Lalka (Prus)/Tom II/VI/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
(1.) Sytuacya polityczna jest tak niepewna, ...
Lalkavol2 13 prus.ogg, 13:45
(2.) Wyszliśmy z mieszkania i zatrzymaliśmy się ...
Lalkavol2 14 prus.ogg
(3.) Nie pamiętam nawet, kiedy zeszliśmy
Lalkavol2 15 prus.ogg
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
II. Pamiętnik starego subjekta.

„Sytuacya polityczna jest tak niepewna, że wcaleby mnie nie zdziwiło, gdyby, około grudnia, wybuchła wojna.
Ludziom ciągle się zdaje, że wojna może być tylko na wiosnę; widać zapomnieli, że wojny: pruska i francuska rozpoczynały się w lecie. Nie rozumiem zaś, zkąd wyrósł przesąd przeciw kampaniom zimowym?... W zimie stodoły są pełne, a droga jak mur; tymczasem na wiosnę u chłopa jest przednówek, a drogi jak ciasto; przejedzie baterya i możesz się w tem miejscu kąpać.
Lecz z drugiej strony — zimowe noce, które ciągną się po kilkanaście godzin, potrzeba ciepłej odzieży i mieszkań dla wojska, tyfus... Doprawdy, nieraz dziękuję Bogu, że mnie nie stworzył Moltkiem; on musi kręcić głową nieborak!...
Austryacy, a raczej węgrzy, już nadobre wleźli do Bośni i Hercogowiny, gdzie ich bardzo niegościnnie przyjmują. Znalazł się nawet jakiś Hadżi Loja, podobno znakomity partyzant, który im napędza dużo zgryzot. Szkoda mi węgierskiej piechoty, ale też i dzisiejsi węgrzy dyabła warci. Kiedy ich w 49-tym roku dusił szwarcgelber, krzyczeli: każdy naród ma prawo bronić swojej wolności!... A dziś co?... Sami pchają się do Bośni, gdzie ich nie wołano, a broniących się bośniaków nazywają złodziejami i rozbójnikami.
Dalibóg, coraz mniej rozumiem politykę! I kto wie, czy Stach Wokulski nie ma racyi, że przestał się nią zajmować (jeżeli przestał?...).
Ale co ja rozprawiam o polityce, skoro w mojem własnem życiu zaszła ogromna zmiana. Ktoby uwierzył, że już od tygodnia nie zajmuję się sklepem; tymczasowo rozumie się, bo inaczej chyba oszalałbym z nudów.
Rzecz jest taka. Pisze do mnie Stach z Paryża (prosił mnie o to samo przed wyjazdem), ażebym się zaopiekował kamienicą, którą kupił od Łęckich. „Nie miała baba kłopotu...“ myślę, ale cóż robić?... Zdałem sklep Lisieckiemu i Szlangbaumowi, a sam — jazda w Aleje Jerozolimskie na zwiady.
Przed wyjściem, pytam Klejna, który mieszka w Stachowej kamienicy, aby mi powiedział, jak tam idzie? Zamiast odpowiedzieć, wziął się za głowę.
— Jest tam jaki rządca?
— Jest — mówi Klejn, krzywiąc się. — Mieszka na trzeciem piętrze od frontu.
— Dosyć!... — mówię — dosyć, panie Klejn!... (Nie lubię bowiem słuchać cudzych opinij pierwiej, nim zobaczę na własne oczy. Zresztą Klejn chłopak młody, łatwo mógłby wpaść w zarozumiałość, pomiarkowawszy, że starsi zapytują go o informacye).
Ha! trudno... Posyłam tedy do odprasowania mój kapelusz, płacę dwa złote, na wszelki wypadek biorę do kieszeni krócicę i maszeruję gdzieś aż za kościół Aleksandra.
Patrzę, dom żółty o trzech piętrach, numer ten sam, ba!... nawet już na tabliczce znajduję nazwisko Stanisława Wokulskiego... (Widocznie kazał ją przybić stary Szlangbaum).
Wchodzę na podwórko... oj! niedobrze... Pachnie bestya jak apteka. Śmietnik naładowany do wysokości pierwszego piętra, wszystkiemi zaś rynsztokami płyną mydliny. Dopiero teraz spostrzegłem, że na parterze w dziedzińcu znajduje się „pralnia paryska“, z dziewuchami jak dwugarbne wielbłądy. To dodało mi otuchy.
Wołam tedy: „stróż!...“ Przez chwilę nie widać nikogo, nareszcie pokazuje się baba tłusta i tak zasmolona, że nie mogę pojąć, jakim sposobem podobna ilość brudu mieści się w sąsiedztwie pralni i do tego paryskiej.
— Gdzie stróż? — pytam, dotykając ręką kapelusza.
— A czegoto?... — odwarknęła baba.
— Przychodzę w imieniu właściciela domu.
— Stróż siedzi w kozie — mówi baba.
— Zacóżto?
— O!... ciekawy pan!... — wrzasnęła. — Zato, że mu gospodarz pensyi nie płaci.
Ładnych rzeczy dowiaduję się na wstępie!
Naturalnie, poszedłem od stróża do rządcy, na trzecie piętro. Już na drugiem piętrze słyszę krzyk dzieci, jakieś trzaskanie i głos kobiety, wołającej:
— A gałgany!... a nicponie!... a masz!... a masz!...
Drzwi otwarte, we drzwiach jakaś jejmość w nieco białym kaftaniku, wali troje dzieci rzemieniem, aż świszcze.
— Przepraszam — mówię — czy nie przeszkadzam?...
Na mój widok dzieci rozpierzchły się w głąb mieszkania, a jejmość w kaftaniku, chowając za siebie rzemień, zapytała zmieszana:
— Czy nie pan gospodarz?...
— Nie gospodarz, ale... przychodzę w jego imieniu do szanownego małżonka pani... Jestem Rzecki...
Jejmość chwilę przypatrywała mi się z niedowierzaniem, nareszcie rzekła:
— Wicek, biegnij do składu po ojca... A pan może pozwoli do saloniku...
Między mną i drzwiami wymknął się obdarty chłopak i, dopadłszy schodów, począł zjeżdżać na poręczy na dół. Ja zaś, zażenowany, wszedłem do saloniku, którego główną ozdobę stanowiła kanapa, z wyłażącem na środku włosieniem.
— Oto los rządcy — odezwała się pani, wskazując mi niemniej obdarte krzesło. — Mąż mój służy nibyto bogatym panom, a gdyby nie chodził do składu węgli i nie przepisywał u adwokatów, nie mielibyśmy co włożyć w usta. Oto nasze mieszkanie, niech pan spojrzy — mówiła — za trzy ciupy dopłacamy sto ośmdziesiąt rubli rocznie...
Nagle od strony kuchni doleciało nas niepokojące syczenie. Jejmość w kaftaniku wybiegła, szepcząc po drodze:
— Kaziu! Idź do sali i uważaj na tego pana...
Istotnie weszła do pokoju dziewczynka bardzo mizerna, w bronzowej sukience i brudnych pończoszkach. Usiadła na krześle przy drzwiach i wpatrywała się we mnie wzrokiem o tyle podejrzliwym, o ile smutnym. Nigdybym doprawdy nie sądził, że na stare lata wezmą mnie za złodzieja...
Siedzieliśmy tak z pięć minut, milcząc i obserwując się wzajemnie, gdy nagle rozległ się krzyk i łoskot na schodach i w tej chwili wbiegł z sieni ów obdarty chłopak, zwany Wickiem, za którym ktoś gniewnie wołał:
— A szelmo!... dam ja ci...
Odgadłem, że Wicek musi mieć żywy temperament i że ten, kto mu wymyśla, jest jego ojcem. Jakoż istotnie ukazał się sam pan rządca w poplamionym surducie i w spodniach u dołu oberwanych. Miał przytem gęsty, szpakowaty zarost i czerwone oczy.
Wszedł, grzecznie ukłonił mi się i zapytał:
— Wszak mam honor z panem Wokulskim?
— Nie, panie, jestem tylko przyjacielem i dysponentem pana Wokulskiego...
— A tak!... — przerwał mi, wyciągając do uścisku rękę. — Miałem przyjemność zauważyć pana w sklepie... Piękny sklep! — westchnął. — Z takich sklepów rodzą się kamienice, a... a z majątków ziemskich — takie oto mieszkania...
— Pan dobrodziej miał majątek? — spytałem.
— Ba!... Ale co tam... Zapewne chce pan poznać bilans tej kamienicy? — odparł rządca. — Otóż powiem krótko. Mamy dwa rodzaje lokatorów: jedni, już od pół roku nie płacą nikomu, inni płacą magistratowi kary lub zaległe podatki za gospodarza. Przytem stróż nie odbiera pensyi, dach zacieka, cyrkuł ekscytuje nas, ażebyśmy wywieźli śmiecie, jeden lokator wytoczył nam proces o piwnicę, a dwu lokatorów procesują się o obelgi z powodu strychu... Co się zaś tyczy — dodał po chwili nieco zmieszany — co się zaś tyczy dziewięćdziesięciu rubli, które ja będę winien szanownemu panu Wokulskiemu...
— Nie niepokój się pan — przerwałem mu. — Stach, to jest pan Wokulski, zapewne umorzy pański dług do października, a następnie zawrze z panem nowy układ.
Ubogi eks-właściciel majątku ziemskiego, serdecznie uściskał mi obie ręce.
Taki rządca, który miał kiedyś własne dobra, wydawał mi się bardzo ciekawą osobistością; ale jeszcze ciekawszym wydał mi się dom, który nie przynosi żadnych dochodów. Z natury jestem nieśmiały: wstydzę się rozmawiać z nieznanymi ludźmi, a prawie boję się wchodzić do cudzych mieszkań... (Boże miłosierny! Jak ja już dawno nie byłem w cudzem mieszkaniu... Tym razem jednak wstąpił we mnie jakiś dyabeł i koniecznie zapragnąłem poznać lokatorów tej dziwnej kamienicy.
W r. 1849-tym bywało goręcej, a przecie szedł człowiek naprzód!...
— Panie — odezwałem się do rządcy — czy byłbyś łaskaw... przedstawić mnie niektórym lokatorom?... Stach... to jest pan Wokulski, prosił mnie o zajęcie się jego interesami, dopóki nie wróci z Paryża...
— Paryż!... — westchnął rządca. — Znam Paryż jeszcze z r. 1859-go. Pamiętam, jak przyjmowali cesarza, kiedy wracał z kampanii włoskiej...
— Pan — zawołałem — pan widziałeś tryumfalny powrót Napoleona do Paryża?...
Wyciągnął do mnie rękę i odparł:
— Widziałem lepszą rzecz, panie... Podczas kampanii byłem we Włoszech i widziałem, jak włosi przyjmowali francuzów w wigilią bitwy pod Magentą...
— Pod Magentą?... W r. 1859-tym?... — spytałem.
— Pod Magentą, panie...
Popatrzyliśmy sobie w oczy z tym eks-obywatelem, który nie mógł zdobyć się na wywabienie plam ze swego surduta. Popatrzyliśmy sobie — mówię w oczy. Magenta... Rok 1859-ty... Eh! Boże miłosierny...
— Powiedz pan — rzekłem — jakto was przyjmowali włosi, w wigilią bitwy pod Magentą?
Ubogi eks obywatel siadł na wydartym fotelu i mówił:
— W r. 1859-tym, panie Rzecki... Zdaje mi się, że mam honor...
— Tak, panie, jestem Rzecki, porucznik, panie, węgierskiej piechoty, panie...
Znowu popatrzyliśmy sobie w oczy. Eh! Boże miłosierny...
— Mów pan dalej, panie szlachcicu — rzekłem, ściskając go za rękę.
— W r. 1859-tym — prawił eks-obywatel — byłem o dziewiętnaście lat młodszy, niż dziś i miałem z dziesięć tysięcy rubli rocznie... Na owe czasy! panie Rzecki... Coprawda, brało się nietylko procent, ale i coś z kapitału. Więc, jak przyszło uwłaszczenie...
— No — rzekłem — chłopi są także ludźmi, panie...
— Wirski — wtrącił rządca.
— Panie Wirski — rzekłem — chłopi...
— Wszystko mi jedno — przerwał — czem są chłopi. Dość, że w r. 1859-tym, miałem z dziesięć tysięcy rubli dochodu (łącznie z pożyczkami) i byłem we Włoszech. Ciekawy byłem, jak wygląda kraj, z którego wypędzają szwaba... A, żem nie miał żony i dzieci, nie miałem dla kogo oszczędzać życia, więc, przez amatorstwo, jechałem z przednią strażą francuską... Szliśmy pod Magentę, panie Rzecki, choć nie wiedzieliśmy jeszcze, ani dokąd idziemy, ani kto z nas jutro zobaczy zachodzące słońce... Pan zna to uczucie, kiedy człowiek niepewny jutra, znajdzie się w kompanii ludzi również niepewnych jutra?...
— Czy ja znam!... Jedź pan dalej, panie Wirski...
— Niech mnie kaczki zdepczą — mówił ubogi eks-obywatel — że to są najpiękniejsze chwile w życiu. Jesteś młody, wesół, zdrów, nie masz na karku żony i dzieci, pijesz i śpiewasz i, cochwilę, spoglądasz na jakąś ciemną ścianę, za którą ukrywa się nasze jutro... Hej! — wołasz — lejcie mi wina, bo nie wiem, co jest za tą ciemną ścianą... Hej!... wina. Nawet pocałunków... panie Rzecki — szepnął, nachylając się rządca.
— Więc tedy, jakieście szli z przednią strażą pod Magentę?... — przerwałem mu.
— Szliśmy z kirasyerami — mówił rządca. — Pan znasz kirasyerów, panie Rzecki?... Na niebie świeci jedno słońce, ale w szwadronie kirasyerów jest sto słońc...
— Ciężka to jazda — wtrąciłem. — Piechota gryzie ją, jak stalowy dziadek orzechy...
— Zbliżamy się tedy, panie Rzecki, do jakiejś włoskiej mieściny, aż chłopi tamtejsi dają znać, że niedaleko stoi korpus austryacki. Szlemy ich tedy do miasteczka z rozkazem, a właściwie z prośbą, ażeby mieszkańcy, gdy nas zobaczą, nie wydawali żadnych okrzyków...
— Rozumie się — rzekłem. — Kiedy nieprzyjaciel w sąsiedztwie...
— Wpół godziny — ciągnął rządca — jesteśmy w mieście. Ulica wąska, po obu stronach naród, ledwie można przejechać czwórkami, a w oknach i na balkonach kobiety... Jakie kobiety, panie Rzecki!... Każda ma w ręku bukiet z róż. Ci, którzy stoją na ulicy, ani pary z ust... bo austryacy blisko... Ale tamte, co na balkonach, skubią, panie swoje bukiety, i spoconych, pyłem okrytych kirasyerów, zasypują listkami z róż, jak śniegiem... Ach, panie Rzecki, gdybyś widział ten śnieg: amarantowy, różowy, biały i te ręce i te włoszki... Pułkownik tylko dotykał ręką ust i naprawo i nalewo słał pocałunki. A tymczasem śnieg różanych listków zasypywał złote kirysy, hełmy i parskające konie... Nadomiar, jakiś stary włoch z krzywym kijem i siwemi włosami do kołnierza, zastąpił drogę pułkownikowi. Schwycił za szyję jego konia, pocałował go i krzyknąwszy: eviva Italia! padł trupem na miejscu... — Taka była nasza wigilia przed Magentą!
To mówił eks-obywatel, a z oczu spływały mu łzy na poplamiony surdut.
— Niech mnie dyabli wezmą, panie Wirski! — zawołałem — jeżeli Stach nie odda panu darmo tego mieszkania.
— Sto ośmdziesiąt rubli dopłacam!... — szlochał rządca.
Obtarliśmy oczy.
— Panie — mówię — Magenta Magentą, a interes interesem. Może przedstawisz mnie pan kilku lokatorom.
— Chodź pan — odpowiedział rządca, zrywając się z obdartego fotelu. — Chodź pan, pokażę panu najosobliwszych...
Wybiegł z saloniku i wtykając głowę do drzwi, zdaje mi się, kuchennych, zawołał:
— Maniu! Ja wychodzę... A z tobą Wicek obrachujemy się wieczorem...
— Ja nie gospodarz, żeby się tatko ze mną rachował — odpowiedział mu dziecięcy głos.
— Daruj mu pan — szepnąłem do rządcy.
— Akurat!... — odparł. — Nie zasnąłby, gdyby nie dostał wałów. Dobry chłopak — mówił — sprytny chłopak, ale szelma!...
Wyszliśmy z mieszkania i zatrzymaliśmy się przede drzwiami obok schodów. Rządca ostrożnie zapukał, a mnie wszystka krew uciekła z głowy do serca, a z serca do nóg. Może nawet z nóg uciekłaby do butów i gdzieś het! po schodach, aż do bramy, gdyby nie odpowiedziano z wnętrza:
— Proszę!...
Wchodzimy.
Trzy łóżka. Na jednem, z książką w ręku i nogami opartemi o poręcz, leży jakiś młody człowiek z czarnym zarostem i w studenckim mundurku; na dwu zaś innych łóżkach pościel wygląda tak, jakby przez ten pokój przeleciał uragan i wszystko do góry nogami przewrócił. Widzę też kufer, pustą walizkę, tudzież mnóstwo książek, leżących na półkach, na kufrze i na podłodze. Jest nareszcie kilka krzeseł giętych i zwyczajnych i niepoliturowany stół, na którym przyjrzawszy się uważniej, spostrzegłem wymalowaną szachownicę i poprzewracane szachy.
W tej chwili mdło mi się zrobiło; obok szachów bowiem spostrzegłem dwie trupie główki: w jednej był tytuń, a w drugiej... cukier!...
— Czegoto? — zapytał młody człowiek z czarnym zarostem, nie podnosząc się z łóżka.
— Pan Rzecki, plenipotent gospodarza... — odezwał się rządca, wskazując na mnie.
Młody człowiek oparł się na łokciu i bystro patrząc na mnie, rzekł:
— Gospodarza?... W tej chwili ja tu jestem gospodarzem, i wcale sobie nie przypominam, ażebym mianował plenipotentem tego pana...
Odpowiedź była tak uderzająco prosta, że obaj z Wirskim osłupieliśmy. Młody człowiek tymczasem ociężale podniósł się z łóżka i bez zbytniego pośpiechu, począł zapinać spodnie i kamizelkę. Pomimo całej systematyczności, z jaką oddawał się temu zajęciu, jestem pewny, że przynajmniej połowa guzików jego garderoby pozostała niezapiętą.
— Aaa!... — ziewnął.
— Niech panowie siadają — rzekł, manewrując ręką w taki sposób, że nie wiedziałem czy każe nam umieścić się w walizie, czy na podłodze.
— Gorąco, panie Wirski — dodał — prawda?... Aaa!...
— Właśnie sąsiad z przeciwka skarży się na panów dobrodziejów... — odparł z uśmiechem rządca.
— O cóżto?...
— Że panowie chodzą nago... po pokoju...
Młody człowiek oburzył się.
— Zwaryował stary, czy co?... On może chce, żebyśmy się ubierali w futra na taką spiekotę?... Bezczelność! słowo honoru daję...
— No — mówił rządca — niech panowie raczą uwzględnić, że on ma dorosłą córkę.
— A cóż mnie do tego?... Ja nie jestem jej ojcem. Stary błazen! słowo honoru i przytem łże, bo nago nie chodzimy.
— Sam widziałem... — wtrącił rządca.
— Słowo honoru, kłamstwo! — zawołał młody człowiek, rumieniejąc się z gniewu. — Prawda, że Maleski chodzi bez koszuli, ale w majtkach, a Patkiewicz chodzi bez majtek, lecz zato w koszuli. Panna Leokadya więc widzi cały garnitur...
— Tak, i musi zasłaniać wszystkie okna — odparł rządca.
— To stary zasłania, nie ona — odparł student, machając ręką. — Ona wygląda przez szpary, między firanką a oknem. Zresztą, proszę pana: jeżeli pannie Leokadyi wolno drzeć się na całem podwórku, to znowu Maleski i Patkiewicz mają prawo chodzić po swoim pokoju, jak im się podoba.
Mówiąc to, młody człowiek, spacerował wielkiemi krokami. Ile razy zaś stanął do nas tyłem, rządca mrugał na mnie i robił miny, oznaczające wielką desperacyą. Po chwili milczenia odezwał się:
— Panowie dobrodzieje winni nam są za cztery miesiące...
— O, znowu swoje!... — wykrzyknął młody człowiek, wsadzając ręce w kieszenie. — Ileż razy jeszcze będę musiał powtarzać panu, ażeby pan o tych głupstwach nie gadał ze mną, tylko albo z Patkiewiczem, albo z Maleskim?... To przecie tak łatwo pamiętać: Maleski płaci za miesiące parzyste: luty, kwiecień, czerwiec, a Patkiewicz za nieparzyste: marzec, maj, lipiec...
— Ależ nikt z panów nigdy nie płaci! — zawołał zniecierpliwiony rządca.
— A któż winien, że pan nie przychodzi we właściwej porze?... — wrzasnął młody człowiek, wytrząsając rękoma. — Sto razy słyszałeś pan, że do Maleskiego należą miesiące parzyste, a do Patkiewicza nieparzyste...
— A do pana dobrodzieja?...
— A do mnie, łaskawy panie, żadne — wołał młody człowiek, grożąc nam pod nosami — bo ja z zasady nie płacę za komorne. Komu mam płacić?... Zaco?... Ha! ha; dobrzy sobie...
Począł chodzić jeszcze prędzej po pokoju, śmiejąc się i gniewając. Nareszcie zaczął świstać i wyglądać przez okno, hardo odwróciwszy się tyłem do nas...
Mnie już zabrakło cierpliwości.
— Pozwoli pan zrobić uwagę — odezwałem się — że takie nieszanowanie umowy jest dosyć oryginalne... Ktoś daje panu mieszkanie, a pan uważa za stosowne nie płacić mu...
— Kto mi daje mieszkanie?... — wrzasnął młody człowiek, siadając na oknie i huśtając się wtył, jakby miał zamiar rzucić się z trzeciego piętra. — Ja sam zająłem to mieszkanie i będę w niem dopóty, dopóki mnie nie wyrzucą. Umowy!... paradni są z temi umowami... Jeżeli społeczeństwo chce, ażebym mu płacił za mieszkanie, to niechaj samo płaci mi tyle za korepetycye, żeby z nich wystarczyło na komorne... Paradni są!... Ja za trzy godziny lekcyj codzień, mam piętnaście rubli na miesiąc, za jedzenie biorą odemnie dziewięć rubli, za pranie i usługę trzy... A mundur, a wpis?... I jeszcze chcą, żebym za mieszkanie płacił. Wyrzućcie mnie na ulicę — mówił zirytowany — niech mnie złapie hycel i da pałką w łeb... Do tego macie prawo, ale nie do uwag i wymówek...
— Nie rozumiem pańskiego uniesienia — rzekłem spokojnie.
— Mam się czego unosić! — odparł młody człowiek, huśtając się coraz mocniej w stronę podwórka. — Społeczeństwo jeżeli nie zabiło mnie przy urodzeniu, jeżeli każe mi się uczyć i zdawać kilkanaście egzaminów, zobowiązało się tem samem, że mi da pracę, ubezpieczającą mój byt... Tymczasem albo nie daje mi pracy, albo oszukuje mnie na wynagrodzeniu... Jeżeli więc społeczność względem mnie nie dotrzymuje umowy, z jakiej racyi żąda, abym ja jej dotrzymywał względem niego. Zresztą, co tu gadać; z zasady nie płacę komornego i basta. Tembardziej, że obecny właściciel domu nie budował tego domu; nie wypalał cegieł, nie rozrabiał wapna, nie murował, nie narażał się na skręcenie karku. Przyszedł z pieniędzmi, może ukradzionemi, zapłacił innemu, który może także okradł kogo i na tej zasadzie, chce mnie zrobić swoim niewolnikiem. Kpiny ze zdrowego rozsądku!
— Pan Wokulski — rzekłem, powstając z krzesła — nie okradł nikogo... Dorobił się majątku pracą i oszczędnością...
— Daj pan spokój! — przerwał młody człowiek. — Mój ojciec był zdolnym lekarzem, pracował dniem i nocą, miał nibyto dobre zarobki i oszczędził... raptem 300 rubli na rok! A że wasza kamienica kosztuje 90.000 rubli, więc na kupienie jej za cenę uczciwej pracy, mój ojciec musiałby żyć i zapisywać recepty przez 300 lat... Nie uwierzę zaś, ażeby ten nowy właściciel pracował od trzystu lat...
W głowie zaczęło mi krążyć od tych wywodów; młody człowiek zaś mówił dalej:
— Możecie nas wypędzić, owszem!... Wtedy dopiero przekonacie się, coście stracili. Wszystkie praczki, wszystkie kucharki z tej kamienicy stracą humor, a pani Krzeszowska już bez przeszkody zacznie śledzić swoich sąsiadów, rachować każdego gościa, który przychodzi do nich z wizytą i każde ziarno kaszy, które sypią do garnka... Owszem, wypędźcie nas!... Wtedy dopiero panna Leokadya zacznie wyśpiewywać swoje gamy i wokalizy z rana sopranem, a po południu kontraltem... I dyabli wezmą dom, w którym my jedni jako tako utrzymujemy porządek!
Zabraliśmy się do odejścia.
— Więc pan stanowczo nie zapłaci komornego? — spytałem.
— Ani myślę.
— Może choć od października zacznie pan płacić?
— Nie, panie. Niedługo już będę żył, więc pragnę przeprowadzić choćby jednę zasadę: jeżeli społeczność chce, ażeby jednostki szanowały umowę względem niego, niechaj samo wykonywa ją względem jednostek. Jeżeli ja mam komuś płacić za komorne, niech inni tyle płacą mi za lekcye, żeby mi na komorne wystarczyło. Rozumie pan?...
— Niewszystko, panie — odparłem.
— Nic dziwnego — rzekł młody człowiek. — Na starość mózg więdnie i nie jest zdolny przyjmować nowych prawd...
Ukłoniliśmy się sobie nawzajem i wyszliśmy obaj z rządcą. Młody człowiek zamknął za nami drzwi, lecz za chwilę wybiegł na schody i zawołał:
— A niechaj komornik przyprowadzi ze sobą dwu stójkowych, bo mnie będą musieli wynosić z mieszkania...
— Owszem, panie! — odpowiedziałem mu z grzecznym ukłonem, myśląc w głębi duszy, że nie godzi się jednak wyrzucać takiego oryginała.
Kiedy szczególny młodzieniec ostatecznie cofnął się do pokoju i zamknął drzwi na klucz, dając tym sposobem do zrozumienia, że konferencyą z nami uważa za skończoną, zatrzymałem się w połowie schodów i rzekłem do rządcy:
— Widzę, macie tu kolorowe szyby, co?
— O, bardzo kolorowe.
— Ale są zakurzone...
— O, bardzo zakurzone — odparł rządca.
— I myślę — dodałem — że ten młody człowiek, pod względem niepłacenia komornego, dotrzyma słowa, co?
— Panie — zawołał rządca — on, to nic. On mówi, że nie zapłaci, no i nie płaci; ale tamci dwaj nic nie mówią i także nie płacą. To są, panie Rzecki, nadzwyczajni lokatorowie!... Oni jedni nigdy nie robią mi zawodu.
Mimowoli i nie wiem nawet dlaczego, pokręciłem głową, choć przeczuwam, że, gdybym był właścicielem podobnego domu, kręciłbym głową cały dzień.
— Więc tu nikt nie płaci, a przynajmniej nie płaci regularnie? — zapytałem eks-obywatela.
— I niema się czemu dziwić — odparł pan Wirski. — W domu, z którego od tylu lat komorne pobierają wierzyciele, najuczciwszy lokator musi się znarowić. Pomimo to mamy kilku bardzo punktualnych, naprzykład baronowa Krzeszowska...
— Co?... — zawołałem. — Ach, prawda, że baronowa tu mieszka... Chciała nawet kupić ten dom...
— I kupi go — szepnął rządca — tylko panowie, trzymajcie się ostro!... Kupi go, choćby miała oddać cały swój majątek... A niemałyto majątek, choć pan baron mocno go nadszarpnął...
Wciąż stałem na połowie schodów, pod oknem z źółtemi, czerwonemi i niebieskiemi szybami. Wciąż stałem, zapatrzony we wspomnienie pani baronowej, którą widziałem zaledwie kilka razy w życiu i zawsze przedstawiała mi się jako osoba bardzo ekscentryczna. Umie być pobożną i zawziętą, pokorną i ordynaryjną...
— Cóżto za kobieta, panie Wirski? — spytałem. — To niezwykła kobieta, panie...
— Jak wszystkie histeryczki — mruknął eks-obywatel. — Straciła córeczkę, mąż ją porzucił... Same awantury!...
— Pójdziemy do niej, panie — rzekłem, schodząc na drugie piętro. Czułem w sobie takie męstwo, że baronowa nietylko nie trwożyła mnie, lecz prawie pociągała.
Ale kiedy stanęliśmy podedrzwiami i rządca zadzwonił, doznałem kurczu w łydkach. Nie mogłem ruszyć się z miejsca i tylko dlatego nie uciekłem. W jednej chwili opuściła mnie odwaga, przypomniałem sobie sceny z licytacyi...
Obrócił się klucz w zamku stuknęła zasówka, i w uchylonych drzwiach ukazała się twarz niestarej jeszcze dziewczyny, ubranej w biały czepeczek.
— A ktoto? — spytała dziewczyna.
— Ja, rządca.
— Czego pan chce?
— Przychodzę z pełnomocnikiem właściciela.
— A ten pan czego chce?
— Ten pan jest właśnie pełnomocnikiem.
— Więc jak mam powiedzieć?...
— Powiedz pani — odparł już zirytowany rządca — że przychodzimy pogadać o lokalu...
— Aha!
Zamknęła drzwi i odeszła. Upłynęło ze dwie albo trzy minuty zanim wróciła napowrót, i po otworzeniu wielu zamków, wprowadziła nas do pustego salonu.
Dziwny był widok tego salonu. Meble okryte ciemno-popielatemi pokrowcami, tosamo fortepian, tosamo pająk zawieszony u sufitu; nawet stojące w kątach kolumny z posążkami, miały także popielate koszule. Wogóle robił on wrażenie pokoju, którego właściciel wyjechał, zostawiwszy tylko służbę bardzo dbałą o porządek domu.
Za drzwiami słychać było rozmowę na głos kobiecy i męski. Kobiecy należał do baronowej; męski znałem dobrze, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czyj jest.
— Przysięgłabym — mówiła baronowa — że utrzymuje z nią stosunki. Onegdaj przysłał jej przez posłańca bukiet...
— Hum! Hum!... — wtrącił głos męski.
— Bukiet, który ta obrzydliwa kokietka, dla oszukania mnie, kazała natychmiast wyrzucić za okno...
— Przecież baron na wsi... tak daleko od Warszawy... — odparł mężczyzna.
— Ale ma tu przyjaciół — zawołała baronowa. — I gdybym nie znała pana, przypuszczałabym, że pośredniczysz mu w tych bezeceństwach ...
— Ależ pani!... — zaprotestował głos męski. I w tej samej chwili rozległy się dwa pocałunki, sądzę, że w rękę.
— No, no, panie Maruszewicz, bez czułości!... Znam ja was. Obsypujecie pieszczotami kobietę, dopóki wam nie zaufa, a potem trwonicie jej majątek i żądacie rozwodu...
„Więc to Maruszewicz! — pomyślałem. — Ładna para...“
— Ja jestem zupełnie inny — odparł ciszej męski głos za drzwiami i znowu rozległy się dwa pocałunki, zpewnością w rękę.
Spojrzałem na eks-obywatela. Podniósł oczy do sufitu, a ramiona prawie do wysokości uszu.
— Frant!... — szepnął wskazując na drzwi.
— Znasz go pan?...
— Bah!...
— Więc — mówiła baronowa w drugim pokoju — niechże pan zaniesie do ś. Krzyża te dziewięć rubli na trzy wotywy, na intencyą, ażeby Bóg go upamiętał... Nie — dodała pochwili, nieco zmienionym głosem. — Niech będzie jedna wotywa za niego, a dwie za duszę mojej nieszczęśliwej dzieweczki...
Przerwało jej ciche szlochanie.
— Niechże się pani uspokoi!... — łagodnie reflektował ją Maruszewicz.
— Idź pan już, idź!... — odparła.
Nagle otworzyły się drzwi salonu i jak wryty stanął na progu Maruszewicz, za którym ujrzałem żółtawą twarz i zaczerwienione oczy pani baronowej. Rządca i ja podnieśliśmy się z krzeseł, Maruszewicz cofnął się wgłąb drugiego pokoju i widocznie wyszedł innemi drzwiami, a pani baronowa zawołała gniewnie:
— Marysia!... Marysia!...
Wbiegła dziewczyna w białym jak wyżej czepeczku, w ciemnej sukni i białym fartuchu. W ubraniu tem wyglądałaby na dozorczynię chorych, gdyby jej oczy nie rzucały zawiele iskier.
— Jak mogłaś wprowadzić tu tych panów? — zapytała ją baronowa.
— Pani przecie kazała prosić...
— Głupia... precz!... — syknęła baronowa. Następnie zwróciła się do nas:
— Czego pan chce, panie Wirski?
— Pan Rzecki jest plenipotentem właściciela domu — odparł rządca.
— A, a!... To dobrze... — mówiła baronowa, powoli wchodząc do salonu, i nie prosząc nas, ażebyśmy usiedli. Rysopis tej damy: czarna suknia, żółtawa twarz, sinawe usta, zaczerwienione z płaczu oczy i włosy gładko uczesane. Skrzyżowała ręce na piersiach, jak Napoleon I. i patrząc na mnie rzekła:
— A, a, a!... To pan jest plenipotentem, zdaje mi się, że pana Wokulskiego... Czy tak?... Niechże mu pan powie, że albo ja wyprowadzę się z tego mieszkania, za które płacę mu 700 rubli bardzo regularnie, wszak prawda, panie Wirski?...
Rządca ukłonił się.
— Albo — ciągnęła baronowa — pan Wokulski usunie ze swego domu te brudy i niemoralność...
— Niemoralność? — spytałem.
— Tak, panie — potwierdziła baronowa, kiwając głową. — Te praczki, które przez cały dzień śpiewają jakieś wstrętne piosenki na dole, a wieczorem śmieją się nad moją głową, u tych... studentów... Ci zbrodniarze, którzy na mnie rzucają z góry papierosy, albo leją wodę... Ta nareszcie pani Stawska, o której nie wiem czem jest: wdową czy rozwódką, ani z czego się utrzymuje... Ta pani bałamuci mężów żonom, cnotliwym a tak strasznie nieszczęśliwym...
Zaczęła mrugać oczyma i rozpłakała się.
— Okropność!... — mówiła łkając. — Być przykutą do tak wstrętnego domu, przez pamięć dla dziecka, której nic już nie wydrze z serca... Wszakże ona biegała po tych wszystkich pokojach... Ona bawiła się, tam, od podwórza... I wyglądała oknem, przez które mnie, matce-sierocie wyjrzeć dzisiaj niewolno... Chcą mnie wypędzić ztąd... wszyscy chcą mnie wypędzić... wszystkim zawadzam... A przecież ja ztąd nie mogę wyprowadzić się, bo każda deska tej podłogi nosi ślady jej nóżek... w każdej ścianie uwiązł jej śmiech, albo płacz...
Upadła na kanapę i zaniosła się od łkania.
— Ach! — płakała — ludzie są okrutniejsi od zwierząt... Chcą mnie wygnać ztąd, gdzie moja dziecina wydała ostatnie tchnienie... Jej łóżeczko i wszystkie zabawki leżą na swoich miejscach... Sama ścieram kurze w jej pokoju, ażeby nie poruszyć najmniejszego sprzętu... Każdy cal podłogi wydeptałam kolanami, wycałowałam ślady mojej dzieciny, a oni mnie chcą wygnać!... Wygnajcież ztąd pierwiej mój ból, moję tęsknotę, moję rozpacz...
Zasłoniła twarz i szlochała rozdzierającym głosem. Spostrzegłem, że rządcy nos czerwienieje, a i ja sam uczułem łzy pod powiekami.
Rozpacz baronowej po zmarłem dziecku tak mnie rozbroiła, że nie miałem odwagi mówić z nią o podwyższeniu komornego. Płacz zaś jej tak znowu denerwował, że, gdyby nie wzgląd na drugie piętro, wyskoczyłbym chyba oknem.
W rezultacie, chcąc za jakąkolwiek cenę, utulić szlochającą kobietę, odezwałem się z całą łagodnością:
— Proszę pani, niech się pani uspokoi... Czego pani żąda od nas?... Czem możemy służyć?...
W głosie moim było tyle współczucia, że rządcy nos jeszcze bardziej poczerwieniał. Pani baronowej zaś obeschło jedno oko, lecz jeszcze płakała drugiem, na znak, że nie uważa swojej akcyi za skończoną, a mnie za pobitego.
— Żądam... żądam — mówiła wśród westchnień — żądam, aby mnie nie wypędzano z miejsca, gdzie umarło moje dziecko... i gdzie wszystko mi je przypomina. Nie mogę, no... nie mogę oderwać się od jej pokoju... nie mogę ruszyć jej sprzętów i zabawek... Podłością jest w taki sposób wyzyskiwać niedolę.
— Któż ją wyzyskuje? — spytałem.
— Wszyscy, począwszy od gospodarza, który każe mi płacić 700 rubli...
— A, wybacz pani baronowa! — zawołał rządca. — Siedm pysznych pokoi, dwie kuchnie jak salony, dwie schówki... Niech pani komu odstąpi ze trzy pokoje; przecież są dwa frontowe wejścia.
— Nic nikomu nie odstąpię — odparła stanowczo — gdyż jestem pewna, że mój zbłąkany mąż lada dzień opamięta się i powróci...
— W takim razie trzeba płacić 700 rubli...
— Jeżeli niewięcej... — szepnąłem.
Pani baronowa spojrzała tak, jakby chciała mnie spalić wzrokiem i utopić we łzach: Oj! Coto za setna kobietka... Aż mi zimno, kiedy o niej pomyślę.
— Mniejsza o komorne — rzekła.
— Bardzo rozsądnie! — pochwalił ją Wirski, kłaniając się.
— Mniejsza o pretensye gospodarza... Ale przecież nie mogę płacić 700 rubli za lokal w podobnym domu...
— Czego pani baronowa chce od domu? — spytałem.
— Ten dom jest hańbą uczciwych ludzi — zawołała, gestykulując rękoma. Więc nie od siebie, ale w imieniu moralności proszę...
— O co?
— O usunięcie tych studentów, którzy mieszkają nademną, nie pozwalają mi wyjrzeć oknem na podwórze i demoralizują wszystkie...
Nagle zerwała się z kanapy.
— O! słyszy pan? — rzekła, wskazując na drzwi, które prowadziły do pokoju od strony dziedzińca.
Istotnie usłyszałem głos ekscentrycznego brunecika, który z trzeciego piętra wołał:
— Marysiu!... Marysiu, chodź do nas...
— Marysiu! — krzyknęła baronowa.
— Przecież jestem... Czego pani chce?... — odparła nieco zarumieniona służąca.
— Ani mi się rusz z domu!... Oto ma pan... — mówiła baronowa — tak jest po całych dniach. A wieczorem chodzą do nich praczki... Panie — zawołała, składając pobożnie ręce — wygnajcie tych nihilistów, bo to źródło zepsucia i niebezpieczeństwa dla całego domu... Oni w trupich główkach trzymają herbatę i cukier... Oni kośćmi ludzkiemi poprawiają węgle w samowarze... Oni chcą tu kiedy przynieść całego nieboszczyka!...
Zaczęła znowu tak płakać, iż myślałem, że dostanie spazmów.
— Panowie ci — rzekłem — nie płacą komornego, więc bardzo być może...
Baronowej obeschły oczy.
— Ależ naturalnie — przerwała mi — że musicie ich wypędzić... Lecz panie! — zawołała — jakkolwiek są oni źli i zepsuci, to przecie gorszą od nich jest ta... ta Stawska!...
Zdziwiłem się, zobaczywszy płomień nienawiści, jaki błysnął w oczach pani baronowej, przy wymówieniu nazwy: Stawska.
— Pani Stawska tu mieszka? — spytałem mimowoli. — Ta piękna?...
— O... nowa ofiara!... — wykrzyknęła baronowa, wskazując na mnie i, z pałającemi oczyma, zaczęła mówić głębokim głosem:
— Ależ człowieku siwowłosy, zastanów się, co robisz?... Wszakże to kobieta, której mąż, oskarżony o zabójstwo, uciekł za granicę... A z czego ona żyje?... Z czego się tak stroi?...
— Pracuje kobiecisko jak wół — szepnął rządca.
— O... i ten!... — zawołała baronowa. — Mój mąż, (jestem pewna, że to on), przysyła jej ze wsi bukiety... Rządca tego domu kocha się w niej i bierze od niej komorne zdołu co miesiąc...
— Ależ pani!... — zaprotestował eks-obywatel, a jego oblicze stało się tak rumiane jak nos.
— Nawet ten poczciwy niedołęga, Maruszewicz — ciągnęła baronowa — nawet on po całych dniach wygląda do niej oknem...
Dramatyczny głos baronowej przeszedł znowu w szlochanie.
— I pomyśleć — jęczała — że taka kobieta ma córkę, córkę... którą wychowuje dla piekła, a ja... O! wierzę w sprawiedliwość... wierzę w miłosierdzie boskie, ale nie rozumiem... tak... nic nie rozumiem tych wyroków, które mnie pozbawiły, a jej zostawiają dziecko... tej... tej... Panie! — wybuchnęła z nową siłą głosu — możesz zostawić nawet tych nihilistów, ale ją... musisz wygnać!... Niech lokal po niej stoi pustką... będę za niego płacić, byle ona nie miała dachu nad głową...
Ten wykrzyknik już całkiem mi się nie podobał. Dałem znak rządcy, że wychodzimy i kłaniając się, rzekłem ozięble:
— Pozwoli pani baronowa, że w tej sprawie, zadecyduje sam gospodarz, pan Wokulski.
Baronowa rozkrzyżowała ręce, jak człowiek trafiony kulą w piersi.
— Ach!... Więc tak?... — szepnęła. — Więc już i pan i... ten, ten... Wokulski, związaliście się z nią?... Ha!... Zaczekam tedy na sprawiedliwość boską...
Wyszliśmy nie zatrzymywani dłużej, na schodach zatoczyłem się jak pijany.
— Co pan wiesz o tej pani Stawskiej? — zapytałem Wirskiego.
— Najuczciwsza kobieta — odparł. — Młode to, piękne i pracuje na cały dom... Bo emerytura jej matki ledwie starczy na komorne...
— Ma matkę?
— Ma. Także dobra kobiecina.
— A ile płacą za lokal?
— Trzysta rubli — odpowiedział rządca — To, panie, jakbyśmy z ołtarza zdejmowali...
— Pójdziemy do tych pań — rzekłem.
— Z największą chęcią! — zawołał. — A co o nich plecie ta waryatka, niech pan nie słucha. Ona nienawidzi Stawskiej, nie wiem nawet zaco. Chyba zato, że jest piękna i ma córeczkę jak cherubinek...
— Gdzie mieszkają?
— W prawej oficynie, na pierwszem piętrze.
Nie pamiętam nawet, kiedy zeszliśmy ze schodów frontowych, a kiedy minęliśmy podwórko i weszliśmy na pierwsze piętro oficyny. Tak ciągle stała mi przed oczyma pani Stawska i Wokulski... Mój Boże! jakaby to była piękna para; ale i cóż z tego, kiedy ona ma męża. Chociaż, są to sprawy, do których najmniej miałbym ochoty mięszać się. Mnie się wydaje tak, im wydałoby się owak, a losowi jeszcze inaczej...
Los! los!... on dziwnie zbliża ludzi. Gdybym przed laty nie zeszedł do piwnicy Hopfera, do Machalskiego, nie poznałbym się z Wokulskim. Gdybym jego znowu nie wyprawił do teatru, on może nie spotkałby się z panną Łęcką. Raz mimowoli nawarzyłem mu piwa i już nie chcę powtarzać tego po raz drugi. Niech sam Bóg radzi o swej czeladzi...
Gdy stanęliśmy pode drzwiami mieszkania pani Stawskiej, rządca uśmiechnął się filuternie i szepnął:
— Uważa pan... najprzód dowiemy się, czy młoda jest w domu. Jest co widzieć, panie!...
— Wiem, wiem...
Rządca nie dzwonił, ale zapukał raz i drugi. Nagle drzwi otworzyły się dość gwałtownie i stanęła w nich gruba i niska służąca z zawiniętemi rękawami i z mydłem na rękach, których mógłby jej pozazdrościć atleta.
— O, to pan rządca!... — zawołała. — Myślałam, że znowu jaki tam...
— Cóż, dobijał się kto?... — spytał Wirski z akcentem oburzenia w głosie.
— Nie dobijał się nijaki — zchłopska odparła służąca — ino jeden przysłał dziś bukiet. Mówią że to ten Marusiewicz z przeciwka...
— Łotr! — syknął rządca.
— Mężczyzny wszystkie takie. Niech mu się co podoba, to zara będzie lazł jak ćma w ogień.
— A panie obie są? — spytał Wirski.
Gruba służąca spojrzała na mnie podejrzliwie.
— Pan rządca z tym panem?
— Z tym panem. To plenipotent gospodarza.
— A młody on, czy stary? — badała dalej, przypatrując mi się jak sędzia śledczy.
— Widzisz przecie, że stary!... — odparł rządca.
— W średnim wieku... — wtrąciłem. (Oni, dalibóg, niedługo piętnastoletnich chłopców zaczną nazywać starymi).
— Są obie panie — mówiła służąca. — Tylo co do pani młodszej przyszła jedna dziewczynka wydawać lekcye. Ale pani starsza jest w swoim pokoju.
— Phy! — mruknął rządca. — Wreszcie... powiedz pani starszej...
Weszliśmy do kuchni, gdzie stała balia pełna mydlin i dziecinnej bielizny. Na sznurze, zawieszonym w pobliżu komina, suszyły się również dziecinne spódniczki, koszule i pończoszki. (Jak to zaraz znać, że w mieszkaniu jest dziecko!)
Zpoza uchylonych drzwi usłyszeliśmy głos już starszej kobiety.
— Z rządcą?... jakiś pan?... — mówiła niewidzialna dama. — Może to Ludwiczek, bo akurat śnił mi się...
— Nich panowie idą — rzekła służąca, otwierając drzwi do saloniku.
Salonik nieduży, koloru perłowego. Szafirowe sprzęty, pianino, w obu oknach pełno kwiatów białych i różowych, na ścianach premia Towarzystwa sztuk pięknych, na stole lampa ze szkłem w formie tulipana. Po cmentarnym salonie pani Krzeszowskiej z meblami w ciemnych pokrowcach, wydało mi się tu weselej. Pokój wyglądał jakby oczekiwano na gościa. Ale jego sprzęty, zanadto symetrycznie ustawione dokoła stołu, świadczyły, że gość jeszcze nie przyjechał.
Pochwili z przeciwległych drzwi wyszła osoba w wieku poważnym, ubrana w popielatą suknią. Uderzył mnie prawie biały kolor jej włosów, obok twarzy mizernej, lecz niezbyt starej i bardzo regularnej. Rysy tej damy były mi gdzieś znajome.
Tymczasem rządca zapiął swój poplamiony surdut na dwa guziki i ukłoniwszy się z elegancyą prawdziwego szlachcica, rzekł:
— Pozwoli pani zaprezentować: pan Rzecki, plenipotent naszego gospodarza, a mój kolega...
Spojrzeliśmy sobie obaj w oczy. Wyznaję, że byłem trochę zdziwiony naszem koleżeństwem. Wirski spostrzegł to i dodał z uśmiechem:
— Mówię: kolega, gdyż obaj widzieliśmy równie ciekawe rzeczy, będąc za granicą.
— Szanowny pan był za granicą? no, proszę!... — odezwała się staruszka.
— W r. 1849 i nieco później — wtrąciłem.
— A czy szanowny pan nie zetknął się gdzie przypadkowo z Ludwikiem Stawskim?...
— Ależ pani dobrodziejko! — zawołał Wirski śmiejąc się i kłaniając. — Pan Rzecki był za granicą przed 30 laty, a zięć pani wyjechał dopiero przed czterema...
Staruszka machnęła ręką, jakby odganiając muchę.
— Prawda! — rzekła — coteż ja plotę... Ale tak ciągle myślę o Ludwiczku... Niechże panowie raczą spocząć...
Usiedliśmy, przyczem eks-obywatel znowu ukłonił się poważnej damie, a ona jemu.
Teraz dopiero spostrzegłem, że popielata suknia staruszki jest w wielu miejscach pocerowana i dziwna melancholia ogarnęła mnie na widok tych dwojga ludzi: w poplamionym surducie i w pocerowanej sukni, którzy zachowywali się jak książęta. Nad nimi już przeszedł wszystko wyrównywający pług czasu.
— Bo zapewne pan nie wie o naszem zmartwieniu — rzekła poważna dama, zwracając się do mnie. — Mój zięć przed czterema laty miał bardzo przykrą sprawę, najniesłuszniej... Zamordowano tu jakąś straszną lichwiarkę... Ach Boże! niema o czem mówić... Dosyć, że ktoś z bliskich ostrzegł go, że na niego pada posądzenie... Najniewinniej, panie...
— Rzecki — wtrącił eks-obywatel.
— Najniesprawiedliwiej, panie Rzecki... No i on biedak uciekł za granicę. W roku zeszłym znalazł się istotny morderca, ogłoszono niewinność Ludwika, ale i cóż, kiedy on już od dwu lat nie pisał...
Tu pochyliła się do mnie z fotelu i rzekła szeptem:
— Helenka, córka moja, panie...
— Rzecki — odezwał się rządca.
— Córka moja, panie Rzecki, rujnuje się... szczerze mówię, że się rujnuje na ogłoszenia po zagranicznych pismach, a tu nic i nic... Kobieta młoda, panie...
— Rzecki — podpowiedział Wirski.
— Kobieta młoda, panie Rzecki, niebrzydka.
— Prześliczna! — wtrącił rządca z zapałem.
— Byłam trochę do niej podobna — ciągnęła sędziwa dama, wzdychając i kiwając głową eks-obywatelowi. — Jest tedy córka moja niebrzydka i młoda, już jedno dziecko ma i... może tęskni za innemi... Chociaż, panie Wirski, przysięgam, że nigdy od niej o tem nie słyszałam... Cierpi i milczy, ale że cierpi, domyślam się. Ja także miałam trzydzieści lat...
— Kto z nas ich nie miał! — ciężko westchnął rządca.
Skrzypnęły drzwi i wbiegła mała dziewczynka z drutami w ręku.
— Proszę babci — zawołała — ja nigdy nie skończę kaftanika dla mojej lalki...
— Heluniu! — odezwała się staruszka surowo. — Ty nie ukłoniłaś się...
Dziewczynka zrobiła dwa dygi, na które ja odpowiedziałem niezręcznie, a pan Wirski, jak hrabia, i mówiła dalej, pokazując babce druty, przy których chwiał się czarny włóczkowy kwadracik.
— Proszę babci, nadejdzie zima i moja lalka nie będzie miała w czem wyjść na ulicę... Proszę babci, znowu mi spadło oczko.
(Prześliczne dziecko... Boże miłosierny! Dlaczego Stach nie jest jego ojcem. Może nie szalałby tak...)
Babcia, przepraszając nas, wzięła włóczkę i druty, a w tej chwili weszła do salonu pani Stawska...
Muszę sobie przyznać, że ja na jej widok, zachowałem się z godnością; ale Wirski zupełnie stracił głowę. Zerwał się z krzesła jak student, zapiął surdut jeszcze na jeden guzik, powiem nawet: zarumienił się i zaczął bełkotać:
— Pozwoli pani zaprezentować sobie: pan Rzecki, plenipotent naszego gospodarza...
— Bardzo mi przyjemnie — odpowiedziała pani Stawska, kłaniając mi się ze spuszczonemi oczyma. Ale silny rumieniec i ślad obawy na jej twarzy upewniły mnie, że nie jestem przyjemnym gościem.
„Poczekaj!“ myślę. I wyobraziłem sobie, że na mojem miejscu jest w tym pokoju Wokulski. „Poczekaj, zaraz ja cię przekonam, że nie masz się nas czego lękać“.
Tymczasem pani Stawska, usiadłszy na krześle, była tak zmięszana, że zaczęła coś poprawiać około sukienki swojej córeczki. Jej matka również straciła humor, a rządca kompletnie zbaraniał. „Poczekajcie!“ — myślę i, przybrawszy bardzo surowy wyraz twarzy, odezwałem się:
— Panie dawno mieszkają w tym domu?
— Pięć lat... — odpowiada pani Stawska, rumieniąc się jeszcze mocniej. Jej matka aż drgnęła na fotelu.
— Ile panie płacą?
— Dwadzieścia pięć rubli miesięcznie... — szepnęła młoda pani. Jednocześnie pobladła, zaczęła skubać sukienkę i, zpewnością mimowoli, rzuciła na Wirskiego takie błagalne spojrzenie, że... że gdybym był Wokulskim, zarazbym się o nią oświadczył...
— Jesteśmy — dodała jeszcze ciszej — jesteśmy winne panom za lipiec...
Zachmurzyłem się, jak Lucyper, i nabrawszy tyle tchu, ile było powietrza w mieszkaniu, rzekłem:
— Nic panie nie są nam winne do... do października... Właśnie Stach... to jest, pan Wokulski pisze mi, że: to istny rozbój brać 300 rubli za trzy pokoje na tej ulicy. Pan Wokulski nie może pozwolić na podobne zdzierstwo i kazał mi zawiadomić panie, że ten lokal od października będzie do wynajęcia za 200 rubli. A jeżeli panie nie życzą sobie...
Rządca aż posunął się wtył z fotelem. Staruszka złożyła ręce, a pani Stawska patrzyła na mnie wielkiemi oczyma. Oto dopiero oczy!... i jak ona niemi umie patrzeć!... Przysięgam, że gdybym był Wokulskim, oświadczyłbym się jej na poczekaniu. Z męża już pewnie niema nawet kosteczki, jeżeli nie pisał przez dwa lata Wreszcie, od czego są rozwody?... naco Stach ma taki majątek?...
Znowu skrzypnęły drzwi i ukazała się w nich może dwunastoletnia dziewczynka, w pasterce na głowie i z paczką kajetów w ręce. Byłoto dziecko z twarzą rumianą i pełną, lecz nie zdradzającą zbyt wielkiej inteligencyi. Ukłoniła się nam, ukłoniła się pani Stawskiej i jej matce, ucałowała w oba policzki małą Helenkę i wyszła, oczywiście do domu. Następnie wróciła się z kuchni i zarumieniona powyżej oczu, spytała pani Stawskiej.
— Pojutrze o której mogę przyjść?
— Pojutrze, kochanko... Przyjdź o czwartej — odpowiedziała pani Stawska również zmieszana.
Gdy dziewczynka ostatecznie wyszła, matka pani Stawskiej odezwała się niezadowolonym tonem:
— I to nazywa się lekcya, Boże odpuść!... Helenka pracuje z nią przynajmniej półtory godziny i za taką lekcyą bierze 40 groszy...
— Mateczko! — przerwała pani Stawska, błagalnie patrząc na nią.
(Gdybym był Wokulskim, jużbym z nią wracał od ślubu. Coto za kobieta!... co za rysy... co za gra fizyonomii... W życiu nie widziałem nic podobnego!... A rączka, a figurka, a wzrost, a ruchy, a oczy, oczy!)...
Po chwili kłopotliwego milczenia odezwała się znowu młoda pani:
— Bardzo jesteśmy wdzięczne panu Wokulskiemu za warunki, na jakich zostawia nam ten lokal... Jestto chyba jedyny wypadek, ażeby gospodarz sam zniżał komorne. Ale nie wiem, czy... wypada nam korzystać z jego uprzejmości?...
— To nie uprzejmość, pani, to uczciwość szlachetnego człowieka! — wtrącił rządca. — Mnie pan Wokulski również zniżył komorne i przyjąłem... Ulica, proszę pani, trzeciorzędna, ruch mały...
— Ale o lokatorów na niej łatwo — wtrąciła pani Stawska.
— Wolimy dawnych, znanych nam już ze spokojności i porządku — odpowiedziałem.
— Ma pan słuszność! — pochwaliła mnie siwowłosa dama. — Porządek w mieszkaniu, to pierwsza zasada, której przestrzegamy... Nawet jeżeli Helunia potnie kiedy papierki i rzuci je na podłogę, zaraz zmiata je Franusia...
— Przecie ja, proszę babci, wycinam tylko koperty, bo piszę list do tatki, ażeby już wracał — odezwała się dziewczynka.
Po obliczu pani Stawskiej przeleciał cień, jakby żalu i zmęczenia.
— I nic, żadnej wiadomości? — spytał rządca.
Młoda pani zwolna potrząsnęła głową; nie jestem pewny, czy nie westchnęła, ale tak cicho...
— Oto los młodej i niebrzydkiej kobiety! — zawołała starsza dama. — Nie panna, nie mężatka...
— Mateczko!...
— Nie wdowa, nie rozwódka, słowem — niewiadomo co i niewiadomo zaco... Ty, Helenko, mów sobie co chcesz, a ja ci powiadam, że Ludwik już nie żyje...
— Mateczko!... mateczko!...
— Tak — ciągnęła matka z uniesieniem. — My go tu wszyscy oczekujemy każdego dnia, o każdej godzinie, ale to nanic... Albo umarł, albo zaparł się ciebie, więc nie masz obowiązku czekać...
Obu paniom łzy nabiegły do oczu: matce z gniewu, a córce... Czy ja wiem?... Może z żalu za złamanem życiem.
Nagle przeleciała mi przez głowę myśl, którą, (gdyby nie o mnie chodziło), poczytałbym za genialną. Zresztą mniejsza o jej nazwę. Dość, że było w mojej twarzy i całej postaci coś takiego, że gdy poprawiłem się na krześle, założyłem nogę na nogę, i odchrząknąłem, wszyscy wlepili we mnie spojrzenia — nawet mała Helenka.
— Znajomość nasza — rzekłem — zbyt jest krótką, ażebym śmiał...
— Wszystko jedno! — przerwał mi pan Wirski. — Dobre usługi przyjmuje się nawet od nieznajomych.
— Znajomość nasza — mówiłem, skarciwszy go wzrokiem — jest wprawdzie niedługa. Pozwolą panie jednak, ażebym nietyle ja, ile pan Wokulski, użył swoich wpływów do odszukania małżonka pani...
— Aaa!... — jęknęła starsza dama, w sposób, którego nie mógłbym uważać za objaw radości.
— Mateczko! — wtrąciła pani Stawska.
— Heluniu — rzekła babcia stanowczo — idź do swojej lalki i rób jej kaftanik. Oczko już znalazłam, idź...
Dziewczynka była trochę zdziwiona, może nawet zaciekawiona, ale ucałowała ręce babci i matce i wyszła ze swemi drutami.
— Proszę pana — ciągnęła staruszka — jeżeli mamy mówić szczerze, to mnie nietyle chodzi... To jest... nie wierzę, ażeby Ludwik żył. Kto przez dwa lata nie pisze...
— Mamo, dosyć!...
— O nie! — przerwała matka. — Jeżeli ty jeszcze nie czujesz swego położenia, to już ja je rozumiem. Nie można żyć z taką wieczną nadzieją, czy groźbą...
— Mamo droga, o mojem szczęściu i obowiązkach, ja tylko mam prawo...
— Nie mów mi o szczęściu — wybuchnęła matka. — Ono skończyło się w dniu, kiedy twój mąż uciekł przed sądem, który dowiedział się o jakichś ciemnych jego stosunkach z lichwiarką. Że był niewinny, wiem, zato gotowa byłam przysiądz. Ale nie rozumiem ani ja, ani ty, poco on u niej bywał?...
— Mamo!... przecież ci panowie są obcy... — zawołała z desperacyą pani Stawska.
— Ja obcy?... — spytał rządca tonem wymówki; ale powstał z krzesełka i ukłonił się.
— I pan nie jesteś obcy i ten pan — rzekła staruszka, wskazując na mnie. — To musi być uczciwy człowiek...
Teraz ja ukłoniłem się.
— Więc mówię panu — ciągnęła staruszka, bystro patrząc mi w oczy — żyjemy w ciągłej niepewności co do mego zięcia i niepewność ta zatruwa nam spokój. Ale ja, wyznam szczerze, więcej boję się jego powrotu...
Pani Stawska zasłoniła twarz chustką i wybiegła do swego pokoju.
— Płacz sobie, płacz... — mówiła, grożąc za nią rozdrażniona staruszka. — Takie łzy, chociaż bolesne, lepsze są od tych, które codzień wylewasz...
— Panie — zwróciła się do mnie — przyjmę wszystko, co nam Bóg zeszle, ale czuję, że gdyby ten człowiek wrócił, zabiłby doreszty szczęście mojego dziecka. Przysięgnę, — dodała ciszej — że ona go już nie kocha, choć sama nie wie o tem, ale jestem pewna, że... pojechałaby do niego, gdyby ją wezwał!...
Tłumione łkanie przerwało jej mowę. Spojrzeliśmy po sobie z Wirskim i pożegnaliśmy sędziwą damę.
— Pani — rzekłem na odchodne — nim rok upłynie, przyniosę wiadomość o jej zięciu. A może — szepnąłem z mimowolnym uśmiechem — sprawy ułożą się tak, że... wszyscy będziemy zadowoleni... Wszyscy... nawet ci, których tu niema!...
Staruszka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, alem nic nie odpowiedział. Jeszcze raz pożegnałem ją i wyszliśmy obaj z rządcą, nie dopytując się już o panią Stawską.
— A niechże pan zagląda do nas choćby cowieczór!... — zawołała sędziwa dama, gdy już byliśmy w kuchni.
Naturalnie, że będę zaglądał... Czy uda mi się moja kombinacya ze Stachem? Bóg raczy wiedzieć. Tam, gdzie serce wchodzi w grę, nanic wszelkie rachuby. Ale spróbuję rozwiązać ręce kobiecie, a i to coś znaczy.
Po opuszczeniu mieszkania pani Stawskiej i jej matki, rozeszliśmy się z rządcą domu, bardzo z siebie zadowoleni. To jakiś dobry człeczyna. Ale kiedy wróciwszy do siebie, zastanowiłem się nad skutkami mego przeglądu lokatorów, ażem się schwycił za głowę.
Miałem uregulować finanse kamienicy i otóż uregulowałem je tak, że napewno dochód zmniejszył się o trzysta rubli rocznie. Ha! może temrychlej Stach opatrzy się i sprzeda swój nabytek, który wcale nie był mu potrzebny.
Ir wciąż mi niedomaga. Polityka stoi w jednej mierze: ciągła niepewność...“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.