Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Oddział II.
TOM IV.
WARSZAWA,
NAKŁADEM S. ORGELBRANDA księgarza
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1844.
Wolno drukować z warunkiem złożenia, po wydrukowaniu, w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.

w Warszawie, d. (22 Lutego) 5 Marca 1844.
Cenzor Starszy i Naczelnik
Niezabitowski.


w Drukarni pod firmą M. Chmielewskiego.




I.
LUDZIE.



ROZDZIAŁ I.



TYMEK jak szalony wybiégł na ulicę, niewidział nic przed sobą, nic dokoła, i sam nie wiedział, dokąd szedł i po co. Nie mógł pozostać na miéjscu, potrzeba mu było biédz, a może natrafić gdzie na niespodziany ratunek. Wpadł do drukarni, ale gospodarza-właściciela w niéj nie było, wyszedł przed chwilą z żydem dzierżawcą fabryki papiérów, zapewne obmyślać środki zmuszenia redaktora do wypłaty zaległości, numeru tego dnia wyjść mającego, nie poczynano nawet drukować, rękopism leżał rzucony pod stół. Porwawszy go wyleciał Tymek daléj, ale zupełnie nie wiedząc dokąd idzie. Zastanowił się nagle naprzeciw pięknego pałacu na Krakowskiém i — myśl mu widać jakaś jasna przebiegła po głowie, bo zawahawszy się pół chwilki, pobiégł na wschody główne, na piękne wschody kamieniem wykładane, do wytwornego przedpokoju, w którym gromada sług, stała oczekując na rozkazy.
Tymek wcale nawet na ranną wizytę nie był ubrany, w starym wytartym domowym surducie, z miną człowieka na pół obłąkanego, widocznie ukazaniem się swém, przestraszył pańską czeladź, przywykłą do wykwintnych strojów, do cichego chodu, do białych rękawiczek i wernixowanych trzewików. Widać było, że wielką mieli ochotę, wyprawić Tymka za drzwi, ale wahali się — człowiek w wielkiém strapieniu jest odważny i łatwo otrzymuje samą exasperacją swoją, władzę nad pospolitszémi ludźmi. Kiedy wlepiając oczy w sługi, spytał nasz Redaktor o pana, wszyscy przewidując natręta, chcieli powiedziéć że go niéma, że nieprzyjmuje, radzili się wzajemnie oczyma, a wyrzec tego nie śmieli.
— Pan Hrabia, w domu?
Patrzali po sobie, patrzali i milczeli.
Tymek dobył biletu, dopisał na nim ołówkiem słów kilka, i oddał najbliżéj stojącemu.
— Pójdź, zanieś to panu swemu — Powiédz mu że czekam.
Otwarto drzwi salonu, w którym nikogo nie było; śmiało, śmieléj niż kiedy, wszedł Tymek i nie rzuciwszy nawet okiem, rzucił się na blizki fotel.
A jednak warto było spojrzéć, po wytwornym salonie. Główne jego sprzęty, wprawdzie widocznie cudze i bardzo pospolite, choć nie bez pewnego wytworu, nie stanowiły charakteru apartamentu; raczéj ubiérały go i piętnowały drobnostki, widocznie do mieszkańca teraźniéjszego należące i przez niego wybrane i poustawiane. W każdém mieszkaniu, najwybitniéj cechującą go rzeczą, są fraszki. One pokazują kto mieszka.
Tu fraszki były, artystycznéj wartości, statuetki, biuściki, posążki starożytne i nowożytne od Susse i Giroux z Paryża, naczynia niby etruskie, lub nowe naśladujące chińskie, naśladujące owe piękne bronzowe naléwki Benvenuta, i gliniane wyroby genialnego garncarza Bernarda de Palissy. Na gerydonach stały bronzowe gipsy Le Moine’a, cudackie karykatury (charges) Dantan’a młodszego i t. d. i t. d. Kilka marmurów starożytnych, swoją barwą odwieczną, wyglądały widocznie ze zbioru nowożytnych wyrobów. Nad kominem ogromny zégar z bronzu, wystawiał gruppę cudowną, z sławnéj sceny Danta Franceskę i Lanciotta — u nóg ich leżała roztwarta xięga. — Dwa kandelabry, były to dwie figury tancerek naśladowane z herkulańskich fresków. Bliżéj okien za szkłem, ułożone były numizmata rzymskie, greckie, i nowożytne w mahoniowych szufladach. Po kątach pełno kwiatów drogich i rzadkich, pełno mebli starożytnych, pełno xiąg, wielkich wspaniałych edycij foljantów. Stół przed kanapą, zastawiony był fraszkami, zarzucony xiążkami, albumami, tekami. Znać było wszędzie i dostatek i wykształcony smak gospodarza domu. Ale na to wszystko pogrążony w smutku, ani spójrzał Tymek, oczekiwał otwarcia drzwi, ukazania się Hrabiego, z najwyższą niecierpliwością, targał się, rzucał i miął kapelusz.
Nareście po dobrym kwadransie oczekiwania, z jednéj strony zastawione chińskiéj laki parawanikiem, odemknęły się po cichu drzwi, i po rozesłanym dywanie cichutko także, wszedł poprawując wyciągnięte nieco mankiety koszuli, mężczyzna około trzydziestu lat mający, młodéj, wesołéj, łagodnego wyrazu twarzy, ubrany jak na rano, w aksamitny surdut z guzikami złoconemi z wyłożonym kołniérzem od koszuli bez chustki. W ręku trzymał w pół otwarty romans Balzak’a La recherche de l’absolu.
Kilka tylko słów o Hrabi, którego powszechnie głoszono mecenasem. Był to młody, dość oświécony, pełen dowcipu i wiadomości człowiek, który małym kosztem, dość piękną zrobił sobie sławę. Dwa razy w życiu zdarzyło się Hrabiemu wesprzéć ubogich literatów, co mu dzieła swoje dedykowali, dwa razy nabył rękopism, na którym wyśmienicie zresztą, wydrukowawszy go, wyszedł, oprócz tego zbiérał stare xięgi i medale (które mu zewsząd ofiarowano z prawdziwie polską uczynnością, u nas tylko będącą we zwyczaju) pisał czasem artykuliki do dzienników, wiérszyki i wiérszyczki dla pięknych pań, udawał zawsze zajętego literaturą, nauką — i tak to pozyskał, piękne, a próżne Mecenasa imie. Zresztą Hrabia był rachunkiem chodzącym, i nikt mniéj nad niego, mógł być Mecenasem; bo na tę trudną funkcję, naprzód pojęcia jéj celu, potém bezinteressowności potrzeba. Obojga wielce brakło naszemu panu, który nabycia najciekawszych, jedynych zabytków, mogąc je zachować od zguby pewnéj, odmówił nie raz, jak tylko cena mu się wydała wysoka. Cena zaś, była za wielka dla niego, jak tylko ściśle odpowiadała wartości rzeczy, i dobre nabycie, było dopiéro za pół ceny a od nie znawcy. Inaczéj Hrabia poruszał lekko ramionami, usuwał się i zrzekał najpożądańszego do zbiorów swych przedmiotu. Gdy chodziło o statuetki od Susse z Paryża, o Sewrskie biscuit, lub drezdeńskie porcellany, o gipsy nowe, o podobne fraszki modne, nie żałował Hrabia; ale dla marnego starego rękopismu, dla mizernéj xiążki przebutwiałéj, mógłże tak nieroztropnie, niebacznie sypać piéniądze i psuć ceny na przyszłość??
Potrzeba było wiedziéć, jak targował się nasz zacny Mecenas, jak płacił skąpo, jak zawsze wolał pohandlować, niż kupić, aby miéć wyobrażenie o jego charakterze. Z wszystkiémi pozory wychowania, wspaniałości arystokratycznéj, był to człowiek po mieszczańsku skąpy rachunkowicz. Spytacie dla czego właśnie, wydawał się nie tém czém był, czemu na przemysłowicza raczéj, nie na Mecenasa chorował? — odpowiém wam, że zawsze ludzie fałszywi, udają wbrew przeciwne swojemu, charaktery. Nikt tak nie pragnie okazać się hojnym jak skąpy, nikt tak nie lubi grać popularności i pokory jak dumny; nikt tak się nie chwali z odwagą jak tchórz, nikt tak głośno nie rzuca grosza ubogim, jak ten co go rzadko daje. Patrzajcie w świat bacznie, a zobaczycie, że wszystkie zbyt skromnie rumieniące się panie, są pewnie — nie rumianych obyczajów. Każdy czuje potrzebę okazać się lepszym niż jest, dla tego to kłamstwo nieustanne.
Otóż tak właśnie jeden z najskąpszych ludzi w świecie, udawał amatora starożytności, protektora literatury, mecenasa i t. d.
A kiedy wydawał przypadkiem dzieła nabyte — zarabiał na nich jak xięgarz; gdy świadczył, chciał być od całego świata widzianym, przykuwał do swego wozu tego komu najlżéjszą uczynił przysługę; wreście co tylko miał, co zebrał, gotów był w każdéj chwili frymarczyć i przedawać, to najlepiéj dowodzi, jak wszystko czynił przez próżność, jak w niczém prawdziwego nie miał upodobania.
Do takiego to człowieka udał się Tymek, zaślepiony rozpaczą i szukając ratunku, którego się sam nie spodziéwał.
— Panie Hrabio, zawołał, przepraszam za moje natręctwo — byłem do niego zmuszony, przybiegłem do Hrabiego, jak do ostatniéj mojéj ucieczki.
Tu Hrabia pobladł i uśmiéchnięte podniósł w górę usta. Klapnął po kolanie xiążką z niecierpliwością, twarz mu się zmieniła.
— Jestem w ostateczności — Dziennik mój dla braku funduszów upada. Jeśli Pan Hrabia nie poratujesz mnie, to nikt —
Hrabia Mecenas milczał widocznie zafrasowany, bił xiążką po nodze, targał włosy.
— Przybiegłem tu jak szalony! Wiész Pan Hrabia w części przynajmniéj, co kosztuje pracy, zachodu, ufundowanie Dziennika, rozrzucenie go po kraju, obznajomienie czytelników. Piérwsze lody zaledwie przełamałem, kollaboratorowie zamówieni, wziętość zapewniona, a tu kredyt co mi go dwóch nieużytych odmawia, gubi mnie — Tak jest, to były całe moje nadzieje — żyłem moim Dziennikiem, w nim była przyszłość moja.
— Ale to wszystko bardzo dobrze — bardzo dobrze, kochany Redaktorze, lecz cóż ja na to poradzić mogę? —
— Panie Hrabio, chceszli pozyskać sobie na wieki człowieka, wdzięczność nieskończoną, człowieka co za ciebie życie i wszystko poświęci — ratuj mnie — pożycz tyle, żebym mógł pociągnąć się daléj.
— Proszę wierzyć, że najchętniéj, z całego serca i duszy uczyniłbym to, jedynie nawet jako w sprawie literatury naszéj, któréj gotów jestem wszystko poświęcić(!!) — ale kochany Redaktorze, fałszywe macie wyobrażenie o naszych dostatkach. Są one prawda, i przy nich ogromne rozchody. Nie będę ci mówił o osobiście mnie tyczących, jako mającego pewne imie i znaczenie do utrzymania w świecie, ale o wydatkach wynikających z mojego charakteru, z moich upodobań osobistych. Jestem ciągle bez grosza, ale to literalnie bez grosza, bo się rujnuję na stare xiążki, na rękopisma, na pomoce ludziom.
— Właśnie dla tego, panie Hrabio, przybiegłem wprost do niego, ufny że co czynisz dla drugich, uczynisz może i dla mnie.
— Z całego serca, ale na honor przysięgam ci, że w téj chwili — prawdziwie, prawdziwie, zupełnie — nie jestem w stanie, najmniéj ci nawet usłużyć. Chcesz, pokażę ci, kochany Redaktorze, właśnie wczoraj nabyte skarby, na które się zrujnowałem zupełnie. — Oto, rzekł, zagadując i powstając z kanapy Hrabia.
— Przepraszam, przerwał Tymek, ale w téj chwili czas mój tak drogi, że go nawet na oglądanie skarbów poświecić nie mogę, idę szukać ratunku.
— Więc nieśmiem zatrzymywać.
— Upadam do nóg Hrabiego.
— Szczérze mi żal, żal prawdziwie.
— Cóż robić.
— Niémiéj że mi za złe — Nie zostaniesz u mnie na obiedzie? na literackim obiedzie?
Tymek klnąc pełnego grzeczności Mecenasa, i jego literackie obiady, wybiegł pędem z pałacu, ale stanąwszy u wschodów, nie wiedział już gdzie iść daléj. W tém z przejeżdżającego powozu, pozdrowił go głos kobiécy.
Wesoły ten, srebrzystego dźwięku głosek, wychodził z ust Natalij.
Powóz szedł powoli, w nim Prezesowa siedziała z Natalją, obie wesołego oblicza, a szczególniéj autorka nasza, która wyglądała na tryumfatora — o! jakże nie wcześnie! Spójrzawszy na zmienioną, przeciągniętą, surową, smutną twarz Tymka, wstrzymywała lecący już uśmiéch.
— Co to jest? co się Panu stało, zawołała, kazawszy zastanowić powóz — Pan jesteś tak zmieniony!
Tymek spójrzał milczący w oczy Natalij.
— Pani, rzekł, nie dziwuj się — Dziennik mój w téj chwili jest tak blizkim upadku, mogę powiedziéć że upadł już; była to moja jedyna duma i jedna nadzieja — moje wszystko — serce mi się kraje, szaleję, a nikt mnie poratować nie chce. Jestem w rozpaczy!!
— Jakimże sposobem? co się stało? spytała niespokojnie kobiéta.
— Najprościéj w świecie, dziennik mój żył nadzieją, pożyczką, długiém, niémam piéniędzy, odmawiają kredytu, dzisiéjszy numer nie wyjdzie — Z upadkiem dziennika, całe moje znaczenie, wpływ, wszystko upada.
I pochwycił się za głowę.
— A! to okropne nieszczęście — ale czyż w istocie niéma już sposobu, ratunku?
— Niéma — Nie umiem i nie mogę prosić, a jednak czyniąc z siebie ofiarę, chodziłem oto tu, do Hrabiego, myślałem że mi dopomoże — Napróżno —
— Jest że to rzecz tak wielka, tak trudna, potrzebaż tak wiele?
— Wiele! nie, odpowiedział Tymek, ale gdyby i najmniéj kiedy niéma nic.
— Wstyd mi to Panu proponować, zawołała żywo Natalja, ale możebym ja go ratować mogła?
Tymek odżywionym spójrzał wzrokiem.
— Nie, nie, Pani, rzekł, umiem czuć wartość ofiary, na którą nie mogłem zasłużyć, ale przyjąć jéj od Pani, nie mogę,
— Czemu? — Prawda, dodała, aby miéć prawo, pomoc swoją narzucać, dłużéj znać potrzeba, lepiéj siebie dać poznać, a jednak gdyby na ten raz. Powiédz Pan o wieleż tu chodzi?
— Sam nie wiém, — o wiele — sam nie wiém. Jednak, dwa, trzy tysiące złotych, mogłyby mnie prawie na nogach postawić.
— Ja je panu pożyczam, zawołała Natalija poglądając na Prezesowę — Siadaj pan do powozu — jedź z nami — Dzięki Bogu, mam jeszcze piéniądze i cieszę się że z nich, tak dobry zrobię użytek.
— Ale pani — przerwał Tymek, nie chce zwodzić, ja ani wiém, czy prędko i jak będę mógł ten dług oddać?
— To nic! to nic! odpowiedziała kobiéta. Siadaj pan, chwile drogie, jedź z nami.
Twarz Tymka zajaśniała radością, któréj nie mógł utaić, ale wahał się jeszcze.
— Niéma czasu do stracenia — siadaj pan! siadaj!
To mówiąc, otworzyć kazała powóz i radośna wzywała Redaktora, aby usiadł.
— Ale, szepnęła mu, gdy był w powozie już, proszę o tajemnicę, nikomu! nikomu pan nie powiész że to ja —
— Tego przyrzec nie pozwala mi wdzięczność — ona się musi wylać, ona mi ust nie da trzymać zamkniętych, nie kładź pani tak ciężkiego warunku.
Natalja uśmiechnęła się —
— Wdzięczność! wystaw więc pan sobie, że ja to dla literatury, nie dla niego uczyniłam.
— Alboż pani myślisz, że nie czuję się obowiązanym do wdzięczności za literaturę?
— Ja zawsze proszę o tajemnicę —
— Ja jéj doprawdy przyrzec nie mogę. Tak jestem w téj chwili szczęśliwy, tak niespodzianie uratowany, że nie potrafię milczéć.
Przyjechali do mieszkania Prezesowéj, a Natalja pośpiesznie przed wszystkiémi wbiegła na wschody — Tymek wiódł powoli idącą Prezesowę; a nim doszli do przedpokoju, już ich spotkała niecierpliwie Natalja, z pularesem w ręku, z rumieńcem na twarzy.
— Nie wstrzymujemy go — nie wstrzymujemy, rzekła żywo, podając pulares, jedź pan i ratuj pismo swoje, póki czas jeszcze. Nie przyjmujemy teraz wizyty.
Tymek chciał wynurzać wdzięczność, chciał cóś mówić, ale dwie panie usunęły się i znikły mu z oczów. — Z wzdętą piersią, pełen dumy, pełen nadziei znowu, zbiégł ze wschodów Redaktor, zawołał dorożkarza i poleciał do nielitościwego żyda. Znalazł go nad wspaniałym obiadem, w dwóch fajansowych farfurkach zastawionym, w soboléj czapce na głowie.
Żyd który myślał że Tymek, prosić go przybył, nadął się i nie zdéjmując czapki, kiwnął pogardliwie głową.
— A co! spytał — nu — a co będzie?
— Nic nie będzie — odpowiedział Tymek dumnie i zimno. Wiele ci się należy?
— Wiele mnie się należy? albo to Pan nie wié?
— Daj mi rachunek —
— Cóż to? pan będzie płacił?
— Płacę w tym momencie —
Żyd z niedowierzaniem spójrzał.
— Śpiesz się, bo niémam czasu — skończym z sobą rachunek, interess i wszystko.
— Mnie się należy od ostatniego wypłatu, więcéj tysiąca złotych.
— Mówię ci dawaj mi rachunek, bo niémam.
Żyd wstał z za stołu i poszedł po xiążkę, szukał, pisał, mazał, poglądając z podełba na Tymka.
— Pan doprawdy płaci? spytał.
— Wiész, że ja nigdy nie żartuję — odpowiedział surowo Redaktor.
— Nu, ot szczęście wasze, tylko tysiąc złotych — a procent?
— Rachujesz więc i procent?
— A jakże? a jakże?
— Procentu nie dam, bo ci się nie należy, dług płacę cały, pisz mi kwit.
— Co pan się tak śpieszy, rzekł Żyd niespodzianie udobruchany — Ja wszystkich piéniędzy nawet nie chcę, ja jak kredytowałem tak i daléj będę —
— Dziękuję za kredyt, nie potrzebuję go.
— A waj! Z kąd pan tak pobogaciał?
— Nic ci do tego — pisz mi kwit.
Ociągając się, zwlekając, naprzemian szydząc i prosząc, namawiając, i szczypiąc, żyd nareście kwit podpisał.
— Ale my daléj dla tego, rzekł interessa, robić z sobą będziemy.
— Nie — nie będziemy, kochanku, odparł chwytając kwit i kapelusz Tymek, a nie tylko ja, ale nikt cię nie zaczépi, nad tém obiecuję ci pracować i o to najusilniéj się starać, bądź pewien.
To mówiąc wyszedł szybko, zostawując żyda na progu, gniéwnego, ruszającego ramionami i pyrzącego się napróżno.
Od żyda pobiegł Tymek kończyć rachunek z drukarzem, gdzie drugą podobną, odegrał scenę, z tą różnicą, że właściciel drukarni, okazał się daleko wyrozumialszym, zwalił wszystko na namowy żydowskie i nadal korzystny dla Redaktora zawarł kontrakt. Natychmiast zecerowie porzuciwszy wszystko, wzięli się do układania ostatniego numeru dziennika — Tymek zaleciwszy, aby mu jak najśpieszniéj przyniesiono korrektę, wybiégł daléj chcąc o ile możności, famę rozniesioną już po mieście o upadku Dziennika, wstrzymać za skrzydła, i nie dać się jéj ze szkodą swoją rozszérzać.
W samych drzwiach drukarni, spotkał starego Redaktora, co już o wszystkiém wiedział, i szedł właśnie odmienić artykuł o poezyach Natalij, sądząc że Tymka już się wcale niéma czego obawiać.
— A! witam kollegę!
— Czy jeszcze kollegę? spytał szydersko otyły wydawca — wszakże już Dziennik twój podobno zagasł?
— Jeszcze świéci — odparł żywo Tymek i daleko jaśniéjszym niż wprzódy światłem, możesz się o tém przekonać w drukarni.
— Jakto? wszyscy mówią, że —
— Wszyscy się mylą — kollego i wszystkim na przekor Dziennik żyje i żyć będzie.
— Rozumiem! rozumiem! śmiejąc się dodał piérwszy, uprosiłeś, wymodliłeś, wydrukowanie jeszcze jednego numeru, dla tych poezij, co cię tyle obchodzą —
— Bynajmniéj — ani modlę, ani proszę nikogo, dumniéj odparł Tymek, opłaciłem co się należało za papiér i druk, i idę daléj.
— Hę! żartujesz?
— Idź na górę i zobacz, jeszcze zapewne leżą na stole piéniądze, które opłaciłem.
Redaktor spójrzał i pociągnął się po wschodach, nic nie mówiąc.
Tylko co w ulicy, Tymek spotkał biegnącego Szatana, który go z pośpiechu potrącił.
— A przepraszam! zawołał Szatan, o mało drugi raz dzisiaj nie upadłeś!
— Jak to drugi?
— Już ci po całém mieście Requiem śpiéwają.
— Znak długiego życia.
— Dla żywych.
— Alboż niewierny Tomaszu, wątpisz o mojém życiu?
— O twojém nie, ale dziennik upadł.
— Nie upadł, żyje lepiéj niż kiedy.
— A toż co? jakim sposobem? doszedłżeś sposobu zmiękczenia żydów? Byłby to wynalazek godzien patentu i nieśmiertelnéj wdzięczności potomnych pokoleń!!
— Nie — opłaciłem długi.
— Cóż? sfałszowałeś assygnaty, czy co u licha?
— Dostałem piéniędzy i nic więcéj —
— Ale z kąd?
— O! to moja tajemnica!
— Wiész, że nawet nie pospolita, bo ich teraz nikt nie pożycza i nie daje. Gdzieżeś odkrył naiwną, poczciwą, nie porównaną istotę, co się dała twoją retoryką za worek ująć?
— Gdzie? to moja tajemnica, powtarzam.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię — oto dowód — jeszcze mi pozostało więcéj tysiąca. I pokazał wpół otwarty pulares; na tym nieszczęsnym pularesie, świéżo u Hartmana wybitym, była cyfra Natalij z jednéj, herb jéj z drugiéj strony. Mignęło to tylko przed oczyma Szatana, a już ón z uśmiéchem prawdziwie szatańskim, dowiódł, że tajemnica — nie exystowala dla niego.
— Bądź zdrów szczęśliwcze — rzekł, ściskając za rękę Tymka — bądź zdrów, do zobaczenia — śpieszę — kapitan na mnie czeka u Mary, ze spóźnionym obiadem.
Tymek popędził do siebie, pełen wyraźniéjszych myśli, i wrąc aby co prędzéj ułożyć odpowiédź na sławny artykuł zjadliwy, podpisany kobiéta, któren kapitan mu przyniósł rano. Chciał Tymek, aby odpowiédź ukazała się w tym samym numerze, obok jego sprawozdania. Siadł więc i cały jeszcze wzruszony, przejęty, zapalony i gniéwem i wdzięcznością, ulał arcy-dzieło prawdziwe: żółci, dowcipu, humoru i entuzjazmu pełne. Odpowiédź jego gruchotała w niwecz zarzuty zjadliwéj recenzyi; a ledwie odczytaną, jeszcze mokrą, Janek pobiégł odniéść do drukarni. Tymek z bólem głowy padł wycieńczony wzruszeniami tych kilku godzin, na kanapę.
Tymczasem, w mieście leciała rozsiana przez nieprzyjaciół, wieść dogadzająca wszystkim nie życzliwym, których Tymek dosyć liczył: że Dziennik jego wychodzić przestał. Jedni powiadali głośno, że się tego spodziéwali od dawna i dziwili raczéj cudownéj jego exystencij; drudzy widząc odważnego Redaktora na ziemi, potrącali go jak osły w bajce nogami.
— Dobrze mu tak, mówili, nie w swoją się rzecz wdał, zawsze to było przewidziane. Bez piéniędzy, bez kollaboracij, bez stałych funduszów, fundować tak pismo na wiatr, pismo, które zewsząd konkurenci zabijają. I jacyż silni? starzy, pewni siebie i mający już swoich czytelników.
Drudzy przebąkiwali przy téj okoliczności, o zapale z jakim Tymek, wziął na siebie obronę pani Natalij; uśmiéchano się złośliwie, mówiąc o tém, dawano do zrozumienia, że piękna autorka poezij nie jest obojętną dla Tymka swego sługi.
— Wystawcież teraz sobie, dodawali inni, co to się z nim będzie działo teraz. Trochę się go obawiano jednakże, co mitygowało recenzentów, teraz wszyscy padną na nieszczęśliwą kobiétę, a ón oszaleje ze złości!! A złość okropna bo bezsilna.
To mówiąc śmiano się, jak z najwyborniéjszego konceptu, jak z komedij na teatrze, nikt nie użalił się nawet nad Tymkiem; a ci co na pozór grali rolę najlepszych przyjaciół, nie oszczędzali go lepiéj od drugich. Gdybyż to tylko o Tymka chodziło! Ale dla pozorów drobnych uklécono już bajeczkę o stosunkach zbyt i gorsząco ścisłych między Natalją a Redaktorem, o miłostkach ich jakoby tolerowanych przez Prezesowę, o schadzkach, których nie było, o poufałości, do jakiéj przyjść nie marzył dotąd Tymek. Jeden lekki pozór, rozwiązał usta obmowie, która w końcu, powtarzając jedno a jedno, daje pewien ton prawdy, najszkaradniéjszym fałszom. Mimowolnie najbezstronniéjsi ludzie, słysząc codzień toż samo z rozmaitych ust, z coraz nowémi szczegóły, po trochu, choć przez pół, zaczynają temu wierzyć. A połowa obmowy, jest równie najczęściéj fałszem jak całość!
Zrana roznoszono od drzwi do drzwi, ciche domysły tylko o Tymku i Natalij, osnute na prawdopodobieństwach; około południa zwiększyła się ta wieść, nową o upadku niespodzianym Dziennika; na wieczór kapitan i Szatan, nowy wynaleźli zasiłek.
Szatan w ucho mu szepnął pod wielkim sekretem, jako Tymek nie upadł, popłacił długi, jako miał piéniądze. Ale z kąd? tu sęk. Szatan powiadał, że widział w ręku Redaktora pulares z cyfrą Natalij i piéniędzmi. Więcéj nie potrzeba było, na zgubienie kobiéty! Ludzie tak łatwo wierzą złemu, tak mu są radzi, że byle pozór, chwytają go z radością i wynoszą zaraz, na największą pewność. Tak być musi! Każdy się trochę złym czuje, każdy chce być uniewinnionym z swoich głupstw, cudzémi głupstwy. Biédne uniewinnienie, dowodzące tylko nędzy naszéj.
Kapitan na opowiadanie Szatana, zrobił wielkie — a — a — a!! I porwał się, bo go ta nowina upiekła jak gorące żelazo, potrzebował się nią dzielić. Nie dojadł obiadu, niedopił wina i pobiegł, ją roznosić od drzwi, do drzwi. A że po obiedzie, zawsze się trochę poetycznie widzą rzeczy, kapitan dodał coś swojego, objaśnił text, glossą arcyciekawą, i najniewinniéj w świecie zgubił na reputacij kobiétę. Nie wiém jakim trafem, los go zaniósł, czy rozmysł, naprzód do pani Zenejdy, która z uroczystą powagą, przyjęła wieść pełną znaczenia.
— Kapitanie, odrzekła, źle tając swoją radość, pod pozorem surowości — nowina to i smutna i może fałszywa, a wielce ważna. Nie roznoście jéj, póki się o prawdziwości doskonale nie przekonacie.
Tu kapitan począł powtarzać słowa Szatana i ogromnie przysięgać, dołożył dawniéjsze domysły, i doprowadził wszystko do wielkiego stopnia prawdopodobieństwa.
— Jeśli tak, ozwała się, prostując Zenejda, to kobiéta zgubiona — Ale nie chcę temu wierzyć, nie chcę wierzyć — Zaklinam was, dodała, wstrzymajcie się z opowiadaniem łatwowierniéjszym i t. d.
Tym sposobem odegrała swoją rolę przyjaciołki Zenejda; a ledwie kapitan był za drzwiami, porwała kapelusz, szal i puściła się także z nowiną.
Była jednak wielka różnica, w sposobie ogłaszania nowinki, którą kapitan rozpowiadał, jako rzecz śmiészną i ciekawą, najobojętniéj w świecie, ot, po prostu jako wyborną awanturkę; Pani Zenejda zaś, nie inaczéj, jak z westchnieniami, użalaniem, niedowierzaniem, wahaniem się, ubolewaniem, z dodatkami.
— Jeśli to prawda! Gdyby tak na nieszczęście było — i t. p.
Nowina kapitana miała po prostu minę plotki, a cicho szeptana Zenejdy wiadomość, wyglądała na prawdziwy smutny wypadek, nad którym bolejąc przyjaciółka, w sobie go, dla srogiego żalu, utrzymać nie mogła.
Natalja dotąd o dwóch rzeczach nie wiedziała, o piekielnéj recenzij, podpisanéj kobiéta i uwłaczających jéj, rozsypanych wieściach. Była wesołą, pełną nadziei i na myśl jéj nie przychodziło, aby ją tak srogo i lekko osądzić miano, spotwarzyć tak szkaradnie.
Ale możnaż mając dobrych przyjaciół, długo o czém złém nie wiedziéć? Wszakże to obowiązkiem przyjaciela, jest przynieść ci największą gorycz do ust, którą niby osładza ręka, co ją podaje?
Pani Zenejda nie darmo nazywała się przyjaciołką Natalij. Biédna wieśniaczka doskonale wierzyła w mniemaną jéj przyjaźń, która w istocie była tylko łapką na łatwiéjsze pochwytanie śmiészności i tajemnéj strony człowieka.
— Ale niechże wié co się koło niéj dzieje, mówiła sobie Zenejda pieczętując w kopertę artykuł podpisany Kobiéta i dodając do niego grzeczny bilecik z kondolencją — Może zechce odpowiedziéć, może uprosi kogo — Zawsze potrzeba aby przeczytała — c’est edifiant, une critique.
I tak naprzód, wyprawiła posłem przed sobą, opieczętowaną krytykę — Niepotrafiemy opisać wrażenia, jakie ona uczyniła na Natalij. Niech sobie przypomni, kto doświadczył, wrażenie po pierwszéj recenzij. Zdaje się, że świat wywrócił się do góry nogami, że góra się zwaliła na twoje plecy, że cały lud boży, śmieje się ogromnym, smoczym głosem z ciebie, że wszyscy pokazują cię palcami, szydzą nielitościwie. Potrzeba długich lat doświadczenia, aby się oswoić z krytyką i ztwardniéć, na jéj razy tak aby się śmiać swobodnie, czytając najsroższe, najzjadliwsze nieprzyjaciół frazy, wyostrzone, i zaprawne jadem dla ciebie. Ale Natalja, Natalja nie tylko nie była do tego przygotowaną, nie tylko nie spodziéwała się nic podobnego, owszem cała żyła nadzieją pochwał i współczucia, których już część odebrana, zdawała się drugą, większą i istotniéjszą zapowiadać. Potém prosta recenzja to jeszcze nic, ale osobistości, osobistości dla kobiéty, chytre rodzące podejrzenia, rzucające cień brudny na charakter jéj, na życie prywatne! Pojmijcie jeśli możecie, co się działo w sercu, w głowie Natalij, gdy fatalny przeczytała artykuł.
Nie potrafię wam opisać téj chwili okropnéj, Natalja odbiérając umyślnie przysłany Dziennik, była pewną nowych pochwał, rozerwała go szukając instynktowie czegoś o sobie, ale jednym rzutem oka, jedném wejrzeniem połknęła co było żółci, zjadłości, goryczy. Potém nie wierząc oczóm, szukając osłody, czytała po wtóre, po trzecie i nie umiała oderwać się i nie wiedziała co robić. W oczach się jéj ćmiło, w uszach szumiało, w piérsiach przewracało; nie dojrzała jak Prezesowa, stanęła nad blednącą, czerwieniejącą i pytała głuchéj teraz, pytała napróżno.
Nataljo! co to jest? co to jest?
Nareście rzuciła dziennik, ujrzała Prezesowę i we łzach cała, rzuciła się ku niéj szlochając, nie mogąc mówić słowa.
— Co ci się stało, moje dziécię? co ci się stało? co to jest?
Ona odpowiedziéć nie mogła, płakała tylko. Prezesowa wyciągnęła rękę, po fatalny Dziennik.
— Nie czytaj go, zawołała Natalja — nie czytaj — to trucizna!
— A! nieszczęście moje, pewnie jaka nie poczciwa krytyka.
— A! okropna, szkaradna; nie czytaj jéj, nie dotykaj, to źmija.
I płakała gorzko padłszy na kanapę.
— Ależ nie desperuj, bo się tak — ozwała się Prezesowa, każdy piszący może podobnego losu spodziéwać — Ludzie zazdrośni, źli — przecież cię tak przyjaciele nie opuszczą, będą bronić.
— Ja sama odpiszę! odpiszę! zakrzyczała Natalja.
— Daj pokój, daj pokój, zostaw to przytomniéjszym — sama przyjdź wprzód do siebie, uspokój się — ofiaruj Panu Bogu — Bo kto pisze moje dziecko —
— A! ty nie wiész co oni napisali!
— Nié może być już nic tak bardzo okropnego.
— Najokropniéjsze w świecie; bo osoby mojéj, bo czci mojéj dotyka.
Prezesowa załamała ręce, pochwyciła gazetę, przeleciała ją chciwemi oczyma i zakrzyczała.
— Ale to nie poczciwość, to podłość, bezbronną kobiétę — Ludzie się ujmą — to być nié może — poślij po Pana Tymoteusza, ja kilka słów napiszę.
— Dobrze, może ón co poradzi — posyłaj —
Prezesowa żywo napisała niezrozumiałą prośbę i oddała ją służącemu, który wziął dorożkę i jak po lekarza pojechał.
Tymek miał właśnie w ręku korrektę swojéj piorunującéj odpowiedzi, gdy służący wszedł i usilnie prosił, aby jechał natychmiast. Schował więc korrektę do kieszeni i nie zwlekając poleciał.
Natalja cała we łzach, czekała na niego w salonie, w ręku trzymała sto razy przeczytaną recenzją.
— Patrz pan, patrz! — patrz co się stało.
— To, to jedno nic, chłodno odrzekł Tymek, nie biorąc gazety do ręki — Oto lekarstwo na tę ranę.
I podał jéj swoją odpowiédź.
— Od rana, dodał, wiedziałem o krytyce, i gdyby nie nieszczęście które na mnie spadło, dzięki kapitanowi, co mi korrektę artykułu przyniósł, moja odpowiédź byłaby wyszła razem z zapytaniem tém piekielném. Nie mówiłem nic o tém, bo chciałem cios złagodzić — Nieszczęściem, któś pośpieszył przedemną — Kto pani przysłał ten nieszczęsny szpargał?
— A! Zenejda.
— Rozumiem, rzekł Tymek — chciała odegrać rolę przyjaciołki, i dogodzić zazdrości swojéj. — Ale patrz pani, jak się tu rzeczy składają, ocalając mnie, ocaliłaś pani po części siebie. Dzisiaj ranek cały targowałem się, jadłem ząb za ząb z Redaktorami, z recenzentami o sprawozdania z poezij. Straszyłem ich moim Dziennikiem, aby pisali przynajmniéj bez żółci i złości, aby się niechcieli popisywać z swoim dowcipem na tych poezjach. Nagle — upadek Dziennika, oswobodził był ich, uczynił znowu groźnémi, bo się mnie bać i uważać na mnie przestali. Szczęściem ocalając Dziennik, w sam czas ocaliłaś jeszcze siebie. — Wstrzymali się i musieli pisać, jak przyrzekli.
Natalja prawie nie słuchała całéj téj perory, tak gorąco czytała odpowiedź Tymka, tak ją połykała.
— A! doskonale! doskonale! wołała z dumną radością, choć jéj jeszcze po twarzy łzy płynęły. — A! ileż winnam panu wdzięczności, ile wdzięczności! A! panie! ta odpowiédź to arcydzieło!
Prezesowa, która nadeszła i czytała ile mogła przez ramię Natalij, aż płakała z ukontentowania.
— Otóż to poczciwie! wołała — otóż to pięknie. A! nieoszacowany! a kochany pan Tymoteusz!
I poszła mu dziękować najserdeczniéj.
Tymek ciągle powtarzał.
— Ja daleko więcéj winieniem wdzięczności.
— A! nie mówmy już o tém, zmiłuj się pan, zawołała Natalja, zawstydzasz mnie.
— Niech mi pan tę odpowiédź zostawi.
— Najchętniej.
— A kiedy się ona ukaże?
— Dziś jeszcze — śpieszę nawet dla tego.
— Nie wstrzymuję pana —
— Wieczorem powrócę —
— Zmiłuj się pan nie zapominaj o mnie. Jesteś jedynym obrońcą — jedynym moim opiekunem; a co czuję dla niego —
Właśnie na te słowa — a co czuję dla niego, weszła pokaszliwając sucho, uśmiéchnięta i cytrynowa jak zawsze pani Zenejda. Tymek żegnał i wychodził.
Natalja przyjęła ją, prawie chłodno, a przynajmniéj zmięszana. To rozjątrzyło kobiétę, co już przyszła z projektem ukąszenia; a teraz uśmiéchała się dwakroć serdeczniéj, ściskała mocniéj, uboléwała ledwie nie ze łzami w oczach; bo się gotowała zadać cios stanowczy.
— Mój Boże! mój Boże! jakżem bolała, ozwała się siadając na kanapie, z minką pełną smutku — jakże mnie zgryzła ta okropna recenzja — Nie gniéwaj się, żem ci ją przysłała, mogłażem taić tak ważny wypadek? wszak potrzeba było radzić?
— Jam bardzo wdzięczna —
— A prawdziwie takem się zgryzła —
— A jaż!
O! pojmuję — piérwsza krytyka, a jeszcze tak zjadliwa, bo prawdziwie niegodziwie napisana.
— Podły napad na bezbronną kobiétę? zawoła Prezesowa, szczęściem że ten poczciwy pan Tymoteusz...
Zenejda zrobiła jakąś minkę nie wytłumaczoną.
— Ten poczciwy pan Tymoteusz, tak śmiało z takim talentem wystąpił w naszéj obronie.
— Jak to? w obronie —
— Bo już jest drukowana, jego odpowiédź, żywo zagadała Prezesowa.
Zenejda zaczerwieniła się niezmiernie, spuściła oczy — Jakto? już odpowiédź.
— Ale gdzież ona? Oto jest! oto jest, czytaj pani.
Zenejda wzięła korrektę, i zmrużając i tak nie wielkie oczki, zaczęła ją czytać rozmaitemi wyrazy twarzy, okazując na przemian, to niby współczucie, to radość.
— W istocie, ozwała się z pewném pomięszaniem, kładnąc na stole papiér — bardzo to gorąco i dobrze napisano, ale —
— Ale cóż? moja droga pani, przerwała Prezesowa — nie znajdujesz, aby to było dosyć?
— Owszem, znajduję — że — prawie zanadto!
— Jakto zanadto? — Jakto zanadto? spytały obie.
— Potrzebuję naprzód upewnić się, że mi za złe tego co powiém nie weźmiecie. — To co uczynię, jest dowodem mojéj szczéréj i nie odstraszającéj się niczém przyjaźni.
— Mój Boże! jam ci tyle wdzięczna! łamiąc ręce, zawołała poczciwa Prezesowa — moja Mościa Dobrodziéjko, możnaż wątpić —
Natalia po wstępie spodziéwała się już czegóś niedobrego.
— Prawdziwie mojéj na to odwagi potrzeba, mojéj chęci służenia paniom, aby się odważyć na to, co powiém. Ale powtarzam, choćbyście mi za złe wziąść mieli powiém, powiedziéć muszę —
— Mów, jakeś łaskawa, przerwała niecierpliwie Natalja — A oczyma dodała, nie dręcz mnie dłużéj niepewnością.
Obrona Redaktora, jest prawdziwym ciosem dla mnie, pojmiecie zaraz dla czego, rzekła Zenejda z westchnieniem — Wolałabym, zjadłych dziesięć recenzij, niż jedną tę taką zapalczywą obronę.
— Niestety! ludzie tak są zawsze złośliwi, dla nich każdy pretext obmowy jest tak pożądanym. Nie możecie się nawet domyśléć, co z tak małéj i naturalnéj rzeczy ukuto, jak była znajomość z Redaktorem. Wszakże to powszechnie mówią, że ón się kocha w pani.
— We mnie!
— W Natalij! krzyknęły dwie kobiéty bledniejąc.
— Gorzéj jeszcze — że pani nie jesteś na to obojętną — zapalczywe artykuły Tymka przypisują temu, jego odwiedziny rachują.
— Ale to niegodziwość! wołała Prezesowa załamując ręce znowu, to okropnie.
Natalja pochyliła się na kanapę — ona płakała.
— Dzisiaj znowu, mówiła daléj Zenejda, nowa potwarz dodała siły tym niecnym podejrzeniom. Tymek upadał, bo długi którémi żył dotąd, obległy go i razem z Dziennikiem jego obalić miały, w tém któś niespodzianie —
Tu spójrzała na Natalją z przenikliwością.
— Któś niespodzianie przyszedł mu w pomoc. Rozeszły się wieści, że pani mu dopomogłaś, a wieść ta tém prawdobniéjsza, że nikt by tu pewnie ze znajomych jego, uczynić tego niechciał. Pojmujesz pani jak ta wieść, nie wiedziéć z kąd wyrwana, potwierdza niegodne domysły. Oczy wszystkich zwrócone, każde odwiedziny powiększają potwarze.
Natalja zerwała się zaczerwieniona, dumna, dysząc gniéwem, rzucając zapalonémi oczyma.
— To bezczelnie! nie godnie! O! świat! świat! i ja bym kochać miała ludzi! Jedźmy matko, jedźmy z tąd, to jaskinia łotrów!
Zenejda słuchała, bawiąc się rogiem batystowéj chusteczki.
— A! nie zapalajże się tak moja droga — plotki, zwyczajnie plotki. Poradzisz na to łatwo, gdy publicznie zaprzeczysz, żeś mu nie pomogła, bo —
— Cóż z tego, żem mu pomogła, bo kłamać nie umiém, dałam mu, pożyczyłam piéniądze.
— A! a! to zmiłujże się nie mów tego nikomu.
— Owszem, nie taję się — ale cóż w tém zdrożnego?
— Co za potrzeba chwalić się z tém — Ale moja droga Nataljo, uspokój że się — nie bierz tak do serca — chciałam cię w czas przestrzedz, abyś się w dobréj wierze bardziéj nie kompromitowała.
— Umiemy być wdzięczne za ten dowód przyjaźni — cicho płacząc, rzekła Prezesowa, umiemy ocenić.
— O! i ja! trochę szydersko dodała Natalja: Croyez Madame, je vous suis bien reconnaissante!
I zaczęły dygać sobie wzajemnie, kłaniać się, całować, ściskać, aż nareście przypomniawszy jakiś interess pilny bardzo, Zenejda jak pszczoła, zostawując żądło swoje, sama odleciała.
Zaledwie znikła, Natalja padła na kanapę. Jedziemy! jedziemy! zawołała,
— Jeśli chcesz! kiedy chcesz moje dziecko —
— Dziś jeszcze —
— Niepodobna —
— Jutro —
— Więc jutro.
Wieczorem Tymek stawił się, ale przyjęty nie został, powiedziano mu, że obie panie znowu były chore na głowę.




II.
BIEDNI.

ROZDZIAŁ II.



WEJDŹMY teraz, między zupełnie dotąd nam obcych ludzi, w klassę która prawdziwie i wyłącznie średnią by się zwać powinna. Lud stanowi jedną, szlachta we wszystkich swych odcieniach drugą stronę, środek właściwy mieszczaństwo i rzemiosła. — Klassa którą najstosowniéj mieszczańską byśmy nazwali, nosi na sobie wszystkie charaktery istot środkujących, postawionych między dwóma sąsiedztwy, zarówno je po trochu farbującemi. Klassa to średnia, klassa najbiédniéjsza może, najmniéj pewnie poetyczna, najniezawodniéj, najstraszliwiéj zepsuta. Biédny, i bardzo biédny zapewne, jest ze swém nie oświéceniem, upodleniem, zależnością ciągłą, lud nasz wiéjski; ale w jego życiu są zaprawdę chwile wynagrodzenia, wyjątki.
Sama zależność stawia go pod opiekę ciągłą, a wiążąc pana i poddanego wspólnością interessu, zapewnia ostatniemu, choć to biédne pełne egoizmu współczucie, własnego interessu. Lud wiejski zachował ze starych lat, wszystko swoje stare, żyje na ziemi, na jéj cząstce, którą zamiészkiwali dziadowie i pradziadowie, co dzień mimo ich mogił przechodzi, co dzień do nich westchnąć może, przykuty jest prawda, ale gdybyś go puścił czy poszedłby od zagona, do którego tak go wiąże przeszłość, że nie zamieni go na lepszy, bo inny i płakać będzie powtarzając.
— To dziadowskie, pradziadowskie, to moje rodzone!
Samo nie oświécenie chłopka, czyni go naiwnie prostą, religijną całém sercem, poetyczną nad wszelkie istotą. Religijną, powiedzieliśmy i nie odwołujemy tego, bo półoświécenie następujące zwykle po zupełnym oświaty braku, rodzi oziębłość w ludziach. U wieśniaka świat, życie, ludzie, tłumaczą się po prostu, poetycznie i religijnie, czasem prawie zawsze, dziwnie, wdzięcznie, czasem bardzo trafnie. Wszystkie fenomena otaczające go, chłopek lepiéj, a nadewszystko piękniéj wykłada od pół mędrka, od pół-oświéconego człowieka. On zachował z suknią dawną, z pieśnią starą, z obyczajami i podaniami dziadów, naiwność, prostotę, poczciwość lat starych. Słowem, co mu braknie z stron innych, to w oczach naszych nagradza w nim, niezmierna jego, jedyna w tym wieku poetyczna prostota. Przy całéj swéj nie wiadomości, jest to nie zepsuta istota, co oświatę prawą, co wszystko dobre wsiąknąć może w siebie, co ma wiarę, nadzieję, i miłość, trzy cnoty stanowiące swém połączeniem żywotność klass społeczeństwa. W wyższych warstwach, może wszystkich warunków po troszę, może dwóch przynajmniéj zupełnie braknie, życie téż ich, to życie odjemne, forma życia tylko.
Pójdźmyż do średniéj, do klassy rzemieślniczéj, mieszczańskiéj.
Pod wszystkiémi względy, jest ona najbiédniéjsza, najuboższa, żyje z pracy rąk, a stałego odbytu wyrobów swych niéma, żyje od dnia do dnia, nie pewna jutra, w ciągłéj pielgrzymce, bez dachu własnego (najczęściéj) bez opieki szczególnéj, bez wzajemnych pomocy, bez przyszłości innéj, nad tę którą daje nie pewne rzemiosło. Jest to niejako klassa właściwych parjów, obie sąsiednie odpychają je ze wzgardą — Chłop patrzy na kapotę z pewném prostaczem zadziwieniem, z pewną dumą jeśli się w nią ubrać może, ale daj mu rzemiosło z warunkiem oddalenia się od rodzinnego kąta, jestem pewien, że jego chwilowych korzyści nie przyjmie.
Życie rzemieślnika, przywiązanego do miasta, wystawia go na niechybną demoralizacją — ciągłe stykanie się blizkie z klassą najzepsutszą, która wyszła z łona ich, i przeto wiąże się jakoś z niémi zawsze, wystawia ją na wszelkie zarazy. Samo życie miejskie już jest nieustanném kuszeniem wszystkich pięciu zmysłów. A ileż to razy rozpacz doprowadza do występku, do zbrodni, do kroków wiodących choć ubocznie na drogę zatracenia?
Dla rzemieślników jakeśmy wyżéj rzekli, niéma opieki, niéma pewności jutra; spółeczność nieczuje potrzeby zapewnienia sobie ich na przyszłość, oni od niéj zależą, ona względem nich obojętna; całą opieką dla nich Opatrzność, w którą mało wierzą, ręce, na których wyrobku, wszystko — Ale lekki przypadek, choroba, kalectwo, pogrążają téż w najstraszniejszą nędzę, całe rodziny, dniem wprzódy zamożne, szczęśliwe. W dawnych czasach ustawy cechowe, wiążąc niejako w jeden snop, w jedną wielką rodzinę, całe rzemieślnictwo, obowiązując do pomocy wspólnéj, przedłużając dla wdowy swobody mężowskie, synowi dając dziedzictwo pracy po ojcu — czyniły stan rzemieślniczy pewniéjszym chleba kawałkiem. Praca téż każdego rzemieślnika naówczas, mając ustalone formy, ograniczając się jednemi wyroby, nie zawadzając o inne rzemiosła pokrewne, zatrzymana w obrębach obmyślonych dla dobra wielu — praca taka lepiéj i pewniéj się odbytem wypłacała.
Cechy jak widziemy z ich ustaw, zarówno dbały, o zdatność i usposobienie członków swych, o zgodę rodziny całéj, o moralne nawet ukształcenia, o religijne wychowanie. Do obowiązków cechowych łączyły się (stały owszem na piérwszem prawie miejscu) obowiązki religijne i obywatelskie. Owe sztrofy któremi karano nie stawiących się na mszą świętą, do ołtarza cechowego w niedzielę i święta, lub na doroczną musztrę — dowodzą tego. Ale u nas rzemieślnictwo pomimo tych pozornych rękojmi dobrego bytu, jakie im miały zapewniać ustawy cechowe, nigdy nie było na stopniu kwitnącym. Ma to do siebie każda mniéj więcéj doskonała instytucja, że, aby wydała jakie wydać może owoce, potrzebuje rozwijać się swobodnie. U nas zaś dawniéj nigdy stan ten niémiał opieki prawdziwéj, a z powodu podziału miast, na juryzdyki zostające pod rozmaitémi rządy z sobą prawie zawsze walczącémi; rzemieślnictwo zostawało w nieustannéj trwodze, w ciągłych bojach, nigdy się podrywom i fuszerstwu obronić niémogąc.
Zważmy jeszcze jak smutne jest moralne stanowisko, klassy rzemieślniczo-mieszczańskiéj. Dla nabycia wprawy w rzemiosło, potrzebna jest prawie cała młodość, na oświécenie się ledwie czas zbywający, odpoczynek się poświęca. Oświata po większéj części przychodzi do klassy rzemieślniczéj, stroną swą najmniéj korzystną. Zrzucone, jeśli wyrazić się tak godzi, ochłapy wiadomości, pochwytuje ona chciwie. Nie jest to już naiwna, prostoduszna niewiadomość ludu — jest to barbarzyństwo wykręcające oświatę i kładnące ją na siebie jak Indjanie i dzicy, europejskie stroje; do nagich kolan, mundur haftowany, do fartuszka z piór, trzewiki i stósowany kapelusz. Tak właśnie klassy téj oświata, wygląda cudacko. Znikła już w niéj wiara prawie zupełnie, miéjsce jéj zastąpił przesąd, czasem racjonalizmu ogryzek obrzydliwy, nie pojęty a używany — niéma już w sercu, w obyczajach, w podaniach poezij — jest jakiś bękarci połysk, nie prawéj oświatki.
Mieszczanin wié po troszę wszystkiego, a nie zna nic dostatecznie, bąka o wszystkiem, chce za rozumnego uchodzić, a głupszy jest od chłopka którym gardzi, dla tego, że ma na chwilę, kupione z tandety wytarte odzienie, nie sukmanę! O! wolałżeby każdy poetycznéj sukmanki wieśniaka, czerwonego pasa i piórka za czapką baranią — od wyszarzanéj, ciasnéj granatowéj taratalki, od starego fraka z żółtemi guzikami, którémi się czwani w niedzielę, cały tydzień w fartuchu, w pantoflach, zgarbiony, nie umyty, nie uczesany, nad warstatem siedzący rzemieślnik. Jak z ubiorem, tak właśnie z oświatą — jedno maluje doskonale drugie. — Sukmana ta nie wiadomości, to pradziadowska z wełny własnych owiéc uszyta suknia, dla niego, krojem jaki mu przystał, jaki mu miły, w jakim mu pięknie; frak mieszczanina, jest to odzienie tandetne, pożyczane, niekształtne, trywialne, i tém tylko u niego dobre, że zeszło z pleców kogóś lepszego, co je rzucił pod płot.
Podług mnie w téj różnicy stroju, jest całkowity obraz, różnicy stanowiska moralnego, klass obojga. Rzadko, i bardzo rzadko, rozwinięty umysł napotkać w rzemieślniku; przejmujący ten jasnością swą rozum chłopski, któren wspomina przysłowie. Praca wieśniaka ciężka, ale pełna ruchu, najczęściéj samotna i do dumania pobudzająca, zawsze w obec mówiącéj mu o Bogu, o cudach, o niebiosach, natury, praca ta kołysze jego duszę do pieśni, do myślenia, praca rzemieślnika w atmosferze dusznéj, smrodliwéj, w ciasnocie, na miéjscu, w niewygodném i chorobliwém pokurczeniu ciała, podbudza tylko namiętności, draźni, jątrzy, a jednostajnością swą — ogłupia. Patrzcie, jak łatwo po obliczu bladém, zwiędłém, chudém, napiętnowaném głupotą i pożądliwością, poznać tych nieszczęśliwych parjów — wlokących się w niedziele i poniedziałki, dla zalania trochy rozumu, odrobiny czucia, napojem, co nie do wesela i skoków jak chłopka, ale do boju i zwady rzemieślnika podbudza?
Wszystko tu zdaje się spiknęło, na tych nieszczęśliwych, wzgarda otaczających, obojętność ludzi, gdyby można być fatalistą — powiedzielibyśmy jedném słowem przeznaczenie. Tymczasem wszystko na stan ten w sposób dla niego najszkodliwszy wpływa; atmosfera miejska, jest ogniskiem zepsucia; odrobina spoczynku i swobody, okazją rozpusty — niewiadomość powodem zarozumiałości, nie bodźcem do rozwijania się umysłowego; a konieczny brak jutra, daje nareście tę okropną obojętność na nędzę, która często w nią popycha przed czasem i dobrowolnie.
Rzemieślnik, w wielu wyrobach swoich stojąc prawie obok artysty, będąc już artystą niekiedy, zostaje w obliczu mass zawsze bezmyślnym rzemieślnikiem i jako taki tylko uważany. Jeśli się istotnie wzniesie nad konwencjonalne wyroby swoich współbraci,najwięcéj jeśli mu społeczeństwo zapłaci nie pewnym dobrym bytem, nie rozciągającym się nawet do drugiego pokolenia.
Taka jest u nas, taka i w wielu innych krajach, nieszczęśliwa klassa mieszczan, rzemieślników, nie sądzim, aby się byt jéj mógł prędko polepszyć; a szczérze nad nią bolejem.
Oto jesteśmy, w nizkiéj, długiéj, o jedném kraciastém oknie, podobnéj do więzienia, izbie; położonéj na dole lichego starego domu. Do téj izby schodzi się kilką slizkiemi wychełtanemi wschodkami. Cały jéj sprzęt stanowią: dwa czy trzy stoliki szewskie i maleńkie należące do nich stoliczki, nad którémi zgarbieni czeladnicy pracują; — kilka lichtarzy i szklannych kul do oświécenia warsztatów wieczorem, kupa skór i zrzynek w kącie, połamane kopyta i prawidła, porozrzucane szczątki dratwy. A co za powietrze! nie nawykłemu w tych wyziewach skór, tłustości, smoły, i ludzkich oddechów — kwadransu wytrzymać nie podobna. Tu jednak pracuje ciągle, śpi kilku ludzi.
Na ich twarzach, już dawno zagasł rumieniec młodości, choć ledwie młodość poczęli. — Wyżółkli, bledzi, z pomarszczonémi oczy, zasmoloną twarzą, potarganémi włosami, w milczeniu przerywaném głupowatemi przekleństwy, siedzą i pracują. Obudzili się ze dniem, nie ustają do nocy, nie mieli czasu zjeść prawie, a który z nich odnosił robotę na miasto, ledwie miał czas do obszarpanego odzienia i wychodzonych pantofli, dorzucić jakiś bezimienny przyodziéwek; głowy i nie myślał nakrywać. Rzadko pieśń i to pieśń prawdziwie miejska, pół rozpustna, pół wesoła, a całkiem pozbawiona uczucia, zabrżmi przy warsztacie. Nie jest to piosnka ludu, tęskna, pełna obrazów i myśli rodzinnych, jest to spiéwka mieszczańska, przerobiona dziwacznie z jakiéjś piosnki teatralnéj, lub ukuta w domu, do miary potrzeb téj populacij zezwierzęconéj.
Nad głowami téż tych ludzi, zamiast niebios Boską ręką utkanych, sklepienie okopcone i brudne, pod nogami, zamiast łąki zielonéj, pola czarnego, podłoga śmieciem pokryta — Zamiast słowika, bije w uszy rzemieślnikowi monotonny gank zégaru, turkot powozów głuszący a jemu tak obojętny, krzyki, na które musi być głuchy, staje się zimny. To téż postarzał, uwiądł, zaskrzepł i piérwszą jego potrzebą — pić — bo musi się odżywić, musi zasilić, czuje wycieńczonym i choć sztucznego pragnie wskrzeszenia. Chłop dla zapomnienia troski; rzemieślnik pije, aby moralnie i fizycznie upadły, nieco się pokrzepił.
Patrzmy co to za nędza wszędzie. Te dwa tapczany niepokryte niczém, na których garść wymiętéj słomy i brudny leży łachman — to posłanie dwóch czeladników — A jednak oni dziesięć razy może tyle w rok, co parobek na wsi, zarabiają! Nad jedném łóżkiem obrazek wystawiający aktora, nie wiém w jakiéj roli, nad drugiém zakopcony wizerunek świętego — pod tapczanami całe mienie czeladnickie — trochę rupieci od niedzieli, druga i trzecia koszula. Bogaty, kto ich ma cztéry, a wielu dwóma się obchodzi.
W drugiéj izdebce, mniéjszéj daleko, ale nieco czyściéjszéj, mieszka sam Pan majster, majstrowa, dwoje ich dzieci — sprzęty ich i bogactwo całe, kuchnia na kominku przed piecykiem, w zimie i w lecie, śpiżarnia na półkach.
Jedno to tylko małżeńskie łóżko bieleje czyściejszą kapą pokryte, reszta mieszkania zaśmiecona kuchnią, zaśmiecona przez dzieci, zarażona śmieciem z czeladni. Gdzie spójrzysz, życie prozaiczne, ciężkie, bez śladu uczucia, co by w niém jak kamień w pierścieniu błyszczało. Ani świętego patrona, ani pamiątki żadnéj, ani nic dla serca — wszystko dla ciała, dla potrzeb jego — nie duszy — Duszy jakby tu nie bywało. U chłopka znajdziesz kwiatek święcony, obrazek stary, krzyż wyciosany na belce — tu gołe ściany, odzienie, półki z sprzętami, trochę rupieci zajmują.
W czeladnéj izbie kłócą się czeladnicy, w majsterskiéj, warczy pani na sługę, na dzieci, na męża, mąż na nią, na dzieci, na sługę i na czeladź — krzyk nieustanny, krzyk ciągły obija się o sklepienie zawieszone pajęczynami.
I jak chcesz czucia od tych ludzi, miasto ich otacza, dzień po dniu dociska troską dzisiejszą i jutrzejszą, często troską pozostałą z zawczora jeszcze. Ón sam cały żywot spędził w pocie czoła i pracy ogłupiającéj, ona z życia swawoli, przeszła na smutne małżeńskie, pełne codziennych maleńkich goryczy, w życie co się jéj z daleka, śmiało, a z blizka pokazując zęby, straszy bladością śmiertelną. Zasypiają w kłótni, budzą się w niéj, piérwsze ust otwarcie, często bywa przekleństwem, ostatnie słowo połajaniem. Każda niedziela z bratem swym rodzonym poniedziałkiem, okupuje się dla wszystkich gorzkiemi wymówki, jeśli nie sińcami, jeśli nie chorobą, jeśli nie gorszém jeszcze. Co za życie! co za życie!
Oto na miasto spada mrok właśnie a przy ostatku światła, co wpada do izby dymami, blizkością domostw, wyziewy wszelkiego rodzaju zaciemnione; pracują jeszcze z pośpiechem czeladnicy, nim świéce zapalą i znowu do późna ślepić zasadzą.
Majster zażywając tabakę przechadza się po drugiéj izbie i kłóci z panią majstrową.
— A gdzieżeś to podział tamtych trzydzieści coś je odebrał w sobotę? hę?
— A co to ty mnie będziesz rachunku słuchała — albo co?
— A juściż trutniu, bo ty nie swoje ale moje i dziecinne marnujesz —
— Ba! ba! jakeś je rodziła, tak je sobie karm.
— Albo to nie twoje próżniaku?
— Kaci ich wiedzą!
Na tę odpowiédź, porwała się pani majstrowa z ławki, dzieci zaczęły płakać, a majster napiłym, ochrypłym głosem wrzasnął.
— Idź jędzo — bo ci łeb rozwalę.
Na te słowa objawjające, mniéj już zwyczajne rozwiązanie powszednich kłótni, wszyscy czeladnicy podnieśli głowy ku drzwiom drugiéj izby z uśmiéchem je zwracając, i wskazując je sobie, jakby mówili: O! o! słuchajcie no!
Tymczasem, rozmowa zarywająca już na zerwanie statu quo pokoju; poczęła nadspodziéwanie charakter swój przeciw oczekiwaniu czeladników zmieniać.
— Jędzo! zawrzała Jéjmość — Co to ty mówisz, coś to ty powiedział! Słuchaj no!
— A po co mi w oczy léziesz?
— Albo to ja niémam prawa pytać się, gdzie się dobro nasze podziéwa?
— Abo to ja mam tobie zdawać rachunki?
— Kat by cię rachunku słuchał opoju, gdybyś dawał piéniądze na dom, a tu chleba niéma za co kupić, mléka dla dzieci — I nié mogę się Jegomości spytać gdzie przechulał piéniądz ciężko zapracowany?
— Abo to ty go zapracowała?
— Ja czy nie ja, a taki ón mój jak i twój. —
— O! zaś! patrzajcie no ją, jaki język! —
— Nie plącze mi się jak tobie —
— Lepiecze, by nogi w pantoflu —
— Twój to opoju w pantoflach —
— A! a! patrzajcie no dwórkę — jéjmościankę, jak na szewskiéj smole utyła i wyuczyła się gadać! Ale ja ci pociągnę grzbietu rzemieniem —
— A no sprobuj! e! e!
— Ej Teklusiu! Teklusiu! innym głosem rzekł majster, dajcie mi pokój, póki gadam, bo jak mi Bóg miły, kiedy pocznę kropić, to licha zjész — nie łatwo ustanę. Nie wywołuj! nie wywołuj!
— Oj! oj! bardzo się ciebie boję —
— A pamiętasz, coś aż do doktora musiała i plastry ci przykładali —
— Miałeś i ty pysk opuchły.
— Nie rachuj no, co kto oberwał.
Majstrowa zaczęła popłakiwać.
— Patrzajcie, a już i płacze —
— O! nieszczęście bo moje, nadało mi pójść za ciebie —
— No — to kiej tak, to idź ode mnie z lichem — a nie płacz —
— Nie gadajcie no dwa razy.
— O! wa! myślicie co i ja płakać będę?
Majstrowa płakała.
— Jak mi Bóg miły Teklusiu, dajcie no tym bekom pokój, bo mnie te wasze łzy tak łechcą, że mi się zaraz do korbacza zachciéwa — Ej! dajcie sobie pokój.
W tém po zmiérzchu skrzypnęły drzwi — majster wyjrzał poważnie, zobaczył że czeladnicy odwróceni ku niemu, oczy powytrzészczali i nic nie robili — i krzyknął:
— O! bestyje! a im już noc czy co! a czemu to nierobicie! Tylko by się to gawroniło! ha!
A przez drzwi od korytarza weszła kobiéta, nie młoda widać, bo zgarbiona w szlafroku ciemnym i chustce ciemnéj, zarzuconéj na głowę — majster patrzał.
— Dobry wieczór!
— Bóg zapłać, a kto tam?
— E! to ja Michałowa
— A! dobry wieczór pani Michałowéj — pewnie do syna.
— Otóż to po syna majstruniu.
— A co tam słychać?
— At, biéda i biéda — zwyczajnie nasz los.
— Puśćcie mi majstrze syna, choć na kilka godzin.
— A po cóż to pani Michałowa? O! u mnie teraz pilna robota —
— U mnie pilniéjsza, panie majstrze, a Jakób to wam choć nocką odrobi, odezwała się Michałowa, ociérając oczy i nos razem — wiécie że mi córka zginęła!
— Alboż nie! Karusia, ta co w kawiarni służyła.
— Ale! ale! otóż to ona właśnie — Gdzieś ją tam djabeł podmówił, żeby matce kawałek chleba ostatni odebrała — A poczciwe to dotąd było i z niéj to taki utrzymywałam się — Teraz choć pójdź z torbami! Jakób jeszcze sam terminuje, a ja nie podążam — a tamten Panie Boże odpuść —
— Kto taki pani Michałowa?
— A brat Jakóba, taki syn mój, co to go nazywali Dzidą, że był wysoki; bo prawda słuszniéjszy i od ojca i od Jakóba — ale to licho na szubienicę, nie prorokując wyrosło! do niczego! Jeszcze matkę obdziéra rodzoną! Nigdzie się nie utrzymał, niczego nie nauczył!
Majster kiwał głową obojętnie, niuchając tabakę, wyszła z drugiéj izby i pani Majstrowa, kobiéta młoda jeszcze, ładna, ale jak wszystkie prawie miejskie piękności zwiędła, zużyta, jakby życiem zmęczona. Z pod białéj skóry czoła i rąk wyglądały już sine, nabrzmiałe żyły, oczy otaczała czerwoność, koło ust porobiły się marszczki, na ramionach wystawały kości, pokryte skórą białą, ale wyrzutami zeszpeconą, piersi opadły i spłaszczyły się. — Znać było z twarzy wyszczekaną mieszczkę, co széroko rozśmiać się i białe zęby pokazać umié, i zapyrzyć gniéwem jak wilczyca.
— Dobry wieczór pani Michałowa.
— Dobry wieczór Jéjmości.
— A cóż Karusia!
— Aj! biéda to moja Jéjmościuniu — Jak w wodę wpadła, już moje stare kości szukać jéj nie wystarczą, a takim pewna, że gdzieś w mieście — Na rogatkach pytałam, pytałam! Nie! nie, taki ona tu, gdzie się schowała.
— Jakiś ją panicz podmówił!
— Niechajże by sobie była z lichem szła, kiedy się jéj zachciało tego chleba skosztować — odpowiédziała Michałowa, ale czegóż o rodzonéj matce zapomniała!
— Ta, zapewne że to tak i źle — zakładając ręce, odezwała się Majstrowa. Już to i konduita, moja pani Michałowa — także nie dobra, losu nie zrobi, kiedy tak poczyna.
Stara westchnęła, pan Majster zażył tabaki. Jakub zrzuciwszy fartuch skórzany, zbliżył się do matki.
— Taki ja jéj wyszukam, mówiła stara — a jak znajdę to dopiéro zobaczemy.
— A co jéj zrobicie? rzekł majster, może to jaki wielki pan, albo wojskowy?
— Choćby i niewiedziéć kto! O! ja swego nie daruję!
— A cóż mu zrobicie?
— Niechaj zapłaci! zawołała stara.
— E! tu nie o zapłatę chodzi, rzekł Jakub, ale o siostrę, ón ją zgubił, gdzie ona teraz służbę, gdzie los znajdzie.
— Zachcieliście! przerwała majstrowa, to swoją drogą, to swoją drogą — żeby tylko za lada szerepetką nie poszła.
— Otóż to i ja tego się boję, jéjmościuniu, rzekła podpiérając się na ręku Michałowa. Ja to sobie myślę, a broń Boże to jaki kancellarzysta, co ją jeszcze może z dzieckiem posadzi na bruku?
— Alboż to nie bywało! dodała majstrowa — oj! oj! oj!
— Otóż to ja do pana majstra, rzekła daléj Michałowa, żebyś mi taki syna choć na jaki dzień pozwolił. Już tak na pewne wiém że w Warszawie, trzeba jéj szukać, wezmę jego i Dzidę, niechaj pójdą. Już mi gadali że ją widzieli nazajutrz, jak jechała dorożką wieczorem i pokazywali ulicę — Musiémy szukać.
— Widzieli powiadasz asani — dorożką? spytał majster.
— Z doprawdy? z doprawdy? zawołała razem majstrowa.
— Poznała ją Julka, i tylko co miała zakrzyczéć, ale doróżkarz leciał, jakby go czarci nieśli.
— Patrzajcie! a sama była?
— Nie! z jakimś mężczyzną.
— Otóż to! już to nie czyja tylko męzka sprawka! Ale to Karusia, to jabłuszko! śliczna to była dziewczyna!
— Aj! toż to ją i ta śliczność zgubiła, moja Jéjmość! dodała Michałowa — w całéj Warszawie, nie było równéj. Toż to officer jeden chciał się żenić, i nawet przystojny, ale jéj w głowie było zwyczajnie jak u dziecka. A teraz ot licho wié co zrobiła. Ona by była Bóg wié jakiego losu mogła dójść! Bo i piękna i roztropna znowu! o! o!
— No! a na co to darmo teraz serce sobie Jéjmość krwawisz?
— Oj! nieszczęście to nieszczęście! Żebyć ja ją choć znaleść mogła, niechbym zobaczyła co to za jeden — możeby wreście i o mnie pamiętał, ta i o braciach — Niechby sobie zresztą robiła co chciała —
— To taki wasani Jakub koniecznie potrzebny? spytał majster; przechadzając się.
— A, jeśli można, łaskawco, żebyście go pozwolili.
— Już cóż robić, dla was, choć roboty siła, ale taki te dnie potrącę —
— A zapewne nie inaczéj.
— Albo żeby mi jutro powrócił!
— Ja sama go tu przyprowadzę! Daj Boże tylko znaleść moją Karusię —
— Zapewne — i my życzémy, ale Warszawa wielka, a dziéwcząt nie mało! Jak to dowiedziéć się?
— Żeby tak Dzida chciał, ón by najprędzéj mógł.
— A gdzie jego znaléść? pytała Michałowa.
— Poszukamy go naprzód.
— Dobranoc państwu.
— Dobranoc Jéjmości — a przyprowadźcie jutro syna.
To mówiąc, otwarli drzwi po ciemku i wychodzili, a majster z majstrową zapomniawszy o kłótni, spokojnie odeszli do drugiéj izby, rozmawiając o Michałowéj i Karusi.
— My pójdziémy za Michałową i Jakubem, którzy przy świetle pozapalanych już latarń, z większych ulic, biorą się coraz na mniéjsze i gadając po cichu, idą w głąb miasta najbrudniéjszą, najmniéj zamieszkaną.
— Gdzie my jego znajdziemy? mówiła matka, to my się napróżno wleczem —
— Ja matusi powiadam, że go pięć razy w tym szynku zastałem, pewnie ón tam i teraz —
— Panie Boże, ale to złodziejski jakiś szynczek, tak daleko!
— Oj! daleko i kto go wié, z kim ón tam przestaje, bo ciągle ma pieniądze, i pijany, a pijany.
— Ratujcież go wszyscy święci, aby się szubienicy nie doczekał. Oj! z mała to takie było, z mała! Ani go rózgą, ani go prośbą nie wstrzymać bywało, swoje a swoje robił i ojca się nie bał i matki, i wyrosło to na wstyd nasz.
— Albo to myślicie matusiu, że ja go nie namawiał na robotę, wszakże niedoterminował, ale taki uczył się rzemiosła szewskiego i choć cholewę bywało przestębnuje. Ale jemu to siedzenie nie w smak! ani go utrzymać — I teraz co ja jemu mówię, idź do majstra, to ón mnie — a po kiego djabła mnie majster, czy to ja na kuternogę się urodził? nie wolę ja tak żyć i hulać? A z czegóż ty hulasz? A tobie co Kubku do tego, ty nie policją, żebyś się mnie pytał!
— Ot, widzicie, swiéci się — to to w tym szynku — I grają na cymbałach.
Stara spójrzała. W murowanéj kamieniczce, w któréj u dołu w suterenach, przedawała stara Baba owoce, ogórki, placki, wywiesiwszy maleńką latarkę na wchodzie, był szynczek ten na pół piętrze nad suterenami. Wchodziło się do niego po kilku wschodkach, na dwie strony szyi sklepu rozłożonych. Nad niémi przez otwarte drzwi i dwoje okien rzęsisto się świéciło; muzykę słychać było i pojedyńcze niekiedy wykrzyki. W samym progu dwa cienie, mężczyzni i kobiéty czérniały stojąc przeciw sobie.
Podeszli powoli, a podchodząc słyszeli coraz wyraźniéj głosy gwarne, śpiéwy, grę i hałas z szynku buchające.
— Oj da! da! oj da! da! wołano.
— Graj, psi synu obertasa —
— Walca — walca! niemieckiego bo —
— Miodu pani Chaimowa!
— Szynkareczko!
— Nie leź mi w oczy, bo cię trzasnę.
— Panna jak na imie?
— A co Wasanu do tego i t. p. i t. p.
W szyneczku mimo drzwi otwartych na oścież, powietrze było ciężkie, duszne, pełne wódki, miodu, piwa i jadła. Kilka świéc paliły się u samych drzwi i okien i dla tego tak na zewnątrz świéciły; wewnątrz dość ciemno i dymno było od fajek. Za stołem otoczonym kratką, ubrana nie po żydowsku, w chustce tylko żółtéj na głowie, siedziała rumiana, piękna czarnooka Chaimowa. Mąż jéj, już bez jarmułki, w surducie granatowym i długich butach, żyd z ogoloną brodą i zapuszczonym wąsem, stał wsparty o balustradę i gadał z nią, poglądając wzgardliwie na tłum.
W samych drzwiach, jakiś w kurtce z białym długim wąsem woźnica, prawił słodkie komplementa, dziewczynie młodéj, bladéj w szlafroczku i chusteczce, tylko mimo chłodu ubranéj, która mu się dość wdzięcznie uśmiéchała. Szeptali po cichu — po kątach izby kilku ludzi w cieniu się kryli i cicho także gadali. Ludzie to byli różnych, a nienajprzyjemniéjszych postaci. U jednego podwiązana opuchła gęba, u drugiego wybite oko, inny otwiérając pysk, ukazywał szczękę bez zębów choć nie stary. Czasem głośny tylko śmiéch, wylatywał z tych tajemniczych rozmów na izbę — czasem żądanie piwa lub miodu, czasem, do kroć sto tysięcy bataljonów — przekleństwo z zamachem ręki, co o stół waliła.
— Wy nie idźcie matuniu, rzekł zbliżywszy się Jakób, zostańcie tu, a ja sam zobaczę — Jakób minął miłosną parę zagradzającą drzwi i wszedł do izby, uchylając czapki, ale napróżno patrzał w prawo i w lewo, nie mógł brata wyszukać.
Wypłacając mu się za ciekawe wejrzenia, które rzucał śmiało, wszyscy nie bez pewnéj niespokojności poczęli mu się wzajemnie przyglądać. Niektórzy zamilkli i aż powstawali, sam żyd wyczekawszy chwilę, nie wytrzymał i spytał:
— A co to Aspan szukasz?
— Mego brata, rzekł Jakób.
— A któż to waścin brat? ozwał się ogromny mężczyzna z opuchłą twarzą, może gdzie pod stołem!
Jakób nie chcąc od razu z pięścią wyjechać, udał że nie słyszy.
— Nazywa się Dzida, bo go tak podobno przezwali.
Żyd spójrzał z podełba na dwóch pijących pod piecem, oni na niego.
— Ón tu zaraz będzie rzekł gospodarz, poczekajcie. Zagadał coś do żony po swojemu; Jakób zszedł ze wschodów w milczeniu i z matką razem usiadł koło sklepiku przekupki.
Nie wyszło kilka minut, aż któś świszcząc ku szynczkowi zbliżać się zaczął. Jakób i Michałowa, poznali głos, i razem się na równe nogi zerwali.
— To ón — to ón — poczekajcie matusiu — ja pobiegnę —
I w téj chwili zatrzymał na ścieżce, ogromnego draba, który miał wstępować na wschodki.
— A nu! z drogi! zawołał przechodzący.
— Poczekaj Wicku — to ja —
— A! to wy Kubo? A nu! jak się tam macie? a jak się ma dratwa i kopyto?
— Daj no pokój — tu i matka na ciebie czeka.
— Zaś i matka! to to wy pewnie przyszli mnie nawracać, a łajać? idźcież z lichem, gdzie chcecie, bo to z tego nic nie będzie.
— Co wam w głowie Wicku — nam twojéj pomocy potrzeba.
— Wam? mojéj? Ot to się wybrali! Ho! ho! a co ja wam dam? kułakiem w plecy?
— Co to pleciesz Wicku — Idźcie no do matki.
— To lepiéj chodźcie wy ze mną do szynku, bo tam na mnie czekają.
— To i poczekają —
— Bo wy mnie tylko durzyć będziecie, a tu jest robota!
— Jaka u licha, a bo i ty do roboty się już wziął?
— A jakżebym żył? Co to myślisz, ty tylko kuternogo machasz rękami?
— My tu dla Karoliny do was przyszli —
— A mnie do niéj co?
— Ona uciekła, i kto ją wié, gdzie podziała się?
— Patrzajcie! a co ja wam na to pomogę?
Nadeszła Michałowa i poczęła od uściskania na które Wicek, ani raczył odpowiedziéć.
— Ot, puśćcie mnie, zawołał, bo na mnie czekają.
— Myśmy ciebie prosić chcieli, żebyś ty nam pomógł.
— A co ja wam pomogę?
— Ty byś ją najprędzéj wyszukał.
— A mnie co po tém szukaniu?
— Toć twoja rodzona?
— Toż to — po cóż mi się przydała — Gdyby nie rodzona możebym i poszukał.
— Ej! Wicku! Wicku! zapłakała matka, ty do złego idziesz.
— Nie płaczcie, matusiu, kto ma wisiéć nie utonie.
— Słuchaj no, rzekł Jakób, idąc po rozum do głowy, ją jakiś pan wielki i bogaty wykradł, gdybyśmy znaleźli, musiałby nam wszystkim dobrze zapłacić, póki by się nas pozbył.
— Doprawdy? rzekł.
— Doprawdy, doprawdy — prędko odpowiedziała matka. — A teraz ja bez chleba, bo to ona jedna co mnie żywiła.
— A kiedyż to, dawno —
— Już ci podobno minął tydzień — druga się niedziela poczęła.
Wicek głową potrząsał. — A jakże ją szukać, może gdzie wywiózł?
— Nie, już ja wiem że ona w Warszawie, zawołała matka.
— No, to idźcież do domu, a mnie dajcie pokój, ja jéj sam już poszukam —
— O! zapewne, i wziąwszy odczépnego, nam nic nie powiész.
— Matusia i wy zawsze na mnie!
— Abo to ty kiedy o mnie pamiętał?
— Co chcecie? każdy sobie — jeszcze by to wy także popracować mogli.
Matka się rozpłakała.
— Ot, i beczycie mi nad uszami, a mnie po kroćset tysięcy tu beki — Ja tego nie lubię. Idźcie sobie, i dajcie mi pokój, u mnie także robota.
I chciał iść na wschody; ale Jakób z nim poszedł razem. Oba wcisnęli się we drzwi, a zaledwie się Dzida ukazał, Żyd porwał się z ballustrady, dwóch ludzi z pod pieca, i szepcząc cóś bardzo żywo, otoczyli go — Jakób się został na boku. Wicek wskazując na niego, nakazał wszystkim milczenie. Mrucząc odszedł gospodarz do żony, dwaj ludzie do pieca. Wicek obrócił się do brata:
— Dajcie bo mi żywy pokój, Kubo, bo cię wypchnę, po coście tu za mną wleźli?
— Nie chcecie pomódz nam?
— A no, tylko nie teraz, idźcie sobie.
— Ale ją może wywiozą tymczasem —
— A mnie co do tego! to ja będę się wałęsał za nią po mieście! Abo to ono małe, abo to szpilka, żeby ją wyszukać na podłodze? Ot, macie Icka, niech wam Icek pomoże; ón wszystko wié co się gdzie dzieje, nawet w cudzéj kieszeni.
Jakób mimowolnie odwrócił się do Icka, który stał za gospodarzem, i także słysząc imie swoje głośno wymówione, zerwał się, pośpieszając na środek izby.
Nie wiadomo wiele miał lat Icek, bo na jego twarzy plaster co oko wybite zakrywał, trąd który jadł nos i policzki, rana biało zalepiona na gębie, wszelki rachunek wieku okryły. Włos nie uczesany, spływający grubémi kędziory z dwóch stron wyszarzanéj jarmułki, był jeszcze czarny. Trzymał się garbato o kiju, miał tabakierkę w ręku, na sobie czarny surdut łatany i cyrowany biało, na nim płaszcz z rękawami bez peleryny, rodzaj opończy, sztukowany granatowo i szaraczkowo na czarném, pończochy szare, trzewiki, na palcach tombakowe pierścienie i gruby łańcuszek od zégarka który sterczał mu na piersi.
— Co to? co to? spytał żywo Icek — nu — nu — co to?
— At, co ja tobie będę gadał, rzekł Jakób odchodząc.
— A no — poczekajcież, może ja wam poradzę, powiédzcie.
— Doprawdy, kiedy ón, to nikt rady nie da — dodał Wicek.
— A co to? a co to?
— At! głupstwo — mówił głośno piérwszy, ot siostra nasza gdzieś uciekła z jakimś panem, oni mówią bogatym, otóż chcą jej szukać. Chcieli żebym ja jéj im szukał. Zwyczajnie, możeby się opłacił, jakby go oskoczyli. A co Icku?
— Ja znajdę! rzekł żyd z pewnością zupełną.
— Co? ty? spytał Jakób.
— Na moją poczciwość do jutra — dodał żyd, tylko mi wszystko powiédzcie —
Jakób kiwnął na żyda i wyszli z szynczku.
— Gdzie ona była? spytał Icek — w domu, u was?
— Nie — służyła w kawiarni — wiész — tam.
— Oj! oj! wiém, Karusia! Ja ją znał, widziałem! Ale ona była bardzo harda i poczciwa, co się jéj stało?
— Któż wié co się tam jéj stało?
— A dokąd że uciekła, może gdzie daleko?
— Matka mówi, że jest w Warszawie —
— Hm! hm! a co dacie?
— A co chcesz?
— Dwa dukaty —
— Oszalałeś czy co?
— Z kąd my weźmiemy dwa dukaty, dodała podchodząc Michałowa, która słyszała rozmowę.
— Nu, a wiecie co, rzekł żyd — Jak ja ją znajdę, a to pan bogaty, wy mnie dacie dwa, bo wy pewnie nie mało od niego weźmiecie, tylko żebyście mnie słuchali. A może matka chce jéj nazad?
— Właśnie ona pójdzie! a co ja z nią robić będę, płaczliwie przerwała Michałowa.
— Nu i to dobrze — ja ją znajdę — A nie wiecie co o niéj?
Matka powiedziała, co słyszała sama, żyd wziął kij w drugą rękę, zamruczał coś i poszedł szybko, ale w krótce zawrócił się.
— A gdzie ja was znajdę?
Powiedziała Michałowa swoje mieszkanie.
— Jutro będę i ona jutro będzie, chyba jéj niéma w mieście, dodał Icek, idźcie do domu, już ja ją na pewno znajdę.
Tak uspokojeni pociągnęli się syn i matka nazad w miasto, i rozeszli każde do siebie. Żyd tymczasem rozmyślając głęboko, szedł także śpiesznie ku większym ulicom, a po drodze ile razy spotkał żyda to z nim gadał długo, pytał, i potrząsłszy głową, ruszał daléj.
Zaglądał ón i do domów i do hotelów, wciskał się wszędzie, a jak widać miał stosunki, bo do wielu odzywał się poufale, rozpytywał jak znajomy. Cały tak wieczór upłynął Ickowi na bieganinie, ale nie daremnéj. Przypadek rzucił mu w drogę, tego właśnie żyda, którego Tymek użył do najęcia kwatery i wyszukania sługi. Poczęli od powitania, od obojętnych słów, ale w chwili przyszli do rzeczy. Z piérwszych kilku wyrazów, żyd tamten wiedział o co Ickowi szło, i powiedział mu, że wszystko najdokładniéj objaśni. Począł się tedy targ, który trwał pół godziny, nareście stanęła zgoda, podali sobie ręce i Icek naprzód spytał:
— Bogaty to pan?
— Zdaje się bogaty — odpowiedział drugi, i począł mówić, co mógł postrzedz i dowiedziéć się o Stasiu. Potém nauczył Icka gdzie go szukać, gdzie było mieszkanie Karusi, kto jéj służył i t. d.
Wszystko tak co wiedział, wygadawszy odszedł, a Icek jak stał, tak oparłszy się o mur plecami, rękami na lasce, począł brać na rozum. Spekulował tedy, spekulował, i mrugnąwszy sam do siebie, nareście jakby po cichu, brawo sobie dawał, ruszył z miéjsca przyśpieszonym krokiem nazad, kiwając głową i nucąc cóś pod nosem.
Wszedłszy do szynczku w godzin kilka po wyjściu, śmiał się do rozpuku, opowiadając gospodarzowi, jak mu się wybornie udało trafić, na tego właśnie, co mieszkanie Karusi najmował.




III.
JESZCZE BIEDNI.

ROZDZIAŁ III.



WRÓĆMY teraz do Stasia, srogo opłacającego chwilowy szał swój i nierozważny postępek. Karusia była jego, w jego mocy i ręku, ale marzone życie, marzona miłość, zawiodły srogo. Jakie może być szczęście, choćby chwilowe, gdzie dwie istoty, z dwóch sfer dalekich, zbiegą się, pojąć nie mogąc? Staś zrozumiał to za późno. Karusia była mu zawsze piękną, ale o! jakże martwą, z całą swą namiętnością zwierzęcą! Z jéj ust wychodziły słowa, bez znaczenia, zimne, płoche, powtarzane nieustannie, dowodzące ubóstwo niepojętnego umysłu i serca. Nie umiała mu nic powiedziéć, nad kilka fraz codzień niby nowych, zawsze co do słowa jednych!
Czarne jéj oczy wprawdzie mówiły za usta, biała jéj piérś, zdawała się uczuciem kołysać — a gdy przez wargi koralowe wyszła myśl tych oczów, uczucie jéj piersi — rozczarowywały trywialnością swoją.
Płaskie miéjskie koncepta, ze śmieszkiem pewnym, suchym, opowiadane, wyuczone w kawiarni, całym były skarbem Karusi. Gdy płakała nawet, nie umiała się poskarżyć na łzy swoje, płakała nieznośnie, prozaicznie, zimno, a jedno cacko podane, łzy najrzęsistsze koiło.
Cóż z tego że była tak piękną, tak dziwnie piękną? Czemu przynajmniéj nie była zupełnie niemą? Myślałby Staś że nie może powiedziéć co czuje — a tak wiedział już z pewnością, że próżnoby się łudził szukając w niéj więcéj nad to, co wymawiały usta.
Próżna, zalotna, ograniczona jak dziecię, nie dawała się nauczyć niczego bo brała wszystko za żart, śmiała się bez końca lub płakała jak bóbr, stękała na samotności i nie kryła się z tém, że jéj brak było gwaru, ludzi, zalotników, pochlébstwa.
Staś po kilku dniach doświadczenia smutnie spuścił głowę, ale przeszedł Rubikon, cofać się było nie podobna, porzucić ją niegodnie. Ona po swojemu poczynała kochać Stasia, budziła się w nim mimowolna wdzięczność, co często u słabych ludzi, miejsce wszystkich innych uczuć zastępuje i wszystkich namiętności gra rolę — jakże ją było porzucić! Powiédzmy naostatek, że Karusia była cudnie piękna, że ustrojona, idealnego cóś miała, jakby urojenie, jakby marzenie wcielone wyglądając — cóż dziwnego, że Staś co poczuwał omyłkę, oczyma pasł się jeszcze dziewczęciem?
Ale w chwilach zimniéjszéj rozwagi, gdy się nasycił jak lalką, jak obrazkiem, gdy w uszach tętniały trywialne jéj pół słówka, mieszczańskie pieszczoty, gdy policzył śmieszności — wzdrygał się na to co uczynił. A daléj! a przyszłość, dumał pociągając rękę po czole — a Matylda?
I zimno, bardzo mu się zimno robiło; bo przeczuwał jeszcze większe rozczarowanie nadal, jeszcze większy ciężar, a niechybne niebezpieczeństwo, może całą przyszłość swoją strutą.
Tajemnica, kiedyż się tego rodzaju tajemnica nie wydała? gdzie ją umieścić? co z nią zrobić??
Karusia tymczasem, choć kochała pięknego Stasia, choć go pieszcząc zwała gołąbkiem, duszyczką, choć przywiązywała się do niego po kociemu — często jednak myślała, że Tymek był weselszy, jakoś lepiéj ją rozumiał i kochanie pojmował daleko przyjemniéj. Tymek bowiem umiał się do niéj nachylić, a Staś wymagał, aby się spinała do niego — biédna Karusia, nie mogła się nauczyć kochać na serjo i smutno jak chciał Staś: zawsze się jéj zdawało, że potrzeba było trzpiotać się, i szaléć kochając. Kto wié nawet, czy niémiała słuszności, ale co pewna, to że nawet markiera z kawiarni, wolałaby nad ponurego Stasia, którego słowa, rzadko miała szczęście rozumiéć.
Żal téż jéj było, serdecznie żal kawiarni, żal że schła nie widziana, zamknięta, a choć się stroiła, to komu? Kto ją tam widział ubraną, chyba stara Joanna, chyba lusterko? A uśmiéchnąć się białémi ząbkami, a popatrzéć przekręcając główkę, nie było do kogo, na kogo! Cóż to jeden Staś, dla dziewczyny przywykłéj całe dnie, coraz nową twarz widziéć, a zawsze obracającą się ku niéj z wyzwaniem do zalotów? Jak jéj smutno, duszno, grubowo-cicho, zdało się w tych izdebkach na górze, gdzie pół dnia sama jedna, zupełnie sama płacząc ze strachu i nudy siedziała?
Takie to było tedy położenie wzajemne dwójga istot, wcale niestworzonych dla siebie, które dzieliły obowiązki, które rozgraniczały ogromne przestrzenie, a które na dziwny przekór zeszły się i podały sobie ręce na chwilę.
Co z tąd wyniknąć miało? nie trudno zapewne zgadnąć — ale poczekajcie trochę — już nie daleko do końca.
Stanisław, który wiecznie czuł próżnię w życiu i najdziwniéjszymi sposoby starał się ją bezskutecznie zapełnić, co kochał dla tego Julją, potém Natalją, potém Matyldę, co dla tego jeszcze uwiódł Karusię — postrzegł się znowu jak wprzódy nieszczęśliwym, jak wprzód łaknącym miłości, nie wiedząc już jakiéj miał szukać, na uspokojenie prawdziwie piekielnego pragnienia, co wołało nieustannie — Ochłody! ochłody!
Namiętności są jak napój niezdrowy, co zamiast gasić pragnienie, draźnią je tylko i rozżarzają coraz bardziéj. Im więcéj się pije, tém bardziéj pragnie; im na oko więcéj się je nasyca, tém wymagają coraz nowego. — Aby je ukorzyć, potrzeba je hamować i nie ulegać im, ale je podbijać sobie. Właśnie przeciwnie czynił Stanisław, i dla tego, życie było mu nieustanném pragnieniem, na którém wszystkie napoje, nieznośnémi wkrótce się okazywały, drażniącémi.
A jednak, ón zawsze jak z początku, jednym sposobem postępował, budził namiętności i czynił im bezrozumnie zadość. Potém następował zawsze zawód i pragnienie tylko nowe. —
I teraz rzucił się ratując Stanisław w towarzystwa, które poniżyć go tylko w oczach świata i własnych, zepsuć i zezwierzęciéć mogły. Z jednémi ciągnął się nasycać ciało, jadłem i napojem, które u wielu, jest celem życia, myślą wyłączną, z drugiémi oddawał się namiętnéj grze. Gra była dla niego nowością jeszcze i zajmowała go silnie, doznawał przy niéj wzruszeń gwałtownych — radości wstrząsających, powitał więc ją jako nową odkrytą minę złotą!
I tak płynęło mu życie coraz trudniéj, coraz bezwstydniéj, u łoża nierządnicy, przy stole garkuchni, u stolika gry, między kobiétą, któréj nié mógł kochać; bestjalskiémi przyjemnościami brzucha i piekielnémi wzruszeniami kart! A w domu! w domu płakała matka, pytało o ojca dziecię — napróżno.
I płynęły dnie, tygodnie, miesiące i czekano listu, a list jeśli nadszedł był krótki, zimny, bez nadziei, bez pociechy, łamał biédną Matyldę suchą swą treścią i ciągłémi zwłoki. Ona pisała — ale któż podobny jemu, czyta listy żony, coby zrodziły może zgryzoty, popsuły obiady, namarszczyły czoło i nie dały grać swobodnie, śmiać się mile do Karusi. Rzucał więc w kąt listy, żądał piéniędzy i nie myślał o jutrze.
Jednego poranku, mroźnego już zimowego ranku, co się iskrzy jak na przekorę, zimném słońcem, a uśmiécha niebem lazurowem, do drzwi Stanisława zapukano, ón spał jeszcze po wczorajszym djabełku, który trwał do drugiéj z północy, w którym wygrał kilkaset dukatów — i doznał, jak powiadał, piekielnie roskosznych wzruszeń. Szkaradny żyd wystawił głowę przeze drzwi i zajrzał w nos służącemu, co zamykał je szybko.
— Czego?
— Do pana.
— Po co?
— Po co? mam interess do samego pana.
— Pan śpi.
— Ja poczekam.
Służący oglądał żyda z obrzydliwością, i nie dziw, że się obawiał wpuścić go do przedpokoju, był to wczorajszy nasz znajomy Icek, w tym co wczoraj stroju, z zielonym plastrem na oku, czerwonym trądem na twarzy, białą zalepą na wardze, w odartych sukniach.
— Czekaj sobie gdzie chcesz, ale nie tu.
W téj chwili Stanisław przebudziwszy się, zadzwonił, żyd zawołał do sługi:
— Proszę powiedziéć, że to wielki interess o pannę Karolinę. Ja w sieni czekam, a jak pan nie zechce ze mną pogadać, to może tego żałować.
Sługa ledwie przebudzonemu, słowo w słowo powtórzył, co słyszał od żyda, Staś kazał wprowadzić posła — ale ujrzawszy go, mimowolnie się wzdrygnął. Icek kłaniał nizko jarmułką.
— Mów, mów prędzéj co masz gadać, i idź, bo patrzéć na ciebie na czczo niebezpiecznie.
Żyd pokłonił się za komplement i mówił:
— Jasny pan nie będzie się gniéwać, tu chodzi o pańską spokojność.
— Cóż tam takiego?
— Pan wié pannę Karolinę —
— I cóż tedy?
— Ona ma matkę i dwóch braci — Nu, matka zwyczajnie matka, płaksa — ale bracia, jeden szewc, a drugi — drugi to okropny człowiek —
— Któż on taki?
— Ón — może złodziéj, może rozbójnik, kto jego wié!!
— Cóż to do mnie należy —
— A wa! i bardzo, Jasny panie, oni swojéj siostry szukają i na pańskie kieszenie spiski robią.
— I cóż daléj?
— Wczoraj oni mnie zgodzili, prawda za ostatni swój grosz, za dwieście złotych, żeby ja, znalazł i powiedział im gdzie ona jest. Oni chcą pana napaść — czy ja wiém?
Stanisław cały czerwony w płomieniach słuchał, nie wiedząc co mówić — serce mu biło młotami w piersi.
— Ale jak ja się dowiedział, mówił żyd daléj o Jasnym panu, ja nie chciał robić tego żeby tym gołyszom na Jasnego pana służyć. Ja z dawien dawna obywatelom służę; ja wolałem tu przyjść i panu oznajmić — Pan mnie da gościńca jeszcze.
W milczeniu wyjął Staś jedenaście wczoraj wygranych dukatów i rzucił je Ickowi. Żyd policzył je na dłoni, uśmiéchnął się, zdjął jarmułkę, schylił wpół i nie mówiąc także słowa wyszedł.
Minąwszy bramę domu, począł się uśmiéchać do siebie i do piéniędzy Icek, lice mu się wyjaśniło, jedno jedyne oko śmiało aż łza ciekła po twarzy opryszczonéj.
— A teraz gdzie? mówił do siebie — a teraz gdzie?
I kiwnął głową i poszedł.
Michałowa mieszkała w pokomorném, u nie wiele bogatszéj od siebie wdowy, co się trudniła przekupstwem, i sprzedawała na Rynku w straganie, to owoce, to nabiał, to różne jadła i przysmaki ulicznych chłopców.
Mąż przekupki, dawno nieboszczyk, zwał się od ludzi złośliwie przezwany i drażniony Śledziem, a że Jéjmość niémiała na podorędziu nazwiska, przyjęła więc z małą odmianą, darowane od losu, i nazywać się kazała Śledziowską. Pani Śledziowska, była prawdziwym typem przekupki, tęgiéj tuszy, zdrowego rumieńca, czerwoności ceglastéj, oczu płowych, włosów jasnych, zbudowana, jak koń kiryssjerski, miała oprócz licznych innych wdzięków, wąsik mitawy pod nosem i wysypującą się blond bródkę, któraby dwudziestoletniemu chłopcowi zaszczyt uczynić mogła. Gdybyś ją widział, kiedy wziąwszy się pod boki, zakasawszy rękawy, podwinąwszy fartucha, zarzuciwszy końce czépka na głowę, zacisnąwszy usta, stawała nieraz do wstępnego boju u straganu i puściła język na hulankę — o! odmalowałbyś ją z roskoszą tę oryginalną istotę, obdarzoną i niepospolitém ciałem i tak nie wyczerpanémi skarby wymowy.
Kiedy się śmiała, to na rynek cały, kiedy łajała to na cztéry rogi miasta, a wara z nosem, bo i cięcie potężnéj ręki, nie jednego już z nóg zwaliło.
W pożyciu domowém, łagodna była jak baranek, byle jéj nie zaczepiać, i tylko w życiu publiczném drażliwą nad miarę, jak godność kazała. Któżby słabą bronił kobiétę, gdyby się ona nie postanowiła bronić sama? Chłopcy uliczni bali się jéj jak ognia, sąsiedzi nie wymownie szanowali, a kto wié czy szacunku, nie natchnęła także w nich, silną swą prawicą?
Ona to w pół z litości, bo w istocie litościwą była, wpół z potrzeby, aby miała komu dom porzucić i córkę pod straż oddać, przyjęła panią Michałowę w pokomorne, i co powiecie, że się z sobą godziły doskonale, prawda że tamta ulegała zawsze i we wszystkiém. Ale jak tu nie było ulegać? Sama wdzięczność i strach nakazywali.
— Tu pani Michałowa? spytał żyd nie śmiało wpuszczając głowę, bo słyszał już krzyki z daleka.
— A po co tu? a po co?
— Pani Michałowa, matka panny Karoliny?
— A co ty od niéj chcesz?
— Jnteress,
— Jaki u kroćset możesz miéć do niéj interes gałganie? spytała przekupka, stojąc z miotłą naprzeciw żyda — Może ty łajdaku jeden, zaglądasz tu już na moją Elżusię — ale ja ci —
— Ale ja do pani Michałowéj —
Wyszła wdowa —
— A co kochanku?
— To do jéjmości ten żyd obdartus jakiś?
— To do mnie dobrodziéjko.
— A co ón od wasani chce? to jakiś łajdak, minę ma, jakby się z szubienicy oberwał.
— Obiecał mi córki wyszukać!
— Jezu! Marja! ón już Karusi szuka — a to w pięknych ona musi być rękach!
— A co żydku?
— Nu, moje dwa dukaty?
— Alboż Karusia —
— Jest.
Żyd wyrzekł to: Jest, z zimno zwycięzką twarzą.
Gdzie? gdzie? a! moje dziecko! moje dziecko! gdzie?
— A zapłacić?
— A zkąd ja ci teraz zapłacę? ty wiész, ja niémam nic — ja ci mówiłam — Gdzie ona? gdzie ona? Matka, choć jedna z najzimniéjszych matek, miała wszakże łzy w oczach. Gdzie ona kochanku?
— Co to wasani? spytała przekupka — alboż znalazł ją?
— Powiada że znalazł, ale chce zapłaty.
— Patrzcie żyda! taki wyszukał. No — a powiédz że gdzie ona, co się z nią stało?
— Co? ją wykradł bardzo bogaty pan! wielki pan, może Graf, może Xiąże — ale strach jaki pan i ón ją utrzymuje.
— Patrzaj pani Michałowa, ja wasani zawsze mówiłam, że to się na tém z Karusią skończy, kiedy pójdzie do kawiarni.
— A cóż miałam robić?
— I powiadasz żydzie, że bogaty?
— Gdzież on mieszka?
— Jéjmość zapłaci?
— Ostatni bym ci grosz oddała — ale moja gospodyni świadkiem, że niémam złamanego szeląga.
— To ja nic nie powiém.
Wdowa załamała ręce —
— Ja go szelmę wybiję! zawołała pani Śledziowska.
— Cóż to pomoże?
— Niechby niewierny poskrobał się przynajmniéj trochę.
— A co będzie? spytał żyd — Może — dodał po cichu, może wasani ma jakie rzeczy?
Stara pędem pobiegła po węzełek Karusi i poczęła dobywać z niego co było. Icek na wszystko trząsł głową i zabiérał, a dopiéro nabrawszy, za cztéry razy tyle co mu się należało, powiedział:
— A co z wasanią robić — ja to tylko dla was zrobię, że pokażę —
— A! jakaż to wasani z pozwoleniem, obrana z rozumu — zawołała przekupka, wyrywając żydowi z rąk zawiniątko — Ta, ón wasanią wziąwszy rzeczy obałamuci, uciecze i nic nie pokaże! Nieś z sobą, jak pokaże córkę, to mu wtenczas oddasz.
— A ja głowę straciłam — wołała ubiérając się stara — idźmy, idźmy.
— Nu, nu, dobrze — rzekł żyd — a bracia?
— Ja im sama pokażę — prowadź mnie naprzód, prowadź mnie —
— Chodźmy!
— Pani Michałowa! pani Michałowa! zakrzyczała we drzwiach przekupka, powracajcie na gęś, bo nie moja wina, jak my ją tu sami bez jéjmości zjemy.
Ale stara szła nic nie słysząc. W téj chwili ona była tylko matką. Nie pojmujemy ludzi ani zupełnie złémi, ani doskonałémi całkowicie, a pojmiemy ich jak oni są. Pani Michałowa miała wad tysiące, z których połowy wyuczyło ją ubóstwo, ciężki mistrz złego — ale ona była mimo te wady matką i miała serce macierzyńskie. Nie przeczę, że pocieszywszy się Karusią, mogła ją była przedać, ale w téj chwili i nie myślała o tém. Cieszyła się tylko biegnąc prędzéj, niż na jéj stare lata godziło się; że córkę przecie znalazła — Żyd w milczeniu ją prowadził. Zawrócili się do bramy — to tu? tu — A daleko?
— Proszę za mną.
Weszli na piérwsze, weszli na drugie, i na trzecie piętro wreście. Stara dyszała i płakała — To tu? spytała, to tu?
I żyd trzy razy po cichu zapukał, a Joanna powoli, ostróżnie otwarła aby zobaczyć kto idzie. Icek popchnął drzwi, wdowa rzuciwszy mu zawiniątko, wpadła jednym skokiem do pokoju.
— Gdzie? dokąd? zawołała broniąc wejścia sługa, kto jesteś jéjmość? po co?
Ale już Karusia ją i ona Karusię zobaczyła. Obie rzuciły się z krzykiem ku sobie — obie płacząc, zapomniawszy jedna na strach, druga na gniéw. Joanna napróżno zastawiała się.
— Matko! matuniu!
— Karusiu moja! Karusiu! a! co ja się napłakała za tobą!
Po chwilce obie ostygać zaczęły, Karolinę wstyd porwał, matka gniéwać się ochłonąwszy z miłości macierzyńskiéj poczęła.
— Co to ty zrobiła? taż ty nas pogubiła! siebie zgubiła, ty nas zhańbiła moje dziecko.
Karusia milcząc przyjmowała słowa matki i na kolana się jéj schyliwszy, oczy ukrywała.
— Co się stało, to się stało — matuniu — szepnęła.
— Zapewne — ależ duszko, nie zapominaj że choć o mnie, ja chleba niémam kawałka. On, słyszę bardzo bogaty, niech i mnie i braciom twoim dopomoże. Wziął ón ciebie młodo i taki niczego, piękniéjszéj by niedostał, żeby i za morze wędrował, niechaj że zna się co nam winien! Służyć to co innego i za dwieście złotych można, a tu to i dwa tysiące mało.
Karusia podniosła głowę i słuchała —
— A prawda to, że ón bogaty?
— Kto go wié, zdaje się i bardzo!
— Co ty go będziesz żałować, wszak ón twojéj nie żałował młodości? Ja chleba nié mam, brat twój terminuje, a drugi —
Poruszyła smutnie głową —
— A żonaty ón? spytała.
— Otóż to że żonaty — rzekła cicho Karusia.
— Jak miało być te licho, to lepiéj że żonaty, odpowiedziała stara — z żonatego lepiéj ciągnąć, bo się boi, zawsze go nastraszyć można.
— A młody ón?
— O! młody matusiu.
— A pięknyż przynajmniéj?
— O! czemuż i bardzo?
— A wiele dał ci prezentów?
— Chodź, chodź, zobaczysz matko — zobaczysz —
I Karusia poczęła otwiérać szuflady, wyrzucać suknie, przypinać sobie wstążki, paciorki, kólczyki.
Stara potrząsała głową, a óna rada, że się przed kim ustroić, pochwalić mogła, podskakiwała wyciągając coraz co nowego.
— Mój Boże! jak pani jaka! Musisz że być szczęśliwa! musisz ón ciebie kochać? A kiedy kocha, to taki i nam pomoże, spodziéwam się — Ja sama pójdę do niego i z braćmi.
Karusia ze strachu, upuściła na te słowa kolczyki, które wyjmowała z uszów —
— Co wy mówicie matusiu?
— A cóż co sprawiedliwie, to sprawiedliwie — Wziął ciebie, niechże bierze i nas —
— A jak ón i mnie porzuci, co ja teraz pocznę z sobą?
— O! o! ón by ciebie porzucił, ty taka jesteś ładna! jak anioł! serdeńko — jak anioł. A jakby z lichem to zrobił niepoczciwiec, to kiedy już na to poszło — nie znajdziesz drugiego?
— O! takiego drugiego matuniu —
— Prawda — młody, bogaty, żonaty — to trudno — Ale stary moje serce jeszcze lepszy.
— A toż czemu?
— Zwyczajnie stary, zawsze hojniéjszy dla młodéj —
Trwała by ta nauka i rozmowa bez końca, gdyby Joanna, któréj bardzo o spokojne miejsce chodziło, bojąc się tracić służby za wpuszczenie matki, nie poczęła jéj wyprawiać.
— Idźcie, idźcie sobie jéjmościuniu — ja za was służbę stracę — idźcie sobie, bo jak pan nadejdzie —
— A niechaj nadchodzi, taż to ja u córki.
— Jeśli chcecie, znajdziecie go w mieszkaniu, w domu, a tutaj — to potém — Teraz idźcie, ot i pannie Karolinie, to nie będzie dobrze, powie czasem, że óna sama matkę zwabiła — że posyłała, dawała znać, albo co —
Stara wstała.
— Dobrze, dobrze, pójdę — powiedziała, ale pójdę po synów i z niémi do niego, niechaj nie myśli, że sobie damy zrobić krzywdę, nie pisnąwszy — Co nie, to nie! A chce Karusię, niechajże zapłaci i dobrze zapłaci. Do zobaczenia duszko, do zobaczenia!
To mówiąc, stara powoli wysunęła się za drzwi, które Joanna starannie za nią zaryglowała! Karusia latała po pokoju z radością i niepokojem; bała się ona matki, spodziéwała wymówek, a to wszystko nadspodziéwanie, na serdeczności się skończyło.
Z drugiéj strony obawia się już, żeby matka i bracia nie zrazili, nie odstręczyli od niéj Stanisława.
— Ón gotów mnie porzucić!
I nie żal jéj było człowieka, żal strojów, paciorek, kolczyków, których tyle już dał, a tyle obiecywał, żal sukienek, co jéj posprawiał i pozamawiał — Gdyby choć poczekali, mówiła w duchu, aż mi da dużo, dużo wszystkiego, aż pobogacieję — Ale nie, nie, ón by mnie nie porzucił, ja jestem ładna, bardzo ładna!!
I stanęła przed zwierciadłem śmiejąc się do siebie, probując uśmiéchu, zmrużenia oczów, minek, których siłę tak dobrze znają, te nawet co ich znaczenia nie pojmują. I rada była z siebie, znalazła się śliczną — taką jak w istocie Bóg ją stworzył, i jedna zgryzota, jedna boleść sumienia nie przeszyła jéj serca. Jéj się to wszystko tak zdawało prostém, naturalném, konieczném. Użycie wdzięków, tłumaczyła sobie miłością, a miłością nie inną jak dzisiejsza, szaloną, trzpiotowatą, sypiącą jéj złotem za uścisk kradziony — tém droższy, że nieprawnie wymożony i dany.
Wieczorem Stanisław właśnie się, na proszony męzki wieczór, gdzie dobrze pić i szalenie grać miano, wybiérał, gdy wchodzący do przedpokoju, kobiéta i dwóch mężczyzn, zadziwili sługę, oznajmując, że do jego pana umyślnie za interessem przyszli. To musi być omyłka, mruczał pod nosem — cóżby pan miał z temi ludźmi do czynienia?
Pytanie było ze strony sługi dość naturalne, na widok Michałowéj, która ze swémi dwóma synami, odzianémi jak ona, jak najbiedniéj przychodziła wyciągać rękę do Stanisława, Michałowa w swoim codziennym szlafroku, w chustce ciemnéj nawieszonéj na głowie i ramionach, Jakób w swéj rzemieślniczéj bez nazwiska odzieży, nareście Wicek, ogromny drab, o śmiałéj zuchwałéj postawie, w sukniach wytartych, butach wykrzywionych, z włosami rozczochranémi, miną opoja, i ulicznika, zézowatém spójrzeniem i złośliwym uśmiéchem.
Napróżno sługa instynktowo ich zapewniał, że pan przyjąć nie może, że czekać będą daremnie — Wicek odpowiedział, siadając na krześle, które pod nim tylko co się nie załamało.
— Musi się widziéć z nami —
Stanisław słysząc hałas w przedpokoju, pokazał się nieostrożnie ze drzwi, a na widok jego wszyscy się razem ku niemu rzucili. Michałowa na czele:
— My do pana, do pana, słudzy nas puszczać niechcą, zawołała — Ja jestem matka Karoliny.
— Cóż z tego? żeś Wcpani jéj matka? spytał zimno, z chmurą na czole Stanisław, który jednym rzutem oka wszystko pojął i piorunował na to spotkanie w duszy.
— Co z tego! zagrzmiał z tyłu Wicek — do miljona piorunów, to z tego, że u nas niéma zwyczaju porywać ubogich dziéwcząt od familij i uwodzić bezkarnie.
Na głos zuchwały Wicka, Stanisław się pomięszał.
— Nie wziąłem jéj przecie gwałtem; rzekł powolniéj — poszła za mną dobrowolnie!
O! o! znamy taką dobrą wolę! odpowiedział znowu Wicek — właśnie to głupie dziewcze osiemnastoletnie, ma swoją wolę i wié co robić? Juści się wam gwałtem na szyję nie rzuciła? Tożeście ją namawiali, kusili, aż poszła za wami — a to nie jest poczciwego człowieka robota, mój paniczu.
Stanisław poczerwieniał jak jabłko i cały gniewny, miał już groźno odpowiedziéć zuchwalcowi, gdy matka i Jakób przerwali, odciągając Wicka.
— Dajcie bo pokój — dajcie pokój, to nie tak gadać do niego potrzeba! Myśmy proszę Jegomości, nie przyszli — dodała Michałowa, skomléć pod progiem i krzyczéć, ale żądać wynagrodzenia, moja Karusia mnie utrzymywała, całéj familij pomagała — my teraz z łaski pańskiéj z głodu mrzéć musiemy.
— Oj! łaska pańska! zawsze to ich taka łaska, siostrę nam albo żonę wezmą, potrzymają i oddadzą jak zgryzione jabłko — rzekł Wicek.
— Cicho bo Wicku! zawołała matka.
— A! to o to wam chodzi — rzekł swobodniéj oddychając Stanisław — mówcież czego chcecie, a nie, to weźcie Karolinę nazad, jeśli się podoba!
— Tak! teraz by ją już oddał! szemrał Wicek, zuchwale się poruszając ku Stasiowi.
— Co chcemy! dorzuciła matka — Jakeś pan zabrał ją, tak bierz i nas —
— Chybaście poszaleli! zawołał Stanisław.
— A jak nie — dodał Jakób, toć na takich paniczów, co żonaci będąc, dziewczęta nam uwodzą, jest prawo i sąd — będziemy się skarżyć.
— Po djabła skarżyć! zakrzyczał Wicek, albo to my sobie sami rady nie damy? Pójdziemy za nim tylko po mieście, wołając wszędzie co zrobił, pojedziemy za nim do domu, a zobaczémy czy nas potrafi odpędzić. Nie chce zapłacić, niechaj się powstydzi!
— Słuchaj, rzekł Stanisław — tym sposobem rady sobie nie dasz ze mną — Karolinę dziś jeszcze porzucę, ciebie do kozy zapakować każę, a sam wyjadę. Jeśli zapłacę to, co mam ci dać, komuś innemu, to cię zamkną, zkąd się nie prędko dobędziesz?
Wicek w głowę się poskrobał —
— A póki co będzie — rzekł, to ja ci taki wstydu narobię.
— Cóż to mi za wstyd, gdzie mnie nikt nie zna? odrzekł Stanisław dodając sobie odwagi, choć jéj bynajmniéj nie miał, i rad był przykrą scenę co najprędzéj skończyć — Słuchajcie, mówcie prędko czego chcecie, bo nié mam czasu do stracenia z wami.
— Co ja chcę — a to ja mówiłem Jegomości, utrzymuj nas z Karoliną.
— Wolę ją z wami porzucić! niechcę i jéj, jeśli mnie tak drogo ma kosztować —
Matka potrząsała głową.
Ale aby się was pozbyć — dodał — daję wam warunek jeden i ostatni — Tobie pani Michałowa i braciom jéj w roku po dwieście złotych; wy zaś milczéć będziecie i ani mi się pokazywać nigdy na oczy.
— To mało! to mało! zawołał Wicek, daj więcéj.
— Ani grosza — odparł Stanisław.
Jakób trącił matkę, aby przyjęła.
— Chcecie spytał jeszcze raz, wrący pośpiechem kochanek Karoliny.
— A cóż robić? odpowiedziała wdowa, chociaż doprawdy więcéj się spodziéwałam.
— A co robić? dodał Wicek — z panami tak zawsze, wezmą ci co masz najlepszego, a rzucą co im z nosa spadnie!
— Milczałbyś, rzekł mu Jakób.
Stanisław z pośpiechem rzucił na stół piéniądze i pozbył się nareście, okropnych odwiédzin.
Ale zaledwie drzwi się za niémi zamknęły, drżący jeszcze pod wrażeniem doznaném, od upokorzenia w oczach własnych i ludzi, od strachu, upadł na krzesło, rozmyślając jak człowiek, co czuje potrzebę myślenia, a zebrać rozsypanych idei nie umié.
Głos dzwonka poszarpniętego silnie u drzwi, zbudził go przecie, przybrał pozór spokojny i oczekiwał nowego gościa.
Wszedł Tymek.
— Tak dawno nie widzieliśmy się!
— Gdzieżeś bywał?
— Gdzie ty?
— Co się dzieje z Karoliną?
— Z Karoliną, nie mów mi o niéj, rzekł wzdychając ciężko Stanisław, dzisiéjszy dzień z jéj łaski, kosztuje mnie dobrych kilkaset złotych, a co przykrości! co wstydu!
— Przypomnij, co ci mówiłem — przerwał Tymek — przypomnij — nie mogłeś większego zrobić głupstwa. Podobne związki, im krócéj trwają, im mniéj nas wiążą, tém lepiéj! Nie wiem co ci się stało, gdyś wykradał tę dziewczynę —
— Co mi się stało? Zrobiłem głupstwo i po wszystkiém, nie mówmy o tém.
Tu Staś jednak uczuł potrzebę opowiedzenia Tymkowi całego wypadku, opisał odwiédziny rodziny Karusi, a nielitościwy Redaktor śmiał się do rozpuku.
— Dobrze ci tak, dobrze, zawołał — jam ją miał lat dwa, a nikogo z zacnéj téj familij nie miałem szczęścia oglądać, ty już poznałeś ich wszystkich. Ale to zapewne, nie koniec, będąż ci teraz co rana spadali z nieba kuzynkowie, bliżsi i dalsi, siostry, ciotki, Bóg wié kto! winszuję —
— Ale ja się tego pozbędę — ja ją porzucę!
— Naprzód jeśli ci się da porzucić — dołożył Tymek, jeśli za tobą nie pojedzie z matką i kochanémi braćmi w pogoń — powtóre, jeśli będziesz miał odwagę porzucić Karusię! pomyśl Karusię!
I Tymek śmiał się rozkładając na kanapie.
— Dokądże się wybiérasz? spytał.
— Na wieczór do Jacka.
— O! to ty już grasz?
— Trochę — dołożył Staś cicho i nieco ze wstydem.
— Wprawdzie jest to bardzo uczciwe towarzystwo i dobra kompanija, mówił Tymek, ale gra szalona, trzeba jak ci panowie wozić, po kilkadziesiąc tysięcy czerwonych złotych w szkatułce, aby śmiało do stolika usiąść.
— Jestem wygrany!
— Kto może powiedzieć że wygrany, póki gra? spytał Tymek, i nie pijany póki pije?
— Mam szczęście —
— Nie zazdroszczę ci go wcale — Nie będziesz więc zapewne cały wieczór — dodał patrząc w oczy Stasiowi.
— Zapewne.
Po tych słowach rozeszli się, i Stanisław na wieczór proszony, a Tymek poszedł — zgadnijcie?? w prost do dawnéj znajoméj — do Karusi, co go otwartémi rękoma, wesoło, jak różowe wspomnienie przyjęła. Joanna która Tymka widziała przychodzącego ze Stasiem, poszła drzémać w przedpokoju, nie opiérając się wcale téj wizycie, przedłużonéj jednakże do późnéj nocy. Wychodząc Tymek zalecił służącéj, aby o tych odwiédzinach nic Stasiowi nie wspominała. Sama dla siebie nie uczyniłaby tego była Joanna, która jakeśmy widzieli, świat i ludzi drogą praktyczną doskonale poznała.




IV.
GRA.

ROZDZIAŁ IV.



ZEWNĄTRZ tysiącem świateł świécą okna półprzezroczystémi przysłonione firankami, wschody oświécone, oświécone sieni, jaśnieją salony; dla czego tu tyle świateł, tyle woni, tyle blasku? A! zapewne wesoły bal imienin, radośna urodzin rocznica, albo miłe w życiu wspomnienie uroczyście obchodzić się będzie? Zapewne młodzież przybieży uśmiéchać się sobie, patrzéć na siebie i wiązać oczyma węzły, często trudno potém, potargać się dające; zapewne muzyka zabrzmi, zahuczy wesele, zamigocą pary tancerzy? O! nie! nie!
Oświécony dom cały, wschody, sieni, otwarte drzwi széroko, dla zwiędłych starców, dla kobiét co zapomniały swéj młodości, dla młodzieży, co nigdy prawdziwie szczérze młodą nie była.
Salony, kwiaty, światła — wszystko to przysposobione dla gry — dla smutnéj wynędzniałéj, bladéj z kupą złota na kolanach, a łachmanami na grzbiecie zwrzodowaciałym, dla gry — I ci ludzie co jadą, idą, śpieszą wystrojeni jak na bal, w białych rękawiczkach, w czarnych frakach, nie idą rozprawiać, nie idą się bawić — idą grać. Z gospodarzem ledwie słów kilka przemówią, na kobiéty ledwie spójrzą — do siebie potrzęsą tylko głowami, nie przyszli rozumować, nie śpieszyli bawić się, weselić; z ponurém czołem, z drżącą ręką, z bijącém sercem, przyszli grać.
Patrz jak ci wszyscy gracze stojąc w pośrodku salonu i oczekując na grę, pomięszani są i nie wiedzą co począć z sobą. Żaden z nich mówić nie umié dobrze, bo mu w gardle stoją tylko wyrazy gry — żaden nie spójrzał na obrazy, na xiążki, na kobiéty, na kwiaty — czekają gry — obracają głowami, rychło się stoliki rozstawią.
Lecz po cóż tu kobiéty? po co one wśród graczy? Miałyżby, i one — kobiéty!! — Tak jest i one grają, i one właśnie pożądliwiéj jeszcze, chciwiéj szału, namiętniéj niż tamci przybiegły — grać! Kobiéty? możeż to być? —
Ale wprzódy spójrzyj na nie, a dziwować się nie będziesz. Co to są za kobiéty? Te postacie zwiędłe, stare, zżółkłe, te pozornie tylko młode twarze, na których kosmetyki i bielidła świecą się pomarszczone okrywając lice, gdzieżby zaświécić jeszcze, gdzieby żyć mogły, jeśli nie za stolikiem gry? To są nadto wielkie panie, nadto dobrze wychowane, aby dla nich dziécię, rodzina, modlitwa, xiążka, na lata jesieni wystarczyć mogły. Bo tym, co za młodu pamiętali tylko o sobie i świecie, niéma pociech rodzinnych, niéma osłody w religii (lub rzadko) serce zamknięte, zaschło i otworzyć się już nié może. A po burzliwém życiu, w którém mąż najpodrzędniéjszą grał rolę, w którém z kolei migało tyle postaci, coraz mniéj pozornych, coraz mniéj szlachetnych — po życiu nasycenia, rozkołysane namiętności nie dają już spoczynku. Nuda gryzie, zjada, trawi; potrzeba wzruszeń jeszcze, miłość ich dać już nie może, cnota jest koniecznością smutną, pozostała na zapełnienie okropnéj próżni, jedna tylko — gra. W niéj jest jeszcze trochę tego szału, którego wiele było w przeszłym, pełnym dziwnych odmian żywocie. Gra, to ostatni akt drammatu, na którego dnie, jest łoże samotne śmierci i niepłakany pogrzeb, obojętnych dzieci.
Spójrzcie na te panie — nie jedna jeszcze ma trochę młodości, trochę wdzięku, ale za grą, kto na to uważa? Twarz się odmienia, wypacza, krzywi i traci wyraz kobiécy, a przybiéra zwierzęcy. To nie żony i matki, to psy szamoczące się zajadle, o kawał ogryzionéj kości!
Spójrzcie, o spójrzcie na oczy, na usta, na ręce drżące, na oblicza tych ludzi. Sąż to ludzie? zgarbieni nad stołem, z oczyma wlepionémi chciwie, namiętnie, wpadające karty, z usty sinemi, zaciśnionémi, lub roztwartémi nie zgrabnie, bezmyślnie siedzą i dyszą strachem, nadzieją — gniéwem.
Ale nie wszyscy; naiwni to gracze, gracze, co już uczucie przyzwoitości i wstydu stracili, drudzy ukrywają jeszcze, co się wewnątrz ich dzieje. Przezroczysta to zasłona, marne udanie, które nikogo nie zwiedzie, na czole mimowolnie zapisała troska długie rysy, w ustach niby uśmiéchających się, jest wyraz fałszywy, dwoisty, w oczach pała mimo pozornéj obojętności, łakomstwo. Ludzie najlepiéj wychowani i (co jedno) przywykli najdoskonaléj ukrywać się z tém co myślą i czują — bo niestety — wychowanie dobre, nie zależy dotąd, na polepszeniu i uszlachetnieniu człowieka, ale na wyuczeniu go kłamstwa i skrytości — ludzie najlepiéj wychowani, w grze pohamować się nie umieją. Z początku, póki nie rozpłomienią się, póki nie rozżarzą, są to posągi tylko gwałtem do nieruchoméj obojętności zmuszone; ale późniéj, wychodzi na wiérzch namiętność i maluje się wyraźnie. Naówczas jednako gra prosty ulicznik i najlepszego wychowania człowiek — Bo kogóż zwiodą te teatralne uśmiéchy, rzuty rąk, szyderskie pół-wyrazy i żarciki, co nic prócz chęci kłamstwa nieudolnéj — niedowodzą?
Gra posunięta do namiętności, jest najhaniebniéjszym może występkiem, z tych, których prawo nie karze, których dowodzić nie podobna, piętnować nie można, i wzgardą tylko chyba zapłacić; gra jest użyciem czasu najbrzydszém, najbezrozumniéjszém, i najwięcéj z rozpustą ogłupia człowieka. O czém się może myśléć grając? Jakie jest uczucie, szlachetne, piękne, do którego by się przyznać głośno można, a które gra rodzi? Powiédzcie mi, kto stał się lepszym, kto uczuł mędrzejszym za stolikiem gry?
Wiém jak odpowiadają na wszystkie tego rodzaju pytania? Albo wzgardliwém milczeniem, co przyznaje się do błędu, a wyjść z niego nie umié i dumny jest jak szatan złością swoją i uczuciem niższości; albo ogólnikami, żartami, które tyle dowodzą, co piérwszych milczenie, złéj sprawy a uporu.
— Co będziemy robić? mówią drudzy —
A! jestże to rozumnych ludzi odpowiédź? W życiu ludzkiém tak pełném pracy, nauki, a tak krótkiém, pytacie się co będziémy robić? w życiu ludzkiém, które tak zajmuje uczucie i myśl, że każdéj chwili nam żal, którą z sobą przeszłość unosi, w życiu, w obliczu świata tyle mówiącego, przed naturą nie odgadnioną, przed zagadkami sztuki, tajemnicami ludzkości — czy pytacie co robić będziecie — Jesteścież zwierzęta? Jeśliście zwierzęta, to śpijcie z lichem lepiéj — sen was utuczy, a nie spodli.
Co robić będziecie? — Nie każdy, powiadacie może pracować, nie każdy jest w stanie nawet mówić, nie każdy wreście ma zdatności postrzegania, i rozumowania! — Prawda! nie każdy ma wszystko razem, ale największy głupiec, mówiąc bodaj o najpospolitszych rzeczach, dziesięćkroć rozumniéjszy jest, od najmędrszego gracza, co wyrzuca karty, dodając do nich stare szulerskie po szynkowniach już znane koncepta.
Nie kłammy — nie oszukujmy siebie. Czego nam w grze potrzeba, to pastwy namiętnościom — Póki w nas inne namiętności grają — kładziemy w nie życie — gdy opuści wszystko — pozostaje gra namiętna. Jest to ostatni termin w długim szeregu brudów, termin najbrudniéjszy może; bo nasycenie téj namiętności, dzieje się zawsze kosztem cudzym, wiedzie życzenie straty dla drugiego człowieka, i exaltuje do ostatniéj demoralizacyi.
Ale są gry niewinne? Najniewinniéjsze są winne straty czasu, danego człowiekowi pewnie nie dla głupiego rzucania kości o piéniądz co wystawia, uosabia drogą pracę, a do tego najczęściéj cudzą — Niéma gry niewinnéj — i niéma gry rozumnéj. Gra każda jest tak mechaniczną w swéj rachubie, że się jéj kombinacij automat nauczyć może; trochę pamięci, zastanowienia i przytomności. A gdyby potrzeba rozumu, gdyby potrzeba więcéj do gry rozumnéj — tém gorzéj by było, bo rozum nie na grę także dany człowiekowi, i lepiéj podobno się da użyć. Co więcéj, wszelka namiętność, szlachetniejszą jest, czystszą, naturalniéjszą od gry — ona tém gorszą, że całkiem sztuczna. A w tysiącu jeszcze razach, zbójca, jest mniéj winny, od podstępnego gracza. Weźcie ich wychowanie, ich położenie, ich możności, zdolności i socjalne przywileje; przeważcie, a pewnie wina ostatniego przeważy.
I cóż to za zabawka, która się opiéra na żądzy zysku? — Mówicie, nie gramy dla niego — Być może, tak myślicie, ale sami oszukujecie siebie — Czemu nie gracie przecie w orzechy i fasolę? Bo wam potrzeba wzruszeń, a wzruszenia dają tylko chciwość! Pojmuję doskonale Indjan i dzicz wszelkiego rodzaju, grającą z zapałem, przegrywającą siebie nawet; ale nie mogę sobie bez zgrozy, bez wstrętu wystawić, niby oświéconych i niby dobrze wychowanych ludzi, co namiętnie grają!
Piszę to i serce mi się ściska, bo wiém że napróżno — O! gdybyście wiedzieli ile czystszych, ile szlachetniéjszych jest roskoszy w zamiłowaniu dzieł sztuki, w rozważaniu natury, w rozmyślaniu nad sobą — O! gdybyście wiedzieli, jaki błogi spokój wiedzie za sobą praca — jak życie szybko, jak jasno w śród chmur nawet upływa innym — Gdybyście wiedzieli — możebyście nie grali — Kto wié? Gralibyście podobno! Bo gra w kim raz zaburzy namiętności, kogo pochwyci w żelazne ręce swoje, ten jéj już jak szatanowi, duszę zapisał.
Patrzcie na tych bladych, zgłupiałych, zgarbionych, zbestwionych ludzi; na oczy zamglone, na usta obwisłe, na twarze wychudłe — na nich piętno niestarte, położyła pani — gra. Oni jéj słudzy — Czas ich, mienie ich, wszystko co mają do niéj należy. Spadek ojczysty, praca dziadowska, godność osobista, imie poczciwe, spokojność rodziny, wszystko to położyli na kartę, na kupkę złota — przedali za trochę wzruszenia, za trochę piéniędzy. A ojcowie, matki, żony, dzieci, płaczą — oni się śmieją — upadek pod niémi toczy powoli głęboko przepaść, śmieją się jeszcze — szacunek publiczny rozsuwa się w około — śmieją się! Zawsze się śmieją! Głupcy! nic dla nich niéma nad stolik gry i stos kart na świecie. Namiętność jé ich powolnie, wyżéra życie, rozum, obala, a na łożu choroby, w obliczu śmierci, oni grają jeszcze.
O straszny to dramat, o przeraźliwy i dziwny widok, patrząc nań ledwie mu wierzyć można,
I potém dziwują się ludzie, upadkowi majętności rodzin, demoralizacij — Cóż dziwnego, piéniądz traci w oczach waszych cenę, wartość swoją, ón nie reprezentuje pracy, ale wystawia wam nasycenie głupiéj namiętności — niémacie czasu go zapracować, a macie czas go trwonić. Od was uczą się otaczający i złe jak pożar idzie wielkiém kołem daléj a daléj. Narzekacie na demoralizacją ludzi, którym powierzacie majętności wasze, a sami ich demoralizujecie przykładem swoim. Widząc was w obrzydzeniu wszelkiéj pracy żyjących, myślą że praca jest karą, i wstręt do niéj czują, i biegną pić, gdzie wy pragnienie wasze koicie. —
Tyle jest potrzeb publicznych, tyle potrzeb prawdziwych do koła, tyle ofiar do uczynienia, tyle zasług do kupienia za piéniądze marne — a wy je rzucacie na kartę, na najdziwniéjszą, bo tylko draźniącą nieustannie namiętność?
Ale dość — dość kazania, które jak wszystko co zbyt jest prawdziwem, żadnego skutku nie zrobi — Któż nie wié tego co tu powtórzyliśmy, a kto kiedy posłuchał?
Wróćmy do tego pięknie oświéconego salonu, w którym już rozstawiono stoliki do gry, i z radosném obliczem, przysuwają się, źle kryjąc namiętne swe zadowolnienie, gracze, wysuwają karty, dobiérają partnerów, łączą w partje. Jedyna to może chwila weselsza, każdy usiada z nadzieją, przychodzi radośny, że się doczekał nareście gry, za którą przez półgodziny wysiedziane napróżno w salonie, jak za kochanką zatęsknił. — W téj chwili jeszcze się mówią wzajemnie grzeczności, jeszcze ściskają ręce, kobiéty pamiętają, żeby być piękne, żeby zająć sobą, resztka ich wdzięków świéci jeszcze w zalotnych pół uśmiéchach. Za kilka godzin zmieni się to w jednostajną ponurość, głupotę, znużenie, i nikt już na nikogo nie spójrzy, nikt o czém inném, nad grę niezagada.
Ci ludzie zgromadzeni w wytwornym salonie, nie są to przecie istoty które by gry, jako jedynego zajęcia, do którego są zdolne, pragnąć mogły — to lepszego towarzystwa, pięknych imion, oświéceni, utalentowani — gracze. Te panie mają przecie związki serca i krwi, dzieci, familje, mają zajęcia w życiu inne — a jednak grają. To okropnie!!
Oto i Stanisław usiadł w pośrodku nich, jedną stroną uśmiéchając się jeszcze (nowicjusz) do pięknéj pani w aksamitnéj sukni, wygorsowanéj umyślnie chyba, żeby odwrócić uwagę współgraczy — drugą do podżyłego, jak to po staremu nazywali, orderowego pana. W prawo, w lewo, długim rzędem, stare i młode, kobiéce i męzkie ukazują się fizjonomje. Jedni do wista z zakładami, drudzy do wskrzeszonego bostona, inni do parafjańskiego ćwika usiedli; największa liczba do tak wyśmienicie nazwanego djabełka; który wszystkich przyjmuje, ciśnie do łona i do puli, i szatańsko pobrzękuje złotem.
Cicho już! nagle gwar ustał; rozmowy przerwały się, każdy uważa tylko na karty, a lekki stłumiony wykrzyknik, szepty i westchnienia, niekiedy to posępne zrywają milczenie.
Spójrzcie teraz na twarze, i czytajcie po nich, na ile stopni obrzydliwych, dzielić się może jednéj namiętności wyraz.
Ten ponuro zmarszczył czoło, zacisnął usta, podparł się, wyciągnął szyję — drugi otworzył gębę, wyszczérzył oczy, opuścił ręce bezwładnie, inny jeszcze pasuje się z gniéwem, a udaje obojętność, uśmiécha się i pokaszluje, zagaduje, przedrwiwa; a pod kłamanym śmiéchem, kaszlem, pogadanką, znać tkwiącą głęboko boleść — Ta kobiéta chce oślepić sąsiada sobą, i ma czas być zalotną, choć trudno, aby kto inaczéj jak po ciemku, mógł pokochać tę starą, drżącą za zyskiem babusię — Po pijaństwie, które odéjmuje wszelką godność kobiécie, gra najwięcéj pewnie ją spadla. Najniewinniéjsza gra, buduje się na chciwości, a chciwość jest ze wszystkich passij najobrzydliwsza — cóż dopiéro w téj kobiécie, którą nawykliśmy widziéć ideałem, zawsze ideałem tylko, lub już nie kobiétą?? —
Stanisław, grał z umiarkowaniem i uwagą początkującego, któremu chodzi o zrobienie sobie sławy d’un beau joueur, i o pokazanie się człowiekiem dobrego towarzystwa.
Twarz jego jednak była bladszą niż zwyczajnie, a kolory na niéj występowały jak płomienie — chwilowo — i gasły natychmiast. Rzucał bilety i tak zwane pece z obojętnością, męztwem godném lepszéj sprawy, a przynajmniéj większéj stawki; przechodził dwa, trzy aż do czteréch razy i — wygrywał. Potém z zimną krwią, bez wybuchów radości, nawet bez okazania w oczach i ruchach ukontentowania — zgarniał posunięte mu pieniądze i czekał kolei w milczeniu.
— Pan jesteś nadzwyczaj szczęśliwy, rzekła z uśmiéchem sąsiadka w aksamitnéj sukni, która z pochyloną na piérsi głową a podniesionémi oczyma, z przegiętą szyją, założonémi rękoma, oparta o poręcz krzesła, oczekiwa kolei.
Ce n’est pas le mot madame, odpowiedział Staś na zagadnienie, które po francuzku rzucone było — le bonheur au jeu n’est tout au plus, qu’un demi-bonheur, un pis-aller, une jouissance d’un moment — On s’étourdit et voilà tout.
Oui! mais on s’étourdit si délicieusement! Quelles émotions!
C’est bien vrai — Ceci cst de l’opium à nous — nous le fumons comme les Chinois leur grain aux inspirations mystèrieuses, aux jouissances inconnues.
Une comparaison singulière; — I to powiedziawszy dumając niby, schyliła zupełnie głowę, ale w tém koléj nadeszła, i pochwyciła karty, wysunęła swoją stawkę, poczęła ciągnąć szybko, raz, dwa, za trzecią razą przegrała, i znowu upadła na krzesło, w téj saméj co wprzódy postaci.
Staś ciągnął i przeszedł trzy razy, a wyczerpnąwszy co nazywają chance (bo gra niéma jednego polskiego wyrazu) oddał nieukontentowanemu sąsiadowi.
Prenez garde, Monsieur — odezwała się kobiéta vous devenez si heureux, qn’ incessament la chance tournera indubitablement.
Alors je jouerai petit jeu.
Vous êtes bien heureux d’ètre toujours maitre de soi.
Oh! au jeu Madame — à ce jeu là! Tajemnicze spójrzenie towarzyszyło tajemniczym słowom.
Kobiéta westchnęła; pięknéj sąsiadce nieszczęśliwie szła gra, i za każdą razą zmniéjszała się kupka przed nią leżąca, cieniał woreczek aksamitny.
Wybiła północ, a nikt nie myślał iść spać prócz wygranych, reszta domagała się dłuższéj gry, spodziéwając odegrać jeszcze; na twarzach tych ludzi, malowała się ogniście niespokojność, na szczęśliwych znużenie tylko — jeden czy dwóch może rozjaśnioném obliczem, okazywali dziwnie wielką wygraną.
Koniec gry jest zapewne chwilą najwymówniéj o nieszlachetności jéj świadczącą — Tu każdy nie mierząc już słów, rzuca je często draźliwe, zjadłe, grubjańskie, z najpiękniéjszych ust, z najszlachetniéjszych piérsi wyrywają przekleństwa syczące — na czołach troska, męka, wytężenie, zmordowanie, zużycie! W tych kilku chwilach spożywa się całe lata, siły co by starczyły na pracę, na cierpienia — Często gra jest ciągiem zawodów, a równie jak najszczęśliwsza, więcéj od niéj męczy i wycieńcza.
Gasły światła, niektórym oczy się mrużyły, kobiéty poziéwały széroko — djabełek jeszcze żył, przy gasnących już świécach.
Stanisław wygrywał bez końca.
— To dziwna rzecz, takie szczęście — ozwał się cicho, trochę szydersko, orderowy, podżyły sąsiad Stanisława.
— Pan to znajduje dziwném? odrzekł dosłyszawszy Stanisław, ja bardzo naturalném, gram prawie raz piérwszy.
Nieznajomy w milczeniu, rzucił z ukosa wejrzenie na Stasia; jakby niewierzył temu.
— Pan jednak po mistrzowsku gra!
Po mistrzowsku — powiedziane było z pewnym przyciskiem.
— Pan wiész jak gra jest łatwa, a mianowicie djabełek.
— Radbym się jednak nauczyć takiego szczęścia jak pańskie!
— Spodziéwam się, żywo odparł Staś, że pan nie chcesz mi dać do zrozumienia, że się go mogłem nauczyć?
— A! bynajmniéj śmiejąc się złośliwie, rzekł orderowy — Ale pozwoli się pan przeprosić za moje niezręczne wysłowienie i razem spytać, z kim mam honor mówić.
— Jestem Stanisław.... obywatel z Wołynia.
— Obywatel z Wołynia! powtórzył zawsze dość ironicznie sąsiad.
— Nawzajem.
— Jestem, dość dumnie odrzekł otyły Jegomość, Hrabia Cyranka z Galicji.
— Bardzo mi przyjemnie, do licznych galicyjskich hrabiowskich znajomości, przyłączyć i tak miłą — obojętnie powiedział Staś przez ramię. Jesteśmy tu oba obcy.
— O! ja nie! przerwał Hrabia — mam tu stosunki familijne. I począł cytować imiona wielce głośne, ślicznie brzmiące, ale zniżając nieco z tonu. A pan?
— Ja jak mnie pan Hrabia widzisz, jestem prosto szlachcic, na kilku dobrych wioskach i bez żadnych stosunków w Warszawie.
Tę coraz bardziéj kąsającą rozmowę, która się mogła skończyć nie najlepiéj, przerwało szczęściem rozbiéranie puli, którą męcząc od kilku godzin, nikt nie mógł dobić. Była druga z północy, chcieli się rozchodzić i poczęli obliczać, każdy chował pieniądze, zwracał oko na rozdzielających kupkę złota i papiérów. Niektórzy jak po ciężkim znoju wzdychając, ociérali z potu czoło, inni nie zważając na kobiéty, wyciągali się po długiém skurczeniu na krzesłach — inni jeszcze, pili dla ochłody wodę, szukali kapeluszów, lub wymykali się bez pożegnania niepostrzeżeni. Wychodzono nieporównywając jak z karczmy, nie kiwnąwszy głową nikomu, co może być wygodnie i po angielsku, ale nie jest pewnie, ani po polsku, ani grzecznie. Salon miał minę posępną, krzesła powywracane tam i sam, na ziemi karty, stoły zamazane, twarze spotniałe, u kobiét rozpuszczone loki, pomięte suknie; wszystko przybrało postać zwykłą końcowi wszelkiéj ludzkiéj namiętnéj sprawy — postać smutną i zostawiającą po sobie wrażenie nie miłe.
Stanisław wyszedł z sali, obładowany biletami i pecami, ale zmęczony, smutny i niewiedziéć dla czego niespokojny.




V.
WYJAZD.

ROZDZIAŁ V.



SMUTNE to zawsze życie człowieka, który szczęście osadził całe na zaspokajaniu nigdy nie sytych żądz swoich! bo pohamować je można, ale nakarmić nie podobna. Jest to naczynie Danaid, zawsze pragnące a nigdy pełne — Stanisław zaczynał nareście stan swój moralny pojmować. Razem z przesyceniem wszelkiego rodzaju przyszły tęskne wspomnienia, smutek, odrętwienie. Ale jak zwykle u podobnych mu ludzi, nie wiodło to do nawrócenia, tylko do jakiéjś cichéj rozpaczy. Świat wydawał mu się nikczemnym, wszystko co z niego pochodziło, ciągłym zawodem, życie długą nudą — przebrało się żądz i Stanisław uważać już począł zaspokajanie urojeń swych za próżne kuszenie się o rzecz niepodobną — Bo na końcu wszystkiego, widział zawsze nudę, przesyt i zawód. Zmęczony życiem, ziéwał nad niém, nie pragnąc już nic, nie chcąc się o nic starać, skrzepły, stary, wyziębły. Karusia była dla niego połamaną tylko zabawką; gra w któréj ciągle wygrywał, jednostajną i nudną — miasto męczącém. A jednak nie powracał do domu — Czemu? Ja myślę ze wstydu; nie wiedział jak się z długiego tłómaczyć pobytu, jak się żonie pokazać, chciał na cóś winę zwalić, a nie mógł. Dawno już listy Matyldy, nie czytane, bo się ich lękał, odsuwał, a na widok pieczątki znanéj, dreszcz go przejmował. Obojętny nie rozpieczętował, aby się dowiedziéć o żonie i dziecięciu; a pisząc sam, coraz dziwniéj zimne, czasem prawie gniéwne, bez najmniéjszéj przyczyny, posyłał listy. Ale nareście myśli coraz częściéj o domu nasuwać się zaczęły, myśli o Matyldzie — o synu, o życiu wiejskiém, spokojném, a teraz przez dziwną sprzeczność, wydającém mu się — znośniejszém od miéjskiego. Kilka razy błyskawicą myśl mu przeleciała powrócić, ale na myśl drugą wymówek, łez, jakie go czekały, winy nareście własnéj — niémiał do tego odwagi. August kilka już razy, surowo się doń odzywał, domyślając co trzyma w Warszawie Stanisława. Wystawiał mu przyszłość, którą dobrowolnie zaczerniał, kompromitował, dla swawoli, która już ani wiekowi, ani stanowi jego nie przystawała. Z niesmakiem czytał to Staś i nieodpowiedział nawet.
Z występków swoich porobiwszy już nałogi, choć w poczwarnych miłostkach z Karusią, w grze, w wytwornym stole nie znajdował przyjemności dawnych, trzymał się jednak ich, nie widząc przyczyny porzucenia, bo mu się wszystko jedno zdawało, czy tak czy tak się nudzić, czy tu czy tam męczyć — nudę zaś uważał za nieuchronną dla siebie, za warunek swéj exystencij.
Zmiana moralna w człowieku, zawsze się na twarzy jego, mniéj więcéj wyraźnie odbija i na Stasiu bardzo ją znać było. Zbladły, oczy szkliste i niepewne rzucające wejrzenia, usta nabrzękłe, twarz nalana, chód niespokojny, zmieniły go wielce, ledwie byś uwierzył, że ten człowiek tak prędko mógł tak bardzo postarzéć. Wszystko dla niego zdawało się obojętne. Z szyderskim uśmiéchem przyjmował wiadomości smutne i wesołe, z tymże uśmiéchem mówił o sobie, malując bez wstydu stan swój moralny, opłakany.
Jeśli nie na grze, w większych, mniéjszych domach, bo gra jest wszystkich na nieszczęście klass zabawą — trawił czas po garkuchniach za stołem, z cygarem w ustach, ze zmrużonémi oczyma, gadając o truflach i winie, lub o nowéj przyprawie, potrawie, przysmaku; nareście u Karusi.
Szczebiotanie wesołéj dziewczyny, jéj zalotne minki, jéj rozmowa tak próżna, co dawniéj go nieciérpliwiły trywjalnością swoją, teraz rozrywały. Zawsze milczący słuchał Karusi, czasem poklaskując jéj szałom, swoim zmęczonym niewyraźnym uśmiéchem, Karusia téż wielce się życiem nowém zmieniła — O! do niepoznania — Nabrała śmiałości, bezwstydu prawie, (była to konieczność jéj położenia) nabrała postawy wymuszonéj, zalotniéjszéj jeszcze, ale zalotnéj nie po prostu, z wyszukaniem, z udaniem, z kłamstwem. Ten fałsz zamiast zranić Stasia, śmiészył go tylko, a co go tylko bawiło, w jakikolwiek sposób, temu był rad zawsze, ón co się tak chorobliwie nudził.
Czasami Tymek, przychodził na te wieczory do Karusi ze Stasiem, który się nie okazywał wcale zazdrośnym; a o odwiédzinach tajemnych, częstych bardzo, zupełnie niewiedział. Czasem we troje szli przebrani na Maskaradę, na teatr, w głąb’ loży.
Karusia z bojaźliwéj prostéj dziéweczki, stawała się powoli, prawdziwą już zalotnicą, oszukując Stasia, któremu przysięgała wierność, przyjmując po staremu Tymka, ona dumała o innych, a na ulicy, w Teatrze, rzucała wejrzenia jak wędki, wejrzenia co mówią wyraźnie — głośno — Przyjdź i weź mnie.
Jéj bo już dwóch nie dość było; dwóch dla zalotnicy, to tak jak jeden prawie, a wiadomo jak jeden jest mało! — Staś widział zmianę, ale ón już każdéj zmianie nawet na gorsze, rad był, byle zmianą była. Wybitniéjsza teraz, przy zwiększających się różnego rodzaju pretensjach, zupełna nicość dziéwczęcia — śmiészyła go tylko — Stroił ją coraz wytworniéj, otaczał wymysłami, jedynie aby się przypatrzéć, jakie to na niéj uczyni wrażenie.
Jednego wieczora, siedział na kanapie w pokoju Karoliny, z nogami zarzuconémi na stół (co jeden podróżny francuz za narodowy nasz sposób wygodnego mieszczenia się uważa) — Tymek palił cygaro, w drugim rogu Kanapy, Karusia w nowéj sukni jedwabnéj, która jéj zręczną rysowała kibić, w kólczykach błyszczących, w lokach spadających na łabędzią szyję, w pierścionkach okrywających całe czerwone jéj rączki, w trzewiczkach obcisłych, które często z pod sukni na pokaż wysuwała, z chusteczką białą w ręku stała i uśmiéchała się, poglądając coraz w wiszące z boku zwierciadło.
Staś trącał Tymka, aby mu pocieszne symptomata zalotnictwa pokazać; bo czegóż nie robiła Karusia; to się podnosiła na paluszkach, to okręcała, to przechylała główkę, to zmrużała oczki, rada sobie i czując się piękną.
— Wiész Karo, (tak ją nazywał Stanisław) byłabyś śliczniuchna, żebyś mogła choć na chwilę zapomniéć, żeś taka ładna.
— Doprawdy? spytała figlarnie Karusia, alboż to tylko ten piękny, kto nie wié że piękny?
— Aleś ty śmiészna moja Karo, bo się zupełnie kochasz w sobie —
— Kiedy mnie nikt nie kocha.
— Wieluż potrzeba żeby cię kochało?
— Wielu? wszyscy.
— To trochę za wiele, mnieby się zdawało, że ja powinienem wystarczyć —
— Pan jesteś zazdrośny jak Turek — jak ten Turek co to w teatrze —
— O! gdybym był zazdrosny, czyżbym ci sam sprowadzał twego dawnego kochanka.
Tymek się rozśmiał z przymusem.
— Niéma niebezpieczeństwa, rzekł — nasze się skończyło, a twoje się zaczęło —
Karusia spójrzała ukradkiem na Tymka, jakby mówiła:
— Patrzcie co za kłamca!
— Kiedyś się i wasze skończy! — dodał Tymek.
O! proszęż tego nie gadać — zawołała Karusia — a cóżbym ja poczęła?
— Poczęłabyś co nowego, rzekł Staś obojętnie, i nie płakałabyś pewnie ani dwóch godzin po mnie.
— O! proszę pana, na co to mówić takie rzeczy — pan wiész.
— Ja wiém, że nie płakałabyś pewnie! Chyba, póty, póki by ci się kto drugi nienawinął. A miałabyś ich tyle!
Ostatnie słowa Stasia rozweseliły Karusię, która się rozśmiała i spójrzała w zwierciadło.
— Nie prawda, że mi w téj sukni do twarzy. Matka mnie zrana nie poznała. Brak mi tylko do niéj szalika. Czemu bo pan nie kupi mi szalika?
— Bo nie chcę żebyś wychodziła, a w domu najładniéj ci z gołą szyją — Jak się postarzejesz.
— Ja bo się nie chcę postarzéć!
— Wierzę, ale to już podobno i bez woli twojéj się stanie, moja Karo.
— I na co to, o tém mówić — pan nigdy nic mi wesołego nie powiész — pójdziemy dziś na teatr?
— Nie wiém — podobno nie —
— A! mnie tak nudno!
— Bo nic nie robisz Karo, tylko chodzisz od szuflady do zwierciadła i od zwierciadła do szuflady.
— A cóż będę robić? Spać czy ziéwać! Tak nudno! tak nudno!
— Gdybyś téż sprobowała co robić kiedy?
— Prawda! sprobuję palić cygaro! odpowiedziała Kara i skoczyła do Stasia któremu wyrwała z ust Trabuco, pociągnęła, zakaszlała się, zczerwieniła i rzuciła na podłogę.
— A! co za brzydość?
Zapukano do drzwi.
— Któż to być może? rzekł Staś — Joanna w domu, czyby to były jakie potajemne odwiédziny? I spójrzał na czerwieniejącą Karusię, która się mięszała patrząc na drzwi.
Joanna szeptała cóś tam, a wszyscy na nie patrzali ciekawie.
— To pański służący, odezwała się stara do Stanisława.
— A co tam?
— List jakiś — który żyd umyślny przywiózł.
— O! z domu! zawołał kwaśno Stanisław, biorąc kopertę i obracając ją z gniéwem w ręku.
— Niech czekają i pokój mi dadzą.
Obejrzawszy pieczątkę, poznawszy charakter żony, przeczytawszy pilno na adressie, zachmurzywszy się porzucił list na stół, i obrócił się do Karoliny.
— No, Karo, rzekł — jedziemy z Warszawy. Kara spójrzała na Stasia, na Tymka i odpowiedziała —
— Czyż jedziemy? i po cóż pojedziém?
— Tego i ja dobrze nie wiém, po co jedziemy, zapewne żeby się lepiéj i inaczéj nudzić na wsi — ale pojechać przecie potrzeba.
— Cóż to, to ten list —
O! to nie list! to dawny projekt, który nareście trzeba przyprowadzić do skutku. Dość mam już téj Warszawy. I milcząc rozłamał pieczątkę listu, a wydobywszy go z koperty, obojętnie ze wszystkich stron począł oglądać; nareście otworzył, zamyślił się — czytał.
Piérwszy to list tak uważnie wziął do rąk, od dawna, piérwszy odważył się czytać; był od żony, długi na cztéry strony zapisany i naturalnie smutny, ale nie spodziéwał się znaleść w nim Stanisław, co wyczytał.
— „Ze łzami piszę do ciebie, Stanisławie, poczynała Matylda — ze łzami, jak od dawna pisać przywykłam; ale dzisiaj z gorętszémi niż kiedy. Łzy to po tobie i po naszém dziecięciu.
„Ciebie niéma i aniołek nasz w niebie. Com wyciérpiała, com przetrwała, nie chcę, nie mogę ci opisywać, i na cóż by się to przydało, smutném tylko powtarzaniem boleści, zatruwać ci wesołe chwile. O! muszę myśleć żeś ty tam bardzo szczęśliwy, wesoły, kiedyś tak o twojéj Matyldzie, o dziecku, o domu, o nas wszystkich zapomniał.
Napróżno wieści, listu, obietnicy powrótu czekałam, czekam — ty nawet nieobiecujesz powrócić! Mój Boże — więc tak ci źle, tak ciężko było w domu, tak zobojętniałeś dla nas? I Pan Bóg oboje nas ukarał, mnie za łzy naprzykrzone, ciebie za obojętność — odjął nam jedną pociechę, jedyny skarb matki — Niéma go! niéma — kolébka próżna, pościałka zimna, a ón w trumience śpi z kwiatkami na piérsi, jak ón zwiędłémi przed czasem! Niéma go Stasiu — a w domu pusto, okropnie, cicho. Ja biegam jak szalona — ja rozum tracę —
„Pojmujesz ty to? niéma dziécięcia! niéma naszego dziécięcia — O Boże, jak ja to przeciérpię — jak przetrwam — Tyś mnie opuścił, i ostatnia pociecha wydarta — po cóż ja żyć będę?
Stasiu, na Boga, ulituj się nade mną — pamiętaj, że biorąc mnie z obcego kraju, od familij, od przyjaciół, tyś przysiągł wszystkich i wszystko zastąpić — Jam tu obca, jam najnieszczęśliwsza — odezwij się przynajmniéj, powiédz dla czego mnie opuściłeś, niech wiém za co ciérpię, że mojém ciérpieniem kupuję ci szczęście przynajmniéj! Na Boga — odezwij się — powiédz żeś mnie przestał kochać, ale powiédz. Jam tu obca — ja wrócę do swoich ze łzami memi, bo dla czegóżbym ciebie niémi obojętnego karmić miała? Odezwij się i powiédz żeś szczęśliwy, dasz mi tém siły do wytrwania w boleści. Ale tyś może chory? tyś biédny? Czemuż nie wracasz? czemu nie piszesz?
Stasiu — niéma ach! niéma dziécięcia naszego — tylko com spójrzała szukając go oczyma, i połamaną tylko zobaczyłam zabawkę, całowałam ją ze łzami — ón nie żyje! ón nie żyje — Mój Boże! ratuj matkę — Stanisławie! zlituj się nade mną — ja czuję że umrę“ —
Stanisław czytał i z początku obojętny, doszedłszy do wiadomości o synu, pobladł, serce mu zabiło, mgła przeszła przed oczyma, podparł się, bo czuł że się zsuwa z kanapy — I czytał daléj, ale na ten szczéry wyraz boleści nieopisanéj, od dawna po raz piérwszy, uczuł także ból i zgryzotę rozdziérającą serce — już skończył, a jeszcze oczów nie mógł od listu oderwać i spójrzéć na otaczających, i przemówić do nich.
— Co to jest? spytał Tymek — to cóś okropnego? Co to za list?
— Od żony — odpowiedział słabym głosem Stanisław — jadę do domu.
— A ja? a ja zaszczebiotała Karusia.
Stanisław spójrzał na nią i milczał.
— A ja? wszak jadę?
— Jak chcesz — odpowiedział cicho.
— Mógłbyś mnie porzucić? zawołała z oburzeniem czerwieniejąca Kara.
Ón niémiał siły odpowiedziéć jéj, w téj chwili, po liście żony, po żywém wspomnieniu pięknéj, czystéj jak anioł i idealnéj Matyldy, to stworzenie piękne ale bezwstydne, ale zalotne, zwierzęce — zdało mu się czémś nad błoto brudniejszém i pogardy godném — Karusia była w oczach jego nieznośną tylko, jakiegoś świata podléjszego mieszkanką, wzbudzającą politowanie i wzgardę.
Ani zważał wychodząc Stanisław, że Tymek udając jakoby się wybiérał, u Karoliny pozostał; poleciał do domu, rozkazał pakować, posłał po paszporta do Ratusza, a sam wydawszy dyspozycje ludziom, machinalnie nazad powracał, na wązką uliczkę, gdzie mieszkała Kara. Chciał się z nią ostatecznie rozmówić, a jeśli podobna rozstać; wzdrygał się na myśl wiezienia jéj z sobą — brzydził się nią, swojém postępowaniem — światem, wszystkiém.
Niestety, u ludzi charakteru Stanisława, zmartwienie nie trwa długo, zgryzota nie przechodzi z dnia na dzień, łatwo je zaspać, zapomniéć!
Było już dość późno, z spuszczoną głową, wzdychając Stanisław, wchodził na wschody powoli i pukał do drzwi, znanym Joannie sposobem. Świéciło się dziurką od klucza, a jednak nagłe milczenie wewnątrz nastąpiło jak gdyby wszyscy spali, coś tylko jak szmér głuchy wewnątrz — Stanisław zapukał powtóre, potrzecie, odezwano się chrapliwie, przywleczono do drzwi i stara Joanna powiedziała że Karusia śpi, bo chora na głowę.
— To nic, muszę się z nią widziéć — rzekł Stanisław rzucając oczyma po pokoju, któren oświécała tylko łojówka stojąca w kominie. Za piecem czerniało coś jakby ruchomego, Staś łatwo poznał kryjącego się Tymka — zamknął więc drzwi na klucz, schował go do kieszeni i siadając na kanapie, posłał Joannę zbudzić Karusię.
— To nic, niech przyjdzie, rzekł Staś obojętnie, musiémy się rozmówić — mnie pilno, ja jadę.
Po długiém wahaniu, pąsowa cała, rozebrana zupełnie, w narzuconéj tylko chustce, z minką kwaśną, ukazała się we drzwiach Karusia, mrucząc po cichu:
— Mnie się tak chce spać — mnie tak boli głowa.
— Ja téż długo, nie będę cię męczyć rozmową, rzekł Staś — Wziąłem cię Karo dla siebie, to mi przyznasz, obsypałem jak mogłem, czém chciałaś, tyś mnie zwodziła, nie dziwuj się że cię porzucam — Bądź zdrowa.
— Ja zwodziłam! ja zwodziłam! mówiła płacząc Karusia.
— Tymku! jakeś mój przyjaciel, wytłumacz jéj to, rzekł Staś wstając z kanapy, niémam ci za złe zdrady — oddałeś mi za swoje — kwita — Owszem, dziękuję — uwalniasz mnie od ciężaru.
Karolina skryła się płacząc do drugiego pokoju, a Tymek wysunął z za pieca, mało zmięszany.
— Pożegnajmy się, bo jak świt wyjeżdżam, rzekł Staś — chętnie ci przebaczam, jakeś ty mnie przebaczył wprzód, ale proszę abyś mi za złe niémiał, że ci Karę do szyi uwiązaną zostawuję!
— Do licha! wybąknął Tymek — to niegodnie tak podchodzić ludzi — to niegodnie! I uśmiéchał się, ale wymuszenie, dziko.
— Zostawuję, dorzucił Stanisław, mieszkanie zapłacone, sukienki i cacka Karusi na pamiątkę — Bądźcie mi zdrowi — A! przecież jestem swobodny!
I wybiegł oddychając lżéj na ulicę; wrócił do domu, znużony padł i zasnął.
Nad rankiem, dzwoniły już konie pocztowe na dziedzińcu, a Staś jeszcze spał — a u drzwi jego, kilka osób czekały przebudzenia. Cała rodzina Karoliny wiedziała już o wczorajszym wypadku, oznajmiono matce, dano wiedziéć braciom, wszyscy biegli ratować opuszczoną. Napróżno słudzy odpędzali ode drzwi, z Wickiem na czele nie można się ich pozbyć było. Zaledwie przebudził się Stanisław, już przebiwszy się przez sługi, wrzeszczeli u jego łóżka. Wstyd i gniéw nim miotał — groźby i łajania nic nie pomagały, potrzeba się było układać znowu.
— A teraz wy ją opuszczacie! wy ją porzucacie na bruku! wołała matka, uwiódłszy nieszczęśliwą, skorzystawszy z jéj niewinności i młodości. Ona w takim stanie — to niegodnie!
— Zapytajcie ją o jéj niewinność — zakrzyczał Staś i kto był u niéj wczora.
— A co to ma do tego? odparł Wicek, a kto ją popsuł, kiedy nie wy paniczyku, kiedy nie wy! A co nam do tego? Wy ją teraz myślicie nam na karku posadzić! o z tego nic! jakeście ją wzięli, tak ją wieźcie z sobą.
Napróżno wysilał się na przekonanie Staś, zakrzyczeli go, zahukali, i domagając się zabrania Karoliny, napełniali wrzaskiem dom cały. Ludzie obcy się pozbiegali, stali we drzwiach, podsłuchiwali, Stanisław płonął wstydem.
— Zrobię, rzekł nareście co chcecie, zapłacę, zabiorę, ale dajcie mi pokój!
I rwał sobie włosy z głowy.
— O! nie! nie! zaraz róbcie co macie robić, bo potém gonić was, gdy wyjedziecie, nie będziémy.
— Co chcecie? spytał Staś.
— Niech ją pan bierze — niechaj bierze — ona chce jechać —
— Nie wezmę! nie mogę! co chcecie żebym wam zapłacił?
Tu począł się krzykliwy, obrzydły targ, zakończony brzękiem piéniędzy i śmiéchem Wicka, matka i bracia odeszli nareście uspokojeni na pozór.
Stanisłsw ubiérał się, aby co prędzéj uciéc z miasta.
Znowu pukanie do drzwi, znowu głosy płaczliwe pod niémi — Sługa wyjrzał i wcisnęła się matka wiodąc za sobą, zapłakaną, zaczerwienioną od wstydu Karolinę.
Karusia łkając padła mu do nóg —
— Pan mnie opuszcza! pan mnie porzuca nieszczęśliwą!
— Nie ja, ty mnie opuściłaś — daj mi pokój i idź ode mnie —
— Panie, ja zginę —
— Ona się zwala z pańskiéj przyczyny, gdyby nie pan, slużyłaby dotąd poczciwie, a teraz — ona zginie.
— Cóżem ja winien, że nie umiała się szanować? Nie wymawiam jéj tego, co było wprzód, ale co teraz, czegom był sam świadkiem — Podobał jéj się inny, zostawiam ją z nim — o cóż chodzi?
A Karusia zachodziła się od płaczu.
Stanisław zawinął z niecierpliwością kilka dukatów w papiér i rzucił jéj na kolana.
— Na, masz i idź sobie —
— Ja nie chcę piéniędzy! Ja pana kocham — ja nic nie winna — zawoła Kara.
— Ja nie widziałam tego pana, ón się schował sam, ja nie wiedziałam nawet, że tam był, to Joanna go schowała.
— Dajcie mi pokój! dajcie mi pokój! — krzyczał w rozpaczy Stanisław — koni! koni!
— Konie gotowe! wszystko gotowe!
Staś pochwycił kapelusz, płaszcz narzucił i pędził się do drzwi, ale na drodze klęczała ze złożonémi rękami Karusia i patrzała na niego we łzach; a tak jéj było pięknie ze łzami, tak ją zarumienił płacz, tak wyexaltował udany czy prawdziwy smutek! I uczepiła się płaszcza jego i pociągnęła za nim.
— Czego chcesz ode mnie? czego chcesz? puść mnie — Karo! Ja cię wziąć nie mogę!
— Panie — ja pójdę piechotą — ja twoja, ty mnie nie opuścisz.
— Co ci się stało? tyś szalona! małoż ci zostaje ludzi, młodzieży, życia, roskoszy, swawoli — Jaż jeden jestem na świecie?
— Ty jeden! ty jeden! i płakała.
Stanisław nie wiedział już co robić, targał się stojąc na miejscu, potém dobył jeszcze piéniędzy i włożył je w ręce Karolinie.
— Bądź zdrowa — rzekł, bądź zdrowa, co roku przyślę ci tyle — bądź zdrowa.
I wyrwał się nareście pędem biegąc do powozu, któren zatrzaśnięty za nim potoczył się z hukiem po bruku, ku Pradze — ku rodzinie — Stanisław siedział w nim, senny, rozmarzony, nie przytomny, zmęczony wzruszeniami i osłupiały patrzał a nie widział migającéj mu raz ostatni Warszawy, nie słyszał huku miejskiego, i gwaru — cały był w sobie, w roztarganych i poplątanych myślach.
Co robiła Karusia?
Ona płacząc liczyła Stasiowe dukaty z matką i powtarzała za każdym:
— Tak mnie porzucił! tak mnie porzucił!
I płakała — prawie do samego południa — po południu przyszedł Tymek.




VI.
KONIEC POWIEŚCI.

ROZDZIAŁ VI.



w PODRÓŻY niecierpliwość rośnie, w miarę jak się zbliżamy do celu; niecierpliwość jeśli go pożądamy, strach, jeśli się go boim, póki daleko, daleko — cel ten mglisto się maluje, patrzym obojętnym okiem, zimno o nim rozmyślając; bliżéj to serce bije, piersi się podnoszą, łzy na oczy, lub uśmiéch na twarz występuje — a ostatnich kilka kroków dłuższe są od całych dni w początku podróży.
Wiele to strachu, gdy się do końca podróży, do domu zbliżamy — wszystko się nam wydaje dziwném, wszystko nie zwyczajném, lękamy się co krok, jakiéjś wieści, czegoś złego, co spaść na nas może! każdy dym pożarem dla nas, każdy śpiéw pogrzebem, każdy krzyk jękiem się zdaje; bo dość godziny niebytności, aby do domu zawitał pożar, śmierć i jęki. Jesteśmy zawsze na łasce losu, zawieszeni w bojaźni i niepewności jutra — nawet następnéj godziny.
Z takiémi uczuciami dojeżdża zwykle nawet najobojętniéjszy człowiek do domu, nawet ten, kto niechętnie powraca, i zostawił za sobą, związki tém ponętniéjsze że występne. Dom, ta żółwia skorupa nasza, ten kawał ziemi na którym żyjemy, zajmują nawet najzimniéjszych — Człek wrasta gdzie dłużéj posiedzi, sercem, uczuciem, a wreście nałogiem.
Pokazały się na dalekim horyzoncie ciemniejące drzewa, jeszcze mało co liśćmi okryte, zabielał dom, zazieleniały łąki, zasiniały wody, i na widok ich, Stanisław zadrżał, uczuł że kochał miejsce to, że miał jeszcze w sercu przywiązanie jakieś bez imienia dla Matyldy, że dziécię jego, którego już tu nie zastanie — drogie mu było.
Kilka miesięcy czasu, zmian tyle — a na duszy i sercu takie rany, taki wstyd samego siebie, takie zużycie, spodlenie, zobojętnienie na wszystko! kilka miesięcy, a ón wycieńczony, ona smutna i płacząca, dziécię w grobie — przyszłość? przyszłość szara, długa, ciężka jak całun, wielkim krzyżem cierpienia przeszyta w szérz i wzdłuż.
Oto już wyglądają wyraźniéj i drzewa ogrodu i świécące okna domu i chaty wsi rzuconéj po wzgórku i pola zazielenione — policzyć można wszystko, pokazać ścieżki, zobaczyć okna otwarte, poznać przechodzących ludzi — Tam w rogu domu, okno zamknięte, to okno pokoju Matyldy — Wiosna tak ciepła, tak piękna, powiew wiatru tak łagodny, dla czegóż ono zamknięte, zasłonione? To drugie obok, to okno pokoju dziecka i Staś nie pyta, dla czego széroko otwarte. Ptaszek wyleciał, klatkę odemknęli — Pusto! pusto! Na ganku nie widać ludzi, w dziedzińcu niéma ruchu, nigdzie śladów życia, jakby tu wszystko zamarło z tém dziécięciem co zeszło do grobu.
Już Stanisław wjechał w ulicę wiodącą do domu — a nikogo jeszcze znajomego nie spotkał. Na mostku stał u krynicy dziad z siwą brodą, który tam jałmużny prosił. Poruszony mimowolnie, rzucił mu Stanisław piéniądz, a stary schylając się — rzekł:
— Boże dopomóż!
W sam czas przychodziło życzenie, bo ciężki był powrót do domu, bo pełen wstydu, z oblaném czerwonością czołem, zbliżał się doń Stanisław.
Już wjeżdżali w dziedziniec, a jeszcze nikogo. Przecież poznać musieli powóz, ludzi, przecież by przeczuł któś powracającego — nie było nawet komu wrót otworzyć. Stanęli u ganku — cisza i drzwi zaparte, tylko psy podwórzowe ze szczekaniem przybiegły i skomléć radośnie zaczęły.
Stanisław wysiadł oglądając się niespokojnie, szukając kogóś żeby spytać o Matyldę i bojąc się coś strasznego dowiedziéć.
Nareście szczekanie psów, zbudziło ludzi którzy ciekawie z officyn wyglądać poczęli, i wpatrywać się w powóz i przybyłych. Stary sługa z kluczami pośpieszył do ganku.
— Gdzie pani?
— Niéma panie, rzekł schylając się do kolan.
— Gdzież jest?
— Wyjechała dni dwa temu —
— Z kim?
— Sama.
— Dokąd?
— Niewiém — Jest tu list do pana.
I począł dobiérać kluczy, otwiérać sieni i pokoje, wzdychając. Ludzie szeptali cóś po cichu do siebie — Stanisław chmurny wszedł do pustego opuszczonego domu, w którym już czuć było nie zamieszkanie, w którym przykro do serca mówiła, tylą pamiątkami jeszcze wysłana pustka.
W saloniku zwiędły kwiaty na stole i wyschła woda w szklance, pył pokrył roztwartą xiążkę, krosienka stały w oknie odarte z roboty, fortepian zamknięty i pokryty suknem. Zégar nad kominem ukazywał dziwną jakąś starą godzinę, może godzinę wyjazdu Matyldy, może śmierci dziécięcia? — A cicho, cicho jak w trumnie — Firanki pospuszczane do dołu, przepuszczały pół-dzień tylko — Obok rozsunięte krzesła, spopielałe drzewka na kominie, podarty list zwęglony, okazywały że tu niedawno jeszcze, któś siedział — W kąciku stała lalka połamana, zabawka dziecka, co się już krzyżykiem tylko na piérsi leżącym i kwiaty swojego wianuszka śmiertelnego, bawiło.
Na sofie zasłona od kapelusza zielona, rzucona i zmięta.
W pokoju dziécięcia pusta kolébka, na wieki pusta wisiała jeszcze — stały resztki zabawek, leżała pościałka biała, czépeczek nocny jeszcze formę główki malujący.
Okno otwarte, w oknie świérgotał wędrowny wróbel, obojętnie, wesoło.
W Matyldy pokoju, wszystko jeszcze porozrzucane w nieładzie, tylko kwiaty przyciérpiały opuszczone i pospuszczały liście, pył, to piętno zniszczenia i szata śmierci, rozesłał się wszędzie tłumiąc barwy, zjadając połyski, gasząc kolory.
Dwa małe trzewiczki rzucone w pośrodku, stały, jak wyciśnięty ślad na piasku, suknia leżała na krześle — Wszystko jak było, tylko bez życia, zimne, puste, bezduszne — Stanisław nie znalazł na ścianie minjatury swojéj, która tam zwykle wisiała; drżącą ręką rozłamał pieczątkę listu podanego, usiadł i czytał:
„Stanisławie! — Napróżno bym cię czekała, ty nie wrócisz już do mnie, dla mnie — ty czekasz może, abym cię pożegnała na zawsze, abym komuś szczęśliwszemu, zostawiła wolne miéjsce — Ja jadę — ja uciekam, bo dłużéj tu żyć bez ciebie, bez dziecka, bez nadziei szczęścia, bez swoich i rodziny niemogę — O! niémogę — przebacz mi, jeśli ci na co Matylda mogła być jeszcze potrzebną, jeśli spodziéwałeś się ją znaleść — Przebacz — Ty nie wiész ilem przeżyła ciężkich chwil sama jedna, u łoża chorego dziecka, potém u próżnéj kolébki, potém ze wspomnieniem co mnie dusiło, co mi łzy odbiérało a serce cisnęło. — Mogłam że pozostać tu dłużéj? Wołałam do ciebie, napróżno i zawsze napróżno, tyś mego głosu nie słyszał, słyszéć nie chciał, po cóż ja tobie? Jam ci tylko zawadą, jam ci tylko przeszkodą do szczęścia zapewne — A! daj ci je Boże! daj Boże — i dłuższe niż nasze.
Gdybyś miał dla mnie uczucia trochę, choćby wdzięczności za ofiary, choćby pamięci na miłość, ty byś był przybiegł do mnie w chwili, gdym zrozpaczona słabością dziécięcia, na kolanach cię o jedyną pociechę błagała? Tyś nie odpisał! niewrócił!
Z domu tylko chciałeś piéniędzy — rozkazywałeś przysyłać je — a nigdyś nawet o mnie, o dziécię nie spytał. Nie sąż to dowody, że się już nic od ciebie spodziéwać, niczego po tobie oczekiwać nie mogę?
Długo walczyłam z sobą, chciałam pozostać na miejscu, ale nad siły moje było, stać i czekać tam, gdzie cień utraconego aniołka, błąkał się jeszcze; nad siły moje patrzéć na pustą kolébkę, a usunąć ją cóż pomogło? — Stasiu — ja wracam do swoich, daleko od twego kraju, w któren wbiegłam z nadzieją, z którego wychodzę ze łzami — wracam do nich, oni mnie przyjmą jeszcze, przyjmą biédną wdowę. Ja im nie powiém żeś mnie opuścił, porzucił, ja im powiém, żeś umarł, niech cię nie przeklinają, niech płaczą nad tobą — Bądź zdrów na zawsze Stanisławie — a jeśli możesz, wspomnij o mnie, choćby przy inszéj szczęśliwszéj, aniołek nasz niech modli się za ciebie do Boga — Bądź szczęśliwy!“
Długo oczom swoim niewierząc, czytał i odczytywał Stanisław — Co uczuł, wyrazić trudno, uczucia jego tak były pomięszane, że ani ón z nich, ani kto inny mógł by był zdać sprawę — Dziwne myśli pędziły jedna za drugą po głowie.
— Kiedy wyjechała pani, kiedy wyjechała? spytał żywo sługi.
— Dwa dni temu.
— W którą stronę?
— Niewiém panie.
— Co mówiła odjeżdżając?
— Nic panie — płakała — żegnała się tylko, była chora.
— Z kim, jakiémi końmi wyjechała?
— Najętémi.
Szybko rzucił kilka słów na papiér i oddał słudze.
— Pan August jest niedaleko, niech siądzie na koń ktokolwiek i śpieszy po niego.
Stanisław sam dać sobie rady nieumiał, potrzebował się oprzéć o kogoś, wysłał więc po wuja, będąc pewien że ten go nieopuści.
Męczyło go opustoszenie domu, głuche milczenie do koła, i wyniósł się do ogrodu, do altany, gdzie rzuciwszy na łóżko, uczuł dreszcz, gorączkę, i chwytającą go za mózg, za piérsi chorobę, która jako następstwo przeszłego życia i teraźniéjszych cierpień, przychodziła.
O mary gorączkowe! o fantazmata snu chorych! kto was odmaluje, kto dziwaczne plątaniny myśli, obrazów, postaci, barw, splecionych w jedno okropne widzenie — opowié! Ni słowy, ni barwami, ni dźwięki, dziwnego tego nie podobna oddać obrazu. Napróżno wysila się człowiek wybrnąć z niego, pochwytać nici porwane wszystkich związków, szaleją w mózgu wspomnienia, powracają się myśli, chichoczą szyderstwa, błyskają dawno zapomniane postaci ludzkie i nie ludzkie. Za mgłami widać lata młodsze, widać inne życie, ale pokrajane ogromną poczwarą stojącą na przedzie i zasłaniającą je cielskiem swojém, potém mówią do ciebie umarli, śmieją ci się wrogi twoje, klną przyjaciele, otaczają nieznajomi. I w chwili mieni się widok na salę balową; w któréj ty leżysz pod muzyką, na łożu boleści z rozbitą głową, nagi jak żebrak — A do ciebie przychodzą kobiéty strojne i podają ci ręce i śmieją ci się — Tam obwalił się róg sali, widać chmurę, na niéj czerwone słońce bez promieni, bez światła, jak węgiel zgasły w kominie, po niebie pręgi żółte, niebieskie, czarne i ogromny ptak leci, machając nad głową skrzydłami — Tyś już w teatrze w loży, a loża wisi nad wzburzoném morzem, które o nią bije falami, teatr, to twoja izdebka, gdzieś studenckie przebył lata — A z okna jéj, widać okno sąsiadki, okno twéj pierwszéj kochanki.
I przez słodkie marzenia, leją się w poprzek czarne, po czarnych jasne — bez końca! bez końca — O męko straszna! niewypowiedziana, widziéć tak całe życie swoje potłuczone i zmięszane jak kawałki różnofarbnych szkieł.
August stał już u łoża Stanisława, i poglądał z litością, z uczuciem boleści na niego.
— Taka była matka twoja, taki los matki, taki syna, jéj dziedzica — Zawsze szaléć, zawodzić się i cierpiéć, a zawsze probować szczęścia! Zawsze je tak tylko pojmować.
I łzy stanęły mu w oczach.
— Dom pusty, dziecko umarło, żona uciekła nie mogąc wytrzymać opuszczenia i tęsknoty — tyś wrócił, aby upaść na łoże choroby bezprzytomny — Biédny Stanisławie! biédny!
I łza zakręciła się w oczach Augusta, który się oparł na ręku, dał jéj płynąć po twarzy, dumał.
Stanisławowi z ust wybiegały dziwne słowa, malujące co się w głowie jego nieszczęśliwéj działo — Na przemiany śmiał się, kłócił, grał, żartował i łajał i wołał po imieniu dziécięcia.
Augustowi włosy powstawały na głowie — czekał lekarza, siedział przy chorym, ale ten obłąd jego myśli, zaczynał mięszać własne jego wyobrażenia. Czuł jakby i jemu gorączka ćmiła pojęcia; wyszedł się otrząsnąć z niéj do ogrodu, ale dochodzący go z daleka głos Stasia, przeszywał serce.
Nareście przybył lekarz, a rachując jak zwykle na młodość, wziął się do ratowania chorego. Tym czasem i August przeczytał list Matyldy, rozpytał ludzi, rozesłał posłańców, zaklinając ją aby do domu wracała. Odmalował w swych listach stan siostrzeńca i żal jego szczéry, któren go prawie do obłąkania doprowadzał. Rachował na to, że Matylda kochała jeszcze i wrócić musiała, odebrawszy tak gorące wezwanie. Ale gdzież jéj szukać? jak znaleść?
Stasia tym czasem pocieszał nadzieją jéj powrotu, zapewniając o tém, w co sam nie mógł wierzyć jeszcze. Gorączka opuściła go już była, ale pozostało osłabienie, smutek głęboki i obojętność milcząca. — Na chwilę pozostać sam nie mógł, samotność dusiła go i zabijała.
Wołał ludzi, drżąc prosił, ażeby go nie porzucali, oglądał się do koła obłąkanym wzrokiem, jakby się obawiał spotkać postać jakąś straszną przed sobą.
Napróżno August starał się rozmaitemi sposoby wywiéść go z tego smutku, umysłowego upadku i bojaźni, Stanisław martwy był na wszystko — Odzyskując potrosze sił, nie odzyskiwał prawie odwagi — lękał się wszystkiego jak dziecko, drżał na najlżéjszy szelest, a daleki krzyk przerażał go i bladością okrywał. O cóż się jeszcze lękał?
— Biédny Staś, myślał August — przeżył siebie i młodość swoją, którą nie używszy wyczerpał — co za przyszłość — jeśli jest dla niego jeszcze przyszłość jaka!
Posłańcy wrócili, nie spotkawszy nigdzie Matyldy, nie dostawszy wieści o niéj żadnéj. Listy adressowane w różne strony, pozostały bez odpowiedzi — Stanisław zdawało się że o niéj zapomniał, a przynajmniéj nie wspominał nigdy.
Tak upłynęła smutno, wesoła dla świata całego, zielona, woniejąca wiosna, tak przeszło lato jeszcze. August pomimo egoizmu, o który go prześladowano całe życie, nieskarżąc się, nie wymawiając nigdy poświęcenia, pozostał przy Stasiu chorym, smutnym, milczącym, sam jeden — Ale starzał i upadał na siłach widocznie — Swobodny umysł jego, tracił właściwą sobie wesołość dawniéjszą, pogląd na rzeczy, co go cechował wprzódy — oczy gasły, włosy siwiéć zaczęły. Zaoszczędzona resztka żywota i siły, w ostatniéj walce i poświęceniu, zużyła się do kropli.
Stanisław w miarę prawie, jak wuj tracił siły i zdrowie, powoli je odzyskiwał, zawsze smutny, rozdraźniony a więc bojaźliwy, przychodził jednak widocznie do siebie. Lekarz to przypisywał lekom, August swemu staraniu — ale czas jeden tylko dokonać mógł powolnie, czego ni leki, ani starania nie dokazały; czas, ten największy z lekarzy, najskuteczniéjszy pocieszyciel ludzi, sypiący z jednéj ręki nadzieję, z drugiéj zapomnienie.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Warszawa dnia 21 Lipca 18..

Kochany Stasiu!
Chętka mnie wzięła napisać do ciebie, chociaż niewiém wcale, jak mój list przyjmiesz. Bóg cię tam wié, jakim okiem na mnie wyjeżdżając patrzałeś! Ta przeklęta Karusia szyki naszéj przyjaźni pomięszała; ale nie myślę jednakże, żebyś trwał w rankorze dla mnie? Nieprawdaż — Tyś mnie ją wziął, ja jak do swojéj wieczorami czasem zaglądałem, cóż może być naturalniéjszego? A więc zgoda, kochany Stasiu.
Możnaż tak było nagle opuszczać nasze kochane miasteczko? tak nagle jakby z niejaką ku niemu urazą? Co my winni żeś ty się przejadł i niestrawności dostał, czy jakichś tam zgryzot, które wychodzą zawsze na niestrawność sumienia. Żal mi ciebie, że znowu nudzić się musisz na wsi nieboraku, około nieuchronnych kop, pługów, zasiéwu, wielce użytecznych rzeczy (nie przeczę) au point de vue social et economique, ale zabójczych, gdy ci ciężą na karku i na głowie, jak jarzmo wołowi.
Chwalicie się waszą swobodą wiejską! O! mój Boże, cóż to za nudna swoboda! co to za nieznośne szczęście; zawsze mi się ono takie nawet w eklogach Wirgiljusza i sielankach Gessnera wydawało. Miasto, miasto, to życie, to postęp, to ruch, z niego nauka, wynalazki, natchnienie wyléwają się jak z ogniska. Wy — co jesteście? nasi poddani, co pracujecie na nas tylko i nudzicie się na rachunek wspólny. Ale co wy nam dajecie pracą, to my wam oddajemy oświatą, która przez nas płynie do was. Wyśmienicie, żem wspomniał o oświacie, naturalnie i konsekwentnie (wyraz którego ciérpiéć nie mogę) przychodzi mi na myśl mój dziennik. Czy uwierzysz? był na najlepszym stopniu, w najświetniéjszych nadziejach, i znowu, mamli prawdę rzec, ultimis spirat. Boję się żeby nóg nie zadarł. Noszę się z nim od drukarni do drukarni, zmieniam format, papiér, druk, plan, ducha, i téj niegodziwéj, twardéj jak kamień publiczności naszéj, poruszyć nie mogę. Napróżno sam sobie panegiryki piszę, i otwarcie i w listach niby nadesłanych z prowincij, nic nie pomaga.
Jakiś przeklon, że się tak wysłowię, wisi nad nieszczęsnym Dziennikiem, któremu napróżno ty i pani Natalja, tak skuteczną nieśliście pomoc — Kollaboratorowie się odsuwają, prenumeratorów ani słychać, pustki w kieszeni — czuję trupa. Ale to nic, jak tylko Dziennik définitive wychodzić przestanie, funduję drugi, i będę walczył, póki albo które z moich dzieci nie wyhoduje się na słusznego człowieka, albo ja sam, nie zginę.
Możebyś chciał wiedziéć co u nas słychać? Ja wydałem Monografją jakąś, któréj tytułu dobrze nie pamiętam, musiałem to uczynić na usilne prośby xięgarza, który do podpisania jej potrzebował choć trochę znanego nazwiska. Florek wydrukował dwa tomy poezij, wielce dziwacznych, ale zupełnie bez sensu; więcéj w nich pretensij niż liter drukowanych, pani Zenejda jakiś zbiorek powieści, nie wiém żółtych czy cynamonowych, ale niechybnie spłowiałych, pani Koralja rozprawę o palimpsestach i rękopismach herkulańskich, z uczonémi notami o kodexie krakowskim Cycerona xięgi de Republica, (który nie exystuje). Professor, tłumaczenie Lukrecjusza, Szatan podróże po ziarnku piasku; Kapitan, drammat, tłumaczony przez kogoś innego ze Scribe i Melleville, pan Skórski wiązankę dyplomatów z XIII i XIV wieku i t. d. i t. d.
Widzisz że pracujemy jak woły, w Dziennikach naszych coraz mniéj złości, a coraz więcéj prawdy; dzieł kobiécych mnóstwo; lękam się mocno o rodzaj ludzki, bo jeśli to daléj potrwa, literatura zyskać na tém, ale ludność stracić może. Wszystkie literatki, wiele tu ich jest, wyścigają się w zawody, na polu sławy nieśmiertelnéj. (Sława nieśmiertelna trwa najczęściéj dwa tygodnie na dwóch ulicach i to niecałych). Cóż ci więcéj mam donieść?
Mieliśmy tu wystawę malarską, nędzną jak możesz sobie wyobrazić, ja się na tém nieznam, ale słyszałem od ludzi, którzy nie lepiéj ode mnie na tém się znają, że nędzna i mówię — nędzna, bo jak wiész, u nas nigdy nic dobrego być nie może. To reguła! my jedni tak jesteśmy skromni, że zawsze najgorzéj o sobie mówiémy. Twego znajomego Leonarda, obrazy zawieszone w najciemniéjszym kącie, odznaczały się irritując ciekawość — bo nic widać nie było na nich, nawet w południe.
Brat Leonarda Robert, wydał nareście bezimiennie w Lipsku, cudnie piękny poemat, ale się go wypiéra, bo wié, że gdyby się to rozeszło, mogło by mu szkodzić do awansu. Siostra ich poszła za mąż wyśmienicie, za jakiegoś młokosa bogatego, który Leonardowi daje podobno piéniądze na podróż do Włoch, powróci wielkim artystą niechybnie, co daj Boże.
Hrabia Mecenas, który tu jeszcze między nami gości, daje wyśmienite literackie obiady, z wymysłami przedziwnémi, konceptami nieoszacowanémi — ale prócz obiadów, nic nikomu podobno nie daje. Sprowadza statuetki z Paryża i albumy angielskie — a — Nie chcę więcéj o nim pisać, żebyś nie pomyślał że zemsta przezemnie gada, bo tak jest w istocie.
Nadesłany tu rękopism romansu pani Natalij, autorki sławnych poezij, postąpi wkrótce do druku. Nasze panie chwalą go tak, że możnaby myśléć i lękać się, iż zupełnie nic nie wart. Ja jednak sądzę że nie; zobaczemy, gotuję łokciowy rozbiór, w którym wysypię pochwalnych formuł, wiele ich znajdę pod ręką.
Co do mnie, żyję jak żyłem, biéduję i walczę, czy téż kiedy na wiérzch nie wypłynę, z jaką szczęśliwą falą — Utinam! Ale tymczasem długów mam po uszy i to całe moje mienie — Czas mój spływa, na projektach, na redagowaniu dziennika, w którym coraz więcéj sam pisać różnie się podpisując, muszę; na gawędce w kochanéj kawiarni. Wiész że Julka nietylko doskonale zastąpiła Karusię, ale ją dla mnie przeszła. Nie bardzo ładna i to właśnie dobrze, dla mnie to prawie wszystko jedno, a konkurencij się nie lękam.
Co Karusia to świetny los zrobiła! powinna ci całe życie być wdzięczną, żeś ją od kominka i garnuszków wywiódł na świat i popchnął między ludzi.
Wprawdzie mógłbym się dopomniéć o honor początkowéj jéj edukacij, ale ci ustępuję przez wzgląd na krok stanowczy, co mi tyle i kłopotu i piéniędzy kosztował.
Po twoim wyjeździe zdawało się z początku, że ten ciężar spadnie na mnie, ale Kara doskonale wiedziała, żem goły, a mając mieszkanie zapłacone, stroiki sliczne, piéniędzy z twojéj łaski dosyć na początek, puściła się w świat, za moją radą. Wystąpiła po krótkiém przysposobieniu w teatrze, jako artystka nie pospolita, rozwinął się w niéj talent, któren nie wiém z kąd się wziął, bo była między nami mówiąc głupiuteńka. Za piérwszém wystąpieniem, przyjęta nadzwyczaj pochlebnie, odrazu zachwyciła wszystkich. Starsi kawalerowie poszaleli za nią i w tydzień miała apartament umeblowany, wyzłacany, kapiący złoceniami, frenzlami, zwierciadły, miała brylanciki, axamitne suknie, powóz i ludzi. Ale to nic jeszcze, to nic. Czekaj!
Protektor nie nacieszywszy się nią, umarł i zapisał jéj in articulo mortis płaczącéj u łoża (bo o łzy jéj nie trudno) — sto tysięcy. To był już dosyć nie szpetny kapitalik na początek — Do prawdy nie wiém zkąd jéj przyszedł rozum że tego nie straciła — Wychodzi, powiadają, za mąż bardzo świetnie, i przyszły jéj mąż zaczął od tego, że jéj kazał dawać lekcje francuzkiego języka — Dziewczyna aż płacze a uczy się. Wkrótce ujrzemy ją może w najpiérwszych salonach. Ależ to ładna, ładna. Gdybyś jéj widział twarz, jak trochę ciała nabrała, rozwinęła się, złóżyła, cudowna! Tak to wszystko prędko! tak prędko — Otóż to szczęście kiedy szczęście. Ja z moim dziennikiem nigdy nie zrobię tego, co ona z swoją twarzyczką i nóżką — Co to za szkoda, żem się nieurodził z małą nóżką! możeby to i mnie na co się przydało!
Mary, nasz sławny restaurator, który jak wiész kolossalną robi fortunę na polskich żołądkach, jeździł do Francyi, przywiózł z sobą arcy-ważny traktat nowy — Des entrées chaudes, kuchnia jego jak zawsze, wyborna. Trufle u nas drogie i brak ich powszechnie czuć się daje, również jak jenjuszów, czy nie moglibyście nam obojga po kilka pudów nadesłać?
P. S. tylko co widziałem Karę, bo trzeba ci wiedziéć, że zatrzymała imie przez ciebie nadane, a ja ją nazywam Karą boską! na co zasługuje ode mnie — Kazała ci się kłaniać, łza swiéciła w jéj óczku, rumieniła się gdy to mówiła! Nie podałeś ręki niewdzięcznéj, kto wié, możecie się gdzie niespodzianie spotkać za lat kilka! A! a! śmiech mnie porywa na tę myśl — Biédny ten mąż, a takie poczciwie głupie człowieczysko, że mu się zdaje, iż z niéj zrobi żywą cnotę. Marzy mu się reabilitacja à la Marion Delorme.
Jeszcze słówko — Kara śpiéwa jak anioł, głos ma cudowny, czysty i tak mówiący, że cię do głębi porusza.
Wszystko się w niéj razem porozwijało nawet głowa! Adio. —



Nadeszła jesień, zawsze smutna i żółta i dżdżysta i ubrana w te nieznośne szare płachty chmur, za któremi niebios nie widać.
Stanisław odzyskiwał siły powolnie, August je tracił, ten człowiek przywykły do oszczędzania się, do pilności i troskliwości nad sobą, w piérwszém strapieniu i pracy — upadł na duchu i ciele. Zestarzał w oka mgnieniu. Na twarzy Stanisława zakwitało znowu życie, zdrowie, a choć humor nie zmieniał się jeszcze, cóż dziwnego? August i humor i siły i zdrowie stracił — Na ówczas przyszła kolej na Stasia pielęgnować wuja i troskać się o niego — Dopełnił téż przynajmniéj ten raz obowiązku jak był powinien — Nie rozdzielali się już i razem prawie ciągle na wsi, u siebie, mało w świat się puszczając i towarzystwa, siedzieli.
Rozmowa, przechadzka, kwiaty i ogród, które oba polubili, polowanie, xiążki, zajmowały im długie jednak i tęskne dnie. Cień Matyldy zdawał się i tu ich ścigać, oba za nią tęsknili, ale żaden nieodważył się przemówić i nosząc ten ciężar na sercach, nie podzielony, niewyjawiony, czuli go podwójnie. Stanisław pisał kilka listów do Matyldy, pisał je i August, adresując do miejsca pobytu familij — Pewni byli że listy te dojść ją musiały, ale czemuż ani słówka nie odpowiedziała, nie dała nawet znać o sobie? Stanisław lękał się o zdrowie jéj, wątłe przedtém, téraz stratą dziécięcia i strapieniami domowémi naruszone? kto wié? może zachorowała gdzie w drodze? może bez piéniędzy, usługi, pomocy, leżała sama jedna wśród obcych?
I gdzie? nie można było zgadnąć — niepodobna szukać. —
W takich myślach upłynęła im jesień przerywana polowaniem, które ich znowu mimowolnie zbliżyło do kilku sąsiadów, ciekawe oczy zwracających na biédnego Stanisława, będącego celem najdziwniéjszych plotek i domysłów, o którym chodziły wieści, co go zbrodniarzem prawie czyniły. Domyślając się czego niewiedziano dokładnie, stworzono historją pobytu w Warszawie, romantycznie przesadzoną, któréj słuchając, włosy wstawały na głowie. A o biédnéj Matyldzie! i o niéj także nie lepiéj mówiono, bo nikt wyjazdu jéj z domu nie pojął, i po prostu nie chciał sobie wytłumaczyć, czém ón był.
August, jak Stanisław odżyć już na nowo nie mógł, raz posunąwszy się te kilka kroków, co go od starości dzieliły, pozostał z szronem na głowie i smutkiem na twarzy.
Padały liście żółte, a reszta odzianych jeszcze lasów, stroiła się w czerwone, cytrynowe, i zielonawe sukienki, posępna tylko sosna czerniała w borze niezmieniona — Był wieczór ale łagodny, słońce zachodziło za lasy i wzgórza czerwone jak rubin w pierścieniu Bożym — Cisza dokoła, tylko starsze drzewa szumiały głucho coś mówiąc do siebie o dawnych latach ziemi — Stanisław z Augustem siedzieli na ganku przed domem i wpatrując się w dziwnie strojny obraz jesieni, milczeli, myśleli — August o swojéj starości, Stanisław o smutku, o samotności co go otaczała.
Długa ulica wysadzona topolami balsamicznémi wiodła do dworu, a na niéj od dawna uważali już oni coś czerniejącego zdaleka i przybliżającego się powoli — U mostka i krynicy, zastanowił się powóz, coś biało mignęło i znowu jechał do dworu.
— Ktoś jedzie — odezwał się cicho August.
— Zdaje się że ktoś jedzie — dodał Staś.
— Do nas —
— A gdzieżby jechał ulicą —
— Nie mogę poznać po ciemku kto to taki?
— Ani ja, pewnie ktoś z myśliwych —
— Możemy jutro jechać z chartami?
— Zapewne — cóżby nam przeszkodziło, to przynajmniéj jaka taka rozrywka, można kark skręcić!
— Nie widzę ani konieczności ani potrzeby —
— Ale gdyby się to stało, nie widzę w tém złego.
— Stasiu, twoje życie ledwie się poczyna jeszcze, tyś młody godziż się tak mówić?
— Powiédz mi wuju czegobym mógł życzyć i co mogę nowego sprobować?
— Sprobować? pracy i cierpliwości.
— Dwóch rzeczy, do których nie zdaję się stworzonym.
— Myślisz? Są to dwie rzeczy których się nabywa; a nigdy gotowych nie znajduje — ani zamiłowania pracy, bez pewnego nowicjatu, ani cierpliwości, bez walki otrzymać nie można.
Powóz tymczasem zbliżał się, i stanął zdaleka niedojechawszy do bramy.
— Uważasz, stanęli i stoją w miéjscu.
— Może im się co zepsuło, trzebaby posłać kogo?
Ale nim zawołali ludzi, powóz powolnie znowu zbliżać się zaczął.
— Coś zupełnie nieznajomego?
— Nierozumiém.
Otwarto wrota, wtoczył się w dziedziniec.
— Kobiéta! zakrzyczał Stanisław, zbiegając z ganku — Kobiéta — to może Matylda.
August porwał się także, ale nieruchomy został w miéjscu. A powóz postępował dziwnie powoli, jak karawan umarłych — noga za nogą. Staś w pół drogi, czekał z sercem bijącém; mrok wieczorny niedawał mu rozeznać twarzy przybywającéj.
To była kobiéta jednakże — wsunięta w głąb’ powozu, z głową spuszczoną, z rękoma na piérsiach ściśniętemi, jechała powoli, patrzała, płakała — To była Matylda.
Stanisław więcéj ją odgadnął niż poznał, i skoczył ku niéj, August poruszył się także, pobiegł jak mógł, obstąpili powóz.
— A! zlitowałaś się nareście nade mną!
I upadł przed nią na kolana.
— I nad sobą, zawołała płacząc kobiéta. O! mój Boże — com wyciérpiała przez ten czas, a co dawniéj —
— Zaklinam cię, nie wspominajmy o tém, jam winien, srogom zawinił przed tobą, ale kobiéta i żona przebaczysz mi, przebaczysz. Jam także wiele ciérpiał, spójrz na mnie, a dojrzysz może śladów, jakie na mnie zgryzota i choroba zostawity — Spójrz na Augusta i ón dzieląc ze mną te ciężkie chwile próby, do niepoznania się zmienił. O! Matyldo godziłoż się tak karać?
— Nie wymawiajmy sobie wzajemnie — nie wymawiajmy nic Stasiu — Jesteśmy razem, zapomnijmy o wszystkiém. To mówiąc, spójrzała na okno pokoju dziécięcia i rozpłakała się tuląc twarz na ramieniu Stanisława.
— A! wszystko wróciło, rzekła, tylko aniołek mój nie wróci! Nigdy, nigdy — O! nie prowadź mnie do domu, ja bym widoku tego wytrzymać nie mogła, chodźmy gdzieindziéj.
I żywo skierowała się ku officynom. Staś i August poszli za nią. We łzach i wzajemnych opowiadaniach, upłynął im wieczór tak niespodzianie przybyciem Matyldy rozjaśniony.
Ale jak była zmieniona! schudła, wybladła z wyrazem może na wieki nie startym, boleści głębokiéj na twarzy, pięknéj jeszcze, ale z któréj już spłynęły ze łzami świéżość i uśmiéch.
Matylda po wyjeździe z domu, sama niewiedząc co począć z sobą, postanowiła udać się do krewnych swoich za granicą — pojechała do Warszawy gdzie starania o pasport zatrzymały ją czas jakiś. Tu mimowolnie dowiedziała się o życiu, jakie prowadził Stanisław, o historyi Karoliny — ze łzami wybrała się w dalszą podróż, ku rodzinnéj stronie, choć serce odwoływało ją nazad — Ciężka to była, saméj jednéj i choréj kobiécie droga, w kraju po większéj części nieznanym. Dopiéro od granicy, uczucie wrodzone przywiązania do rodziny, osłodziło jéj ciérpienie — Ale jakiż był zawód, jaka nowa rozpacz, gdy nikogo już znajomego dawniéj ze swoich nie znalazła. Jakby nieszczęsném dla niéj przeznaczeniem, dla jednych pootwiérały się groby, drudzy odjechali daleko — Nikt jéj nie przyjął, nie powitał, modliła się w kościołku, gdzie piérwszą przyjęła kommunją, zapłakała na świéżo usypanych mogiłach i niewiedziała co począć daléj z sobą. Nadeszły listy Augusta w czasie choroby Stasia pisane, potém Stanisława samego i wuja, usilnie błagające o powrót. Matylda kochała go jeszcze, wspomnienie straconego dziecka tylko, zapiérało jéj wrota kraju, ale je nareście przemogła. Listy Stasia były tak rozpaczliwie smutne, tak błagające; Augusta tak silnie dowodzące potrzeby powrotu do kraju — Tam jéj nic już nie wiązało, tu jeszcze serce ciągnęło — pojechała. Ale w podróży ile znowu łez, ile wahania się, na widok tych miejsc dawniéj tak szczęśliwych, potém świadków takich ciérpień dotkliwych — zabrakło jéj prawie siły — I im bardziéj zbliżała się, tém jechała powolniéj, bo odwagi nie miała, wrócić do grobu dziecka, do miejsca gdzie jeszcze tak żywo stratę swą czuć musiała.
Kilka razy wracać chciała, u samych wrót dziedzińca stanął powóz, bo oddechu jéj zabrakło.
Cały wieczór na łzach prawie upłynął i na wspomnieniach dziécięcia. Sercu matki przytomny był jeszcze zgon aniołka, którego rączki czuła na szyi swojéj, pocałunek luby na ustach, którego szczebiotanie słyszała we dnie, i we śnie u uszu swoich te wszystkie dziecinne wyrazy ulubionego, wszystkie jego pieszczoty serdeczne, wszystkie piosenki, plotły się cierniem około jéj serca. A dziecka tego nie było już, nie było na wieki dla niéj.
Ten tylko uczuje boleść ciężką Matyldy, kto kiedy doznał podobnéj — Świat nie ma nagrody na takie straty, a czas nawet zapomniéć ich nie daje. Ten nierozkwitły kwiat, boli sercu gorzéj, niż nie jeden towarzysz życia, z którym dłużéj i serdeczniéj byliśmy związani — A! bo utrata dziecka wyrywa z sobą tyle nadziei razem i tyle rzeczywistego szczęścia!
Nazajutrz odważyła się dopiéro Matylda wejść do domu, którego próg przestąpiła płacząc, pobiegła do pokoju dziecka, objęła kolebkę jeszcze tam stojącą, uklękła i modliła się.
Stanisław blady jak ściana, milcząc stał obok niéj, nikt słowa nie śmiał przemówić, nikt pocieszać! Jestże na to pociecha?
— Anioł mój w niebie, zawołała wstając, a ja tam nigdy może nie będę i nie zobaczę go nigdy!
Wyprowadzili ją powoli, otwarto drzwi pokoju, któren z rozkazu Stasia pozostał jakim był, kiedy go porzuciła. Taż suknia leżała dotąd na krześle, zeschłe kwiaty na kominie stały, i gęstszy tylko pył pokrył nietykane sprzęty.
— Patrz, rzekł Stanisław — nie straciłem nigdy nadziei twego powrotu — nie chciałem dozwolić poruszyć nic z miejsca — klucz był przy mnie — nikt tu prócz mnie nie wchodził.
— Zapomnijmy cośmy wyciérpieli Matyldo, i daruj mi winy moje, bom je opłakał, bo ich żałuję.
— O! wszystko i wszystko!
— Niech wrócą nasze lata szczęśliwsze —
— A! ale mój anioł już nie wróci!
— Masz go w niebiosach, tam modli się za nas, tam on może wyprosił nam tę chwilę i otwiérającą się przyszłość.




EPILOG.




JAKA to szkoda, że pan nie powiedziałeś taki w kilku słówkach na końcu, że — umarli — zawoła zapewne dokończywszy (jeśli dokończy) czytelnik. Bylibyśmy przynajmniéj pewni, że znowu w cztérech jakich tomach nie zmartwychwstaną, na nasze strapienie!
— O! bądźcie nareście spokojni — jak gdyby umarli — Ostatnie to już obrazy, przesunęły się przez szkło latarni, które leży potłuczone u nóg moich, ostatnie wierzcie mi — i więcéj ich nie będzie.
Muszę się wam trochę wyspowiadać — co mnie skłoniło do przesunienia przed oczyma waszémi, jeszcze tych kilku różnobarwnych szkiełek.
Domyślicie się zapewne do razu —
Zdało mi się że piérwsza część latarni, zbyt wyłącznie pewne klassy, jeden stan tylko może wystawiała, i chciałem, zarys obyczajowy naszéj epoki, o ile możności dopełnić. Osądzicie sami, jak mi się to udało, dla mnie pozostało to jeszcze nie tak całém nie tak zupełném, jak chciałem, ale na to już poradzić nie potrafię.
Niektórych klass spółeczeństwa, dla wielorakich względów, dotknąć niepodobna, drugich nie dość znam, abym je malował, inne może i wejrzenia nie są warte. Wiém to i czuję najpiérwszy, jak niepełny, jak ułamkowy jest rys, który wam daję; ale kto wié, czy pełniéjszym być mógł. Doskonalszym? mógł być i powinien był być niezawodnie.
Powtarzam jeszcze, com piérwszą część kończąc powiedział; nie wziąłem pióra do ręki, aby czernić, ale aby malować, nie wiodła mnie namiętność żadna i z tego względu czyste mam sumienie. Osobistości tu nie znajdziesz bo niéma, i być nie może, znajdą się zapewne podobieństwa, ale to nieuniknione w malowanym i pisanym obrazie.
Nie raz mi na myśl przychodziło pisząc czy też się znajdzie aby jeden człowiek, coby mnie poprawą swoją moralną pocieszył! Mój Boże! to by było dla mnie najwyższe szczęście, największa rozkosz. Z jednéj mianowicie wady, podnieść by się nam koniecznie potrzeba, z próżniactwa, z niestałości. Wielekroć o tém wspomniałem w Latarni, ale wątpię, aby kazanie powieściopisarza skutek miéć mogło jaki.
Powieść bowiem, zwykliśmy uważać, jako rzecz zupełnie bez konsekwencij, jako bawidełko; gdy dziś stała się ona podwójnie ważną: mogąc być i dziełem sztuki i objawieniem myśli najgłębszéj.
W powieści, jak ją nasz wiek pojął i stworzył, zbiega się wszystko co zajmuje człowieka, powieść, powiedzieliśmy w studjach, to jedyna może epopeja XIX wieku, jedyny utwór, który będzie nas cechować w dziejach literatury. Powieść ani jest dziś bawidełkiem, ani utworem na chwilę teraźniéjszą pisanym. W niéj odbijają się obyczaje, duch wieku, fizjognomja jego, w niéj częstokroć najżywotniéjsze zagadnienia, sposobem dla wszystkich przystępnym się rozwiązują. Powieść wsiąknęła w siebie dramat, historją, filozofją, moralność, przyswoiła sobie wszystkie formy i rozszérzyła swe ramy, na objęcie całego świata. Taką może być powieść, taką jest, ale nie nasza, (to się samo rozumié). Niémamy tak rozległych pretensij — ograniczyliśmy się obrazami, a malując niektóre społeczeństwa naszego klassy, mieliśmy tylko na pamięci, wierność rysów. Daj Boże, aby nas nie posądzono, o przesadę, tam gdzie natura wskazywała, wzór, któren malarz osłabił odtwarzając jeszcze — Lecz w naturze nie tak może rażą niektóre rysy, jak w utworze. Dla tego się właśnie lękamy, dla tego po kilka kroć tłumaczym, usilnie prosząc aby nas nieposądzano, ani o dobrowolną złośliwą przesadę, ani o namiętność. Od obojga dalecy jesteśmy. Chcemy prawdy i kochamy ją — a jeśli poszukując jéj, omyliliśmy się, źle widzieli, krzywo postrzegli, odtworzyli niewiernie — jest to rzecz zbyt ludzka, żeby nam jéj niémiano przebaczyć.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.