Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
BIEDNI.

ROZDZIAŁ II.



WEJDŹMY teraz, między zupełnie dotąd nam obcych ludzi, w klassę która prawdziwie i wyłącznie średnią by się zwać powinna. Lud stanowi jedną, szlachta we wszystkich swych odcieniach drugą stronę, środek właściwy mieszczaństwo i rzemiosła. — Klassa którą najstosowniéj mieszczańską byśmy nazwali, nosi na sobie wszystkie charaktery istot środkujących, postawionych między dwóma sąsiedztwy, zarówno je po trochu farbującemi. Klassa to średnia, klassa najbiédniéjsza może, najmniéj pewnie poetyczna, najniezawodniéj, najstraszliwiéj zepsuta. Biédny, i bardzo biédny zapewne, jest ze swém nie oświéceniem, upodleniem, zależnością ciągłą, lud nasz wiéjski; ale w jego życiu są zaprawdę chwile wynagrodzenia, wyjątki.
Sama zależność stawia go pod opiekę ciągłą, a wiążąc pana i poddanego wspólnością interessu, zapewnia ostatniemu, choć to biédne pełne egoizmu współczucie, własnego interessu. Lud wiejski zachował ze starych lat, wszystko swoje stare, żyje na ziemi, na jéj cząstce, którą zamiészkiwali dziadowie i pradziadowie, co dzień mimo ich mogił przechodzi, co dzień do nich westchnąć może, przykuty jest prawda, ale gdybyś go puścił czy poszedłby od zagona, do którego tak go wiąże przeszłość, że nie zamieni go na lepszy, bo inny i płakać będzie powtarzając.
— To dziadowskie, pradziadowskie, to moje rodzone!
Samo nie oświécenie chłopka, czyni go naiwnie prostą, religijną całém sercem, poetyczną nad wszelkie istotą. Religijną, powiedzieliśmy i nie odwołujemy tego, bo półoświécenie następujące zwykle po zupełnym oświaty braku, rodzi oziębłość w ludziach. U wieśniaka świat, życie, ludzie, tłumaczą się po prostu, poetycznie i religijnie, czasem prawie zawsze, dziwnie, wdzięcznie, czasem bardzo trafnie. Wszystkie fenomena otaczające go, chłopek lepiéj, a nadewszystko piękniéj wykłada od pół mędrka, od pół-oświéconego człowieka. On zachował z suknią dawną, z pieśnią starą, z obyczajami i podaniami dziadów, naiwność, prostotę, poczciwość lat starych. Słowem, co mu braknie z stron innych, to w oczach naszych nagradza w nim, niezmierna jego, jedyna w tym wieku poetyczna prostota. Przy całéj swéj nie wiadomości, jest to nie zepsuta istota, co oświatę prawą, co wszystko dobre wsiąknąć może w siebie, co ma wiarę, nadzieję, i miłość, trzy cnoty stanowiące swém połączeniem żywotność klass społeczeństwa. W wyższych warstwach, może wszystkich warunków po troszę, może dwóch przynajmniéj zupełnie braknie, życie téż ich, to życie odjemne, forma życia tylko.
Pójdźmyż do średniéj, do klassy rzemieślniczéj, mieszczańskiéj.
Pod wszystkiémi względy, jest ona najbiédniéjsza, najuboższa, żyje z pracy rąk, a stałego odbytu wyrobów swych niéma, żyje od dnia do dnia, nie pewna jutra, w ciągłéj pielgrzymce, bez dachu własnego (najczęściéj) bez opieki szczególnéj, bez wzajemnych pomocy, bez przyszłości innéj, nad tę którą daje nie pewne rzemiosło. Jest to niejako klassa właściwych parjów, obie sąsiednie odpychają je ze wzgardą — Chłop patrzy na kapotę z pewném prostaczem zadziwieniem, z pewną dumą jeśli się w nią ubrać może, ale daj mu rzemiosło z warunkiem oddalenia się od rodzinnego kąta, jestem pewien, że jego chwilowych korzyści nie przyjmie.
Życie rzemieślnika, przywiązanego do miasta, wystawia go na niechybną demoralizacją — ciągłe stykanie się blizkie z klassą najzepsutszą, która wyszła z łona ich, i przeto wiąże się jakoś z niémi zawsze, wystawia ją na wszelkie zarazy. Samo życie miejskie już jest nieustanném kuszeniem wszystkich pięciu zmysłów. A ileż to razy rozpacz doprowadza do występku, do zbrodni, do kroków wiodących choć ubocznie na drogę zatracenia?
Dla rzemieślników jakeśmy wyżéj rzekli, niéma opieki, niéma pewności jutra; spółeczność nieczuje potrzeby zapewnienia sobie ich na przyszłość, oni od niéj zależą, ona względem nich obojętna; całą opieką dla nich Opatrzność, w którą mało wierzą, ręce, na których wyrobku, wszystko — Ale lekki przypadek, choroba, kalectwo, pogrążają téż w najstraszniejszą nędzę, całe rodziny, dniem wprzódy zamożne, szczęśliwe. W dawnych czasach ustawy cechowe, wiążąc niejako w jeden snop, w jedną wielką rodzinę, całe rzemieślnictwo, obowiązując do pomocy wspólnéj, przedłużając dla wdowy swobody mężowskie, synowi dając dziedzictwo pracy po ojcu — czyniły stan rzemieślniczy pewniéjszym chleba kawałkiem. Praca téż każdego rzemieślnika naówczas, mając ustalone formy, ograniczając się jednemi wyroby, nie zawadzając o inne rzemiosła pokrewne, zatrzymana w obrębach obmyślonych dla dobra wielu — praca taka lepiéj i pewniéj się odbytem wypłacała.
Cechy jak widziemy z ich ustaw, zarówno dbały, o zdatność i usposobienie członków swych, o zgodę rodziny całéj, o moralne nawet ukształcenia, o religijne wychowanie. Do obowiązków cechowych łączyły się (stały owszem na piérwszem prawie miejscu) obowiązki religijne i obywatelskie. Owe sztrofy któremi karano nie stawiących się na mszą świętą, do ołtarza cechowego w niedzielę i święta, lub na doroczną musztrę — dowodzą tego. Ale u nas rzemieślnictwo pomimo tych pozornych rękojmi dobrego bytu, jakie im miały zapewniać ustawy cechowe, nigdy nie było na stopniu kwitnącym. Ma to do siebie każda mniéj więcéj doskonała instytucja, że, aby wydała jakie wydać może owoce, potrzebuje rozwijać się swobodnie. U nas zaś dawniéj nigdy stan ten niémiał opieki prawdziwéj, a z powodu podziału miast, na juryzdyki zostające pod rozmaitémi rządy z sobą prawie zawsze walczącémi; rzemieślnictwo zostawało w nieustannéj trwodze, w ciągłych bojach, nigdy się podrywom i fuszerstwu obronić niémogąc.
Zważmy jeszcze jak smutne jest moralne stanowisko, klassy rzemieślniczo-mieszczańskiéj. Dla nabycia wprawy w rzemiosło, potrzebna jest prawie cała młodość, na oświécenie się ledwie czas zbywający, odpoczynek się poświęca. Oświata po większéj części przychodzi do klassy rzemieślniczéj, stroną swą najmniéj korzystną. Zrzucone, jeśli wyrazić się tak godzi, ochłapy wiadomości, pochwytuje ona chciwie. Nie jest to już naiwna, prostoduszna niewiadomość ludu — jest to barbarzyństwo wykręcające oświatę i kładnące ją na siebie jak Indjanie i dzicy, europejskie stroje; do nagich kolan, mundur haftowany, do fartuszka z piór, trzewiki i stósowany kapelusz. Tak właśnie klassy téj oświata, wygląda cudacko. Znikła już w niéj wiara prawie zupełnie, miéjsce jéj zastąpił przesąd, czasem racjonalizmu ogryzek obrzydliwy, nie pojęty a używany — niéma już w sercu, w obyczajach, w podaniach poezij — jest jakiś bękarci połysk, nie prawéj oświatki.
Mieszczanin wié po troszę wszystkiego, a nie zna nic dostatecznie, bąka o wszystkiem, chce za rozumnego uchodzić, a głupszy jest od chłopka którym gardzi, dla tego, że ma na chwilę, kupione z tandety wytarte odzienie, nie sukmanę! O! wolałżeby każdy poetycznéj sukmanki wieśniaka, czerwonego pasa i piórka za czapką baranią — od wyszarzanéj, ciasnéj granatowéj taratalki, od starego fraka z żółtemi guzikami, którémi się czwani w niedzielę, cały tydzień w fartuchu, w pantoflach, zgarbiony, nie umyty, nie uczesany, nad warstatem siedzący rzemieślnik. Jak z ubiorem, tak właśnie z oświatą — jedno maluje doskonale drugie. — Sukmana ta nie wiadomości, to pradziadowska z wełny własnych owiéc uszyta suknia, dla niego, krojem jaki mu przystał, jaki mu miły, w jakim mu pięknie; frak mieszczanina, jest to odzienie tandetne, pożyczane, niekształtne, trywialne, i tém tylko u niego dobre, że zeszło z pleców kogóś lepszego, co je rzucił pod płot.
Podług mnie w téj różnicy stroju, jest całkowity obraz, różnicy stanowiska moralnego, klass obojga. Rzadko, i bardzo rzadko, rozwinięty umysł napotkać w rzemieślniku; przejmujący ten jasnością swą rozum chłopski, któren wspomina przysłowie. Praca wieśniaka ciężka, ale pełna ruchu, najczęściéj samotna i do dumania pobudzająca, zawsze w obec mówiącéj mu o Bogu, o cudach, o niebiosach, natury, praca ta kołysze jego duszę do pieśni, do myślenia, praca rzemieślnika w atmosferze dusznéj, smrodliwéj, w ciasnocie, na miéjscu, w niewygodném i chorobliwém pokurczeniu ciała, podbudza tylko namiętności, draźni, jątrzy, a jednostajnością swą — ogłupia. Patrzcie, jak łatwo po obliczu bladém, zwiędłém, chudém, napiętnowaném głupotą i pożądliwością, poznać tych nieszczęśliwych parjów — wlokących się w niedziele i poniedziałki, dla zalania trochy rozumu, odrobiny czucia, napojem, co nie do wesela i skoków jak chłopka, ale do boju i zwady rzemieślnika podbudza?
Wszystko tu zdaje się spiknęło, na tych nieszczęśliwych, wzgarda otaczających, obojętność ludzi, gdyby można być fatalistą — powiedzielibyśmy jedném słowem przeznaczenie. Tymczasem wszystko na stan ten w sposób dla niego najszkodliwszy wpływa; atmosfera miejska, jest ogniskiem zepsucia; odrobina spoczynku i swobody, okazją rozpusty — niewiadomość powodem zarozumiałości, nie bodźcem do rozwijania się umysłowego; a konieczny brak jutra, daje nareście tę okropną obojętność na nędzę, która często w nią popycha przed czasem i dobrowolnie.
Rzemieślnik, w wielu wyrobach swoich stojąc prawie obok artysty, będąc już artystą niekiedy, zostaje w obliczu mass zawsze bezmyślnym rzemieślnikiem i jako taki tylko uważany. Jeśli się istotnie wzniesie nad konwencjonalne wyroby swoich współbraci,najwięcéj jeśli mu społeczeństwo zapłaci nie pewnym dobrym bytem, nie rozciągającym się nawet do drugiego pokolenia.
Taka jest u nas, taka i w wielu innych krajach, nieszczęśliwa klassa mieszczan, rzemieślników, nie sądzim, aby się byt jéj mógł prędko polepszyć; a szczérze nad nią bolejem.
Oto jesteśmy, w nizkiéj, długiéj, o jedném kraciastém oknie, podobnéj do więzienia, izbie; położonéj na dole lichego starego domu. Do téj izby schodzi się kilką slizkiemi wychełtanemi wschodkami. Cały jéj sprzęt stanowią: dwa czy trzy stoliki szewskie i maleńkie należące do nich stoliczki, nad którémi zgarbieni czeladnicy pracują; — kilka lichtarzy i szklannych kul do oświécenia warsztatów wieczorem, kupa skór i zrzynek w kącie, połamane kopyta i prawidła, porozrzucane szczątki dratwy. A co za powietrze! nie nawykłemu w tych wyziewach skór, tłustości, smoły, i ludzkich oddechów — kwadransu wytrzymać nie podobna. Tu jednak pracuje ciągle, śpi kilku ludzi.
Na ich twarzach, już dawno zagasł rumieniec młodości, choć ledwie młodość poczęli. — Wyżółkli, bledzi, z pomarszczonémi oczy, zasmoloną twarzą, potarganémi włosami, w milczeniu przerywaném głupowatemi przekleństwy, siedzą i pracują. Obudzili się ze dniem, nie ustają do nocy, nie mieli czasu zjeść prawie, a który z nich odnosił robotę na miasto, ledwie miał czas do obszarpanego odzienia i wychodzonych pantofli, dorzucić jakiś bezimienny przyodziéwek; głowy i nie myślał nakrywać. Rzadko pieśń i to pieśń prawdziwie miejska, pół rozpustna, pół wesoła, a całkiem pozbawiona uczucia, zabrżmi przy warsztacie. Nie jest to piosnka ludu, tęskna, pełna obrazów i myśli rodzinnych, jest to spiéwka mieszczańska, przerobiona dziwacznie z jakiéjś piosnki teatralnéj, lub ukuta w domu, do miary potrzeb téj populacij zezwierzęconéj.
Nad głowami téż tych ludzi, zamiast niebios Boską ręką utkanych, sklepienie okopcone i brudne, pod nogami, zamiast łąki zielonéj, pola czarnego, podłoga śmieciem pokryta — Zamiast słowika, bije w uszy rzemieślnikowi monotonny gank zégaru, turkot powozów głuszący a jemu tak obojętny, krzyki, na które musi być głuchy, staje się zimny. To téż postarzał, uwiądł, zaskrzepł i piérwszą jego potrzebą — pić — bo musi się odżywić, musi zasilić, czuje wycieńczonym i choć sztucznego pragnie wskrzeszenia. Chłop dla zapomnienia troski; rzemieślnik pije, aby moralnie i fizycznie upadły, nieco się pokrzepił.
Patrzmy co to za nędza wszędzie. Te dwa tapczany niepokryte niczém, na których garść wymiętéj słomy i brudny leży łachman — to posłanie dwóch czeladników — A jednak oni dziesięć razy może tyle w rok, co parobek na wsi, zarabiają! Nad jedném łóżkiem obrazek wystawiający aktora, nie wiém w jakiéj roli, nad drugiém zakopcony wizerunek świętego — pod tapczanami całe mienie czeladnickie — trochę rupieci od niedzieli, druga i trzecia koszula. Bogaty, kto ich ma cztéry, a wielu dwóma się obchodzi.
W drugiéj izdebce, mniéjszéj daleko, ale nieco czyściéjszéj, mieszka sam Pan majster, majstrowa, dwoje ich dzieci — sprzęty ich i bogactwo całe, kuchnia na kominku przed piecykiem, w zimie i w lecie, śpiżarnia na półkach.
Jedno to tylko małżeńskie łóżko bieleje czyściejszą kapą pokryte, reszta mieszkania zaśmiecona kuchnią, zaśmiecona przez dzieci, zarażona śmieciem z czeladni. Gdzie spójrzysz, życie prozaiczne, ciężkie, bez śladu uczucia, co by w niém jak kamień w pierścieniu błyszczało. Ani świętego patrona, ani pamiątki żadnéj, ani nic dla serca — wszystko dla ciała, dla potrzeb jego — nie duszy — Duszy jakby tu nie bywało. U chłopka znajdziesz kwiatek święcony, obrazek stary, krzyż wyciosany na belce — tu gołe ściany, odzienie, półki z sprzętami, trochę rupieci zajmują.
W czeladnéj izbie kłócą się czeladnicy, w majsterskiéj, warczy pani na sługę, na dzieci, na męża, mąż na nią, na dzieci, na sługę i na czeladź — krzyk nieustanny, krzyk ciągły obija się o sklepienie zawieszone pajęczynami.
I jak chcesz czucia od tych ludzi, miasto ich otacza, dzień po dniu dociska troską dzisiejszą i jutrzejszą, często troską pozostałą z zawczora jeszcze. Ón sam cały żywot spędził w pocie czoła i pracy ogłupiającéj, ona z życia swawoli, przeszła na smutne małżeńskie, pełne codziennych maleńkich goryczy, w życie co się jéj z daleka, śmiało, a z blizka pokazując zęby, straszy bladością śmiertelną. Zasypiają w kłótni, budzą się w niéj, piérwsze ust otwarcie, często bywa przekleństwem, ostatnie słowo połajaniem. Każda niedziela z bratem swym rodzonym poniedziałkiem, okupuje się dla wszystkich gorzkiemi wymówki, jeśli nie sińcami, jeśli nie chorobą, jeśli nie gorszém jeszcze. Co za życie! co za życie!
Oto na miasto spada mrok właśnie a przy ostatku światła, co wpada do izby dymami, blizkością domostw, wyziewy wszelkiego rodzaju zaciemnione; pracują jeszcze z pośpiechem czeladnicy, nim świéce zapalą i znowu do późna ślepić zasadzą.
Majster zażywając tabakę przechadza się po drugiéj izbie i kłóci z panią majstrową.
— A gdzieżeś to podział tamtych trzydzieści coś je odebrał w sobotę? hę?
— A co to ty mnie będziesz rachunku słuchała — albo co?
— A juściż trutniu, bo ty nie swoje ale moje i dziecinne marnujesz —
— Ba! ba! jakeś je rodziła, tak je sobie karm.
— Albo to nie twoje próżniaku?
— Kaci ich wiedzą!
Na tę odpowiédź, porwała się pani majstrowa z ławki, dzieci zaczęły płakać, a majster napiłym, ochrypłym głosem wrzasnął.
— Idź jędzo — bo ci łeb rozwalę.
Na te słowa objawjające, mniéj już zwyczajne rozwiązanie powszednich kłótni, wszyscy czeladnicy podnieśli głowy ku drzwiom drugiéj izby z uśmiéchem je zwracając, i wskazując je sobie, jakby mówili: O! o! słuchajcie no!
Tymczasem, rozmowa zarywająca już na zerwanie statu quo pokoju; poczęła nadspodziéwanie charakter swój przeciw oczekiwaniu czeladników zmieniać.
— Jędzo! zawrzała Jéjmość — Co to ty mówisz, coś to ty powiedział! Słuchaj no!
— A po co mi w oczy léziesz?
— Albo to ja niémam prawa pytać się, gdzie się dobro nasze podziéwa?
— Abo to ja mam tobie zdawać rachunki?
— Kat by cię rachunku słuchał opoju, gdybyś dawał piéniądze na dom, a tu chleba niéma za co kupić, mléka dla dzieci — I nié mogę się Jegomości spytać gdzie przechulał piéniądz ciężko zapracowany?
— Abo to ty go zapracowała?
— Ja czy nie ja, a taki ón mój jak i twój. —
— O! zaś! patrzajcie no ją, jaki język! —
— Nie plącze mi się jak tobie —
— Lepiecze, by nogi w pantoflu —
— Twój to opoju w pantoflach —
— A! a! patrzajcie no dwórkę — jéjmościankę, jak na szewskiéj smole utyła i wyuczyła się gadać! Ale ja ci pociągnę grzbietu rzemieniem —
— A no sprobuj! e! e!
— Ej Teklusiu! Teklusiu! innym głosem rzekł majster, dajcie mi pokój, póki gadam, bo jak mi Bóg miły, kiedy pocznę kropić, to licha zjész — nie łatwo ustanę. Nie wywołuj! nie wywołuj!
— Oj! oj! bardzo się ciebie boję —
— A pamiętasz, coś aż do doktora musiała i plastry ci przykładali —
— Miałeś i ty pysk opuchły.
— Nie rachuj no, co kto oberwał.
Majstrowa zaczęła popłakiwać.
— Patrzajcie, a już i płacze —
— O! nieszczęście bo moje, nadało mi pójść za ciebie —
— No — to kiej tak, to idź ode mnie z lichem — a nie płacz —
— Nie gadajcie no dwa razy.
— O! wa! myślicie co i ja płakać będę?
Majstrowa płakała.
— Jak mi Bóg miły Teklusiu, dajcie no tym bekom pokój, bo mnie te wasze łzy tak łechcą, że mi się zaraz do korbacza zachciéwa — Ej! dajcie sobie pokój.
W tém po zmiérzchu skrzypnęły drzwi — majster wyjrzał poważnie, zobaczył że czeladnicy odwróceni ku niemu, oczy powytrzészczali i nic nie robili — i krzyknął:
— O! bestyje! a im już noc czy co! a czemu to nierobicie! Tylko by się to gawroniło! ha!
A przez drzwi od korytarza weszła kobiéta, nie młoda widać, bo zgarbiona w szlafroku ciemnym i chustce ciemnéj, zarzuconéj na głowę — majster patrzał.
— Dobry wieczór!
— Bóg zapłać, a kto tam?
— E! to ja Michałowa
— A! dobry wieczór pani Michałowéj — pewnie do syna.
— Otóż to po syna majstruniu.
— A co tam słychać?
— At, biéda i biéda — zwyczajnie nasz los.
— Puśćcie mi majstrze syna, choć na kilka godzin.
— A po cóż to pani Michałowa? O! u mnie teraz pilna robota —
— U mnie pilniéjsza, panie majstrze, a Jakób to wam choć nocką odrobi, odezwała się Michałowa, ociérając oczy i nos razem — wiécie że mi córka zginęła!
— Alboż nie! Karusia, ta co w kawiarni służyła.
— Ale! ale! otóż to ona właśnie — Gdzieś ją tam djabeł podmówił, żeby matce kawałek chleba ostatni odebrała — A poczciwe to dotąd było i z niéj to taki utrzymywałam się — Teraz choć pójdź z torbami! Jakób jeszcze sam terminuje, a ja nie podążam — a tamten Panie Boże odpuść —
— Kto taki pani Michałowa?
— A brat Jakóba, taki syn mój, co to go nazywali Dzidą, że był wysoki; bo prawda słuszniéjszy i od ojca i od Jakóba — ale to licho na szubienicę, nie prorokując wyrosło! do niczego! Jeszcze matkę obdziéra rodzoną! Nigdzie się nie utrzymał, niczego nie nauczył!
Majster kiwał głową obojętnie, niuchając tabakę, wyszła z drugiéj izby i pani Majstrowa, kobiéta młoda jeszcze, ładna, ale jak wszystkie prawie miejskie piękności zwiędła, zużyta, jakby życiem zmęczona. Z pod białéj skóry czoła i rąk wyglądały już sine, nabrzmiałe żyły, oczy otaczała czerwoność, koło ust porobiły się marszczki, na ramionach wystawały kości, pokryte skórą białą, ale wyrzutami zeszpeconą, piersi opadły i spłaszczyły się. — Znać było z twarzy wyszczekaną mieszczkę, co széroko rozśmiać się i białe zęby pokazać umié, i zapyrzyć gniéwem jak wilczyca.
— Dobry wieczór pani Michałowa.
— Dobry wieczór Jéjmości.
— A cóż Karusia!
— Aj! biéda to moja Jéjmościuniu — Jak w wodę wpadła, już moje stare kości szukać jéj nie wystarczą, a takim pewna, że gdzieś w mieście — Na rogatkach pytałam, pytałam! Nie! nie, taki ona tu, gdzie się schowała.
— Jakiś ją panicz podmówił!
— Niechajże by sobie była z lichem szła, kiedy się jéj zachciało tego chleba skosztować — odpowiédziała Michałowa, ale czegóż o rodzonéj matce zapomniała!
— Ta, zapewne że to tak i źle — zakładając ręce, odezwała się Majstrowa. Już to i konduita, moja pani Michałowa — także nie dobra, losu nie zrobi, kiedy tak poczyna.
Stara westchnęła, pan Majster zażył tabaki. Jakub zrzuciwszy fartuch skórzany, zbliżył się do matki.
— Taki ja jéj wyszukam, mówiła stara — a jak znajdę to dopiéro zobaczemy.
— A co jéj zrobicie? rzekł majster, może to jaki wielki pan, albo wojskowy?
— Choćby i niewiedziéć kto! O! ja swego nie daruję!
— A cóż mu zrobicie?
— Niechaj zapłaci! zawołała stara.
— E! tu nie o zapłatę chodzi, rzekł Jakub, ale o siostrę, ón ją zgubił, gdzie ona teraz służbę, gdzie los znajdzie.
— Zachcieliście! przerwała majstrowa, to swoją drogą, to swoją drogą — żeby tylko za lada szerepetką nie poszła.
— Otóż to i ja tego się boję, jéjmościuniu, rzekła podpiérając się na ręku Michałowa. Ja to sobie myślę, a broń Boże to jaki kancellarzysta, co ją jeszcze może z dzieckiem posadzi na bruku?
— Alboż to nie bywało! dodała majstrowa — oj! oj! oj!
— Otóż to ja do pana majstra, rzekła daléj Michałowa, żebyś mi taki syna choć na jaki dzień pozwolił. Już tak na pewne wiém że w Warszawie, trzeba jéj szukać, wezmę jego i Dzidę, niechaj pójdą. Już mi gadali że ją widzieli nazajutrz, jak jechała dorożką wieczorem i pokazywali ulicę — Musiémy szukać.
— Widzieli powiadasz asani — dorożką? spytał majster.
— Z doprawdy? z doprawdy? zawołała razem majstrowa.
— Poznała ją Julka, i tylko co miała zakrzyczéć, ale doróżkarz leciał, jakby go czarci nieśli.
— Patrzajcie! a sama była?
— Nie! z jakimś mężczyzną.
— Otóż to! już to nie czyja tylko męzka sprawka! Ale to Karusia, to jabłuszko! śliczna to była dziewczyna!
— Aj! toż to ją i ta śliczność zgubiła, moja Jéjmość! dodała Michałowa — w całéj Warszawie, nie było równéj. Toż to officer jeden chciał się żenić, i nawet przystojny, ale jéj w głowie było zwyczajnie jak u dziecka. A teraz ot licho wié co zrobiła. Ona by była Bóg wié jakiego losu mogła dójść! Bo i piękna i roztropna znowu! o! o!
— No! a na co to darmo teraz serce sobie Jéjmość krwawisz?
— Oj! nieszczęście to nieszczęście! Żebyć ja ją choć znaleść mogła, niechbym zobaczyła co to za jeden — możeby wreście i o mnie pamiętał, ta i o braciach — Niechby sobie zresztą robiła co chciała —
— To taki wasani Jakub koniecznie potrzebny? spytał majster; przechadzając się.
— A, jeśli można, łaskawco, żebyście go pozwolili.
— Już cóż robić, dla was, choć roboty siła, ale taki te dnie potrącę —
— A zapewne nie inaczéj.
— Albo żeby mi jutro powrócił!
— Ja sama go tu przyprowadzę! Daj Boże tylko znaleść moją Karusię —
— Zapewne — i my życzémy, ale Warszawa wielka, a dziéwcząt nie mało! Jak to dowiedziéć się?
— Żeby tak Dzida chciał, ón by najprędzéj mógł.
— A gdzie jego znaléść? pytała Michałowa.
— Poszukamy go naprzód.
— Dobranoc państwu.
— Dobranoc Jéjmości — a przyprowadźcie jutro syna.
To mówiąc, otwarli drzwi po ciemku i wychodzili, a majster z majstrową zapomniawszy o kłótni, spokojnie odeszli do drugiéj izby, rozmawiając o Michałowéj i Karusi.
— My pójdziémy za Michałową i Jakubem, którzy przy świetle pozapalanych już latarń, z większych ulic, biorą się coraz na mniéjsze i gadając po cichu, idą w głąb miasta najbrudniéjszą, najmniéj zamieszkaną.
— Gdzie my jego znajdziemy? mówiła matka, to my się napróżno wleczem —
— Ja matusi powiadam, że go pięć razy w tym szynku zastałem, pewnie ón tam i teraz —
— Panie Boże, ale to złodziejski jakiś szynczek, tak daleko!
— Oj! daleko i kto go wié, z kim ón tam przestaje, bo ciągle ma pieniądze, i pijany, a pijany.
— Ratujcież go wszyscy święci, aby się szubienicy nie doczekał. Oj! z mała to takie było, z mała! Ani go rózgą, ani go prośbą nie wstrzymać bywało, swoje a swoje robił i ojca się nie bał i matki, i wyrosło to na wstyd nasz.
— Albo to myślicie matusiu, że ja go nie namawiał na robotę, wszakże niedoterminował, ale taki uczył się rzemiosła szewskiego i choć cholewę bywało przestębnuje. Ale jemu to siedzenie nie w smak! ani go utrzymać — I teraz co ja jemu mówię, idź do majstra, to ón mnie — a po kiego djabła mnie majster, czy to ja na kuternogę się urodził? nie wolę ja tak żyć i hulać? A z czegóż ty hulasz? A tobie co Kubku do tego, ty nie policją, żebyś się mnie pytał!
— Ot, widzicie, swiéci się — to to w tym szynku — I grają na cymbałach.
Stara spójrzała. W murowanéj kamieniczce, w któréj u dołu w suterenach, przedawała stara Baba owoce, ogórki, placki, wywiesiwszy maleńką latarkę na wchodzie, był szynczek ten na pół piętrze nad suterenami. Wchodziło się do niego po kilku wschodkach, na dwie strony szyi sklepu rozłożonych. Nad niémi przez otwarte drzwi i dwoje okien rzęsisto się świéciło; muzykę słychać było i pojedyńcze niekiedy wykrzyki. W samym progu dwa cienie, mężczyzni i kobiéty czérniały stojąc przeciw sobie.
Podeszli powoli, a podchodząc słyszeli coraz wyraźniéj głosy gwarne, śpiéwy, grę i hałas z szynku buchające.
— Oj da! da! oj da! da! wołano.
— Graj, psi synu obertasa —
— Walca — walca! niemieckiego bo —
— Miodu pani Chaimowa!
— Szynkareczko!
— Nie leź mi w oczy, bo cię trzasnę.
— Panna jak na imie?
— A co Wasanu do tego i t. p. i t. p.
W szyneczku mimo drzwi otwartych na oścież, powietrze było ciężkie, duszne, pełne wódki, miodu, piwa i jadła. Kilka świéc paliły się u samych drzwi i okien i dla tego tak na zewnątrz świéciły; wewnątrz dość ciemno i dymno było od fajek. Za stołem otoczonym kratką, ubrana nie po żydowsku, w chustce tylko żółtéj na głowie, siedziała rumiana, piękna czarnooka Chaimowa. Mąż jéj, już bez jarmułki, w surducie granatowym i długich butach, żyd z ogoloną brodą i zapuszczonym wąsem, stał wsparty o balustradę i gadał z nią, poglądając wzgardliwie na tłum.
W samych drzwiach, jakiś w kurtce z białym długim wąsem woźnica, prawił słodkie komplementa, dziewczynie młodéj, bladéj w szlafroczku i chusteczce, tylko mimo chłodu ubranéj, która mu się dość wdzięcznie uśmiéchała. Szeptali po cichu — po kątach izby kilku ludzi w cieniu się kryli i cicho także gadali. Ludzie to byli różnych, a nienajprzyjemniéjszych postaci. U jednego podwiązana opuchła gęba, u drugiego wybite oko, inny otwiérając pysk, ukazywał szczękę bez zębów choć nie stary. Czasem głośny tylko śmiéch, wylatywał z tych tajemniczych rozmów na izbę — czasem żądanie piwa lub miodu, czasem, do kroć sto tysięcy bataljonów — przekleństwo z zamachem ręki, co o stół waliła.
— Wy nie idźcie matuniu, rzekł zbliżywszy się Jakób, zostańcie tu, a ja sam zobaczę — Jakób minął miłosną parę zagradzającą drzwi i wszedł do izby, uchylając czapki, ale napróżno patrzał w prawo i w lewo, nie mógł brata wyszukać.
Wypłacając mu się za ciekawe wejrzenia, które rzucał śmiało, wszyscy nie bez pewnéj niespokojności poczęli mu się wzajemnie przyglądać. Niektórzy zamilkli i aż powstawali, sam żyd wyczekawszy chwilę, nie wytrzymał i spytał:
— A co to Aspan szukasz?
— Mego brata, rzekł Jakób.
— A któż to waścin brat? ozwał się ogromny mężczyzna z opuchłą twarzą, może gdzie pod stołem!
Jakób nie chcąc od razu z pięścią wyjechać, udał że nie słyszy.
— Nazywa się Dzida, bo go tak podobno przezwali.
Żyd spójrzał z podełba na dwóch pijących pod piecem, oni na niego.
— Ón tu zaraz będzie rzekł gospodarz, poczekajcie. Zagadał coś do żony po swojemu; Jakób zszedł ze wschodów w milczeniu i z matką razem usiadł koło sklepiku przekupki.
Nie wyszło kilka minut, aż któś świszcząc ku szynczkowi zbliżać się zaczął. Jakób i Michałowa, poznali głos, i razem się na równe nogi zerwali.
— To ón — to ón — poczekajcie matusiu — ja pobiegnę —
I w téj chwili zatrzymał na ścieżce, ogromnego draba, który miał wstępować na wschodki.
— A nu! z drogi! zawołał przechodzący.
— Poczekaj Wicku — to ja —
— A! to wy Kubo? A nu! jak się tam macie? a jak się ma dratwa i kopyto?
— Daj no pokój — tu i matka na ciebie czeka.
— Zaś i matka! to to wy pewnie przyszli mnie nawracać, a łajać? idźcież z lichem, gdzie chcecie, bo to z tego nic nie będzie.
— Co wam w głowie Wicku — nam twojéj pomocy potrzeba.
— Wam? mojéj? Ot to się wybrali! Ho! ho! a co ja wam dam? kułakiem w plecy?
— Co to pleciesz Wicku — Idźcie no do matki.
— To lepiéj chodźcie wy ze mną do szynku, bo tam na mnie czekają.
— To i poczekają —
— Bo wy mnie tylko durzyć będziecie, a tu jest robota!
— Jaka u licha, a bo i ty do roboty się już wziął?
— A jakżebym żył? Co to myślisz, ty tylko kuternogo machasz rękami?
— My tu dla Karoliny do was przyszli —
— A mnie do niéj co?
— Ona uciekła, i kto ją wié, gdzie podziała się?
— Patrzajcie! a co ja wam na to pomogę?
Nadeszła Michałowa i poczęła od uściskania na które Wicek, ani raczył odpowiedziéć.
— Ot, puśćcie mnie, zawołał, bo na mnie czekają.
— Myśmy ciebie prosić chcieli, żebyś ty nam pomógł.
— A co ja wam pomogę?
— Ty byś ją najprędzéj wyszukał.
— A mnie co po tém szukaniu?
— Toć twoja rodzona?
— Toż to — po cóż mi się przydała — Gdyby nie rodzona możebym i poszukał.
— Ej! Wicku! Wicku! zapłakała matka, ty do złego idziesz.
— Nie płaczcie, matusiu, kto ma wisiéć nie utonie.
— Słuchaj no, rzekł Jakób, idąc po rozum do głowy, ją jakiś pan wielki i bogaty wykradł, gdybyśmy znaleźli, musiałby nam wszystkim dobrze zapłacić, póki by się nas pozbył.
— Doprawdy? rzekł.
— Doprawdy, doprawdy — prędko odpowiedziała matka. — A teraz ja bez chleba, bo to ona jedna co mnie żywiła.
— A kiedyż to, dawno —
— Już ci podobno minął tydzień — druga się niedziela poczęła.
Wicek głową potrząsał. — A jakże ją szukać, może gdzie wywiózł?
— Nie, już ja wiem że ona w Warszawie, zawołała matka.
— No, to idźcież do domu, a mnie dajcie pokój, ja jéj sam już poszukam —
— O! zapewne, i wziąwszy odczépnego, nam nic nie powiész.
— Matusia i wy zawsze na mnie!
— Abo to ty kiedy o mnie pamiętał?
— Co chcecie? każdy sobie — jeszcze by to wy także popracować mogli.
Matka się rozpłakała.
— Ot, i beczycie mi nad uszami, a mnie po kroćset tysięcy tu beki — Ja tego nie lubię. Idźcie sobie, i dajcie mi pokój, u mnie także robota.
I chciał iść na wschody; ale Jakób z nim poszedł razem. Oba wcisnęli się we drzwi, a zaledwie się Dzida ukazał, Żyd porwał się z ballustrady, dwóch ludzi z pod pieca, i szepcząc cóś bardzo żywo, otoczyli go — Jakób się został na boku. Wicek wskazując na niego, nakazał wszystkim milczenie. Mrucząc odszedł gospodarz do żony, dwaj ludzie do pieca. Wicek obrócił się do brata:
— Dajcie bo mi żywy pokój, Kubo, bo cię wypchnę, po coście tu za mną wleźli?
— Nie chcecie pomódz nam?
— A no, tylko nie teraz, idźcie sobie.
— Ale ją może wywiozą tymczasem —
— A mnie co do tego! to ja będę się wałęsał za nią po mieście! Abo to ono małe, abo to szpilka, żeby ją wyszukać na podłodze? Ot, macie Icka, niech wam Icek pomoże; ón wszystko wié co się gdzie dzieje, nawet w cudzéj kieszeni.
Jakób mimowolnie odwrócił się do Icka, który stał za gospodarzem, i także słysząc imie swoje głośno wymówione, zerwał się, pośpieszając na środek izby.
Nie wiadomo wiele miał lat Icek, bo na jego twarzy plaster co oko wybite zakrywał, trąd który jadł nos i policzki, rana biało zalepiona na gębie, wszelki rachunek wieku okryły. Włos nie uczesany, spływający grubémi kędziory z dwóch stron wyszarzanéj jarmułki, był jeszcze czarny. Trzymał się garbato o kiju, miał tabakierkę w ręku, na sobie czarny surdut łatany i cyrowany biało, na nim płaszcz z rękawami bez peleryny, rodzaj opończy, sztukowany granatowo i szaraczkowo na czarném, pończochy szare, trzewiki, na palcach tombakowe pierścienie i gruby łańcuszek od zégarka który sterczał mu na piersi.
— Co to? co to? spytał żywo Icek — nu — nu — co to?
— At, co ja tobie będę gadał, rzekł Jakób odchodząc.
— A no — poczekajcież, może ja wam poradzę, powiédzcie.
— Doprawdy, kiedy ón, to nikt rady nie da — dodał Wicek.
— A co to? a co to?
— At! głupstwo — mówił głośno piérwszy, ot siostra nasza gdzieś uciekła z jakimś panem, oni mówią bogatym, otóż chcą jej szukać. Chcieli żebym ja jéj im szukał. Zwyczajnie, możeby się opłacił, jakby go oskoczyli. A co Icku?
— Ja znajdę! rzekł żyd z pewnością zupełną.
— Co? ty? spytał Jakób.
— Na moją poczciwość do jutra — dodał żyd, tylko mi wszystko powiédzcie —
Jakób kiwnął na żyda i wyszli z szynczku.
— Gdzie ona była? spytał Icek — w domu, u was?
— Nie — służyła w kawiarni — wiész — tam.
— Oj! oj! wiém, Karusia! Ja ją znał, widziałem! Ale ona była bardzo harda i poczciwa, co się jéj stało?
— Któż wié co się tam jéj stało?
— A dokąd że uciekła, może gdzie daleko?
— Matka mówi, że jest w Warszawie —
— Hm! hm! a co dacie?
— A co chcesz?
— Dwa dukaty —
— Oszalałeś czy co?
— Z kąd my weźmiemy dwa dukaty, dodała podchodząc Michałowa, która słyszała rozmowę.
— Nu, a wiecie co, rzekł żyd — Jak ja ją znajdę, a to pan bogaty, wy mnie dacie dwa, bo wy pewnie nie mało od niego weźmiecie, tylko żebyście mnie słuchali. A może matka chce jéj nazad?
— Właśnie ona pójdzie! a co ja z nią robić będę, płaczliwie przerwała Michałowa.
— Nu i to dobrze — ja ją znajdę — A nie wiecie co o niéj?
Matka powiedziała, co słyszała sama, żyd wziął kij w drugą rękę, zamruczał coś i poszedł szybko, ale w krótce zawrócił się.
— A gdzie ja was znajdę?
Powiedziała Michałowa swoje mieszkanie.
— Jutro będę i ona jutro będzie, chyba jéj niéma w mieście, dodał Icek, idźcie do domu, już ja ją na pewno znajdę.
Tak uspokojeni pociągnęli się syn i matka nazad w miasto, i rozeszli każde do siebie. Żyd tymczasem rozmyślając głęboko, szedł także śpiesznie ku większym ulicom, a po drodze ile razy spotkał żyda to z nim gadał długo, pytał, i potrząsłszy głową, ruszał daléj.
Zaglądał ón i do domów i do hotelów, wciskał się wszędzie, a jak widać miał stosunki, bo do wielu odzywał się poufale, rozpytywał jak znajomy. Cały tak wieczór upłynął Ickowi na bieganinie, ale nie daremnéj. Przypadek rzucił mu w drogę, tego właśnie żyda, którego Tymek użył do najęcia kwatery i wyszukania sługi. Poczęli od powitania, od obojętnych słów, ale w chwili przyszli do rzeczy. Z piérwszych kilku wyrazów, żyd tamten wiedział o co Ickowi szło, i powiedział mu, że wszystko najdokładniéj objaśni. Począł się tedy targ, który trwał pół godziny, nareście stanęła zgoda, podali sobie ręce i Icek naprzód spytał:
— Bogaty to pan?
— Zdaje się bogaty — odpowiedział drugi, i począł mówić, co mógł postrzedz i dowiedziéć się o Stasiu. Potém nauczył Icka gdzie go szukać, gdzie było mieszkanie Karusi, kto jéj służył i t. d.
Wszystko tak co wiedział, wygadawszy odszedł, a Icek jak stał, tak oparłszy się o mur plecami, rękami na lasce, począł brać na rozum. Spekulował tedy, spekulował, i mrugnąwszy sam do siebie, nareście jakby po cichu, brawo sobie dawał, ruszył z miéjsca przyśpieszonym krokiem nazad, kiwając głową i nucąc cóś pod nosem.
Wszedłszy do szynczku w godzin kilka po wyjściu, śmiał się do rozpuku, opowiadając gospodarzowi, jak mu się wybornie udało trafić, na tego właśnie, co mieszkanie Karusi najmował.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.