Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
GRA.

ROZDZIAŁ IV.



ZEWNĄTRZ tysiącem świateł świécą okna półprzezroczystémi przysłonione firankami, wschody oświécone, oświécone sieni, jaśnieją salony; dla czego tu tyle świateł, tyle woni, tyle blasku? A! zapewne wesoły bal imienin, radośna urodzin rocznica, albo miłe w życiu wspomnienie uroczyście obchodzić się będzie? Zapewne młodzież przybieży uśmiéchać się sobie, patrzéć na siebie i wiązać oczyma węzły, często trudno potém, potargać się dające; zapewne muzyka zabrzmi, zahuczy wesele, zamigocą pary tancerzy? O! nie! nie!
Oświécony dom cały, wschody, sieni, otwarte drzwi széroko, dla zwiędłych starców, dla kobiét co zapomniały swéj młodości, dla młodzieży, co nigdy prawdziwie szczérze młodą nie była.
Salony, kwiaty, światła — wszystko to przysposobione dla gry — dla smutnéj wynędzniałéj, bladéj z kupą złota na kolanach, a łachmanami na grzbiecie zwrzodowaciałym, dla gry — I ci ludzie co jadą, idą, śpieszą wystrojeni jak na bal, w białych rękawiczkach, w czarnych frakach, nie idą rozprawiać, nie idą się bawić — idą grać. Z gospodarzem ledwie słów kilka przemówią, na kobiéty ledwie spójrzą — do siebie potrzęsą tylko głowami, nie przyszli rozumować, nie śpieszyli bawić się, weselić; z ponurém czołem, z drżącą ręką, z bijącém sercem, przyszli grać.
Patrz jak ci wszyscy gracze stojąc w pośrodku salonu i oczekując na grę, pomięszani są i nie wiedzą co począć z sobą. Żaden z nich mówić nie umié dobrze, bo mu w gardle stoją tylko wyrazy gry — żaden nie spójrzał na obrazy, na xiążki, na kobiéty, na kwiaty — czekają gry — obracają głowami, rychło się stoliki rozstawią.
Lecz po cóż tu kobiéty? po co one wśród graczy? Miałyżby, i one — kobiéty!! — Tak jest i one grają, i one właśnie pożądliwiéj jeszcze, chciwiéj szału, namiętniéj niż tamci przybiegły — grać! Kobiéty? możeż to być? —
Ale wprzódy spójrzyj na nie, a dziwować się nie będziesz. Co to są za kobiéty? Te postacie zwiędłe, stare, zżółkłe, te pozornie tylko młode twarze, na których kosmetyki i bielidła świecą się pomarszczone okrywając lice, gdzieżby zaświécić jeszcze, gdzieby żyć mogły, jeśli nie za stolikiem gry? To są nadto wielkie panie, nadto dobrze wychowane, aby dla nich dziécię, rodzina, modlitwa, xiążka, na lata jesieni wystarczyć mogły. Bo tym, co za młodu pamiętali tylko o sobie i świecie, niéma pociech rodzinnych, niéma osłody w religii (lub rzadko) serce zamknięte, zaschło i otworzyć się już nié może. A po burzliwém życiu, w którém mąż najpodrzędniéjszą grał rolę, w którém z kolei migało tyle postaci, coraz mniéj pozornych, coraz mniéj szlachetnych — po życiu nasycenia, rozkołysane namiętności nie dają już spoczynku. Nuda gryzie, zjada, trawi; potrzeba wzruszeń jeszcze, miłość ich dać już nie może, cnota jest koniecznością smutną, pozostała na zapełnienie okropnéj próżni, jedna tylko — gra. W niéj jest jeszcze trochę tego szału, którego wiele było w przeszłym, pełnym dziwnych odmian żywocie. Gra, to ostatni akt drammatu, na którego dnie, jest łoże samotne śmierci i niepłakany pogrzeb, obojętnych dzieci.
Spójrzcie na te panie — nie jedna jeszcze ma trochę młodości, trochę wdzięku, ale za grą, kto na to uważa? Twarz się odmienia, wypacza, krzywi i traci wyraz kobiécy, a przybiéra zwierzęcy. To nie żony i matki, to psy szamoczące się zajadle, o kawał ogryzionéj kości!
Spójrzcie, o spójrzcie na oczy, na usta, na ręce drżące, na oblicza tych ludzi. Sąż to ludzie? zgarbieni nad stołem, z oczyma wlepionémi chciwie, namiętnie, wpadające karty, z usty sinemi, zaciśnionémi, lub roztwartémi nie zgrabnie, bezmyślnie siedzą i dyszą strachem, nadzieją — gniéwem.
Ale nie wszyscy; naiwni to gracze, gracze, co już uczucie przyzwoitości i wstydu stracili, drudzy ukrywają jeszcze, co się wewnątrz ich dzieje. Przezroczysta to zasłona, marne udanie, które nikogo nie zwiedzie, na czole mimowolnie zapisała troska długie rysy, w ustach niby uśmiéchających się, jest wyraz fałszywy, dwoisty, w oczach pała mimo pozornéj obojętności, łakomstwo. Ludzie najlepiéj wychowani i (co jedno) przywykli najdoskonaléj ukrywać się z tém co myślą i czują — bo niestety — wychowanie dobre, nie zależy dotąd, na polepszeniu i uszlachetnieniu człowieka, ale na wyuczeniu go kłamstwa i skrytości — ludzie najlepiéj wychowani, w grze pohamować się nie umieją. Z początku, póki nie rozpłomienią się, póki nie rozżarzą, są to posągi tylko gwałtem do nieruchoméj obojętności zmuszone; ale późniéj, wychodzi na wiérzch namiętność i maluje się wyraźnie. Naówczas jednako gra prosty ulicznik i najlepszego wychowania człowiek — Bo kogóż zwiodą te teatralne uśmiéchy, rzuty rąk, szyderskie pół-wyrazy i żarciki, co nic prócz chęci kłamstwa nieudolnéj — niedowodzą?
Gra posunięta do namiętności, jest najhaniebniéjszym może występkiem, z tych, których prawo nie karze, których dowodzić nie podobna, piętnować nie można, i wzgardą tylko chyba zapłacić; gra jest użyciem czasu najbrzydszém, najbezrozumniéjszém, i najwięcéj z rozpustą ogłupia człowieka. O czém się może myśléć grając? Jakie jest uczucie, szlachetne, piękne, do którego by się przyznać głośno można, a które gra rodzi? Powiédzcie mi, kto stał się lepszym, kto uczuł mędrzejszym za stolikiem gry?
Wiém jak odpowiadają na wszystkie tego rodzaju pytania? Albo wzgardliwém milczeniem, co przyznaje się do błędu, a wyjść z niego nie umié i dumny jest jak szatan złością swoją i uczuciem niższości; albo ogólnikami, żartami, które tyle dowodzą, co piérwszych milczenie, złéj sprawy a uporu.
— Co będziemy robić? mówią drudzy —
A! jestże to rozumnych ludzi odpowiédź? W życiu ludzkiém tak pełném pracy, nauki, a tak krótkiém, pytacie się co będziémy robić? w życiu ludzkiém, które tak zajmuje uczucie i myśl, że każdéj chwili nam żal, którą z sobą przeszłość unosi, w życiu, w obliczu świata tyle mówiącego, przed naturą nie odgadnioną, przed zagadkami sztuki, tajemnicami ludzkości — czy pytacie co robić będziecie — Jesteścież zwierzęta? Jeśliście zwierzęta, to śpijcie z lichem lepiéj — sen was utuczy, a nie spodli.
Co robić będziecie? — Nie każdy, powiadacie może pracować, nie każdy jest w stanie nawet mówić, nie każdy wreście ma zdatności postrzegania, i rozumowania! — Prawda! nie każdy ma wszystko razem, ale największy głupiec, mówiąc bodaj o najpospolitszych rzeczach, dziesięćkroć rozumniéjszy jest, od najmędrszego gracza, co wyrzuca karty, dodając do nich stare szulerskie po szynkowniach już znane koncepta.
Nie kłammy — nie oszukujmy siebie. Czego nam w grze potrzeba, to pastwy namiętnościom — Póki w nas inne namiętności grają — kładziemy w nie życie — gdy opuści wszystko — pozostaje gra namiętna. Jest to ostatni termin w długim szeregu brudów, termin najbrudniéjszy może; bo nasycenie téj namiętności, dzieje się zawsze kosztem cudzym, wiedzie życzenie straty dla drugiego człowieka, i exaltuje do ostatniéj demoralizacyi.
Ale są gry niewinne? Najniewinniéjsze są winne straty czasu, danego człowiekowi pewnie nie dla głupiego rzucania kości o piéniądz co wystawia, uosabia drogą pracę, a do tego najczęściéj cudzą — Niéma gry niewinnéj — i niéma gry rozumnéj. Gra każda jest tak mechaniczną w swéj rachubie, że się jéj kombinacij automat nauczyć może; trochę pamięci, zastanowienia i przytomności. A gdyby potrzeba rozumu, gdyby potrzeba więcéj do gry rozumnéj — tém gorzéj by było, bo rozum nie na grę także dany człowiekowi, i lepiéj podobno się da użyć. Co więcéj, wszelka namiętność, szlachetniejszą jest, czystszą, naturalniéjszą od gry — ona tém gorszą, że całkiem sztuczna. A w tysiącu jeszcze razach, zbójca, jest mniéj winny, od podstępnego gracza. Weźcie ich wychowanie, ich położenie, ich możności, zdolności i socjalne przywileje; przeważcie, a pewnie wina ostatniego przeważy.
I cóż to za zabawka, która się opiéra na żądzy zysku? — Mówicie, nie gramy dla niego — Być może, tak myślicie, ale sami oszukujecie siebie — Czemu nie gracie przecie w orzechy i fasolę? Bo wam potrzeba wzruszeń, a wzruszenia dają tylko chciwość! Pojmuję doskonale Indjan i dzicz wszelkiego rodzaju, grającą z zapałem, przegrywającą siebie nawet; ale nie mogę sobie bez zgrozy, bez wstrętu wystawić, niby oświéconych i niby dobrze wychowanych ludzi, co namiętnie grają!
Piszę to i serce mi się ściska, bo wiém że napróżno — O! gdybyście wiedzieli ile czystszych, ile szlachetniéjszych jest roskoszy w zamiłowaniu dzieł sztuki, w rozważaniu natury, w rozmyślaniu nad sobą — O! gdybyście wiedzieli, jaki błogi spokój wiedzie za sobą praca — jak życie szybko, jak jasno w śród chmur nawet upływa innym — Gdybyście wiedzieli — możebyście nie grali — Kto wié? Gralibyście podobno! Bo gra w kim raz zaburzy namiętności, kogo pochwyci w żelazne ręce swoje, ten jéj już jak szatanowi, duszę zapisał.
Patrzcie na tych bladych, zgłupiałych, zgarbionych, zbestwionych ludzi; na oczy zamglone, na usta obwisłe, na twarze wychudłe — na nich piętno niestarte, położyła pani — gra. Oni jéj słudzy — Czas ich, mienie ich, wszystko co mają do niéj należy. Spadek ojczysty, praca dziadowska, godność osobista, imie poczciwe, spokojność rodziny, wszystko to położyli na kartę, na kupkę złota — przedali za trochę wzruszenia, za trochę piéniędzy. A ojcowie, matki, żony, dzieci, płaczą — oni się śmieją — upadek pod niémi toczy powoli głęboko przepaść, śmieją się jeszcze — szacunek publiczny rozsuwa się w około — śmieją się! Zawsze się śmieją! Głupcy! nic dla nich niéma nad stolik gry i stos kart na świecie. Namiętność jé ich powolnie, wyżéra życie, rozum, obala, a na łożu choroby, w obliczu śmierci, oni grają jeszcze.
O straszny to dramat, o przeraźliwy i dziwny widok, patrząc nań ledwie mu wierzyć można,
I potém dziwują się ludzie, upadkowi majętności rodzin, demoralizacij — Cóż dziwnego, piéniądz traci w oczach waszych cenę, wartość swoją, ón nie reprezentuje pracy, ale wystawia wam nasycenie głupiéj namiętności — niémacie czasu go zapracować, a macie czas go trwonić. Od was uczą się otaczający i złe jak pożar idzie wielkiém kołem daléj a daléj. Narzekacie na demoralizacją ludzi, którym powierzacie majętności wasze, a sami ich demoralizujecie przykładem swoim. Widząc was w obrzydzeniu wszelkiéj pracy żyjących, myślą że praca jest karą, i wstręt do niéj czują, i biegną pić, gdzie wy pragnienie wasze koicie. —
Tyle jest potrzeb publicznych, tyle potrzeb prawdziwych do koła, tyle ofiar do uczynienia, tyle zasług do kupienia za piéniądze marne — a wy je rzucacie na kartę, na najdziwniéjszą, bo tylko draźniącą nieustannie namiętność?
Ale dość — dość kazania, które jak wszystko co zbyt jest prawdziwem, żadnego skutku nie zrobi — Któż nie wié tego co tu powtórzyliśmy, a kto kiedy posłuchał?
Wróćmy do tego pięknie oświéconego salonu, w którym już rozstawiono stoliki do gry, i z radosném obliczem, przysuwają się, źle kryjąc namiętne swe zadowolnienie, gracze, wysuwają karty, dobiérają partnerów, łączą w partje. Jedyna to może chwila weselsza, każdy usiada z nadzieją, przychodzi radośny, że się doczekał nareście gry, za którą przez półgodziny wysiedziane napróżno w salonie, jak za kochanką zatęsknił. — W téj chwili jeszcze się mówią wzajemnie grzeczności, jeszcze ściskają ręce, kobiéty pamiętają, żeby być piękne, żeby zająć sobą, resztka ich wdzięków świéci jeszcze w zalotnych pół uśmiéchach. Za kilka godzin zmieni się to w jednostajną ponurość, głupotę, znużenie, i nikt już na nikogo nie spójrzy, nikt o czém inném, nad grę niezagada.
Ci ludzie zgromadzeni w wytwornym salonie, nie są to przecie istoty które by gry, jako jedynego zajęcia, do którego są zdolne, pragnąć mogły — to lepszego towarzystwa, pięknych imion, oświéceni, utalentowani — gracze. Te panie mają przecie związki serca i krwi, dzieci, familje, mają zajęcia w życiu inne — a jednak grają. To okropnie!!
Oto i Stanisław usiadł w pośrodku nich, jedną stroną uśmiéchając się jeszcze (nowicjusz) do pięknéj pani w aksamitnéj sukni, wygorsowanéj umyślnie chyba, żeby odwrócić uwagę współgraczy — drugą do podżyłego, jak to po staremu nazywali, orderowego pana. W prawo, w lewo, długim rzędem, stare i młode, kobiéce i męzkie ukazują się fizjonomje. Jedni do wista z zakładami, drudzy do wskrzeszonego bostona, inni do parafjańskiego ćwika usiedli; największa liczba do tak wyśmienicie nazwanego djabełka; który wszystkich przyjmuje, ciśnie do łona i do puli, i szatańsko pobrzękuje złotem.
Cicho już! nagle gwar ustał; rozmowy przerwały się, każdy uważa tylko na karty, a lekki stłumiony wykrzyknik, szepty i westchnienia, niekiedy to posępne zrywają milczenie.
Spójrzcie teraz na twarze, i czytajcie po nich, na ile stopni obrzydliwych, dzielić się może jednéj namiętności wyraz.
Ten ponuro zmarszczył czoło, zacisnął usta, podparł się, wyciągnął szyję — drugi otworzył gębę, wyszczérzył oczy, opuścił ręce bezwładnie, inny jeszcze pasuje się z gniéwem, a udaje obojętność, uśmiécha się i pokaszluje, zagaduje, przedrwiwa; a pod kłamanym śmiéchem, kaszlem, pogadanką, znać tkwiącą głęboko boleść — Ta kobiéta chce oślepić sąsiada sobą, i ma czas być zalotną, choć trudno, aby kto inaczéj jak po ciemku, mógł pokochać tę starą, drżącą za zyskiem babusię — Po pijaństwie, które odéjmuje wszelką godność kobiécie, gra najwięcéj pewnie ją spadla. Najniewinniéjsza gra, buduje się na chciwości, a chciwość jest ze wszystkich passij najobrzydliwsza — cóż dopiéro w téj kobiécie, którą nawykliśmy widziéć ideałem, zawsze ideałem tylko, lub już nie kobiétą?? —
Stanisław, grał z umiarkowaniem i uwagą początkującego, któremu chodzi o zrobienie sobie sławy d’un beau joueur, i o pokazanie się człowiekiem dobrego towarzystwa.
Twarz jego jednak była bladszą niż zwyczajnie, a kolory na niéj występowały jak płomienie — chwilowo — i gasły natychmiast. Rzucał bilety i tak zwane pece z obojętnością, męztwem godném lepszéj sprawy, a przynajmniéj większéj stawki; przechodził dwa, trzy aż do czteréch razy i — wygrywał. Potém z zimną krwią, bez wybuchów radości, nawet bez okazania w oczach i ruchach ukontentowania — zgarniał posunięte mu pieniądze i czekał kolei w milczeniu.
— Pan jesteś nadzwyczaj szczęśliwy, rzekła z uśmiéchem sąsiadka w aksamitnéj sukni, która z pochyloną na piérsi głową a podniesionémi oczyma, z przegiętą szyją, założonémi rękoma, oparta o poręcz krzesła, oczekiwa kolei.
Ce n’est pas le mot madame, odpowiedział Staś na zagadnienie, które po francuzku rzucone było — le bonheur au jeu n’est tout au plus, qu’un demi-bonheur, un pis-aller, une jouissance d’un moment — On s’étourdit et voilà tout.
Oui! mais on s’étourdit si délicieusement! Quelles émotions!
C’est bien vrai — Ceci cst de l’opium à nous — nous le fumons comme les Chinois leur grain aux inspirations mystèrieuses, aux jouissances inconnues.
Une comparaison singulière; — I to powiedziawszy dumając niby, schyliła zupełnie głowę, ale w tém koléj nadeszła, i pochwyciła karty, wysunęła swoją stawkę, poczęła ciągnąć szybko, raz, dwa, za trzecią razą przegrała, i znowu upadła na krzesło, w téj saméj co wprzódy postaci.
Staś ciągnął i przeszedł trzy razy, a wyczerpnąwszy co nazywają chance (bo gra niéma jednego polskiego wyrazu) oddał nieukontentowanemu sąsiadowi.
Prenez garde, Monsieur — odezwała się kobiéta vous devenez si heureux, qn’ incessament la chance tournera indubitablement.
Alors je jouerai petit jeu.
Vous êtes bien heureux d’ètre toujours maitre de soi.
Oh! au jeu Madame — à ce jeu là! Tajemnicze spójrzenie towarzyszyło tajemniczym słowom.
Kobiéta westchnęła; pięknéj sąsiadce nieszczęśliwie szła gra, i za każdą razą zmniéjszała się kupka przed nią leżąca, cieniał woreczek aksamitny.
Wybiła północ, a nikt nie myślał iść spać prócz wygranych, reszta domagała się dłuższéj gry, spodziéwając odegrać jeszcze; na twarzach tych ludzi, malowała się ogniście niespokojność, na szczęśliwych znużenie tylko — jeden czy dwóch może rozjaśnioném obliczem, okazywali dziwnie wielką wygraną.
Koniec gry jest zapewne chwilą najwymówniéj o nieszlachetności jéj świadczącą — Tu każdy nie mierząc już słów, rzuca je często draźliwe, zjadłe, grubjańskie, z najpiękniéjszych ust, z najszlachetniéjszych piérsi wyrywają przekleństwa syczące — na czołach troska, męka, wytężenie, zmordowanie, zużycie! W tych kilku chwilach spożywa się całe lata, siły co by starczyły na pracę, na cierpienia — Często gra jest ciągiem zawodów, a równie jak najszczęśliwsza, więcéj od niéj męczy i wycieńcza.
Gasły światła, niektórym oczy się mrużyły, kobiéty poziéwały széroko — djabełek jeszcze żył, przy gasnących już świécach.
Stanisław wygrywał bez końca.
— To dziwna rzecz, takie szczęście — ozwał się cicho, trochę szydersko, orderowy, podżyły sąsiad Stanisława.
— Pan to znajduje dziwném? odrzekł dosłyszawszy Stanisław, ja bardzo naturalném, gram prawie raz piérwszy.
Nieznajomy w milczeniu, rzucił z ukosa wejrzenie na Stasia; jakby niewierzył temu.
— Pan jednak po mistrzowsku gra!
Po mistrzowsku — powiedziane było z pewnym przyciskiem.
— Pan wiész jak gra jest łatwa, a mianowicie djabełek.
— Radbym się jednak nauczyć takiego szczęścia jak pańskie!
— Spodziéwam się, żywo odparł Staś, że pan nie chcesz mi dać do zrozumienia, że się go mogłem nauczyć?
— A! bynajmniéj śmiejąc się złośliwie, rzekł orderowy — Ale pozwoli się pan przeprosić za moje niezręczne wysłowienie i razem spytać, z kim mam honor mówić.
— Jestem Stanisław.... obywatel z Wołynia.
— Obywatel z Wołynia! powtórzył zawsze dość ironicznie sąsiad.
— Nawzajem.
— Jestem, dość dumnie odrzekł otyły Jegomość, Hrabia Cyranka z Galicji.
— Bardzo mi przyjemnie, do licznych galicyjskich hrabiowskich znajomości, przyłączyć i tak miłą — obojętnie powiedział Staś przez ramię. Jesteśmy tu oba obcy.
— O! ja nie! przerwał Hrabia — mam tu stosunki familijne. I począł cytować imiona wielce głośne, ślicznie brzmiące, ale zniżając nieco z tonu. A pan?
— Ja jak mnie pan Hrabia widzisz, jestem prosto szlachcic, na kilku dobrych wioskach i bez żadnych stosunków w Warszawie.
Tę coraz bardziéj kąsającą rozmowę, która się mogła skończyć nie najlepiéj, przerwało szczęściem rozbiéranie puli, którą męcząc od kilku godzin, nikt nie mógł dobić. Była druga z północy, chcieli się rozchodzić i poczęli obliczać, każdy chował pieniądze, zwracał oko na rozdzielających kupkę złota i papiérów. Niektórzy jak po ciężkim znoju wzdychając, ociérali z potu czoło, inni nie zważając na kobiéty, wyciągali się po długiém skurczeniu na krzesłach — inni jeszcze, pili dla ochłody wodę, szukali kapeluszów, lub wymykali się bez pożegnania niepostrzeżeni. Wychodzono nieporównywając jak z karczmy, nie kiwnąwszy głową nikomu, co może być wygodnie i po angielsku, ale nie jest pewnie, ani po polsku, ani grzecznie. Salon miał minę posępną, krzesła powywracane tam i sam, na ziemi karty, stoły zamazane, twarze spotniałe, u kobiét rozpuszczone loki, pomięte suknie; wszystko przybrało postać zwykłą końcowi wszelkiéj ludzkiéj namiętnéj sprawy — postać smutną i zostawiającą po sobie wrażenie nie miłe.
Stanisław wyszedł z sali, obładowany biletami i pecami, ale zmęczony, smutny i niewiedziéć dla czego niespokojny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.