Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
JESZCZE BIEDNI.

ROZDZIAŁ III.



WRÓĆMY teraz do Stasia, srogo opłacającego chwilowy szał swój i nierozważny postępek. Karusia była jego, w jego mocy i ręku, ale marzone życie, marzona miłość, zawiodły srogo. Jakie może być szczęście, choćby chwilowe, gdzie dwie istoty, z dwóch sfer dalekich, zbiegą się, pojąć nie mogąc? Staś zrozumiał to za późno. Karusia była mu zawsze piękną, ale o! jakże martwą, z całą swą namiętnością zwierzęcą! Z jéj ust wychodziły słowa, bez znaczenia, zimne, płoche, powtarzane nieustannie, dowodzące ubóstwo niepojętnego umysłu i serca. Nie umiała mu nic powiedziéć, nad kilka fraz codzień niby nowych, zawsze co do słowa jednych!
Czarne jéj oczy wprawdzie mówiły za usta, biała jéj piérś, zdawała się uczuciem kołysać — a gdy przez wargi koralowe wyszła myśl tych oczów, uczucie jéj piersi — rozczarowywały trywialnością swoją.
Płaskie miéjskie koncepta, ze śmieszkiem pewnym, suchym, opowiadane, wyuczone w kawiarni, całym były skarbem Karusi. Gdy płakała nawet, nie umiała się poskarżyć na łzy swoje, płakała nieznośnie, prozaicznie, zimno, a jedno cacko podane, łzy najrzęsistsze koiło.
Cóż z tego że była tak piękną, tak dziwnie piękną? Czemu przynajmniéj nie była zupełnie niemą? Myślałby Staś że nie może powiedziéć co czuje — a tak wiedział już z pewnością, że próżnoby się łudził szukając w niéj więcéj nad to, co wymawiały usta.
Próżna, zalotna, ograniczona jak dziecię, nie dawała się nauczyć niczego bo brała wszystko za żart, śmiała się bez końca lub płakała jak bóbr, stękała na samotności i nie kryła się z tém, że jéj brak było gwaru, ludzi, zalotników, pochlébstwa.
Staś po kilku dniach doświadczenia smutnie spuścił głowę, ale przeszedł Rubikon, cofać się było nie podobna, porzucić ją niegodnie. Ona po swojemu poczynała kochać Stasia, budziła się w nim mimowolna wdzięczność, co często u słabych ludzi, miejsce wszystkich innych uczuć zastępuje i wszystkich namiętności gra rolę — jakże ją było porzucić! Powiédzmy naostatek, że Karusia była cudnie piękna, że ustrojona, idealnego cóś miała, jakby urojenie, jakby marzenie wcielone wyglądając — cóż dziwnego, że Staś co poczuwał omyłkę, oczyma pasł się jeszcze dziewczęciem?
Ale w chwilach zimniéjszéj rozwagi, gdy się nasycił jak lalką, jak obrazkiem, gdy w uszach tętniały trywialne jéj pół słówka, mieszczańskie pieszczoty, gdy policzył śmieszności — wzdrygał się na to co uczynił. A daléj! a przyszłość, dumał pociągając rękę po czole — a Matylda?
I zimno, bardzo mu się zimno robiło; bo przeczuwał jeszcze większe rozczarowanie nadal, jeszcze większy ciężar, a niechybne niebezpieczeństwo, może całą przyszłość swoją strutą.
Tajemnica, kiedyż się tego rodzaju tajemnica nie wydała? gdzie ją umieścić? co z nią zrobić??
Karusia tymczasem, choć kochała pięknego Stasia, choć go pieszcząc zwała gołąbkiem, duszyczką, choć przywiązywała się do niego po kociemu — często jednak myślała, że Tymek był weselszy, jakoś lepiéj ją rozumiał i kochanie pojmował daleko przyjemniéj. Tymek bowiem umiał się do niéj nachylić, a Staś wymagał, aby się spinała do niego — biédna Karusia, nie mogła się nauczyć kochać na serjo i smutno jak chciał Staś: zawsze się jéj zdawało, że potrzeba było trzpiotać się, i szaléć kochając. Kto wié nawet, czy niémiała słuszności, ale co pewna, to że nawet markiera z kawiarni, wolałaby nad ponurego Stasia, którego słowa, rzadko miała szczęście rozumiéć.
Żal téż jéj było, serdecznie żal kawiarni, żal że schła nie widziana, zamknięta, a choć się stroiła, to komu? Kto ją tam widział ubraną, chyba stara Joanna, chyba lusterko? A uśmiéchnąć się białémi ząbkami, a popatrzéć przekręcając główkę, nie było do kogo, na kogo! Cóż to jeden Staś, dla dziewczyny przywykłéj całe dnie, coraz nową twarz widziéć, a zawsze obracającą się ku niéj z wyzwaniem do zalotów? Jak jéj smutno, duszno, grubowo-cicho, zdało się w tych izdebkach na górze, gdzie pół dnia sama jedna, zupełnie sama płacząc ze strachu i nudy siedziała?
Takie to było tedy położenie wzajemne dwójga istot, wcale niestworzonych dla siebie, które dzieliły obowiązki, które rozgraniczały ogromne przestrzenie, a które na dziwny przekór zeszły się i podały sobie ręce na chwilę.
Co z tąd wyniknąć miało? nie trudno zapewne zgadnąć — ale poczekajcie trochę — już nie daleko do końca.
Stanisław, który wiecznie czuł próżnię w życiu i najdziwniéjszymi sposoby starał się ją bezskutecznie zapełnić, co kochał dla tego Julją, potém Natalją, potém Matyldę, co dla tego jeszcze uwiódł Karusię — postrzegł się znowu jak wprzódy nieszczęśliwym, jak wprzód łaknącym miłości, nie wiedząc już jakiéj miał szukać, na uspokojenie prawdziwie piekielnego pragnienia, co wołało nieustannie — Ochłody! ochłody!
Namiętności są jak napój niezdrowy, co zamiast gasić pragnienie, draźnią je tylko i rozżarzają coraz bardziéj. Im więcéj się pije, tém bardziéj pragnie; im na oko więcéj się je nasyca, tém wymagają coraz nowego. — Aby je ukorzyć, potrzeba je hamować i nie ulegać im, ale je podbijać sobie. Właśnie przeciwnie czynił Stanisław, i dla tego, życie było mu nieustanném pragnieniem, na którém wszystkie napoje, nieznośnémi wkrótce się okazywały, drażniącémi.
A jednak, ón zawsze jak z początku, jednym sposobem postępował, budził namiętności i czynił im bezrozumnie zadość. Potém następował zawsze zawód i pragnienie tylko nowe. —
I teraz rzucił się ratując Stanisław w towarzystwa, które poniżyć go tylko w oczach świata i własnych, zepsuć i zezwierzęciéć mogły. Z jednémi ciągnął się nasycać ciało, jadłem i napojem, które u wielu, jest celem życia, myślą wyłączną, z drugiémi oddawał się namiętnéj grze. Gra była dla niego nowością jeszcze i zajmowała go silnie, doznawał przy niéj wzruszeń gwałtownych — radości wstrząsających, powitał więc ją jako nową odkrytą minę złotą!
I tak płynęło mu życie coraz trudniéj, coraz bezwstydniéj, u łoża nierządnicy, przy stole garkuchni, u stolika gry, między kobiétą, któréj nié mógł kochać; bestjalskiémi przyjemnościami brzucha i piekielnémi wzruszeniami kart! A w domu! w domu płakała matka, pytało o ojca dziecię — napróżno.
I płynęły dnie, tygodnie, miesiące i czekano listu, a list jeśli nadszedł był krótki, zimny, bez nadziei, bez pociechy, łamał biédną Matyldę suchą swą treścią i ciągłémi zwłoki. Ona pisała — ale któż podobny jemu, czyta listy żony, coby zrodziły może zgryzoty, popsuły obiady, namarszczyły czoło i nie dały grać swobodnie, śmiać się mile do Karusi. Rzucał więc w kąt listy, żądał piéniędzy i nie myślał o jutrze.
Jednego poranku, mroźnego już zimowego ranku, co się iskrzy jak na przekorę, zimném słońcem, a uśmiécha niebem lazurowem, do drzwi Stanisława zapukano, ón spał jeszcze po wczorajszym djabełku, który trwał do drugiéj z północy, w którym wygrał kilkaset dukatów — i doznał, jak powiadał, piekielnie roskosznych wzruszeń. Szkaradny żyd wystawił głowę przeze drzwi i zajrzał w nos służącemu, co zamykał je szybko.
— Czego?
— Do pana.
— Po co?
— Po co? mam interess do samego pana.
— Pan śpi.
— Ja poczekam.
Służący oglądał żyda z obrzydliwością, i nie dziw, że się obawiał wpuścić go do przedpokoju, był to wczorajszy nasz znajomy Icek, w tym co wczoraj stroju, z zielonym plastrem na oku, czerwonym trądem na twarzy, białą zalepą na wardze, w odartych sukniach.
— Czekaj sobie gdzie chcesz, ale nie tu.
W téj chwili Stanisław przebudziwszy się, zadzwonił, żyd zawołał do sługi:
— Proszę powiedziéć, że to wielki interess o pannę Karolinę. Ja w sieni czekam, a jak pan nie zechce ze mną pogadać, to może tego żałować.
Sługa ledwie przebudzonemu, słowo w słowo powtórzył, co słyszał od żyda, Staś kazał wprowadzić posła — ale ujrzawszy go, mimowolnie się wzdrygnął. Icek kłaniał nizko jarmułką.
— Mów, mów prędzéj co masz gadać, i idź, bo patrzéć na ciebie na czczo niebezpiecznie.
Żyd pokłonił się za komplement i mówił:
— Jasny pan nie będzie się gniéwać, tu chodzi o pańską spokojność.
— Cóż tam takiego?
— Pan wié pannę Karolinę —
— I cóż tedy?
— Ona ma matkę i dwóch braci — Nu, matka zwyczajnie matka, płaksa — ale bracia, jeden szewc, a drugi — drugi to okropny człowiek —
— Któż on taki?
— Ón — może złodziéj, może rozbójnik, kto jego wié!!
— Cóż to do mnie należy —
— A wa! i bardzo, Jasny panie, oni swojéj siostry szukają i na pańskie kieszenie spiski robią.
— I cóż daléj?
— Wczoraj oni mnie zgodzili, prawda za ostatni swój grosz, za dwieście złotych, żeby ja, znalazł i powiedział im gdzie ona jest. Oni chcą pana napaść — czy ja wiém?
Stanisław cały czerwony w płomieniach słuchał, nie wiedząc co mówić — serce mu biło młotami w piersi.
— Ale jak ja się dowiedział, mówił żyd daléj o Jasnym panu, ja nie chciał robić tego żeby tym gołyszom na Jasnego pana służyć. Ja z dawien dawna obywatelom służę; ja wolałem tu przyjść i panu oznajmić — Pan mnie da gościńca jeszcze.
W milczeniu wyjął Staś jedenaście wczoraj wygranych dukatów i rzucił je Ickowi. Żyd policzył je na dłoni, uśmiéchnął się, zdjął jarmułkę, schylił wpół i nie mówiąc także słowa wyszedł.
Minąwszy bramę domu, począł się uśmiéchać do siebie i do piéniędzy Icek, lice mu się wyjaśniło, jedno jedyne oko śmiało aż łza ciekła po twarzy opryszczonéj.
— A teraz gdzie? mówił do siebie — a teraz gdzie?
I kiwnął głową i poszedł.
Michałowa mieszkała w pokomorném, u nie wiele bogatszéj od siebie wdowy, co się trudniła przekupstwem, i sprzedawała na Rynku w straganie, to owoce, to nabiał, to różne jadła i przysmaki ulicznych chłopców.
Mąż przekupki, dawno nieboszczyk, zwał się od ludzi złośliwie przezwany i drażniony Śledziem, a że Jéjmość niémiała na podorędziu nazwiska, przyjęła więc z małą odmianą, darowane od losu, i nazywać się kazała Śledziowską. Pani Śledziowska, była prawdziwym typem przekupki, tęgiéj tuszy, zdrowego rumieńca, czerwoności ceglastéj, oczu płowych, włosów jasnych, zbudowana, jak koń kiryssjerski, miała oprócz licznych innych wdzięków, wąsik mitawy pod nosem i wysypującą się blond bródkę, któraby dwudziestoletniemu chłopcowi zaszczyt uczynić mogła. Gdybyś ją widział, kiedy wziąwszy się pod boki, zakasawszy rękawy, podwinąwszy fartucha, zarzuciwszy końce czépka na głowę, zacisnąwszy usta, stawała nieraz do wstępnego boju u straganu i puściła język na hulankę — o! odmalowałbyś ją z roskoszą tę oryginalną istotę, obdarzoną i niepospolitém ciałem i tak nie wyczerpanémi skarby wymowy.
Kiedy się śmiała, to na rynek cały, kiedy łajała to na cztéry rogi miasta, a wara z nosem, bo i cięcie potężnéj ręki, nie jednego już z nóg zwaliło.
W pożyciu domowém, łagodna była jak baranek, byle jéj nie zaczepiać, i tylko w życiu publiczném drażliwą nad miarę, jak godność kazała. Któżby słabą bronił kobiétę, gdyby się ona nie postanowiła bronić sama? Chłopcy uliczni bali się jéj jak ognia, sąsiedzi nie wymownie szanowali, a kto wié czy szacunku, nie natchnęła także w nich, silną swą prawicą?
Ona to w pół z litości, bo w istocie litościwą była, wpół z potrzeby, aby miała komu dom porzucić i córkę pod straż oddać, przyjęła panią Michałowę w pokomorne, i co powiecie, że się z sobą godziły doskonale, prawda że tamta ulegała zawsze i we wszystkiém. Ale jak tu nie było ulegać? Sama wdzięczność i strach nakazywali.
— Tu pani Michałowa? spytał żyd nie śmiało wpuszczając głowę, bo słyszał już krzyki z daleka.
— A po co tu? a po co?
— Pani Michałowa, matka panny Karoliny?
— A co ty od niéj chcesz?
— Jnteress,
— Jaki u kroćset możesz miéć do niéj interes gałganie? spytała przekupka, stojąc z miotłą naprzeciw żyda — Może ty łajdaku jeden, zaglądasz tu już na moją Elżusię — ale ja ci —
— Ale ja do pani Michałowéj —
Wyszła wdowa —
— A co kochanku?
— To do jéjmości ten żyd obdartus jakiś?
— To do mnie dobrodziéjko.
— A co ón od wasani chce? to jakiś łajdak, minę ma, jakby się z szubienicy oberwał.
— Obiecał mi córki wyszukać!
— Jezu! Marja! ón już Karusi szuka — a to w pięknych ona musi być rękach!
— A co żydku?
— Nu, moje dwa dukaty?
— Alboż Karusia —
— Jest.
Żyd wyrzekł to: Jest, z zimno zwycięzką twarzą.
Gdzie? gdzie? a! moje dziecko! moje dziecko! gdzie?
— A zapłacić?
— A zkąd ja ci teraz zapłacę? ty wiész, ja niémam nic — ja ci mówiłam — Gdzie ona? gdzie ona? Matka, choć jedna z najzimniéjszych matek, miała wszakże łzy w oczach. Gdzie ona kochanku?
— Co to wasani? spytała przekupka — alboż znalazł ją?
— Powiada że znalazł, ale chce zapłaty.
— Patrzcie żyda! taki wyszukał. No — a powiédz że gdzie ona, co się z nią stało?
— Co? ją wykradł bardzo bogaty pan! wielki pan, może Graf, może Xiąże — ale strach jaki pan i ón ją utrzymuje.
— Patrzaj pani Michałowa, ja wasani zawsze mówiłam, że to się na tém z Karusią skończy, kiedy pójdzie do kawiarni.
— A cóż miałam robić?
— I powiadasz żydzie, że bogaty?
— Gdzież on mieszka?
— Jéjmość zapłaci?
— Ostatni bym ci grosz oddała — ale moja gospodyni świadkiem, że niémam złamanego szeląga.
— To ja nic nie powiém.
Wdowa załamała ręce —
— Ja go szelmę wybiję! zawołała pani Śledziowska.
— Cóż to pomoże?
— Niechby niewierny poskrobał się przynajmniéj trochę.
— A co będzie? spytał żyd — Może — dodał po cichu, może wasani ma jakie rzeczy?
Stara pędem pobiegła po węzełek Karusi i poczęła dobywać z niego co było. Icek na wszystko trząsł głową i zabiérał, a dopiéro nabrawszy, za cztéry razy tyle co mu się należało, powiedział:
— A co z wasanią robić — ja to tylko dla was zrobię, że pokażę —
— A! jakaż to wasani z pozwoleniem, obrana z rozumu — zawołała przekupka, wyrywając żydowi z rąk zawiniątko — Ta, ón wasanią wziąwszy rzeczy obałamuci, uciecze i nic nie pokaże! Nieś z sobą, jak pokaże córkę, to mu wtenczas oddasz.
— A ja głowę straciłam — wołała ubiérając się stara — idźmy, idźmy.
— Nu, nu, dobrze — rzekł żyd — a bracia?
— Ja im sama pokażę — prowadź mnie naprzód, prowadź mnie —
— Chodźmy!
— Pani Michałowa! pani Michałowa! zakrzyczała we drzwiach przekupka, powracajcie na gęś, bo nie moja wina, jak my ją tu sami bez jéjmości zjemy.
Ale stara szła nic nie słysząc. W téj chwili ona była tylko matką. Nie pojmujemy ludzi ani zupełnie złémi, ani doskonałémi całkowicie, a pojmiemy ich jak oni są. Pani Michałowa miała wad tysiące, z których połowy wyuczyło ją ubóstwo, ciężki mistrz złego — ale ona była mimo te wady matką i miała serce macierzyńskie. Nie przeczę, że pocieszywszy się Karusią, mogła ją była przedać, ale w téj chwili i nie myślała o tém. Cieszyła się tylko biegnąc prędzéj, niż na jéj stare lata godziło się; że córkę przecie znalazła — Żyd w milczeniu ją prowadził. Zawrócili się do bramy — to tu? tu — A daleko?
— Proszę za mną.
Weszli na piérwsze, weszli na drugie, i na trzecie piętro wreście. Stara dyszała i płakała — To tu? spytała, to tu?
I żyd trzy razy po cichu zapukał, a Joanna powoli, ostróżnie otwarła aby zobaczyć kto idzie. Icek popchnął drzwi, wdowa rzuciwszy mu zawiniątko, wpadła jednym skokiem do pokoju.
— Gdzie? dokąd? zawołała broniąc wejścia sługa, kto jesteś jéjmość? po co?
Ale już Karusia ją i ona Karusię zobaczyła. Obie rzuciły się z krzykiem ku sobie — obie płacząc, zapomniawszy jedna na strach, druga na gniéw. Joanna napróżno zastawiała się.
— Matko! matuniu!
— Karusiu moja! Karusiu! a! co ja się napłakała za tobą!
Po chwilce obie ostygać zaczęły, Karolinę wstyd porwał, matka gniéwać się ochłonąwszy z miłości macierzyńskiéj poczęła.
— Co to ty zrobiła? taż ty nas pogubiła! siebie zgubiła, ty nas zhańbiła moje dziecko.
Karusia milcząc przyjmowała słowa matki i na kolana się jéj schyliwszy, oczy ukrywała.
— Co się stało, to się stało — matuniu — szepnęła.
— Zapewne — ależ duszko, nie zapominaj że choć o mnie, ja chleba niémam kawałka. On, słyszę bardzo bogaty, niech i mnie i braciom twoim dopomoże. Wziął ón ciebie młodo i taki niczego, piękniéjszéj by niedostał, żeby i za morze wędrował, niechaj że zna się co nam winien! Służyć to co innego i za dwieście złotych można, a tu to i dwa tysiące mało.
Karusia podniosła głowę i słuchała —
— A prawda to, że ón bogaty?
— Kto go wié, zdaje się i bardzo!
— Co ty go będziesz żałować, wszak ón twojéj nie żałował młodości? Ja chleba nié mam, brat twój terminuje, a drugi —
Poruszyła smutnie głową —
— A żonaty ón? spytała.
— Otóż to że żonaty — rzekła cicho Karusia.
— Jak miało być te licho, to lepiéj że żonaty, odpowiedziała stara — z żonatego lepiéj ciągnąć, bo się boi, zawsze go nastraszyć można.
— A młody ón?
— O! młody matusiu.
— A pięknyż przynajmniéj?
— O! czemuż i bardzo?
— A wiele dał ci prezentów?
— Chodź, chodź, zobaczysz matko — zobaczysz —
I Karusia poczęła otwiérać szuflady, wyrzucać suknie, przypinać sobie wstążki, paciorki, kólczyki.
Stara potrząsała głową, a óna rada, że się przed kim ustroić, pochwalić mogła, podskakiwała wyciągając coraz co nowego.
— Mój Boże! jak pani jaka! Musisz że być szczęśliwa! musisz ón ciebie kochać? A kiedy kocha, to taki i nam pomoże, spodziéwam się — Ja sama pójdę do niego i z braćmi.
Karusia ze strachu, upuściła na te słowa kolczyki, które wyjmowała z uszów —
— Co wy mówicie matusiu?
— A cóż co sprawiedliwie, to sprawiedliwie — Wziął ciebie, niechże bierze i nas —
— A jak ón i mnie porzuci, co ja teraz pocznę z sobą?
— O! o! ón by ciebie porzucił, ty taka jesteś ładna! jak anioł! serdeńko — jak anioł. A jakby z lichem to zrobił niepoczciwiec, to kiedy już na to poszło — nie znajdziesz drugiego?
— O! takiego drugiego matuniu —
— Prawda — młody, bogaty, żonaty — to trudno — Ale stary moje serce jeszcze lepszy.
— A toż czemu?
— Zwyczajnie stary, zawsze hojniéjszy dla młodéj —
Trwała by ta nauka i rozmowa bez końca, gdyby Joanna, któréj bardzo o spokojne miejsce chodziło, bojąc się tracić służby za wpuszczenie matki, nie poczęła jéj wyprawiać.
— Idźcie, idźcie sobie jéjmościuniu — ja za was służbę stracę — idźcie sobie, bo jak pan nadejdzie —
— A niechaj nadchodzi, taż to ja u córki.
— Jeśli chcecie, znajdziecie go w mieszkaniu, w domu, a tutaj — to potém — Teraz idźcie, ot i pannie Karolinie, to nie będzie dobrze, powie czasem, że óna sama matkę zwabiła — że posyłała, dawała znać, albo co —
Stara wstała.
— Dobrze, dobrze, pójdę — powiedziała, ale pójdę po synów i z niémi do niego, niechaj nie myśli, że sobie damy zrobić krzywdę, nie pisnąwszy — Co nie, to nie! A chce Karusię, niechajże zapłaci i dobrze zapłaci. Do zobaczenia duszko, do zobaczenia!
To mówiąc, stara powoli wysunęła się za drzwi, które Joanna starannie za nią zaryglowała! Karusia latała po pokoju z radością i niepokojem; bała się ona matki, spodziéwała wymówek, a to wszystko nadspodziéwanie, na serdeczności się skończyło.
Z drugiéj strony obawia się już, żeby matka i bracia nie zrazili, nie odstręczyli od niéj Stanisława.
— Ón gotów mnie porzucić!
I nie żal jéj było człowieka, żal strojów, paciorek, kolczyków, których tyle już dał, a tyle obiecywał, żal sukienek, co jéj posprawiał i pozamawiał — Gdyby choć poczekali, mówiła w duchu, aż mi da dużo, dużo wszystkiego, aż pobogacieję — Ale nie, nie, ón by mnie nie porzucił, ja jestem ładna, bardzo ładna!!
I stanęła przed zwierciadłem śmiejąc się do siebie, probując uśmiéchu, zmrużenia oczów, minek, których siłę tak dobrze znają, te nawet co ich znaczenia nie pojmują. I rada była z siebie, znalazła się śliczną — taką jak w istocie Bóg ją stworzył, i jedna zgryzota, jedna boleść sumienia nie przeszyła jéj serca. Jéj się to wszystko tak zdawało prostém, naturalném, konieczném. Użycie wdzięków, tłumaczyła sobie miłością, a miłością nie inną jak dzisiejsza, szaloną, trzpiotowatą, sypiącą jéj złotem za uścisk kradziony — tém droższy, że nieprawnie wymożony i dany.
Wieczorem Stanisław właśnie się, na proszony męzki wieczór, gdzie dobrze pić i szalenie grać miano, wybiérał, gdy wchodzący do przedpokoju, kobiéta i dwóch mężczyzn, zadziwili sługę, oznajmując, że do jego pana umyślnie za interessem przyszli. To musi być omyłka, mruczał pod nosem — cóżby pan miał z temi ludźmi do czynienia?
Pytanie było ze strony sługi dość naturalne, na widok Michałowéj, która ze swémi dwóma synami, odzianémi jak ona, jak najbiedniéj przychodziła wyciągać rękę do Stanisława, Michałowa w swoim codziennym szlafroku, w chustce ciemnéj nawieszonéj na głowie i ramionach, Jakób w swéj rzemieślniczéj bez nazwiska odzieży, nareście Wicek, ogromny drab, o śmiałéj zuchwałéj postawie, w sukniach wytartych, butach wykrzywionych, z włosami rozczochranémi, miną opoja, i ulicznika, zézowatém spójrzeniem i złośliwym uśmiéchem.
Napróżno sługa instynktowo ich zapewniał, że pan przyjąć nie może, że czekać będą daremnie — Wicek odpowiedział, siadając na krześle, które pod nim tylko co się nie załamało.
— Musi się widziéć z nami —
Stanisław słysząc hałas w przedpokoju, pokazał się nieostrożnie ze drzwi, a na widok jego wszyscy się razem ku niemu rzucili. Michałowa na czele:
— My do pana, do pana, słudzy nas puszczać niechcą, zawołała — Ja jestem matka Karoliny.
— Cóż z tego? żeś Wcpani jéj matka? spytał zimno, z chmurą na czole Stanisław, który jednym rzutem oka wszystko pojął i piorunował na to spotkanie w duszy.
— Co z tego! zagrzmiał z tyłu Wicek — do miljona piorunów, to z tego, że u nas niéma zwyczaju porywać ubogich dziéwcząt od familij i uwodzić bezkarnie.
Na głos zuchwały Wicka, Stanisław się pomięszał.
— Nie wziąłem jéj przecie gwałtem; rzekł powolniéj — poszła za mną dobrowolnie!
O! o! znamy taką dobrą wolę! odpowiedział znowu Wicek — właśnie to głupie dziewcze osiemnastoletnie, ma swoją wolę i wié co robić? Juści się wam gwałtem na szyję nie rzuciła? Tożeście ją namawiali, kusili, aż poszła za wami — a to nie jest poczciwego człowieka robota, mój paniczu.
Stanisław poczerwieniał jak jabłko i cały gniewny, miał już groźno odpowiedziéć zuchwalcowi, gdy matka i Jakób przerwali, odciągając Wicka.
— Dajcie bo pokój — dajcie pokój, to nie tak gadać do niego potrzeba! Myśmy proszę Jegomości, nie przyszli — dodała Michałowa, skomléć pod progiem i krzyczéć, ale żądać wynagrodzenia, moja Karusia mnie utrzymywała, całéj familij pomagała — my teraz z łaski pańskiéj z głodu mrzéć musiemy.
— Oj! łaska pańska! zawsze to ich taka łaska, siostrę nam albo żonę wezmą, potrzymają i oddadzą jak zgryzione jabłko — rzekł Wicek.
— Cicho bo Wicku! zawołała matka.
— A! to o to wam chodzi — rzekł swobodniéj oddychając Stanisław — mówcież czego chcecie, a nie, to weźcie Karolinę nazad, jeśli się podoba!
— Tak! teraz by ją już oddał! szemrał Wicek, zuchwale się poruszając ku Stasiowi.
— Co chcemy! dorzuciła matka — Jakeś pan zabrał ją, tak bierz i nas —
— Chybaście poszaleli! zawołał Stanisław.
— A jak nie — dodał Jakób, toć na takich paniczów, co żonaci będąc, dziewczęta nam uwodzą, jest prawo i sąd — będziemy się skarżyć.
— Po djabła skarżyć! zakrzyczał Wicek, albo to my sobie sami rady nie damy? Pójdziemy za nim tylko po mieście, wołając wszędzie co zrobił, pojedziemy za nim do domu, a zobaczémy czy nas potrafi odpędzić. Nie chce zapłacić, niechaj się powstydzi!
— Słuchaj, rzekł Stanisław — tym sposobem rady sobie nie dasz ze mną — Karolinę dziś jeszcze porzucę, ciebie do kozy zapakować każę, a sam wyjadę. Jeśli zapłacę to, co mam ci dać, komuś innemu, to cię zamkną, zkąd się nie prędko dobędziesz?
Wicek w głowę się poskrobał —
— A póki co będzie — rzekł, to ja ci taki wstydu narobię.
— Cóż to mi za wstyd, gdzie mnie nikt nie zna? odrzekł Stanisław dodając sobie odwagi, choć jéj bynajmniéj nie miał, i rad był przykrą scenę co najprędzéj skończyć — Słuchajcie, mówcie prędko czego chcecie, bo nié mam czasu do stracenia z wami.
— Co ja chcę — a to ja mówiłem Jegomości, utrzymuj nas z Karoliną.
— Wolę ją z wami porzucić! niechcę i jéj, jeśli mnie tak drogo ma kosztować —
Matka potrząsała głową.
Ale aby się was pozbyć — dodał — daję wam warunek jeden i ostatni — Tobie pani Michałowa i braciom jéj w roku po dwieście złotych; wy zaś milczéć będziecie i ani mi się pokazywać nigdy na oczy.
— To mało! to mało! zawołał Wicek, daj więcéj.
— Ani grosza — odparł Stanisław.
Jakób trącił matkę, aby przyjęła.
— Chcecie spytał jeszcze raz, wrący pośpiechem kochanek Karoliny.
— A cóż robić? odpowiedziała wdowa, chociaż doprawdy więcéj się spodziéwałam.
— A co robić? dodał Wicek — z panami tak zawsze, wezmą ci co masz najlepszego, a rzucą co im z nosa spadnie!
— Milczałbyś, rzekł mu Jakób.
Stanisław z pośpiechem rzucił na stół piéniądze i pozbył się nareście, okropnych odwiédzin.
Ale zaledwie drzwi się za niémi zamknęły, drżący jeszcze pod wrażeniem doznaném, od upokorzenia w oczach własnych i ludzi, od strachu, upadł na krzesło, rozmyślając jak człowiek, co czuje potrzebę myślenia, a zebrać rozsypanych idei nie umié.
Głos dzwonka poszarpniętego silnie u drzwi, zbudził go przecie, przybrał pozór spokojny i oczekiwał nowego gościa.
Wszedł Tymek.
— Tak dawno nie widzieliśmy się!
— Gdzieżeś bywał?
— Gdzie ty?
— Co się dzieje z Karoliną?
— Z Karoliną, nie mów mi o niéj, rzekł wzdychając ciężko Stanisław, dzisiéjszy dzień z jéj łaski, kosztuje mnie dobrych kilkaset złotych, a co przykrości! co wstydu!
— Przypomnij, co ci mówiłem — przerwał Tymek — przypomnij — nie mogłeś większego zrobić głupstwa. Podobne związki, im krócéj trwają, im mniéj nas wiążą, tém lepiéj! Nie wiem co ci się stało, gdyś wykradał tę dziewczynę —
— Co mi się stało? Zrobiłem głupstwo i po wszystkiém, nie mówmy o tém.
Tu Staś jednak uczuł potrzebę opowiedzenia Tymkowi całego wypadku, opisał odwiédziny rodziny Karusi, a nielitościwy Redaktor śmiał się do rozpuku.
— Dobrze ci tak, dobrze, zawołał — jam ją miał lat dwa, a nikogo z zacnéj téj familij nie miałem szczęścia oglądać, ty już poznałeś ich wszystkich. Ale to zapewne, nie koniec, będąż ci teraz co rana spadali z nieba kuzynkowie, bliżsi i dalsi, siostry, ciotki, Bóg wié kto! winszuję —
— Ale ja się tego pozbędę — ja ją porzucę!
— Naprzód jeśli ci się da porzucić — dołożył Tymek, jeśli za tobą nie pojedzie z matką i kochanémi braćmi w pogoń — powtóre, jeśli będziesz miał odwagę porzucić Karusię! pomyśl Karusię!
I Tymek śmiał się rozkładając na kanapie.
— Dokądże się wybiérasz? spytał.
— Na wieczór do Jacka.
— O! to ty już grasz?
— Trochę — dołożył Staś cicho i nieco ze wstydem.
— Wprawdzie jest to bardzo uczciwe towarzystwo i dobra kompanija, mówił Tymek, ale gra szalona, trzeba jak ci panowie wozić, po kilkadziesiąc tysięcy czerwonych złotych w szkatułce, aby śmiało do stolika usiąść.
— Jestem wygrany!
— Kto może powiedzieć że wygrany, póki gra? spytał Tymek, i nie pijany póki pije?
— Mam szczęście —
— Nie zazdroszczę ci go wcale — Nie będziesz więc zapewne cały wieczór — dodał patrząc w oczy Stasiowi.
— Zapewne.
Po tych słowach rozeszli się, i Stanisław na wieczór proszony, a Tymek poszedł — zgadnijcie?? w prost do dawnéj znajoméj — do Karusi, co go otwartémi rękoma, wesoło, jak różowe wspomnienie przyjęła. Joanna która Tymka widziała przychodzącego ze Stasiem, poszła drzémać w przedpokoju, nie opiérając się wcale téj wizycie, przedłużonéj jednakże do późnéj nocy. Wychodząc Tymek zalecił służącéj, aby o tych odwiédzinach nic Stasiowi nie wspominała. Sama dla siebie nie uczyniłaby tego była Joanna, która jakeśmy widzieli, świat i ludzi drogą praktyczną doskonale poznała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.