił, ty jéj nie tkniesz.
— Oho! Ja po to wrócił! A wiesz ty, zkąd? a wiesz ty, jakiemi drogami? Ho, ho?
— No, ja ciebie teraz z sobą wezmę! Przede mną długa droga i śpieszno mi. Gdzież ciebie, nieszczęsny, zostawić, aż siły odzyszczesz?
Liszka się zamyślił.
— Czy ty naprawdę mnie na zgubę nie dasz?
— Nie. Wolę mieć grzech przed ludźmi, niż grzech przed Bogiem. A on mnie sędzią nie uczynił, a dusza twoja nie moja! Tobie trzeba się kajać i pokutować, może długie lata. Przeto ratować cię muszę.
Liszka coś zamruczał i rzekł:
— Jeśli to prawda, to mnie od siebie nie puszczaj. Gdzie jedziesz?
— Do kolei.
— A gdzież furman twój?
— Nie brałem. Konia na stacyi zostawię w znajoméj karczmie. Za parę dni wrócę.
— To ja z koniem zostanę, jako twój furman. Moc mi wróci tymczasem.
— A jak cię tam kto pozna?
— Nie pozna! Tam daleko. Będę spał w słomie, w stajni. To ty się pytaj, co będzie, jak ci konia ukradną, a o mnie się nie troszcz.
— No, to połóż się w saniach; masz derkę do nakrycia, tylko nie śpij, bo zmarzniesz. Twoje szczęście, żem zbłądził, ale teraz byle prędzéj drogę znaleźć.
— Drogę, to ja ci pokażę: skręcaj w lewo. Ze mną nie zbłądzisz. Mnież teraz te lasy dom zimą, a latem zboże. Ciężko wiosny doczekać takiemu jak ja.
— Sam tak chcesz. Możesz za morza wyjść, byleś chciał inaczéj żyć.
— Nie chcę. Tum się urodził, tu zdechnę. Byle nie w turmie, i nie tam, zkąd idę.
Szymon umilkł, widząc, że się nie porozumieją, a Liszka w słomę się zagrzebał, i tak jechali długi czas. Nagle Szymon konia zatrzymał, Liszka głowę wytknął i rozejrzał się.
— Aha, to głębocka straż! To ty tu mnie dowiózł, żeby sobie pomoc na mnie zebrać!
— Głupiś, bardziéj niż zły. Gdybym chciał, tobym ciebie porzucił pod drzewem. Trzymaj konia i czekaj na mnie. Za godzinę wrócę. Tylko nie śpij.
Liszka wziął cugle do rąk, zawstydzony.
„Co zrobię, jak mi konia ukradnie i czmychnie” — pomyślai Szymon, odchodząc, i chciał wrócić, ale się rozmyśli! i poszedł daléj.
Po godzinie, wedle obietnicy, wrócił. Koń był na miejscu, w saniach szczególny furman.
— Ty się nie spodziewał mnie tu zastać?
— Byłem tego pewny i nawet dostałem dla ciebie siermięgę i chłopską czapkę. Masz!
Liszka odział się, coś mrucząc, i ruszyli daléj.
Po chwili zbieg się odezwał:
— Ty jednak dziwny człowiek! Po co ty mnie ratujesz?
— Jużem ci mówił. A zresztą niczyjéj zguby nie pragnę, ani twojéj.
— Głupiś! mnie żeby kto dziesięć rubli dał, tobym cię zarznął, a ty stoma gardzisz!
— Nie łżyj! I ty mnie nie zarzniesz teraz za żadne pieniądze.
— Nu, nie próbuj! — rzucił zuchwale Liszka.
— Kto inny może spróbuje! Zobaczymy. Moje życie na włosku, ale twojéj ręki się nie boję!
— To ty myślisz, że ja dobry człowiek! Nie widziałeś mnie przy robocie.
— Wiem, że cię Onyśko karmi, a Alter często przechowuje. Toć wrogi moje!
— Prawda, i nie boisz się?
— Nie. Umrzeć raz trzeba. Lepiéj prędko, niż gnić w pościeli.
— Zuch z ciebie. Żeby ty nie był głupi zaprzedaniec, byłby z ciebie kompan sławny!
— Aha, znaczy, że zbójca znakomity! — zaśmiał się Szymon na tę dziwną pochwałę. — To się mylisz: nie byłby ze mnie zbój, bo słabego-bym na rękach nosił, a nie gnębił.
— Słaby dla silnego jest jak kiełb’ dla szczupaka.
— Czy tobie to kiełb’ mówił?
— Ot, poczynacie gadać, jak z książki! Dajcie raczéj jeszcze jeść i pić.
— Weź torbę i wypróżnij do dna. Wkrótce już będziemy na miejscu. Wiesz co masz robić?
— Jeszcze i ciebie nauczę!
Liszka zjadł, co było, wysączył resztę wódki, potem odział się w siermięgę, wziął lejce, rozejrzał się i gwizdnął na konia.
— Za godzinę będziemy na stacyi — rzekł.
Szymon spojrzał na zegarek.
— Poganiaj ostro, bo mogę się spóźnić.
Szczególny woźnica rozkaz spełnił. Słońce właśnie wschodziło, czerwone, mroźne. Zdaleka już usłyszeli gwizd nadchodzącego pociągu. Koń dobywał resztki sił; wpadli na stacyę, gdy rozległ się pierwszy dzwonek. Szymon skoczył po bilet, potem do wagonu, a gdy pociąg ruszał, zobaczył Liszkę, który powoli odjeżdżał ze stacyi ku miasteczku.
Obejrzał się na pociąg i z szyderskim uśmiechem wskazał batem. Szymona zdjął strach paniczny za czyn szalony; obawa odpowiedzialności nie opuściła go już ani na chwilę.
W drodze i w Warszawie, przy zajęciu i w nocy, wciąż myślał, że lada chwila przypłaci swoją dobroć, słusznie bardzo, za przechowywanie zbiegłego; że wpadnie pod śledztwo i sąd.
Ile mógł, pośpieszał z interesami i wracał z bijącem sercem i strasznym niepokojem.
Pociąg przychodził w nocy i Szymon, jak zbrodzień, przekradł się po za stacyą na podwórze, gdzie czekały fury. Bał się głos podnieść, by spytać o konie. Aliści pierwsze sanki, które zoczył, były jego własne, a w nich Liszka w nowych butach, czapce i baszłyku, ostrzyżony nie do poznania i szyderczo uśmiechniony.
Szymon corychléj wsiadł i kołnierz nastawił.
— Jedź-że żywo! — szepnął.
Ale Liszka wcale się nie kwapił. Zdjął z konia derkę, któréj Szymon nie znał, odjął mu mocno wypchaną torbę obroku, zapalił papierosa i dopiero wtedy raczył ruszyć.
O wiorstę za stacyą zaledwie Łabędzki odzyskał panowanie nad sobą.
— Co to za derka? Ileś się zadłużył w zajeździe na obroki i jedzenie twoje? Nikt cię nie poznał?
— Derka jest moja, obroki i jedzenie płaciłem, byłem przy pieniądzach.
— Widzę, niestety!
— Czego ty stękasz? Ja od ciebie nie dochodzę, com wydał. To będzie gościniec.
— Ładny gościniec! Człowieku, tyś kradł może?
— A czemuż głupcy nie pilnują? Ja jeden, a ich całe miasto; oni u siebie, ja cudzy.
— Zaraz mi gadaj, u kogoś wziął i co! Trzeba zwrócić.
— Oho! albo ja chodzę ich pytać, jak się nazywają? Albom ich zapisywał? Nie zawracaj głowy: to mój rachunek! Darowałem tobie, to się ciesz.
— Takeś mi się odpłacił za ratunek?
— A tyś chciał jak? Głupiś! Konia ci spasłem, jak kabana, i darmo.
— Nie darmo, bo krzywdą i wstydem.
— A nieprawda, nie krzywdą, bo ci mieli więcéj niż ja, i żaden wstyd, bo mnie nie złapali.
Na tę wilczą etykę nie trudził się nawet Szymon odpowiadać. Myślał tylko jak się prędzéj pozbyć towarzysza.
Po chwili Liszka rzekł:
— Gadali tu ludzie, że już mnie pojmali. Snadź dokuczyło im szukać mnie, i wzięli innego. Znajdę już teraz kąt i strawę na czas jakiś. Niedaleko Omelnéj wysiądę.
— Widziałeś swoją Teklę?
— Widziałem. Ho, ho, żeby nie ona, Wilczycę-bym dawno zadławił! Dziewka z nią sypia.
— Śliczna dziewka i dobra.
— Aha! Gadają, że wy ze sobą się miłujecie.
— Ot bajki!
— Mnie wszystko jedno. Co dziewka znaczy? Nie ty ją weźmiesz, to inny. Brzydzę się chaty, bo ino w niéj płodzą się tarakany i babskie swary.
— Długoś był w robotach?
— Niedługo, pięć lat. Potem uciekłem, złapali. Byłem znowu trzy lata, znowu uciekłem. Teraz już nie złapią żywcem.
— Toś dziesięć lat wędrował?
— A cóż! Myślisz, żem jechał koleją? Oho! I tak prędko przyszedłem.
— A tuś już dawno?
— Na wiosnę będzie dwa lata.
— I ledwie teraz słuch się o tobie rozszedł?
— A cóż! Ja ta nie chciwy rozgłosu! — roześmiał się cynicznie. — Żeby nie Semen Ryży ze Sobot, to-by dotąd cicho było! Nu, ten mi zapłacił.
— To tyś ich spalił?
— A ja! Jakże, nie warto było? Mścił się na koszulę, com z płotu wziął. Jedna koszula, bom żadnéj nie miał. Takie to gałgany!
— I cała wieś z dymem poszła...
— Albom im kazał tak gęsto się budować?
Szymon umilkł.
— Coś się zmarkocił? — zagadnął Liszka.
— Żałuję, żem cię uratował. Nie warteś życia. To ty myślisz, że i mnie spalili słusznie? Możeś dopomagał do tego?
— Nie. Przy tem nie byłem, boś mi nie zawinił, a i korzyści nie było. To nie interes dla mnie; są lepsze.
— Otóż i rozstaje do Omelnéj. Idźże sobie! — rzekł Szymon ze wstrętem.
— Rozzłościłeś się na mnie? Nu, innemu, za takie fochy, tobym szczęki porozbijał. Ty jedź w spokoju!
Liszka wysiadł. Noc była księżycowa, mroźna; zdaleka mrugały okienka chat. Zbiegł się rozejrzał, dobył z sanek wypchany worek, zarzucił go sobie na plecy.
— Do ludzi nie péjdę: mam co jeść na parę tygodni! — rzekł. — Nu, dziękuję ci za ratunek. Wiem, że pieniędzy nie weźmiesz: nic nie szkodzi, zapamiętam ciebie!
I poszedł w stronę lasów, gwiżdżąc.
— Pamiętaj Wilczycy nie tknąć! — zawołał za nim Szymon.
Nie było odpowiedzi...
Rano stanął Szymon w Sokołowie i zastał pana Seweryna przy rozwalonym budynku, który poczynano już na nowo kryć.
Ucieszył się z postępu roboty, ale się przeraził wyglądem Sokolnickiego.
Miał wyraz ponuréj zaciętości na twarzy, wychudł, sczerniał, nie odzywał się prawie.
— Był pan w Głchokiem? — spytał Szymon, gdy się rozmówili o interesie.
Sokolnicki się żachnął.
— A ja tam po co? Może żebrać!
— Co to ma do żebraniny? Obiecał pan bytność: wypada obietnicy dotrzymać. Pęknięty kocieł to nie jest wymówka. Oczekują tam wizyty. Po co mają pana posądzać o brak form i dobrego wychowania lub o tchórzostwo — dodał z naciskiem. — Ja tu pana teraz zastąpię, a pan to odbędzie. To obowiązek.
Sokolnicki z głową w dłoniach medytował długi czas, wreszcie zamruczał:
— To obowiązek. Prawda! Trzeba odbyć!
Ale miał, mówiąc to, taki wyraz, że Szymon żałował, iż sprawę zagaił.
„Zrobi jakieś szaleństwo!” — pomyślał.
Nazajutrz mróz się iskrzył na lasach śniegiem okrytych, gdy pan Seweryn jechał do Głębokiego.
„Jaka śmierć, jakie zimno!” — myślał, patrząc smutno po ziemi i niebie.
Gdy przyjechał, przyjął go sam Zagrodzki.
— Nika z niemcem gdzieś poluje — rzekł. — Poco ona mnie tu z sobą wlokła! Nie widzę jéj prawie nigdy, a gdy wróci, jest tak zmęczona i senna, że ledwie mówi. A ja tu tymczasem jestem celem napaści chłopów, żydów, oficyalistów. Czy wie pan? spędziłem życie w antrepryzach, na giełdzie, w interesach krociowych: a nigdziem nie spotkał maszyneryi tak skomplikowanéj, interesu bardziéj hazardownego, niż ziemia. Tu, panie, raptem, na starość, każą mi być agronomem, chemikiem, weterynarzem, ogrodnikiem, rymarzem, budowniczym i, już sam nie wiem czém! Tu można oszaleć! Ale to u pana był jakiś wybuch, kocieł pękł: trzeba być inżenierem jeszcze! Miłe zajęcie!
— Te wszystkie obowiązki wziąłbym na siebie, byle kto mi jedno zdjął z barek: buchhalteryę, w któréj wciąż jedno: dwa od jednego, nie można; pożyczam! Tak, kocieł pękł: mam grube straty.
— Może pan potrzebuje naprędce pieniędzy? Mogę służyć! — zawołał Zagrodzki, sięgając już do kieszeni.
Sokolnicki poczerwieniał.
— Nie, panie, dziękuję. Mam pieniądze! — odparł, czując że go wstyd dławi, a chcąc mówić spokojnie. — Przecie ja tu nie po prośbie przyjeżdżam...
— No, a jakby tak było, w czem-by był grzech? Zwykła sąsiedzka uczynność.
— Zły-by to był interes — uśmiechnął się z przymusem Sokolnicki. — Pożyczki na ziemię są bardzo niepewne teraz.
— Ba, ale pożyczki lichwiarskie zjadają ziemię. Ja wiem, wy tu macie fałszywą ambicyę: przyjąć pomoc sąsiada nie wypada — ale to zły rachunek! Ambicyi nie trzeba mieć w interesie. Nie mówię tego do pana, ale właśnie panna Barbara odrzuciła podobną propozycyę Niki. No, a słyszę, że żydowskie długi ma; woli dla nich pracować, niż dla nas. To źle!
— Gdyby pan lepiéj znał stan tutejszych majątków, nie byłby pan skory do pożyczek.
— Méj panie, a gdzież pewność dla pieniędzy? Duży procent często odbiera sen, bo niepewny. Mały procent, a pewny, może nie dać chleba. A wie pan? lepszy sen od najedzenia!
— Ale ziemia może wcale nie dać procentu.
— A świetny interes może być szwindlem. Wierz mi pan: robię dobry interes, proponując panu pożyczkę. Sokołów jest dobrą lokatą, bo Sokołów to pan, czyli honor, i Łabędzki, czyli wierna praca. Wy wypłyniecie. Zresztą ma pan milionera stryja.
— Stryj raczéj spali swe kapitały, czując śmierć, niż mi je zostawi.
Dzwonki rozległy się u podjazdu i po chwili weszła Nika, ubrana w swój myśliwski kostium, czerwona od mrozu, z dwoma zającami w ręku.
— Ma tatko pasztet na jutro! — rzekła wesoło i wnet, zupełnie swobodnie, podała dłoń Sokolnickiemu, uścisnęła jego prawicę po koleżeńsku i dodała:
— Czy to wigilia Nowego Roku? Ładnie pan dotrzymuje obietnic! Cóż tam! Kocieł pękł?
— A pękł — odparł pan Seweryn, mimowoli pokrzepiony tym energicznym tonem. — We czwartek przyjdzie nowy.
— To dobrze! Była tu onegdaj panna Barbara, tak stroskana wypadkiem, że aż mnie przeraziła.
— Oto masz przyjemności gospodarstwa! — rzekł Zagrodzki.
— Albo to po innych fabrykach nie pękają kotły? Muszą być niepowodzenia w każdym zawodzie. Et, co tam! Brać je za bary, za gardło, i dławić, byłe się nie lękać i nie ustępować.
— I gadaj tu z młodością, stare doświadczenie — machnął ręką Zagrodzki.
— I gadaj tu z tchórzostwem, siło! — odparła, wychodząc z pokoju.
Po chwili wróciła już przebrana i kazała podawać obiad.
Usiadła potem obok Sokolnickiego i spytała:
— Dużą pan ma stratę?
— Sześć tysięcy rubli.
Skrzywiła się.
— I pożyczył pan to?
— Zapewne! — odparł, podnosząc na nią oczy i czując, że powinien być szczerym zupełnie. — Kapitału nie mam, majątek do wysokości wartości obciążony. Muszę pamiętać, że lada dzień będę bankrutem.
— Musi pan pamiętać, żeby się utrzymać — poprawiła zupełnie seryo. — Przecie pan stanął przeciw panu Iliniczowi.
— Tak, bo on nie miał prawa czynić tak ważnego kroku bez porady i zgody żony.
— A pan nie ma nikogo pytać się o radę i zgodę?
— Nie! — odparł lakonicznie.
Poruszyła brwiami z niezadowoleniem.
— Jak to? Więc nawet nie poradzi się pan pana Łabędzkiego? Wątpię, czy on-by to pochwalił.
— Ach, on! to idealista!
— Nie; on jest uczony z zawodu i widzi przyszłość dla Sokołowa w gałęziach dotąd nie eksploatowanych.
— A które takiemi pozostać muszą dla braku kapitału. To są mrzonki w takich warunkach.
W téj chwili odwołano Zagrodzkiego do kancelaryi, a Nika rzekła:
— Nie podoba mi się pan dzisiaj zupełnie. Czy pan tak często zapada na hypochondryę?
— Jeśli to jest hypochondrya, to jest mój stan normalny.
— Więc się pan czuje i teraz nieszczęśliwym?
— Bardziéj, niż kiedykolwiek.
— Dlaczego?
— Bom się zapomniał na chwilę, bom zamarzył o szczęściu, i muszę się z tem pożegnać na zawsze.
Spojrzała na niego badawczo, z brwią ściągniętą.
— A do pana co przystąpiło, jak tu chłopi mówią?
— Pani wie! — szepnął.
— No, nic nowego nie wiem, ani pana rozumiem. Nie miewam fantazyi, ani przelotnych kaprysów. Podobał mi się pan i pański trud i dola. Porozumieliśmy się i jestem pewna, że będzie nam z sobą dobrze. Nie podobało mi się, że pan zaraz po téj klęsce tu nie przyjechał, żem się o pańskiéj biedzie dowiedziała od ludzi. No, ale teraz, to już wcale a wcale pańskich desperacyi nie rozumiem. Bez frazesów: cóż pan myśli znowu?
— Doszedłem do przekonania, żem był szalony w Horodyszczu, gdym się ośmielił okazać pani swoje uczucie.
— Szanując prawdę, muszę sprostować, że to raczéj ja je okazałam, a pan pozwolił się domyślić!
— Pani żartuje!
— Nie widzę racyi do smutku. Cieszę się, że mnie pan kocha, i dobrze mi. Ale, niby pan się rozmyślił teraz... dlaczego? Może, żeśmy dorobkiewicze? To prawda. Dziad był adwokatem, a ojciec zaczął karyerę od komisanta w fabryce maszyn. Ale to przecie wiedział pan od dawna. Mówiłam przy pierwszem poznaniu.
— I pani mnie posądza o taką racyę? — oburzył się. — Jam się rozmyślił, alem kochać nie przestał, tylko muszę się usunąć, bo z panią żenić się nie mogę, nie chcę, za nic!
— Z powodu tego kotła?
— Dlatego, żem bankrut i nie czuję w sobie siły do pracy; wyczerpanym, zmęczony, bez możności wybrnięcia ze złéj doli. Pani, bogatéj, nie chcę wciągać w otchłań moich złych interesów, pani, biednéj, utrzymać-bym nie mógł! Muszę się usunąć.
Nika wstała, poprawiła ogień na kominie i przetarła zaczerwienione od mrozu oczu. Potem stanęła przed panem Sewerynem i rzekła prawie gniewnie:
— Takie koszałki opałki daruję panu ten raz jeden, pierwszy i ostatni. To wstyd mówić ludziom zdrowym na umyśle, bo to słuchającego obraża. Dla uniknięcia zaś podobnych fantazyi pańskich proszę dziś jeszcze oświadczyć się ojcu i niech to raz będzie skończone. Nie cierpię fałszywych pozycyi, próżnych frazesów, a pan potrzebuje rychłéj pomocy materyalnéj i serdecznéj nad sobą opieki. Więc...
Sokolnicki wzdrygnął się.
— Za nic, za nic! — wyjąkał. — Nie oświadczę się: wstydziłbym się tego całe życie.
— Więc po cóż pan przyjechał? — zawołała już rozgniewana i zniecierpliwiona.
— Żeby to pani powiedzieć i przeprosić.
— Mógł pan to schować dla siebie. Racye nie mają sensu, a przeprosin wcale nie wymagam. Jak ja to rozumiem, zajęcie było chwilowe, mój typ nadto obcy i cudaczny dla pana: przyszedł rozmysł, wahanie i strach przed panną emancypowaną. Tak to u was jeszcze nazywają! Ha, poniosłam tedy pierwszą w życiu klęskę. Dostałam harbuza. Brr, niesmaczny! I pan siebie nazywa trzeźwym? Ależ pan najstraszniejszy fantasta, jakiegom znała! Więc stanowczo cofa się pan?
— Muszę! — rzekł, zacinając się coraz bardziéj.
— Więc tedy żegnam pana jako konkurenta, i możemy mówić o czemś innem. Pokażę panu jutro rano nowy nabytek: kuca srokatego, w klonowe liście; dałabym wagę złota za drugiego takiego: zrobiłyby furorę w Wiedniu.
— Ja chcę zaraz odjechać — rzekł.
— Co to, to nie. Pięć mil w noc? A konie? Gnać je dziesięć mil i po co? Niech się pan nie lęka. Drażliwych kwestyi nie poruszymy. Podkreślam i summuję! Koniec.
— Pani prędko wyjdzie za mąż... — szepnął nawpół pytająco, nawpół twierdząco.
— Może być, gdy mi się kto podoba. Mam ochotę do pracy, a przy rodzicach nigdy do tego nie dojdę. Zanadto mnie pieszczą i psują.
— Może za Woynę? — spytał ponuro.
— Nie! On mnie traktuje jak amator estetyki. Ręczę, że całe życie uważałby mnie za zbytkowny sprzęt i trzymał pod kloszem. Nie lubię tego rodzaju miłości, bo mnie to upokarza. Tymczasem nie mam nikogo na myśli. Potem... może... Ale! A mój dar za skórę niedźwiedzią... zaraz go przyniosę!
Zupełnie była swobodna, a ta jéj szczerość, prostota, wdzięk oryginalny i przepyszna uroda doprowadzały Sokolnickiego do rozpaczy.
Chwilami czuł, że ustąpi, że się nie oprze, że jéj nikomu nie da, że to całe dobro i szczęście — godne są ofiary z dumy, godne najgorszego upokorzenia. Potém się znowu zacinał i zasklepiał w uporze.
Gdy wyszła, przeszedł się parę razy po tym zbytkownym salonie i zaklinał sam siebie, i męczył, i poprzysięgał, by nie uledz.
Elastyczny krok Niki wstrząsnął nim znowu; nuciła coś; poznał: była to piosenka Tostiego — i chciał uciec natychmiast.
— Przywiozłam panu przyjaciela! — rzekła wesoło, podając mu psiaka, którego z wielką czułością trzymała na rękach i tuliła do twarzy jego roztropny pyszczek.
— Taks. Ma rodowód od Średnich Wieków, a cnoty, jakich między ludźmi nie znaleźć. Ma rok życia i wabi się Kastor. Takiego pan chciał miéć.
— Pożądałem! — odparł Sokolnicki, biorąc psa.
Ten przedewszystkiém warknął, potém ugryzł go rękę.
Na to wszedł Zagrodzki.
— Miły pasażer! — rzekł. — Było o co się starać! Przecież ona przez parę tygodni o nim jednym tylko mówiła i myślała. Na powitanie poszarpał szlafrok mojéj żony, prawdziwe koronki...
Pies bardzo niechętnie wreszcie dał się ująć i przesiedlić na ręce Sokolnickiego.
— Dla mnie to dar bez ceny! — rzekł, gładząc go. — Mam doskonałe ogary i charty: marzyłem o taksie. Bardzom pani wdzięczny!
Podano do stołu i rozmowa stała się ogólną.
Nika była rozbawiona, wesoła, dowcipna, rozerwała nawet pana Seweryna anegdotami z życia sportowego; tylko Zagrodzki był roztargniony i markotny. Po obiedzie znowu począł biadać:
— Moja droga, czy my prędko ztąd wyjedziemy? Bo, mówię ci, ja się tu rozchoruję... nie mam snu, tracę apetyt. Matki listów boję się otwierać, tak nie rada, że ty karnawał opuszczasz! A tu sądny dzień, a tam podobno renta złota spadnie: muszę na gwałt sprzedawać.
Nika bawiła się psem, który jéj aportował rękawiczki, i nawet nie słuchała.
— Jeśli ci chodzi o polowanie, możesz je mieć tam, i w przyjemniejszém towarzystwie, niż nasz niemiec.
Przestała się bawić psem, wyprostowała się i rzekła niedbale:
— Właśnie nie znam nieznośniejszego polowania, jak w towarzystwie. O wszystkiém tam myślą i gadają, tylko nie o zwierzynie. Ale kiedy ojcu tak już dokuczyło, możemy wracać; tylko nie pierwéj, aż sobie drugiego srokatego kuca dobiorę. Bez téj pary nie pokazuję się na ryngach.
— Winszuję, przezimujemy tutaj! — jęknął Zagrodzki. — Ja tego matce nawet się nie ośmielę napisać. Niech przyjeżdża po ciebie.
— Kuca srokatego widziałem kiedyś na wsi — rzekł Sokolnicki.
— Panie, tysiąc za niego! — zawołał Zagrodzki, łapiąc się według swego zwyczaju za kieszeń.
— Ale czy taki, jak mój? — zaprotestowała Nika.
— Ależ taki, taki! — zaklinał się Zagrodzki, aż się Sokolnicki roześmiał.
— Zdaje mi się, że ojciec jeszcze nawet mojego nie widział. Każę go zaraz przyprowadzić. Obejrzymy przy latarni.
Gdy wyszła, wołając służbę, Zagrodzki westchnął.
— Ja-bym, panie, tu siedział dla jéj przyjemności! Owszem, ona tu weselsza i zdrowsza; ale matka, panie, to jest moja żona, koniecznie chce ją wydać za mąż w tym karnawale. Jestem między młotem a kowadłem.
Sokolnickiemu mróz przeszedł po kościach.
— Już w tym karnawale!... — powtórzył mimowoli.
— O, czas, panie, czas! — stęknął Zagrodzki. — Potrzebuję pomocy, tu szczególnie. Nika zakochała się w tym majątku, nie pozwala sprzedać. Niech-że go sobie trzyma, a ja będę daléj pracował, żeby mieli co dokładać.
Pan Seweryn milczał posępny. Widział już w myśli Nikę z mężem w Głębokiem, a ponieważ myśl ta piekła go jak ogień, więc ją sobie w mózgu obracał, umyślnie, by resztę pokus odegnać.
Wtém Zagrodzki coś sobie przypomniał:
— Ale! chciałem pana spytać: jak pan uważa swego szwagra? Był tu onegdaj i proponował mi spółkę w młynie parowym, który zakłada. Liczy, że całe obywatelstwo do spółki przystąpi.
— Nie całe; bo ani ja, ani Basia — odparł pan Seweryn. — Ilinicz jest fantasta i dyletant. Od onegdaj do dzisiaj zmienił pewnie ze trzy projekty: to jego specyalność, ale nie wykonał dotąd ani jednego.
— A jednak projekt jest dobry. Przemysł podźwignie gospodarstwo.
— Gdy wyrosną z pośród nas specyaliści. My jesteśmy pokolenie przejściowe, chore i niedołężne.
— Kto czuje swe braki, potrafi je naprawić w dzieciach. Dlaczego pan się nie żeni? — zagadnął nagle.
Pan Seweryn jeszcze niżéj głowę spuścił.
— Nie chcę, nie mogę — bąknął.
— Źle pan czyni. Rola — to jest warsztat dla dwojga.
— Kuc pod gankiem! — poczęła wołać Nika.
Wyszli tedy, i rozmowa się przerwała. Nie rad temu był Zagrodzki, bo resztę wieczora był gderliwy i markotny i, ledwie gościa odprowadził do snu, poszedł do córki.
Na-pół rozebrana i na-pół senna, zapamiętale czyściła strzelbę.
— Mogłabyś to powierzyć strzelcowi — rzekł gderliwie.
— Mógłby ojciec ten ton zostawić mamie — odparła.
— Bom zirytowany! Mnie się zdaje, że tyś się zajęła tym chłopakiem, a on o ciebie wcale nie dba.
— Ojcu się to dopiero zdaje? a ja tego jestem pewna — odpowiedziała, nie przestając wycierać irchą luf.
— Jakto? że ty się w nim zakochałaś? Więc potoś mnie tu wlokła? Gdyby to matka wiedziała!
— Nie pójdę do niéj z wyznaniem, bo on mnie nie chce — rzekła spokojnie Nika.
— Co ty bredzisz? Zkąd wiesz o tém?
— Bom go pytała.
— Ty? jego? Niko!
— No, i cóż się stało? Ojcu może dać soli trzeźwiących? Pytałam, rozmówiliśmy się i wszystko w porządku.
— Niko! gdyby matka...
— O tém wiedziała! Niech-że się ojciec uspokoi. Nie będzie wiedziała.
— Ależ to się rozejdzie! On się pochwali...
Nika podniosła głowę, oczy jéj sypnęły ognie.
— Tylko niech mi go ojciec nie szkaluje, bo to będzie ojca zięć! — rzuciła gniewnie.
— Oszalała! — mruknął Zagrodzki. — I on ciebie nie chce? Wiesz, że to ciekawe! Śliczna rozmówka: jak o kupno jakich akcyj, czy morgi gruntu! Ładnieś się skompromitowała, i dla kogo? Odłużony szlachcic, bez tytułu i stosunków. I jeszcze śmie odmawiać! To jest monstrualne, i gdyby to matka wiedziała, umarłaby ze wstydu i gniewu! No, kiedy tak, to ja tu ani dnia dłużéj nie bawię; ja nie mogę sam dźwigać odpowiedzialności za twoje szaleństwa. Ja nie będę mógł jutro na niego patrzeć. To jest straszne!...
Nika powiesiła strzelbę na rogach jelenich i wcale nie zmieszana, usiadła na kolanach ojca i poczęła, jak dziecko, bawić się jego brodą.
— Do rzeczy, tatku, i rozważnie. Podobał mi się, wybrałam go sobie, i dostanę; niech się ojciec z tą myślą pogodzi.
— Ależ on ciebie nie chce! On śmie! ciebie? Gdyby wiedział, ilu i jakich się o ciebie starało...
— A mnie się to tém bardziéj podobało. Nie chce, bo hardy, boi się łaski, posądzenia o interes...
— Pewnie się kocha w kim innym jeszcze! — oburzył się Zagrodzki, parskając z gniewu.
— Nie. Ma gust ojca: kocha mnie, ale jest uparty i narowny. To nic: to go nie minie.
— I ty tak mówisz? Ja-bym go znienawidził. No, ale mam nadzieję, że opamiętasz się, zapomnisz, i będziesz się sama kiedyś wstydziła tego wspomnienia. Jak-eś ty mogła tak się skompromitować? sama się narzucać?
— Jak o kupno akcyj lub gruntu! No, daruje ojciec, ale małżeństwo trochę ważniejszy interes od handlu papierami, i wolałabym przegrać kapitał, niż szczęście i całe życie. Rada z siebie jestem: rozmówiliśmy się, jak dwoje rozsądnych ludzi o kwestyi pierwszorzędnéj wartości. I dobrze... — zakończyła, całując go.
— A jam myślał, że to ten wasz flirt teraźniejszy, przeklęty wymysł! Co to będzie? Co to będzie? — stęknął Zagrodzki.
— Co ma być? Pójdziemy spać, bom okrutnie zmachana polowaniem — ziewnęła Nika. — Szkoda mi mego człeka, że przez upór, napróżno, będzie daléj się męczył i troskał złą dolą, ale teraz daremniebym go chciała przekonać. Muszę go zostawić w téj biedzie samego i czekać. Pojedziemy na karnawał; tylko niech ojciec odrazu matce wybije z głowy wypychanie mnie za mąż, bo nie pójdę, a rada-m uniknąć piekła w domu. I... tatusiu, przyjedziemy tu wiosną. Prawda? Dobrze? Niemiec mówi, że pyszne są toki głuszców.
Objęła go za szyję i całowała serdecznie.
— No, no! Ty moje utrapienie, ty szalona głowo! — bronił się, już udobruchany. — Zobaczymy, jak się to ułoży. Głuszce są i na Węgrzech! Ale, kiedyś już palnęła głupstwo niebywałe, powiedz mi, zkąd ci to przyszło, z czego on ci się podobał? Nie byłaś skora do amorów dotychczas. Ty, kpiarzu i koniarzu!
— A nie! Ha, widocznie, że to na każdego przychodzi. Ale mnie Amor nie ogarnął taki, z angielskich romansów. Wie ojciec? gdyby on był tam, na jakim karnawale do tańca i do flirtu, ani-bym spojrzała nań, chociaż ma cienki, rasowy profil. Lubię takie, jak parweniuszka. Ale, co najwyżéj, wybrałabym go parę razy do figury, i koniec. A żem go wybrała do życia i pracy, to nie jego osoby zasługa, ani jego doli. Opowiedziała mi jego życie i trud panna Barbara, — ciężary, które znoszą jego barki; troski, które mu pogłębiły oczy i pobruździły czoło; obowiązki, które podjął, wiedząc, że im wszystko musi poświęcić; posłannictwo, które musi spełnić do sił ostatka. I zewsząd zgryzoty, straty, przeszkody, pokusy, niepowodzenia i widmo ruiny u krańca męczeńskiego żywota. I oto, com ja pokochała, co mnie porwało ku niemu, aż w końcu zespoliłam człowieka z ideą i postanowiłam w ten bój iść razem. A gdy nas będzie dwoje, kto nam weźmie nasze gniazdo? Który z tych magnatów i aferzystów, co się o mnie starali, da mi wyższe stanowisko? Jego klejnot — mój klejnot; jego chwała — moja chwała; jego ból — mój ból!
— Niko! I tyś mu tak mówiła, i on ci odmówił? Cóż to za człowiek!
— Znękany, zgnębiony, a dumny. Ale ja mam racyę, ojcze, i nie wstyd mi go zdobywać. Będzie nas dwoje, i dusza mi się rwie do trudu tego, i zobaczy ojciec, że się nie damy!
— Nie damy się! — powtórzył Zagrodzki, zarażony jéj zapałem. — To prawda, masz racyę! Będę teraz wiedział, na co zbieram. Tylko mi tego chłopaka szkoda. Tak stać i pracować, i widziéć ruinę, i nie módz poradzić, i nie módz ustąpić! Brr! Niko, przekonaj go!
— Nie teraz. Przyjedziemy wiosną... — szepnęła z westchnieniem. — Niech jego dumę przetrawi tęsknota.
— Do wiosny ile to tysięcy będzie straty! — zamruczał praktyczny Zagrodzki.
— A co na to matka powie? — spytała przekornie Nika, naśladując jego ton.
Tak był podniecony, że nawet się tém nie przestraszył, ale wynalazł furtkę:
— No i cóż! Po co ma znać stan interesów? Powiemy jéj, że robisz świetną partyę. To dość, jeśli ja ci przyznaję racyę.
— Tak dosyć, iż-em się nawet tego nie spodziewała! — zawołała, całując go tak serdecznie, jak nigdy nie czyniła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.