Latarnia czarnoxięzka/II/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka | |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów | |
Wydawca | S. Orgelbrand | |
Data wyd. | 1844 | |
Druk | M. Chmielewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Oddział II | |
| ||
Indeks stron |
LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Oddział II.
WARSZAWA,
NAKŁADEM S. ORGELBRANDA księgarza
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1844.
Wolno drukować z warunkiem złożenia, po wydrukowaniu, w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
w Warszawie, d. (22 Lutego) 5 Marca 1844. w Drukarni pod firmą M. Chmielewskiego. |
GDY weszli do Salonu znaleźli już w niém większą część towarzystwa zgromadzoną i żywo zajętą rozmową. Kobiéty w wytwornych ubraniach, o które tak łatwo, nawet za małe piéniądze w Warszawie (może dla tego wszyscy tak lubią się ubiérać) — kobiéty siedziały na kanapie i sąsiednich krzesłach, mężczyzni rozdzieleni w kilka kupek, szeptali cicho lub pół głosem między sobą. Dwóch czy trzech za krzesłami pań, pomagali do ogólnéj rozmowy, czyniąc, jak mówią francuzi — assaut d’esprit. Każdy się wysadzał na pokazanie z dowcipem i temi pół słówkami, których tajemnicy wyuczyliśmy się we Francij, więcéj zdawał się mówić i rozumiéć, niż mówił i rozumiał w istocie. Panie uśmiéchały się, udając zawsze że doskonale wiedzą o co chodzi.
Ale naprzód rzućmy okiem, po napełnionym salonie, w którym, wiekiem gospodarowała Prezesowa, a dowcipem i sławą młodą jeszcze (i dla tego może nad wartość błyszczącą) Pani Natalja. — Tuż przy nich siedziały znajoma nam już po części hrabina, w czarnéj axamitnéj sukni, ze złotym łańcuchem na szyi, w palatynce z sobolami, z ramion niegdyś pięknych, a dziś tylko białych, zwieszonéj; — Pani Zenejda, cała cytrynowa, (nie wyjmując twarzy) suknie bowiem miała tego koloru, mantylkę podobną i cóś tam we włosach dobranego do stroju. — Daléj była: w okularach Pani Koralja, słuszna, sucha, czarno-oka, wyrazu twarzy prawie męzkiego, włosów dziwacznie zaczesanych, w których pąsowy kwiatek się przerzucał, w sukni ciemno-czerwonéj, w szalu czarnym. — Nie możemy jéj pominąć, nie wspomniawszy słów kilka o uczoności niezmiernéj téj kobiéty. Umiała ona wszystkie świata języki i celowała w matématyce, naukach przyrodzonych i astronomij. Nie pospolitych wrodzonych talentów, dokończyło w niéj staranne, lecz może przesadnie wykończone wychowanie, dla kobiéty zupełnie niestosowne. Pani Koralja należała do bogatéj, dawniéj możnéj w kraju, a teraz zubożałéj, lubo nie do ostatka, rodziny. Z początku matka dała jéj wychowanie tylko staranne, lecz postrzegłszy rozwijające się talenta do nauk najmniéj kobiécie właściwych, zmuszona była niejako, rozwijać w córce, to co samo już na rozwijaniu się ukazało. Koralja nie miała najmniejszych do tak zwanych talentów, to jest muzyki, malarstwa, śpiewu, tańca — zdolności; najmniejszéj ochoty — umysł jéj zwracał się ku naukom poważnym, ku umiejętnościom ścisłym, ku matematyce, astronomij, a przez nie do filozofij i spekulacij. Nie była jednak, jak wszyscy uczeni, zupełnie w towarzystwie obcą istotą i pozbawioną dowcipu, taktu, delikatnego pojęcia ludzi i świata. Owszem, pojmowała ona wszystko i tém tylko grzészyła, że sama będąc wyjątkiem anormalnym, uważała się za istotę wzorem służyć mogącą; że zbytecznie potrzebowała się nieustannie popisywać ze skarbami naukowemi, nadewszystko przekładając towarzystwo mężczyzn, jako łalwiéj mogących ją ocenić, że wreście aż do śmiészności posuwała manją mówienia wszystkiemi językami i cytowania najrozmaitszych autorów, manją dysputowania i poprawiania wszystkich. Dziwna pamięć Koralij dozwalała jéj nieustannéj przyjemności, okrywania wstydem najuczeńszych. Nikt jéj na fałszu nie złapał, ona prawie każdego poprawiała w datach, imionach, faktach, i byle się zaczepiła o tego rodzaju omyłkę, całkowitym częstowała traktatem w materij napomkniętéj.
Z mężczyznami poufale, z kobiétami obchodziła się jak z niższemi, w ogólności wysokie wyobrażenie o własnéj wartości czyniło ją dość (mówmy prawdę) ciężką w obcowaniu.
Przy pani Koralij, była niegdyś piękna a zawsze dowcipna, Łucja, kobiéta co podróżowała wiele, sławnie pisała listy, cudownie utrzymywała rozmowę, trafnie sądziła o literaturze, a nadewszystko dowcipna była bez miary i codzień nowym sposobem, co się rzadko komu trafia. Pani Łucja była dość w przyjaźni i stosunkach, z panią Zenejdą, obie się ciérpiéć podobno nie mogły, ale obie się bały siebie i dla tego udawały przyjaciółki, ściskały, całowały, odwiedzały, w swoję przyjaźń wzajemnie nie wierząc.
Już nie piérwszéj młodości, skromnie ubrana, w kąciku, przyćmiona tylą blaskami, siedziała Anna, nie majętna, bez pretensij, bez piękności wybitnéj, bez dowcipu, którym by szafowała, kobiéta; ale najprzykładniejsza w życiu domowém żona i matka, ale przyjaciołka serdeczna, ale istota z uczuciem głębokiém, z sumieniem chrześcianki. Mało pisała, i to tylko dla dzieci — życie jéj spokojne było, jak sumienie, czyste jak talent.
Anna, nié miała wielkiéj sławy, ale była szczęśliwą, bo dopełniła swoich obowiązków w całém życiu.
Za Anną, na osobnym fotelu, rozparta, wpół leżąca, blada, z dość popsutémi zębami, z trochę zgasłémi oczy, z blond ciemnémi włosy, ubrana wytwornie, jaskrawo, a bez smaku — rozmawiała odwrócona w bok — Pani Marja — wielbicielka Sand’a, na któréj pamiątkę nosiła chusteczkę czarną na szyi, po męzku zawiązaną, wielka stronniczka emancypacij, romantyzmu rozpalonego, swobód nieograniczonych, wielka wielbicielka Furieryzmu, aż do jego konsekwencij najgłębszych; kobiéta pomimo tego postępowania acz śmiałego, ale dotąd nie tak jeszcze wolnego, aby ją miało od towarzystwa usunąć. A potém, powiédzcie mi, kto dziś u nas nie jest przyjęty, skoro zajéżdża karetą? kogo opinja za tarczą imion i złota, uderzyła?
U nas opinja, jak nasi chłopi, przed poszustną karetą, ustępuje z drogi, kłania się nisko i milczy. — Jeźli co powié, to bardzo cicho, ostrożnie, tak aby nikt nieposłyszał.
O innych kobiétach, choć ich, tytułem literatek, i pół literatek, było tam dość wiele, zamilczym, przejdziemy do mężczyzn. Byli tam znajomi nam już, młody, strojny, prawdziwy gaszek Florek, Pan Skórski milczący i dysputujący tylko o autentyczności i datach dyplomatów XIII wieku, Tymek, Kapitan, a nawet Szatan, którego ktoś wprowadził, na to uroczyste zgromadzenie, Szatan co szeptał po cichu, dusząc kapelusz i kryjąc się w kąty. —
— Będziemy piérwsi obserwować zjawienie się komety, na naszym horyzoncie.
Ale oprócz znajomych nam, byli tu i nie znajomi jeszcze. A naprzód, od najstarszego począwszy, siwy, łysawy, dawniej elegancko–dydaktyczny poeta klassyk, jeszcze pięknéj twarzy, i jeszcze trochę zalotny, na mocy dawnych elegij, Pan Szambelan Filoński.
Autor to był swego czasu bardzo, a bardzo sławny, nadewszystko zaś tłumacz nieporównany; tłumaczył co było tylko nie wartem przekładu z francuzkiego i angielskiego. Prace jego wydane i nie wydane wynosiły kilkadziesiąt tomów, a w nich, jak pod gilotyną, wszyscy autorowie, égalité et mort znaleźli. — Wszyscy byli ubrani jak jeden, i wszyscy Bogu ducha, w objęciach tłumacza oddali.
Sławę swą i wielkość nosił Szambellan jak przystało na bohatéra, na sławnego człowieka, na którym się generacja synów niewdzięczna, poznać nie chciała, z godnością, z uczuciem swéj wartości, z ślachetną dumą. Nie mówił nigdy piérwszy o literaturze, a zaczépiony klął tylko nową, prześmiéwał nielitościwie i kończył niechybnie, albo sławną parodją:
Głupio wszędzie, ciemno wszędzie,
Nic nie będzie — nic nie będzie —
Albo cytacją przeciw nierymowym poetom wiersza O...
Gdzie sensu niéma, tam rymu nie trzeba.
Za nim zajmował miejsce Radzca, Meyerbach, niemiec dawniéj, a zawsze niemiec głową, spekulacyjnéj filozofij zwolennik, co wierzył w Justyna Körner’a niechcąc wierzyć w dogmata objawione — najwyżéj cenił filozofją, ale miał, jak mówił i zmysł literacki. Młody jeszcze, ale wielce poważny — Miał zwyczaj trzymać zawsze, prawą rękę za kamizelką, i zaczynać rozmowę od wyrazu — Gdyby — Façon philosophique.
O reszcie tłumu, stanowiącéj tło obrazu pisać nie będziemy, niektóre osoby później się jeszcze w téj powieści ukażą. —
Towarzystwo podzielone było, jakeśmy mówili, na dwa obozy, z wyjątkiem kilku mężczyzn, przykradających się do kobiécego. Reszta pod oknami, na kanapach po ciemnych kątach, rozmawiała, krytykowała, uśmiéchała się antycypatywe, z tego co miało być śmiészném.
Po niejakim czasie, poczęto szeptać tu i ówdzie. —
— Wszakże miała czytać — kiedyż to się zacznie to czytanie?
Poczęto roznosić herbatę, panie, rozsunęły się i niektóre z nich, zwabiły mężczyzn do cichutkiéj rozmowy. Gdybyś był podsłuchał tych wszystkich ucinanych kawałeczków jéj, nic byś nie znalazł tam, nad żarciki z przytomnych, żarty z Natalij, domysły jakichś śmiészności, służące za pretext do dowcipowania. Kobiéty osobliwie, co otwarcie tak się zdawały zajmować Natalją, co ją tak rozczulały współczuciem, nielitościwe były po cichu.
Pani Zenejda przysunęła się do Szatana.
— Eh bien! odezwała się — mamy tedy nową gwiazdę. —
— Kometę, pani, kometę, przelatującą przez perihelium. —
— A zawsze dowcipny. —
— Nigdy tyle co pani. —
— Farceur! Jak ci się ona wydaje?
— Korynna! coś w stylu Korynny!
— Doprawdy? mnie się zdała wymuszona! nadęta.
— Któż tak swobodny i pewien siebie jak pani?
— Uważasz pan, jak Koralja, prawi z katedry o wydaniach Horacjusza, obracając się do Szambellana, który niezna innego, nad tłumaczenie francuzkie z notami Xiędza. —
— Biédny Szambellan! musi potakiwać milczeniem, i wielbić, aby się nie pokazać czém jest — nieukiem! Ale po cóż mu było, wdawać się w Horacego, jeszcze teraz, kiedy ta nowa edycja niby oczyszczona i poprawna, tyle narobiła w świecie uczonym hałasu.
— Dobrze mu tak, a małoż to on ludzi męczy?
Daléj Pani Marja, zawsze leżąca w pół, mówiła do stojącego za krzesłem jéj Florka.
— Proszę cię, powiédz mi, czy nie gotuje się to czasem na powieść moralną, lub odę religijną, bo mi ta prezesowa bije coś w oczy taką staroświeczczyzną, tak udaje dziwną skromność — tak — elle est beguele!
— Nic niewiém. —
— Nasza heroina wygląda pomięszana — Wiész Panie Florenty — Klacz mi moja chora!
— Niegodziwy kowal, delikatną jéj nóżkę zagwoździł!
— Proszę cię, mówiła patrząc przez lornetkę Hrabina do sąsiadki, czy uważasz jak się to nasza Zenejda, kompromittuje z tym panem, jakże się on tam zowie?
(Imie plebejuszowskie, zawsze tak trudno wychodzi z ust Pań i Panów, póki go się jak imienia Kopernika i Franklina niewyuczą na laurowych listkach!)
Pani do któréj mówiono ruszyła ramionami.
— Ale kiedyż czytać, kiedy czytać będą? szeptali wszyscy. Poczęto się nachylać, naradzać, i nareście deputacja z łona szanownego zgromadzenia, wybrana, objawiła powszechne to życzenie, Natalij.
Natalja, jakby się osunęła, pod wielkiem brzemieniem strachu, zabełkotała cóś nie wyraźnie i wyjąkała prośbę, aby ośmielając ją, kto kolwiek począł i był łaskaw czytać wprzódy.
Ale każdy ruszał ramionami, zsyłając się na to, że nic nie wziął z domu; a inni pod przewodnictwem Zenejdy szeptali, że to było by ofiarą, bo ich by nikt nie słuchał, a każdy czytający służyćby musiał za piedestał dla Natalij.
Wśród brzęku filiżanek i suwania krzesłami szemrano, rozpytywano się, naradzano. Niektórzy chcieli już prosić Szambellana, co niewychodził nigdy z domu za drzwi, bez Rękopismu — Drudzy odradzali, grożąc, że potém przestać nie potrafi i odejmie przytomnym wszelką władzę słuchania czego innego. — Nareście przez Tymka — który gorliwie się krzątał, uproszono poetę dwudziesto-letniego mniemającego, że jest Wiktorem Hugo, o odczytanie Ody do rozpaczy, a zamówiono u Florka powieść fantastyczną, którą niby przypadkiem miał w kieszeni, niosąc ją do dziennika Tymkowego.
Usiedli wszyscy, milczenie głębokie, i dwudziesto-letni nasz poeta, z długiemi włosy blond, w nieładzie rozrzuconemi, z kołnierzem a l’enfant wywiniętym, w surduciku, siadł za stół, zbrojny w pulpit, szklankę wody z cukrem i cztéry świéce woskowe. Za nim siedziały kobiéty — Odchrząknął.
— Ciekaważ rzecz, rzekł cicho Szambellan do Koralij, co może napisać, taki młokos jak oto. (Ruszył ze wzgardą ramiony) Ja bym go odesłał do czwartéj klassy — Świat do góry nogami.
— Cicho Szambellanie — spiritus flat ubi vult, odpowiedziała Koralja.
Szambellan oczy wytrzészczył i nic już nie odpowiedział, uśmiéchał się tylko do przyjaciela swego — sufitu.
Młody poeta, z wielką deklamacij przesadą, z krzykiem, wywracaniem oczów konwulsyjném, z jestami, odczytał odę do rozpaczy, z któréj połowa się śmiała pocichu, połowa jéj nie słuchała; a wszyscy krewni Szambellana, klaskali gdy skończył, frenetycznie. — Jedna Anna, z litością, ze łzami poglądała na poetę, — gdy jéj spytano o zdanie.
— Biédne dziecko, odpowiedziała — Straciło rozum, żal mi go serdecznie.
Cały zarumieniony i pewien tryumfu, który o dwa kroki za nim zmieniał się w śmiészność, i tłumionemi śmiéchy, zdradzał swą fałszywość — wstał Edmund poeta i skrył w ciżbie słuchaczy.
— Proszę cię, spytał go zbliżając się zapłakany od śmiéchu Szatan, zkąd tobie u diabła, odę do rozpaczy pisać. — Czy ci nowy frak pękł pod pachą, czy gorzéj jeszcze!
— A! dajże mi pokój z żartami, nie jestem usposobiony do słuchania ich!
— To nie żarty, to bardzo serjo mój sposób pojmowania rzeczy. — Ale muszę ci oddać sprawiedliwość, boś odmalował rozpacz, jak gdybyś ją sam skomponował. Co prawda to prawda. Gdy zechcę rozpaczać, bądź pewien, że tego bez twojéj porady nie uczynię. —
W téj chwili dał się słyszéć głos Szambellana, który przez powiększające szkło począł czytać, pożegnanie Hektora z Andromaką — w sposobie przemowy umieszczając krytykę tłumaczów, co go poprzedzili.
— To tedy z greckiego? spytała Koralja poważnie.
— Illiada po grecku! rzekł Szambellan. —
— Ale tłumaczenie? —
— Z Illiady.
— Z oryginału?
— To jest — te — tak — tak.
— Jakiéj Pan używa edycij?
— Edycij — nowéj — to jest, ale czas upływa a tu czytanie. —
— Zapewne ostatnie lipskie wydanie.
— Tak! tak — lipskie.
— Bo nie przypuszczam, abyś tłumaczył z tłumaczenia, to by było po studencku. —
Ale już Szambellan poczynał.
Pożegnanie przeciągnęło się tak dobrze, że wkrótce zaczęła się bitwa greków z Trojany, a on jeszcze zajęty piorunującym Jowiszem, kończyć nie myślał. I było by to trwało, do pogrzebu Patrokla, gdyby usłużna Pani Zenejda, nie wysunęła półarkuszka Szambellanowi, który nagle znajdując się nie w miejscu, próżno usiłował dobrać półarkusze, ślepił, przewracał i już decydował się drugi wyjątek poczynać; aż jednogłośnie wezwano Natalją. —
Musiał choć mrucząc przestać, i uśmiéchając się wlepił znowu oczy w sufit.
Natalja drżała jak liść osiny, jak trzcina, kiedy burza po niéj przejdzie i ona się uspokoić nie może, rumiana, blada, niewiedziała co brała, nie mogła znaleść papiérów, siadła i spójrzawszy po milczącém, szyderskiém choć grzeczném zgromadzeniu słuchaczy, poczuła brak głosu, otwarła usta milczące, musiała czekać, aż jéj wróci mowa. —
Cicho było, jak na stepie, wszystkie oczy w jedną stronę, wszystkie usta skłonione do uśmiechu. — Ile razy człowiek nie wié co robić, udaje że się śmieje — nie stosowniéjże byłoby płakać?? —
Zdało się Natalij, że będzie mogła czytać jakąś poezję, którą przygotowała, ale w chwili gdy zaczynać już miała, uczuła jéj niestosowność, szukała innéj — Mężczyzni ruszali ramionami, kobiéty spoglądały po sobie, mrugały oczyma, dawały sobie znaki nogami pod stołem, wachlarzami.
— Ale to doprawdy trochę nudne! szeptała Hrabina, gdybyż choć było czém się drożyć!
— Mon bon Dieu, qu’elle est donc enfant, croirai t’ elle, que nous la prendrons au serieux? mówiła Zenejda.
— Oto czém nas zrobiły instytucje i wieki niewoli — Powiedziała ze wzgardą Pani Marja — serca nam braknie — do czytania nawet!!
Jedna Anna, czuła Natalij strach w swojém sercu i pojmowała, co się z nią działo — ona jéj żałowała — ona by ją była odwiodła, od tego piérwszego kroku na świat kobiécie skałami najeżony, dla kobiéty daleki i niebezpieczny.
Z głębi cichości, nareście począł maleńki, cieniuchny głosek, odzywać się tłumiony — Natalja już czytała, śpiesząc się, mylając, poprawując, tak że mało kto usłyszéć, mniéj zrozumiéć ją kto mógł, a nikt uczuć podobno. Stali jednak i słuchali z początku, na wiarę sąsiadów co głowami kiwali, kiwając głowami także. —
Powoli jednak Natalij wróciła śmiałość, głos, energja, lice się jéj zapalać poczęło, oczy zaogniać — podniosła deklamacja i wypłynęła poezja pełna harmonij, wdzięku kobiécego, a czasem nawet rysów dość nowych i śmiałych.
Teraz zmieniły się role wszystkich. Panie co z politowaniem patrzały na nią, poczęły prawie wszystkie, poglądać z utajoną, z zaciśniętych ust, i z niespokojnych wejrzeń, widoczną jednak zazdrością — Mężczyzni, byli zelektryzowani, uniesieni i szczérze czuli piękności poezij, która się lała z ust tak wdzięcznych, z głosem tak miłym i szła z piérsi, młodéj, pięknéj kobiéty. Wszyscy byli oczarowani nawet Szatan i Szambellan, dwaj najtrudniejsi słuchacze, Szatan poczuł że mu cóś biło w lewym boku, Szambellan, utrzymywał w duszy, że krój wiérszy całkiem był Klassyczny.
Ale posłuchać za to było tych Pań! O Boże jak zdradziecko chwaliły.
— O! oui, c’ est beau, c’ est admirable! mówiła Zenejda — comme c’ est dommage, que cela n’a pas le sens commun!
— Ależ to bezwstydnie naiwne!
— A jak ona czyta ogniście, ja bym nigdy tak się wyzuć z wrodzonéj wstydliwości nie mogła — Elle est d’une hardiesse!!
— Pewnie to wiérsze nie do męża, mówiła Marja — inaczéj nie były by tak gorące. Koralja jedna chwaliła otwarcie i szczérze, ona pojmowała piękność każdą i kiedy nie puściła się w rozprawy o komentatorach Wirgiljusza, o edycijach Horacego i t. p. czuła zupełnie jak drudzy, czasem lepiéj. Anna miała łzy w oczach. Inne Panie zacinały usta coraz mocniéj, oglądały się, jakby szukały spólniczek, coby podzieliły ich uczucie, i niespokojne kręciły się na miejscu. Ustało nareście czytanie, jednomyślny oklask, oklask rzęsisty, pełen uczucia, dał się słyszéć; Natalja pobiegła się ukryć, a salon w jednéj chwili zawrzał rozmową, która rozbita na tysiąc części, toczyła się o jednym przedmiocie.
Prezesowa śmiała się z ukontentowania do łez — a tym czasem ci co klaskali najmocniéj, po kątkach już zajmowali się krytyką.
— Nieprawda, że to piękne? pytała Zenejda — szydersko w pół, w pół szczérze.
— Mais, oui! fort beau, seulement — Następowały zarzuty, a w końcu — mais au demeurant, c’est fort beau!
W każdéj tak szumnie poczynającéj się pochwale, była restrykcja, co ją nareście zupełnie niszczyła. Ci co mówili, że wiele było w poezij uczucia, kończyli na tém, że go było nadto — że było przesadzone; — ci co harmonją wiérsza chwalili, dawali się przekonać o monotonij jego — ci co myśli wynosili wysoko, żałowali że nie było obrazów, ci co pochwycili obrazy, użalali się, że nie doszli głównéj myśli — i t. p. i t. p.
Krytyka rozszczepiła się na tysiąc ramion i targała sławę biédnéj kobiéty, co się jéj dozwoliła wziąść w niewolę. Natalja słyszała tylko oklask i pochwały, nie wiedziała nic, o złośliwych komentarzach pokątnych; ona była szczęśliwa i odchodząc rzuciła wejrzenie w oczy Stasiowi, jakby mu mówiła.
— Jestem pomszczona. —
Staś z początku obojętnie, zimno, szydersko, słuchał czytania Natalij, ale zaraźliwy zapał Tymka, Szatana i tych co go otaczali, powoli go owionął.
Twarz Natalij, gdy czytała, piękna była natchnieniem, ogniem, exaltacją — uczuł bicie serca gwałtowniejsze, była i chwila żalu, za nią i chwila przejęcia się, uczuciami jéj i niepokoju — Gdy spotkał mściwe wejrzenie uciekającéj zwycięzko — stał pomięszany, milczący i smutny. Może w téj chwili — i żal mu było, miłości co się zamiast w jego serce, wylała w próżne tylko poezje.
A tym czasem gwarzono, gwarzono do koła, sprzéczano się, pozywano do Sądu trzeciego kogoś, porównywano. Mężczyźni, byli prawie wszyscy za Natalją i ogłosili ją jenjuszem, co naturalnie wszystkim rymującym i nie rymującym paniom podobać się nie mogło. Ale z mężczyzn najmocniéj oszalał Tymek, i perorował głośno, zapalczywie, krusząc kopje za Natalją.
— Panowie — odrzekła mu z przekąsem Zenejda, każde nowe zjawisko, zowiecie dwa dni jenjuszem.
— W ówczas, kiedy je zowiemy tém imieniem przez grzeczność. —
Nadszedł Szatan. — A pan co o tém sądzisz?
— Nic niéwiem, prócz że mi serce biło, gdy swoją elegją czytała?
— Doprawdy! doprawdy! śmiejąc się zawołała Zenejda — to tylko dowodzi, żeś się może zakochał.
— Najmniéj — bo kocham się zawsze na zimno rzekł Szatan — Miłość i cielęcą pieczeń najlepiéj lubię na zimno. —
— Winszuję tym, w których się Pan kochasz. —
— I ja im winszuję, a do tego życzę kochać jak ja, to najbezpieczniéj.
— No — no — ale bez żartu, sąd twój o poezjach Pani Natalij.
— Poezje sądzą się biciem serca! —
— Dziś jesteś sentencjonalny jak dè Balzac, prawisz same aforyzmy. —
Szatan odszedł śmiejąc się. —
— No — no — i cóż? i cóż? pytał z kolei każdego kapitan, chcąc zbadać zdanie powszechne i zniego sobie uformować jakieś na swój prywatny użytek — I cóż?
— Bardzo piękne!
— Wszyscy to mówią i ja — i ja — bardzo — a! a! a! bardzo piękne! Nieprawdaż?
— Istotnie.
Tymek perorował:
— Ale to cudowne! prześliczne! Co za dusza! Ile obrazowości, połączonéj z głębokiemi filozoficznemi pomysły, ubranemi w szatę cudnego kroju, strojną, a nie obciążoną strojem, wytworną, a nie błyskotliwą, pełną wdzięków i prostoty razem!
— Wiészże, Tymku, żeś ty doprawdy podszalał!
— Niechybnie! i gdyby jeszcze godzina, oszalałbym może zupełnie. —
— Wielkie szczęście że daléj nie czytała! rzekł Szatan, to cię ocaliło. — Biédny Tymek, może we dwóch wypić wazę ponczu, a nie potrafi, nie upiwszy się, wysłuchać kilkuset wiérszy. Tobie mój drogi trzeba wzmocnić nerwy. Ale sza! sza! Oto Florek siada, rozkłada rękopism, pogląda po zgromadzeniu i zabiéra się czytać, żal mi Florka, co ze swoją powieścią występuje, po Natalij — Jestem pewny, że prócz wspaniałéj gospodyni, nikt go słuchać, nikt uważać tam nie będzie! Śmiészny bo z tém czytaniem!!
Choć wszyscy toż prawie mówili, poczęto jednak siadać, uciszać się i zabiérać do słuchania, przynajmniéj pozornego. Florek wodził oczyma, rozkładał rękopism, wziął go, poprawiał pukle włosów; i nareście począł swoją powieść, którą tu w całości czytelnikom dajemy, jako płód młodéj rozmarzonéj głowy, i próbkę pewnego rodzaju powieści, w stylu i sposobie dziś już podobno zużytym, a niedawno jeszcze tak nowym!!
Czy umiérał z was który? czy wiécie wy jak to ciężko, jak przykro umiérać? O! okropnie! okropnie. Ten kto za życia umiał myśléć, a nie potrafił wierzyć, o jakże boleśnie umiéra, jak boleśnie patrzy na świat, oczyma, które ostatni raz posługują jego duszy; jak smutnie myśli ta głowa, która w krótce pusta i bezduszna, jak arfa bez strun, będzie gniazdem robactwa. Ona, która koronowała to wielkie dzieło, zwane człowiekiem, ten cud przyrodzenia, który okazawszy do czego dobić się, czém być może, ginie po tém na wieki ze świata, ginie, wedle słów pisma rozpływając się w ziemi.
Piękna to była, na ów wiek, myśl, z którą usypiali Stoicy[1], ostatniém spójrzeniem mówiąc jeszcze ukochanému światu. — Do zobaczenia z tobą! Bo ludzie, ludzie i w ówczas potrzebowali nieśmiertelności; żądza jéj w sercach naszych wmurowana jest na wieki. I ten nawet co sobie życie odbiéra, myśli jeszcze o życiu swego imienia na świecie, a duszy? — gdzież? — może w jakiém niebie swojego wynalazku. Stoicy marzyli, że lata kręcąc się w wielkie koło, przyjdą znowu do tego miejsca, na którém wprzód stały; że oni znów się jak wprzódy urodzą, będą żyć jak wprzódy w tych samych ciałach, w tym samym kraju; z témiż co wprzód osobami. Przeciąg czasu, od śmierci do odrodzenia, zwał się u nich, wielkim perjodycznym rokiem. Lecz jakie smutne było to przekonanie! Nieszczęśliwy, płakać musiał stokrotnie umiérając, że był nieszczęśliwym, i że nim będzie jeszcze, nie skończoną liczbę razy, a potém cóż warto życie z fatalną ręką przeznaczenia ciążącą nad niém, życie, co tak a nie inaczéj rozwijać się musi? Teraz z wiarą niebieską Chrystusa, otworzyły się dla wszystkich wrota niebios i nieśmiertelności — lecz iluż jest niedowiarków, którzy roją wcale inną nieśmiertelność, lub nie wierzą w żadną? Posłuchajcie, co mi się raz śniło na jawie, kiedym się upił na stypie.
Czułem że umiéram. Przykro, bardzo mi przykro umiérać było, boleśnie, bo na świecie zostawał drugi koniec ogniwa, co mnie z nim wiązał jeszcze; druga połowa mnie, tyle rzeczy, tyle zamiarów i szczęście w pół tylko wypite, ledwie zaczęte, ledwie skosztowane. A tu śmierć szła, i, od świata, od szczęścia, rzucała mnie w dół głęboki. —
Lecz wy, niewiécie, co to jest tam w grobie, i u wrót grobowych, was pewnie nigdy nie chowano, wyście jeszcze nie umiérali.
Zdawało mi się, żem był chory, chory mocno; między życiem a śmiercią, zawieszony na włosku, czekałem z kąd wiatr wionie i czy mnie nazad do świata, czy tam daleko w nieznane kraje wyrzuci. Nagle, zdawało mi się, żem wpadł w Katalepsją, bo ciało moje zupełnie pozór życia straciło. Wyobraźcie sobie zégarek, którego koła przestały poruszać skazówką. Koła idą, zegar stanął. Tak i ze mną w ówczas było się działo; dusza moja żyła w ciele, ale ciało nie słuchało już jéj rozkazów i wszyscy osądzili mnie umarłym. Ja leżałem z otwartemi oczyma, nie mogąc niemi poruszyć, z rękoma, a bez władzy, bez ruchu, bez oddechu. Żadne ludzkie sposoby, ani życia we mnie dojrzéć, ani go wskrzesić nie mogły. Przy mojém łóżku, widziałem stojącą żonę z — suchémi oczyma, z założonémi rękoma. A! jéj nie skończone szczęście szło także ze mną do grobu — żałowała szczęścia swojego. —
A mnie! — niewiém — Doktór powiedział głośno, żem umarł i sam swoją ręką strojną w błyszczące pierścienie, wdział otwarte moje powieki na zeszklone i nieruchome oczy — Odemknąć ich już nie mogłem.
Usłyszałem potém, jak w koło mnie odzywały się jakieś szepty — był to paciérz za moją duszę. Potém wszystko ucichło i ja, którego tak pielęgnowano w słabości, teraz kilka godzin porzucony, sam jeden leżałem. Zapomniano już o mnie! serce mi z bólu i z gniéwu pękało — ale nie pękło, bo już i nie biło. Słyszałem różne głosy koło siebie — śmiéchy czeladzi, śpiéwy bab, obojętne żarty przychodniów. — Nié miałżem boléć nad sobą? Jeszczem nie zgnił, a już mnie zapomniano, już nie byłem sobą, już nie wzbudzałem ani uszanowania, ani żalu.
Ubrano mnie jak do grobu — pożałowali sukni nowszéj, dali najstarszą, a ci co ją na mnie wciągali, nie wiedząc o tém zapewnie, nielitościwie mną szarpiąc, dręczyli. Przyszła żona moja, i czułem jak z mego palca ściągała ślubny piérścionek — Ja nie byłem już jéj mężem, wolno jéj było po ostatnich umarłego uściskach, rzucić się ręce innego. Pierścień i przysięga nie sięgają za groby, wiara ślubowana, kończy się z życiem — Miłość? niéwiem. Moja żona zdjęła swój pierścionek.
Przecież skończyły się ubiérania, leżałem na tapczanie, w koło świéce stały. Pamiętam je, bo jedna z nich, kapała mi gorącym woskiem na głowę, druga paliła w nogę. Piekły mnie mocno, a ja czując to, ani się ruszyć, ani dać poznać że czuję, nie mogłem. Dopiéro, kiedy się przepalił stary trzewik i pończocha, kiedy ciało moje przysmażać się zaczęło, któś odstawił przeklętą świécę.
Xięża śpiéwali nademną długo, jedno i jedno, przerywając sobie czasami, gawędką, milczeniem, czasem chrapaniem nabożném, czasem niezrozumiałe pod nosem frazy, powtarzając jednostajnie i smutno.
Zacząłem myśléć. Coż to były za myśli, czegożbym niedał, gdybym je sobie teraz mógł przypomniéć — Lecz nie — niepowiedziałbym ich wam, ludziom tego świata, bo byście nie pojęli tych myśli, z tamtéj strony grobu urodzonych. Myślałem o żonie, o świecie, o sobie — wiele i smutno. A każda myśl jak kropla wody po dachu, płynęła po ubiegłych latach, spływała w grób i wsiąkała weń, na zawsze. — Wszystko na nim się kończyło.
Ciasno mi było w trumnie, poduszkę miałem z wiórów stolarskich, twardą poduszkę trupa na sen wieczny, powiérzchu obszytą kawałkiem starego atłasu, kawałkiem staréj franzli, a wewnątrz napchaną — wiórami. Wieka nad sobą nie czułem, tylko kiedy mnie brano na ramiona i wynoszono z domu, uderzyło się raz o nie, ciało moje, nos przypłaszczył — chciałem krzyknąć — nie mogłem. I posłyszałże by kto krzyk piérsi umarłego, zabitego wiekiem w trumnie — zamkniętego w paku w którym płynie na drugi świat!
Niedarmo wieko, wiekiem się zowie — bo wieki dopiéro i zgnilizna otworzyć je mogą i uwolnić z więzienia ciasnego.
W koło mnie słychać było śpiéwy — płaczu nie słyszałem i tylko ci co mnie nieśli na ramionach, uskarżali się żem był ciężki. Przykrępowanego potém do wozu wieźli do kościoła. Noc była zimna, koło mnie łakome szczury, kościelni gospodarze, biegały piszcząc po wieku trumny, ogryzały obicie, drzewo, wosk pokapany. O! jakżem im zazdrościł — one żyły, ruszały się, chodziły — ja byłem umarły. Rano, znowu usłyszałem śpiéwy głośne, a zniémi organ szumny, potém cichość, potém głos czyjś, mocny i czysty. Nikt wszakże nie płakał? gdzież była żona moja?
Śpiéwy znowu, i znowu jechałem na wozie, potém stanęliśmy i poruszono trumnę, kołysała się, a w niéj ciało moje, jak kawał drzewa. — Kołysała się, szła, szła i stanęła nagle, kołysząc się i drżąc powoli jeszcze.
Usłyszałem huk, jakby grad bił o okna, były to kamienie i piasek sypiące się na trumnę moją. Z was pewno, przez ciąg najburzliwszego życia żaden podobnego niedozna uczucia, jakie moją duszą targało, gdy mnie tak, jak kamiéń wrzucili do dołu i zasypali ziemią — zasypali tego co po niéj chodzić już nie mógł i zrobili go częścią ziemi — Kazali mu wydawać z siebie soki pożywne robactwu i rolnikom, zginąć na wieki i rozsypać się w drobne cząstki bez imienia, podobne cząstkom zgniłego zwiérza, zgniłéj rośliny, cząstki, na których nawet ręka przyrodzenia nic napisała, że dawniéj składały człowieka.
Zasypali mnie i już nic nie słyszałem potém, nastąpiła cisza grobowa. Na świecie nikt jéj z was niepojmie: bo na świecie wśród największego milczenia, szumi jeszcze powietrze, kołysząc się w przestrzeniach, falują oddalone głosy, o tysiące mil przychodzące, mówi, śpiéwa, grzmi wiatr, nawet gdy wiatru nie czuć i nie słychać — tu nie było przestrzeni, nie było powietrza, głosu, wiatru — nic — nic! Ciągle ta sama cichość, ta sama twarda poduszka pod głową — okropne milczenie! Zdawało mi się, że cały świat ze mną umrzéć musiał. Jak długo to trwało, niewiém. Czémże miałem czas mierzyć, nic nie robiąc, nic nie słysząc, nic nie widząc? Dla mnie, wiek i chwila, godzina i wieczność, równe były. Ciemność ciągła, ciągłe milczenie, potém uczułem straszne zimno, rozchodzące się po całém ciele, przejmujące, ściskające. — Zaczęło się od nóg, głowy i twarzy. Zdawało się jakby wiatr mroźny chodził po kościach i dmuchał w żyły, dął w piérsi, latał po głowie. A w téj chwili, na któréj opisanie nie wystarczyłyby cienie wszystkich świata języków, w téj chwili przychodziły mi jeszcze myśli straszne, wspomnienia młodości, miłości, żony — roskoszy.
A zimno było tak okropne, tak ściskało za serce — Widziałem przed sobą siwego ojca i domek nasz mały i kominek przy którym siadaliśmy z Marynią, marzyć o wczorajszych ciérpieniach, o jutrzejszém szczęściu, o wieczności. — A! takaż to będzie wieczność? pytałem siebie. Długo bardzo marzłem od tego zimna, potém uczułem, jakby mnóstwo mrówek chodzących po mojém ciele i boleść lekką rozciągającą się po mnie, jak gdyby kto przykrył całe ciało drucianą koszulą i wbijał ją w nie — Uczułem potém jak suknia, w któréj przechodziłem lat kilkadziesiąt od kolébki, opadać ze mnie zaczęła i zmieniła się w miljony robactwa. To robactwo, było dziécięciem mego ciała, pełno go było — pełzało po nagich już prawie kościach. Część mnie samego przemieniła się w nie, cząstka mojéj duszy, poszła za każdą cząstką ciała, reszta tylko trzymała się przy kościach, sprężynach machiny, z któréj zdjęto zasłony i maskę. Ja, nie byłem już sobą, przemieniłem się w robactwo, dusza moja wprzódy silna i jedna, rozdrobiła się teraz na tysiąc części, rozlała po kościach, po robakach, po pruchnie, po ziemi. A ja żyłem! straszneż to było życie. —
Przyszły szczury i myszy z kościołka w odwiedziny do mnie, gryzły reszty pozostałe mego trupa — nieczułem bólu. — Wyjadły mi reszty serca, mózgu zaschłego, oczów, najdroższych organizmu ludzkiego klejnotów — poniosły je i poszły.
Przyszedł kret, któremu po nad czaszkę moją, wypadała droga jego wiodąca go zawsze ku północy, ale tén daléj poszedł nic nie tknąwszy.
Potém niewiém jak i którędy przypełzły żaby, mieścić się w szczelinach próżnych mego wązkiego mieszkania. Rzędem usiadły koło nóg, koło głowy, na głowie, na piérsiach; napełniły wszystkie zakątki i usiadłszy skrzeczały czasem smutnie nademną, moją pieśń śmierci. Oczy ich świéciły w ciemnościach, jasno błyszczące, a one same siedziały nieruchome długim rzędem z obu stron i nuciły, i nuciły. — Zdało mi się, żem je rozumiał:
Robaczki, którym ja dałem życie, znikły już były i przemieniły się w proch. Proch ten z oddechem, z pokarmy, poszedł w ludzi, a z nim zarody robactwa, co się aż w trumnie obudzić miały i ożyć. Z całego dawnego mnie, zostały tylko kości białe, rozsypane jak paciórki, które wiążący sznurek rozerwał się w ręku pobożnéj kobiéty, a one rozsypały się i leżały. Wczaszce mojéj siedziała królowa żab i spała w mieszkaniu próżném, zgasłego rozumu. Potém poszły i żaby, a ja zostałem sam jeden. Przyszła ziemia, zawaliwszy do reszty wieko trumny, przyszła i ścisnęła kości moje, matka ukochana, z któréj łona wyszedłem, która mnie karmiła, młodość moją i miłość swémi wiosny kołysała, która, gdym już ludziom był nieużyteczny, nieodrzuciła mnie i wzięła nazad do siebie na wieki — matka, prawdziwa matka!
A ja żyłem, żyłem ciągle — w koło mnie ziemia i kamienie, duszy mojéj ostatki kryły się po kościach, obsypanych żółtym piaskiem do koła, kamieniami i kośćmi, takich jak ja, smętarnych mieszkańców.
Potém, wreście i kości moje butwiéć i rozsypywać się zaczęły na proch, a biédna dusza znowu rozsypywać się musiała, aby każdy proszek ożywić. Prochy moje zmięszały się z ziemią, rozbiegłem się na wszystkie strony. Jedne cząstki poszły w powietrze, drugie zostały w ziemi, czekając swego dalszego przeznaczenia, inne wydobyły się powoli nad powierzchnią.
Potém, jedne z nich wcisnęły się przez łodygę do kwiatu i błyszczały w jego kielichu, drugie z powietrzem weszły w ludzi, inne wędrowne przelatywały po nad ziemią, szukając schronienia, przytułku — żywota nowego.
I rozeszły się daleko, kwiat w jednę, człowiek w drugą, a pył w trzecią stronę — dusza z niémi poszła — poszła po kawałeczku. Części jéj niepoznając się nawet, potrącały się w powietrzu, spotykały się w wodzie, w kamieniu, w roslinie, w zwierzęciu, przebiegały tysiąc przemian, tysiące życia, śmierci tysiące i żadna nie zginęła — Szły tylko wędrowne szukać coraz innego bytu, innych uczuć, innéj śmierci!
Obijały się nieraz o dom, w którym mieszkałem, o wody moje niegdyś ulubione, o drzewa które sadziłem, a w które potém weszła część mnie samego — żona nawet, niewiedząc o tém, Artemizją była i pożywała popioły mężowskie.
I z jednego życia ludzkiego przeszedłem w tyle maleńkich i krótkich, jednodniowych, że byłem rozerwany jak serce dziewczyny, w chwili gdy chce kochać i niewié tylko, kogo ma obrać. Tułałem się wędrownik po słońcu, po gwiazdach, w piorunach i chmurach — a potém — potém. —
Wylano mi wiadro zimnéj wody na głowę i — wszystko się skończyło — wytrzéźwiłem się. — To najprawdziwsza rzecz, z całéj mojéj historij.
— Szkoda tylko, zawołał Szambellan, że tego wiadra wody na głowę, nie wylano Asanu wcześniéj.
W czasie czytania powieści rozmaite były wrażenia słuchaczów. Jedni, jak Łucja, Marja, Koralja, Zenejda, Szatan nawet, zdawali się dziwny pomysł autora pochwalać i czuć z nim tę szczególną sytuacją, drudzy wykrzywiali się z obrzydzenia, ruszali ramiony, kiwali głowami i spluwali. Szambellan śmiał się do sufitu i ramiona ciągle trzymał do góry. Anna z politowaniem patrzała na Florka, Natalja z ogniem; a poczciwa Prezesowa nic nie rozumiała.
Ledwie się skończyło czytanie, głosy i zdania najsprzeczniejsze słyszéć się dały ze stron wszystkich, szczęściem Florek przewidując burzę, wyniósł się po cichu, dopieroż nie hamowana niczém krytyka, puściła sobie cugle.
— To szalony! do Czubków z nim, do czubków, zawołał Szambellan; konsyljarz Meyorbach, uśmiéchał się.
— Nic nowego, rzekł, doktryna stara jak Pytagoras i Metampsychoza, wtłoczona w mały, nie bez wartości artystycznéj, ale niedbale rzucony i nie wykończony obrazek, i doktryna z resztą wszystkich materyjalistów i Pana P. Leroux w szczególności, doktryna ściśle wziąwszy i w panteizm wkraczająca.
— Niechby się jak z grzéchu z téj powieści spowiadał, rzekł z zapałem drogi konsyljarz S — on nawet nie chrześcianin, on obłąkany. — Muszę mu dać do czytania wieczory De maistra, trzeba tego szaleńca nawrócić.
Szatan śmiał się. —
— Ale po cóż panowie przypisujecie małéj powiasteczce, większe niż ma znaczenie? Jużci to nie wyraz opinij jego? bo —
— Bo dusza, to monada! zakrzyczał konsyljarz S — a on ją dzieli — to głupstwo!
— Ależ to obrazek, fantazja! wołał Szatan — wszak za grzéch malarzowi niémacie, co maluje furje i duchy — choć w nie niewierzycie?
— To co innego. —
— To zupełnie jedno. —
— Ale to gorzéj herezij, bo materjalizm obrzydły! bezbożny. —
— Ale to obrazek bez konsekwencij.
— A więc go niebyło malować! rzekł Szambellan, do czego te brudy, smrody i głupstwa! Patrzcie asanowie, coście z pięknéj zrobili literatury, z literatury co będąc klassyczną, zdawała wam się zimną, bo malowała tylko wytworne i piękne rzeczy — Patrzcie coście z niéj zrobili, brudny ściek, kałużę — kloakę!
Na to słowo, którego w zapale wymówionego damy niby nie słyszały, zaczęto się śmiać, Szambellan usiadł zadyszany, a Szatan się odezwał biorąc za kapelusz.
— Wolę z biédy tę brudną fantazją, w któréj podobno niéma sensu, ale jest przynajmniéj trochę życia, niż tłumaczenie umarłych i dawno pogrzebionych piękności klassycznych.
Szambellan, wziął to za osobliwość i porywając za sextern z kieszeni. —
— Ażebym, rzekł, dowiódł Panu, iż tłumaczenie może miéć życie, proszę oto posłuchać, tę jedną pieśń Enejdy. —
Ale na pogróżkę Szambellana począł się rozruch w salonie największy i nim podniósł głos, nie było nikogo, prócz Zenejdy, Natalij i Prezesowéj — One go musiały słuchać do piérwszéj po północy. Tak się skończył piérwszy wieczór literacki u Natalij.
NIEWIÉM czy kogo tak dusi atmosfera miasta i salonów, jak autora téj powieści; nie wiém czy komu, tak tęskno, nawet w xiążce, za spokojną (nie zawsze) wesołą, świéżą jak ją Bóg stworzył, wioską naszą. W tych murach brudno–popstrzonych co cię dzielą od zielonych pól, od niebieskich wstęg wody, od gór, od lasów cieniowanych tak cudnie w wszystkie kolory zielone, jakie być mogą — w tych o jakże ciasno, duszno, smutno, i ludzie w nich, jak dziwnie wyglądają! Karzełki w gniazdku z gliny, kamuszków i kawałków drzewa, co niezajrzawszy na Boży świat, od całego świata Bożego, mniemają się lepszémi, dla tego że mają świéże i świécące sukmanki, trochę dziwniejszy stroik, trochę przystojniejszy łachman, na ramionach.
Jakże litościwie i wzgardliwie, patrzy mieszkaniec miasta, na wieśniaka, jak mu się on wydaje cofnionym, jak obcym postępowi, ruchowi, jak śmiésznym! A na odwrót, wieśniakowi, jak niewiedziéć dla czego, mieszkaniec miasta, straszny jest, poważny, wielki! Jak w obliczu jego drobnieje biédny parafianin. Dla czego? niewiém — może właśnie dla tego, że zawsze człowiek błyskotny, fałsz nad nagą szorstką prawdę przekłada, i że najwyższa wielkość ziemska, ustępować musi, — wzniesionemu na podłatane szczudła nicestwu.
Tak myślał, lub podobnie August, którego już męczył pobyt w Warszawie, życie zbyt dla niego fraszkami zajęte, a za mało swobodne, zbyt chyże, zbyt skrzydlate. I jednego poranku — spytał Stasia, czyby niewrócili do domu?
— Ja? nie czuję w sobie téj ochoty wcale, ledwiem porobił znajomości, ledwie życie sobie przygotowałem, chcesz abym wracał?
A Matylda?
Staś spuścił głowę i mruknął.
— Juściż, nie mogę być zawsze z nią — Napiszę do niéj, że jeszcze czas jakiś. —
— Rozumiem, rzekł August, jeszcze za nią nie tęsknisz — Zdaje mi się, żem się w rachubie mojéj omylił, — kto wié, czy miasto kontrastem, da ci uczuć wartość wsi?
— Dotąd, nic podobnego nie przewiduję — lubię miasto. —
— To dziwna! Niepojmuję, jak można dłużéj nad tydzień lubić miasto!
— C’est selon.
— Zapewne, ale mi nie będziesz miał za złe gdy powrócę do domu. —
— Bynajmniéj! Staś niepowiedział całéj swej myśli; nietylko bowiem Augustowi za złe niémiał powrotu, ale się prawie cieszył z tego, bo swobodniejszym zostawał, sam jeden, a nikt go pytać, kontrollować, patrzéć na niego niémiał prawa. — Wprawdzie wyprowadził Augusta aż na Pragę, siostrzeniec, pożegnał najczuléj, uściskał, przyrzekł prędko powracać, a jednak w duchu myślał:
— Będę swobodny, będę daleko swobodniejszy.
August siadając do powozu, ścisnął za rękę Stanisława i patrząc mu w oczy, te na ostatku, rzekł słowa. —
— Słuchaj Stasiu, zawsze się o ciebie boję, bo masz głowę płomienistą i łatwo ci głupstwo zrobić. Uczyń to dla mnie, nie wdawaj się w zbyt ścisłe z nikim tutaj stosunki, nie zakochaj proszę dobrowolnie, jak to ty umiesz łatwo, i pamiętaj, że drugiéj Matyldy, niéma na świecie, a twoja Matylda płacze!
Staś wracając dorożką do miasta, komentował słowa wujowskie po swojemu.
— Matylda! Matylda! Sam wuj wié, że kochać się w niéj nié mogę — szanuję ją, kocham nawet, ale to cale inna miłość, a téj na życie nie wystarcza! Dając moją miłość innéj, nic nie odbiéram Matyldzie — bo jéj już niéma. —
Co to za rozumni ludzie byli ci Rzymianie, mówił sobie daléj — oni kobiétę rozdzielili na dwie połowy. Jedną kobiétą była matrona rzymska, która siedziała w domu i przędła kądziel i wychowywała dzieci, a przebytek jéj, dawał obywatelowi rzymskiemu uczucia poważne, święte, spokojne — Drugą była Lais, to uosobienie miłości gorącéj, dodniowéj, szalonéj; do niéj civis romanus szedł po miłość szaloną, któréj mu brakło w domu. Tym sposobem kompletowało się życie. Jedna kobiéta, dopełniała drugą, a obie, czyniły człowieka zupełnie szczęśliwym!
Staś sam się rozśmiał głośno z nie mądréj myśli swojéj, która i głupią była i nienową.
— A! Karusia, dodał, Karusia, co za Lais by z niéj była, gdyby ją spokusić czém można, ale uparta jak muł, w swojéj dziwnéj miłości dla Tymka. Przecież niedarmo noszę głowę na karku i dać temu radę muszę, gdym już postanowił.
Staś zamyślił się, kazał jechać na ulicę, gdzie była kawiarnia, i odprawiwszy dorożkarza, wszedł do niéj.
Była to godzina nadwieczorna, osób dosyć, billard oświécony już i zajęty, Markier liczył głośno, Karusia się krzątała z kąta w kąt, ale smutna, ze spuszczoną głową, zamyślona i nie swoja, choć Tymek rozparty perorował na kanapie, w gronie słuchaczy. Właśnie z uniesieniem, exaltacją i przyzwoitą w takim razie, a prawie konieczną amplifikacją, która się kłamstwem nazywać nie może (bo autor sam wierzy w to co mówi) — Tymek malował wczorajsze literackie posiedzenie. —
— Uniesienie mówił, doszło do najwyższego stopnia, wszyscy mieli łzy w oczach, kobiéty, zakrywały się chustkami, mężczyźni wznosili ręce —
— A! a! kochany Tymku, przerwał Staś, cóż to opisujesz?
— A wczorajsze?
— Kiedyż to było!
— Tyś jeden był zimny i nic nie widział, nie wdawaj się więc w to, a ja ciągnę daléj — Ona, podobną była Korynnie, godzili się na to wszyscy — natchnione jéj oblicze boskiém światłem jaśniało —
Karusia w téj chwili ruszyła ramionami, a Staś co się do niéj zbliżył, szepnął —
— A cóż, albo mu możesz wierzyć jeszcze?
On się w niéj kocha.
Karusia ruszyła ramiony, spójrzała na Stasia i dała mu jakiś tajemniczy znak palcem na ustach —
— Słowem, mówił Tymek, był to wieczór jedyny, niepamiętny, a co wzbudził zazdrości, co zawiści, ilu upokorzył, ilu niedawno wywyższonych, poniżył w oczach ludzi i własnych, czego nigdy nie przebaczą. Przygotowałem opis téj pamiętnéj uroczystości do następnego numeru mojego dziennika — Zobaczycie!
Zaczęto mówić między sobą — W tém drzwi Kawiarni otwarły się i jakaś figura zgarbiona we fraku jednym mimo chłodu, w zatłuszczonéj czapeczce watowanéj, na któréj dnie błyskał biały papiér, weszła — Tymek trącił łokciem Stanisława i szepnął mu.
— Zginęliśmy,uciekajmy, prenumerata przyszła.
— Kto?
— Powiadam ci prenumerata!
Tym czasem rzedniało koło i wszyscy się powoli usuwali, na widok jegomości, który z miną pokorną, poprawując włosy i zdejmując brudne rękawiczki, szedł wolnym krokiem daléj.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu, mały, zgarbiony, na twarzy noszący ślady burzliwego a nadewszystko może pijanego życia, oczy czerwone, nos granatowy, pryszcze po czole — Na nim spodenki czarne krótkie, buty wykrzywione, frak zapięty na tyle, ile ich było guzików, chustka obdarta na szyi. Z kieszeni, z za fraka, z czapki, wyglądały papiéry.
Był to niestety — literat! a literat zbiérający prenumeratę na dzieło poetyczne, które od lat dziesięciu co miesiąc z pod prassy wyjść miało.
Ujrzawszy Tymka poskoczył ku niemu, poufale podając mu rękę i poglądając ciekawie na Stasia.
— Kochanego Redaktora — tego to — Jakże się ma — tego to — Nigdy w domu znaleść nie można —
— Prawda, i teraz właśnie, nie mam czasu i idę —
— Ależ tylko chwilkę — bo mam cóś ważnego —
— I ja także, interess niezmiernie ważny a nieciérpiący zwłoki —
— Chwileczkę tylko — rzekł literat — kto to taki, szepnął na ucho do Tymka, wskazując Stasia —
— Nieznam dobrze —
— Daj mu bilet? Czy trochę czyta?
— Niewiém prawdziwie —
— Zaprezentuj mnie —
— Mało go znam sam —
— To nie szkodzi —
I posunął się do Stasia — z uśmiéchem.
— Darujesz Asan Dobrodziéj mojéj śmiałości że się ku niemu posuwam, ale interess powszechnego dobra i literatury narodowéj powoduje mnie, że się ośmielam prezentować, jestem Hilary Szczepiorkowski — Imie moje zapewne mu znane, literat i poeta, podupadły na sytuacij, ale nie na umyśle, nie na odwadze, nie na miłości dobra powszechnego — Jestem w trakcie publikacij dzieła, do którego może i Asan Dobrodziéj, przyłożyć się zechcesz — Bilet kosztuje złotych dziesięć, dzieło wychodzi w tym miesiącu. —
Staś wyciągnął złotych dziesięć i dał mu je w milczeniu.
— Proszęż wziąść bilet, rzekł Literat z dumą, nie jest to żadna jałmużna, bo bym jéj nie przyjął — Niechże mam zaszczyt wiedziéć dostojne imie pańskie.
Staś mu je rzucił półgębkiem, a literat niby skrupulatnie zapisał.
W téj chwili dał się słyszéć tuż głos silny, wysokiego, marsowatego mężczyzny, który stanął tuż, patrzał i odezwał się do P. Hilarego Szczepiorkowskiego. —
— I nie wstydzisz się Waćpan.
— A! to ten oszust! zawołał Pan Hilary, chowając papiéry, to ten oszust.
— Ty sam oszust jesteś! ty sam, krzyczał wysoki mężczyzna — idź mi z tąd precz, bo cię kolanem wyproszę za drzwi — Otóż znowu kogoś na swoją prenumeratę złapał!
To mówiąc wysoki bakembardzisty mężczyzna, usiadł z poufałością obok Tymka, który się marszczył na niego i zakładając nogę na nogę, mówił.
— Co to za bezwstyd. I ten człowiek co tyle literaturze krzywdy, nosząc imie literata wyrządza, co się po szynkowniach codziennie wala, znajdzie zawsze kogoś, co mu pomoże do pijaństwa i da się wywiéść w pole — a ludzie pracowici, sumienni, jak ja naprzykład, giną w nędzy. —
— A ha! rozumiém! rzekł w sobie Staś, więc i to literat!
— Do kogoż się udać! Panowie głusi są na głos dobra publicznego.
— Znowu tedy dobro publiczne, szepnął Tymek do Stasia.
— Xięgarze, to spekulatorowie — to niegodni kupcy — człowiek z talentem wyjść nie może z położenia swego i stać się użytecznym krajowi — ojczyźnie — współziomkom.
Tymku, przerwał, każ mi dać kieliszek miętówki? Karusiu, Tymek płaci za mnie kiéliszek miętówki! Nieprawdaż?
Kto to taki ten panicz? spytał cicho. —
— Mało go znam!
— Ale przecie — co ludzkiego?
— Niewiém — nie mogę sądzić. —
— Czy można u niego co urwać?
— Wątpię.
Ogromny bakembardzista, wlepił oczy w Stasia, chcąc w nim sympatją wzbudzić.
— O! czasy, rzekł, czasy! (wypiwszy miętówkę —) nikt nie chce przyjść w pomoc prawdziwym talentom.
— To prawda, zawołał wpadający w téj chwili Szatan, który na prawo i lewo ściskał wszystkich za ręce. Ot naprzykład, szanowny nasz Serapion — (wskazał bakembardzistę) ma prawdziwy talent trwonienia piéniędzy, a nikt tego talentu wspiérać nie myśli.
— Żartowniś! Mam przecie i inne talenta!
— Tak! grasz doskonale w billard. —
— A literatura?
— A literat jesteś, jak ja astronom — kochanku. Póki będziesz na swój literacki talent rachował, swiécić możesz bokami, do skończenia świata, lub skończenia życia przynajmniéj. —
Serapion zamilkł pogardliwie i brał za czapkę, chcąc odchodzić — ale w pół drogi zwrócił się do Stasia.
— Widziałem jak Pan byłeś łaskaw, na niejednego oszusta, może zechcesz wesprzéć prawdziwszy talent (nie chwaląc się) i uczciwego człowieka.
— Powiada że się nie chwali! przerwał Szatan. —
— Czém że mogę mu być pomocnym?
— Właśnie wydaję dzieło moje, o stanowisku teraźniejszém poezij i literatury do społeczności. —
— Bilet kosztuje złotych pięć — dodał Szatan — Staś się wymówił że niémiał piéniędzy. Bakembardzista mrucząc wyszedł i trzasnął drzwiami za sobą.
— Doskonałe było spotkanie, szkoda że krótkie, zawołał Tymek, Serapion z Hilarym!
— Poczubili się? —
— Nie, tylko Serapion zmusił go do odwrótu — exasperowany tém, że wszedł na samo wzięcie biletu.
Najwięcéj się śmiéjący ze zdarzenia, był jakiś jegomość tłusty, blady, blondyn, w okularach złotych, który nałożył w téj chwili paletot i żegnał Tymka, bo odchodził.
— Kto to? spytał Staś. —
— O i to cała historja! rzekł Tymek, każ podać dwie szklanki herbaty, a ja ci ją opowiém, jeśli masz czas słuchać.
Staś, który nie bez przyczyny dosiadywał w kawiarni, spoglądając raz w raz na zwijającą się Karusię — zasiadł do słuchania historij tłustego i bladego człowieczka.
— A naprzód, ozwał się Tymek — wiédz że tłuściutkie to, łysiutkie, bladziutkie stworzeńko, jest sławnym literatem. U nas sławnym jest, kogo pięćdziesiąt razy wydrukują, choćby niewiém z jakich przyczyn i dla czego. Jest to więc literat i sławny — musisz znać jego nazwisko? Ale wiészże, jak przyszedł do swojéj sławy i pewnéj — spokojnéj exystencij? Tu dopiéro dramat cały, cała historja. Wiadomo ci, że xięgarze świata całego, nie są ludzie wielce ceniący wykluwające się talenta — oni chcą nadewszystko piéniędzy i mają słuszność po swojemu zupełną — Oni lubią talenta co im dają zysk, rzecz naturalna! trzeba być mecenasem, aby drukować bez widoków korzyści — a u nas i Mecenasowi bez rachunku pewnego nie drukują — Ludzie na xięgarzy krzyczą i po części mają także słuszność, bo ten kto się zbogacił na literaturze i tworach umysłowych, obowiązany jest trochę, cóś potém dla niéj uczynić. — Nasz literat jak wszyscy literaci, zaczął od tego, że był maleńki i chudy, i bez sposobu do życia, bez funduszów; a coś mu tam kręciło się po głowie, jakby ochotka do pisania. — Począł tedy od napisania tragedij wiérszem, w pięciu aktach z prologiem, tragedij, jakie piszą wszyscy studenci w szóstéj klassie, kochając się w kuzynkach, lub ciotecznych swych siostrach.
Napisawszy tragedją (sam mi to najjaśniéj w świecie opowiadał) — wyobraził sobie, że zrobił fortunę, że mu za nią zapłacą ogromną summę, i przepisawszy ją na czysto, na papiérze złoto-brzeżnym, związawszy wstążką niebieską, jednego ranku puścił się do xięgarza. Było to w owych szczęśliwych czasach, o których i dziś z westchnieniem wspominają ci panowie, kiedy stary Z... za tłumaczenie tragedij, płacił Brodzińskiemu pięć czerwonych złotych, a poczciwy Brodziński rad był niewymownie z honorarjum. Dzieła czysto literackie naówczas nie miały wielkiego pokupu, i wydawano je, albo prenumeratą opieszałą, albo własnym kosztem, albo nie wydawano wcale. Pojmujesz więc, że xięgarz, do którego naiwnie z rękopismem udał się nasz przyszły sławny człowiek, admirując wstążeczki, kalligrafją, papiér złotobrzeżny, na wyprawę dziełka wyexpensowany — spytał zupełnie serjo autora coby życzył sobie z tém uczynić, i czy swoim kosztem drukować zamyślał.
— Ja — nie, ale ja bym ustąpił — rzekł skromnie autor, i nie będę wymagającym. Xięgarz mocno się wpatrzył w młodzika potém w podłogę i odrzekł:
— Ja poezij kosztem moim nie drukuję — Odszedł tedy do drugiego, trzeciego i czwartego, a wszyscy mówili, że wydają tylko dzieła naukowe, xięgi szkolne i t. p.
Kończąc smutny ten obchód (rodzaj konduktu) nasz autor znacznie spuścił nosa na kwintę i powrócił do piérwszego xięgarza, co mu się najprzystępniejszym wydał.
— Proszę Pana, rzekł, co ja mam z tém zrobić?
— To zależy zupełnie od Pana. —
— Nikt nie chce nabyć rękopismu.
Xięgarz go przerzucił, pokiwał głową. —
— Jabym wcale nie był wymagającym, dodał autor — jestem w położeniu. —
— Cóżbyś Pan chciał? spytał xięgarz.
— Chociaż to jest bardzo niewiele, ale stosując się do okoliczności — tysiąc złotych.
Xięgarz słysząc to zaczął się tak mocno śmiać, że rękopism upuścił, wziął się za boki, i wywołał śmiéchem swoim co było za sklepem pomocników, buchaltera, pisarza i chłopca.
— Co się to jemu stało? pomyślał autor. Czy on się śmieje, żem ja mało zacenił?
— A! nieoszacowany! nieoszacowany! wołał brzuchaty xięgarz — dalipan nie oszacowany! Chce tysiąc złotych. —
Autor pokraśniał cały, ale stał jeszcze patrząc na wesołego bibliopolę, któremu się brzuch trząsł jak galareta.
— Pozwolisz się Pan spytać, rzekł wreście — co w tém tak śmiésznego!
— Ach! Panie — ach! cha! cha! To pytanie! cha! cha! ale to wyśmiénite! nieoszacowane!
— Cóż tak doskonałego!
Bibliopola powstał nareście i usiłując utrzymać śmiéch, co go jeszcze dusił — rzekł:
— Pan cenisz umiarkowanie tysiąc złotych to, czegobym niewziął, gdybyś mi dawał darmo.
Autor pobladł i osłupiał.
— Jestże to tak złe?
— To nawet o ile mogę z dwukrotnie rzuconego wejrzenia miarkować, nie jest wcale złe — Tak, ni dobre bardzo, ni téż bardzo złe, a trochę obiecujące.
— Więc cóż śmiésznego? spytał autor.
— WCPan niewiész, odrzekł mu bibliopola serjo, że najsławniejsi autorowie nasi, Pan N. — Pan B. — nie biorą dziesiątéj części honorariów, jakich Pan zażądałeś.
— Dla czego?
— Bo my nikomu nié mamy zwyczaju płacić!
— Jak to? nic?
— Nic, lub jak nic — xiążek trochę, a często i tego nawet nie dajemy. —
— Z czegoż ci Panowie żyją, naiwnie spytał autor.
— A to doskonały exemplarz, zawołał bibliopola, z kądże WCPan przyjechałeś, że nie wiész, iż ci Panowie są urzędnikami, professorami, obywatelami, a żaden na honoraria nie rachuje wcale — WPan przybywasz chyba świéżo z Jerozolimy?
— Nie, Panie, z Pociejowa!
— Tém gorzéj, że nic nie wiész, i mogłeś na to rachować, za co trzy grosze nie weźmiesz, a wyexpensowałeś na wstążeczki i papiér nie mało. —
— Ależ Panie wszelka praca się płaci, miałażby ta jedna?
— Ta jedna nic nie daje, prócz, przy najszczęśliwszym składzie rzeczy — trochę sławy — a sławą żyć niemożna, chyba umarłym.
— Ależ przecie to nie wszędzie tak jest? spytał oburzony autor.
— A gdzie jest inaczéj, to jest źle, odrzekł bibliopola — bo tam piszą dla piéniedzy nie z natchnienia, i piszą pośpiesznie, piszą co diabła warto.
To mówiąc bibliopola podał Rękopism naszemu autorowi, a popatrzywszy mu w oczy, już serjo spytał.
— W istocie żal mi Waćpana, co Waćpan umiész? —
— Jakto? Panie. —
— Do czego czujesz się zdolnym? — oprócz tysiąc złotowych tragedij?
— Niewiém.
— WPan niémasz żadnego funduszu?
— Najmniéjszego. —
— Zostań Wacpan u mnie na dziś, kiedy chcesz, sprobuję go.
Ón, niémając nic do wyboru, został. Około południa, nadszedł do zimnéj izdebki za xięgarnią bibliopola i siadłszy, rzekł.
— Sprobuj Waść, czy nie potrafisz mi napisać grammatyki łacińskiéj!
— Ale ja mało umiém łaciny i —
— To nic nie szkodzi, to najmniéjsza. Weźmiesz Pan pięć grammatyk łacińskich, i z nich wyjmując na przemian ułożysz szóstą.
Ale w niéj niebędzie nic nowego?
— Co WPanu do tego — Chcesz? probuj — Daję od arkusza druku po złotych pięć, jeśli będzie dobra, i stół u mnie — Ale naprzód chcę widziéć, jak sobie dasz radę. Umiész że choć cokolwiek po łacinie?
— Trochę ze szkół.
— To dość — siadaj i probuj.
Biédny musiał siąść do téj roboty bez nazwiska i celu, a że istotnie, niémając talentu może, miał trochę sprytu, piérwsze rozdziały ułożył dość dobrze. Przyniósł je xięgarzowi, który był podobno jezuickich szkół uczniem, sam przejrzał grammatykę, wskazał co potrzeba było uzupełnić, dodać, i definitive zawarł umowę z nim o dostarczenie grammatyki.
Gdy została skończona, bibliopola w części piéniędzmi, w części xiążkami zaspokoił autora i w dodatku, powiedział mu. —
— Widzisz Wacpan, to daleko lepsze od tragedij i jeszcze mi powinieneś podziękować, boś się poduczył łaciny, a teraz będziesz mógł, jako autor grammatyki dawać lekcje prywatne tego języka.
Tak się i stało — Grześ miał już przynajmniéj co jeść i pić, czém się okryć, tym czasem xięgarz zarobił na grammatyce, którą dla szkół przyjęto, za jego staraniem, około dwudziestu tysięcy złotych. I jakież było podziwienie autora, gdy wyczytał w pamiętniku, takie sprawozdanie ze swego dzieła. Pamiętnik wychodził w drukarni tegoż bibliopoli.
— „Jeden z młodych, skromnych uczonych naszych, który długo zastanawiał się nad wadami dotąd exystujących dla młodzieży przeznaczonych grammatyk łacińskiego języka; ułożył nową, pełną zalet xięgę elementarną tego rodzaju. Wszystko co poprzednicy jego, mianowicie niemieccy filologowie, uczynili na téj niwie, obcém mu nie było, korzystał z doświadczenia wszystkich, dodał wiele własnych pomysłów trafnych, objaśniających tę trudną dla młodzieży, a tak niezbędną naukę — słowem wywiązał się z swéj pracy — z pełną zalet sumiennością i ścisłością u nas bezprzykładną. Grammatyka ta daleko za sobą, wszystkie poprzednio wydane zostawia, a przeto zalecamy ją najmocniéj młodzieży naszéj“ etc. —
— To dziwna rzecz, zawołał w sobie Grześ, jak téż to łatwo pisać naukowe xiążki.
— A wiész Wacpan co, rzekł do wchodzącego bibliopola — właśnie cię potrzebuję.
— Cóż, czy znowu do grammatyki?
— Nie — całkiem co innego. Potrzeba mi historij powszechnéj skróconéj dla szkół.
— Mało jej umiém bardzo.
— Waćpan wiész, że to nic nie znaczy — nauczysz się pisząc. Historja ma miéc tomów trzy, po kart tyle a tyle, oto pomoce, a oto zadatek, idź, siadaj i pisz. —
Grześ napisał historją powszechną, zupełnie tak jak grammatykę, dostał za nią kilkaset złotych, xięgarz zarobił kilkadziesiąt tysięcy, a tym czasem imie uczonego poczęło się przebijać między ludzi.
Xięgarzowi potrzeba było jeszcze Jeografij, a potém Kucharza doskonałego, Grześ napisał Jeografją i takiego doskonałego Kucharza, że go nikt zrozumiéć i według niego zgotować nie mógł, irrytował więc ciekawie. Ale to nic nie znaczyło, bibliopola zarabiał, bo umiał wieść swój handel, i jak sam powiadał, w błazeństwa, to jest poezje, powiastki i dramata się nie wdawał, co i synowi potém, pod błogosławieństwem przekazał.
Grześ pracując ciągle, trochę się poduczył, a z pomocą bibliopoli, został nauczycielem, z początku w niższych klassach, potém w wyższéj szkole.
Takim sposobem zrobił, jak mówią karjerę, i dziś choć anonyme i pseudonyme, jakkolwiek professor, pisze jeszcze na zażądanie xięgarzy, co mu tylko rozkażą. — Ostatnie jego dzieło jest o medycynie, dla wieśniaków i ludu. —
Teraz już drożéj mu płacą, ożenił się, zagospodarował i oddał kilkanaście tysięcy na procent, czego by pewnie nie doszedł, pisząc tragedje.
— A wiesz, przerwał Stanisław, że pewien jestem, iż się dobrze stało, tak jak się stało. Ten człowiek miał mały, mierny, może żaden prawie talencik, byłby zeszedł na Hilarego, gdyby uparcie wiérsze pisał. Inny na jego miejscu, z prawdziwszém natchnieniem, poszedł by swoją drogą i albo upadł, albo zwyciężył. Znam jednego, co podobnie począwszy, jak Grześ — milczy teraz i pisze dla siebie, a pracuje na życie. Literatura jest mu tylko zatrudnieniem serdeczném. —
— Któż to jeźli wolno wiedziéć, spytał Tymek ciekawie. —
— Znasz Leonarda malarza. —
— I siostrę jego Leosię — i brata jego Roberta — więc cóż?
— Brat Robert. —
— Juściż nie o nim mówisz zapewne, bo ten Bogu ducha winien, pracuje w kancellarij i więcéj nic. —
— Dowód że go nic nie znasz. — Jest to jeden z tych prawdziwie utalentowanych ludzi, co pracują w cieniu i milczeniu, którym nie potrzeba, ani oklasków, ani nagrody, bo im literatura sama, za wszystko płaci.
— Gdyby mi to kto inny mówił, myślałbym że żartuje, ale tobie mimowolnie wierzę — Robert literat! Ale co za mruczek, żeby niechciéć nawet sprobować, drukować, i nie dać mi artykułu do Dziennika! Wiész co — chodźmy do nich.
— Może późno — mruknął Staś obracając się ku Karusi. —
— Ale nie, chodźmy, chodźmy, zawołał Tymek — pomożesz mi namówić go do pisania, do drukowania, zrobim z niego użytecznego pisarza — Chodźmy.
Staś dał się namówić, poszli. —
Na drugiém piętrze, ciemnego domu, którego wschody ledwie z rzadka dwóma latarenkami łojowémi oświécone były, zapukali do zamkniętych drzwi — Leosia przybiegła otworzyć i poprzedziła ich przez prawie ciemną malarnię, do pokoiku, w którym zgromadzona była, cała rodzina Leonarda.
Za okrągłym wielkim stołem, na którym stała lampa w pośrodku, siedziała stara matka Leonarda z pończochą, Robert z xiążką, którą czytał głośno, Leosia z jakąś robotką, Leonard z ołówkiem i papiérem.
Robert czytał psalmy Kochanowskiego, których piękności dowodził słuchaczom, a poczciwa stara kiwała głową, a Leonard rysował — ów cudny obraz Babilońskiéj niewoli, gdy żydzi wieszają lutnie na drzewach, siedzą, patrzą i płaczą — Obraz ten lepiéj pewnie od niego pojął i ułożył Bedemann autor Jeremjasza; ale pojedyńcze postacie nakréślone przez niego, były prześliczne boleścią — Leosia płakała, sama niewiedziała czego.
Stary szpic matki, począł szczekać na przybyłych i wszystko się przerwało, oczy zwróciły na drzwi, Robert xiążkę złożył i wstał od stołu.
Na widok Stasia, Leonard podszedł do drzwi go przywitać, Tymka dosyć zimno, oba bracia przyjęli. Matka poczęła rozmowę pytając o błoto, o pogodę, o nowinki z miasta.
— Ja, rzekł nachylając się do ucha Robertowi Tymek, z wymówką do Pana przyszedłem.
— Z jaką?
— Dla czegoś się ukrywał z upodobaniem w literaturze, z talentem poetyckim? Cóż to nie sądziłeś nas godnémi. —
— Siebie nie sądziłem godnym. —
— Porzuć że tę skromność przesadzoną. —
— Kto Panu o mnie powiedział?
Tymek wskazał Stasia.
— Dziękuję mu, ale się trochę omylił, dodał Robert, lubię literaturę, jednak nic nie piszę. —
— To być nié może.
— Tak jest od niejakiego czasu.
— No — ale dawniéj?
— Pisałem prawda, zraziłem się na piérwszym kroku i przestałem.
— Powiédz że mi jak to było.
— Było ze mną, odezwał się Robert, co było ze wszystkiémi poczynającémi, niémającémi jeszcze imienia, to jest dowiedzionego talentu. — Z całego tak zwanego zawodu literackiego, który w istocie jest tylko zawodem (bo zawsze zawodzi) najtrudniejsze są piérwsze kroki; od nich zależy cała późniéjsza przyszłość! One szczęśliwym dają od razu sławę, drugim nie mniéj jéj godnym, wydzielają pośmiéwisko tylko — Z początku wszystko jest przeciw pisarzowi, jego towarzysze przyszli, xięgarze, publiczność, cały boży świat; potrzeba walczyć ze wszystkiemi, na zrobienie sobie imienia. Ale u nas to podobno trudniéj niż gdzieindziéj. Obawiano się i obawiają poezij, jak ognia. Dla czego? dla tego że u nas jak wszędzie dobre są bardzo rzadkie, a najlepsze nawet, nie wiele się czytają. Toż i z innémi utworami właściwie literackiemi, które w ówczas tylko popłacają, gdy im za rękojmią imie na okładce wydrukowane służy. Xięgarze mało się znają na tém co nabywają, tracąc raz, stają się bojaźliwi; są wreście tacy, co niedbają wcale o literaturę z któréj żyją i dla niéj nic uczynić nie chcą, nic, mogąc nawet, nie uczynią. Każdy więc początkujący, od walki swój zawód poczyna i ja go tak począłem — ale na niéj skończyłem, nie chcąc iść daléj.
Wystąpiłem w chwili, gdy występujących jest bez liku, a połowa ich pisze tylko dla tego, że nic innego robić nie umié. Każdy wyobraża sobie, że się wybije jeśli nie talentem, to uporem, nad tłum piszący. Ztąd to owe powiastki bez liku, bez koloru, bez sensu, bez znajomości świata, ludzi, dziejów, nawet stylu i języka, którémi zarzucone nasze xięgarnie, zbiory poezyjek, dramatów i t. p. Wśród potopu szpargałów bez wartości, tém trudniéj się wybić człowiekowi z talentem; mięsza się w tłum, od którego mało go kto rozróżni, a nie bardzo kto zechce sobie zadać pracę czytać, gdy woli wziąść w rękę, to co na pewno wié, nie jest przynajmniéj zupełnie złém, bo pochodzi od znanego już pisarza.
Xięgarze boją się poczynających i zwykle odsyłają ich na koszt własny. I ze mną tak się stało. Obszedłem jednego dnia wszystkie warszawskie xięgarnie, ale w każdéj znalazłem, wedle wyrażenia zwykłego bibliopolów — Prassy zajęte. —
Nie byłyby zajęte, gdybym mógł kosztem własnym drukować. Jeden wydawał Historją Napoleona, drugi Malownicze podróże, trzeci jakąś tam z francuzkiego tłumaczoną ramotę, nikt niechciał spójrzéć nawet na rękopism. — Napróżno prosiłem aby byli łaskawi przynajmniéj odczytać, przejrzéć go — Wszyscy tak byli zajęci! nikt na to nawet czasu niémiał.
W téj żebraczéj wędrówce, po xięgarniach, cierpliwość i energją straciłem; ciężko mi było, stawać pod szyderskiémi oczy, tych ludzi, co żyjąc mózgami ludzkiemi, niémają najmniéjszego uszanowania dla pracy i talentu; wolą szarletanów i przemyślnych bez sumienia fabrykantów, nad ludzi usposobionych, utalentowanych, i dokładnie wiedzących co czynią. —
Trafiłem nareście na łaskawszego któregoś, a ten, mój rękopism wziął do czytania. Po kilku dniach trwogi, bojaźni, nie pewności, nadziei, poszedłem do niego. Jak to zwykle bywa, oddał mi naprzód rękopism w milczeniu; potém zagadnął o koszt własny, nareście spytał od niechcenia o warunki.
— Nie podaję ich, ale przyjmę jakie mi Pan wskażesz — odpowiedziałem.
— Trudne, bardzo trudne czasy — rzekł po chwili głaszcząc czuprynę — Panom się zdaje, że my milljony zarabiamy, a my ledwie wychodzim na swoje, jeżeli nie tracim, co częściéj. Jedno dobre dzieło płaci za pięć, co poszły na funciki do sklepów. Honorarjów, nawet najlepsi autorowie, tak jak nie biorą, sława Panie, to jedyna pisarza godna zapłata. Jednakże. —
— Jednakże, rzekłem, to praca jak inne, a wszelka praca nagrodzić się musi. —
— Sławą, panie, sławą — Dam Panu sto złotych, to na początek bardzo dobrze, Pan K. — i tego nie brał, gdy piérwsze swoje powieści drukował. Dawał je darmo, tym sposobem przyśpieszył ich wydanie i dorobił się jakiego takiego imienia.
— Zgoda więc. —
— Zgoda, xiążkami, i po wydrukowaniu. —
— Zgoda i na to jeszcze. —
— Tylko jeden warunek. —
— Jakiż być może?
— Naprzód, że mi Pan formalnie ustąpisz rękopism na wieczną własność — Z którą będę mógł zrobić co mi się podoba. —
— Więc nie będę miał prawa? —
— Ani go tknąć.
— Ale to być niémoże!
— To główny warunek, my tak robim zawsze.
Po długim targu, zostawiłem rękopism u xięgarza; we dwa miesiące dowiedziałem się że wyszedł z druku. Ale jakie było podziwienie moje, gdym na tytule, początkowe tylko litery mego nazwiska znalazł i wyczytał, że dzieło było tłumaczeniem z francuzkiego!!!
Pobiegłem pełen gniewu do xięgarza, grożąc mu, że będę w gazetach protestował.
Nie zmięszany odpowiedział mi, że rękopism stał się wedle umowy jego własnością, że dla zapewnienia odbytu i powrotu wielkich wyłożonych nań kosztów, musiał położyć wiadomość o tłumaczeniu z francuzkiego, jedynie zapewniającą pokup xiążki u nas; bo ci co po francuzku czytać nie mogą, przynajmniéj tłumaczenia kupują.
Z spuszczoną głową, smutny, powróciłem do domu. Przez niejaki czas pilnie przetrząsałem gazety, i jakież było podziwienie moje, gdym w kilku z nich znalazł zapewnienie, że recenzenci porównywając tłumaczenie z oryginałem, znaleźli je wyborne!!
Po tym ostatnim razie, wrzuciłem w kąt com napisał; bo mógłżem pracować daléj, tam gdzie sumienna praca, najmniéj ceniona i niepoznana, gdzie recenzenci tacy, tacy przedsiębiercy? Oszustem literackim niechcę być i nie będę — piszę dla siebie, drukować nie mogę. Xięgarz napróżno namawiał mnie kilkakroć na nowy rękopism, obiecując zdubeltować honorarja i wypłacić je gotówką, ale napróżno! Nie — nigdy więcéj nie wyjdę na ten wasz świat literacki gdzie niepojmują, ani kapłaństwa pisarza, ani kapłaństwa krytyki, ani wielkiéj missij xięgarzy, gdzie wszystko ostatecznie resumuje się w piéniądzu — I jakim że jeszcze piéniądzu, — nędznéj płacy, od któréj daleko wyższą, bierze lada usposobiony rzemieślnik!
— Zbyt czarno widzisz wszystko — rzekł Tymek, ja nierozpaczam, że cię do pracy nawrócę i dla literatury pozyskam. —
— Macie tam dość i bezemnie pracowników odpowiedział Robert. —
— Nigdy ich nadto, nigdy nawet dosyć być nié może. —
— Mnie się tak nie zdaje, mało a dobrych owszem. Cóż wam po tych śmiéciach, które zarzucają xięgarnie, oszukują czytelników, i odrobinę piéniędzy przeznaczonych na xiążki, wyprowadzają bez pożytku, ze szkodą smaku czytelników, często z moralném ich zgorszeniem? Lepiéj mało, a dobrze.
— Ale dziś wszyscy tyle czytają, tak potrzebują czytać!
— Czyż to przyczyna, żeby chwytać lada głupstwa?
— Po części masz słuszność może — Ale, dodał Tymek, nieustąpię, aż mi dasz co swego do mojego dziennika. —
Niémam nic takiego — zimno odrzekł Robert, a potém — dałem sobie słowo nie drukować. —
— Dla mnie go wyrzéc się musisz. —
— Dla nikogo w świecie.
Było późno, stara matka, milcząc chodziła po pokoju, Leonard przestał rysować, Leosia sparta na ręku, wpatrywała się w Roberta, nasi goście nic nie uczyniwszy, musieli pomyśléć o odwrócie.
Cała rodzina przeprowadzała ich do drzwi, a Leosia podnosząc świécę nad głową, długo im jeszcze ciemne wschody, twarzyczką swoją, rozświécała.
Na ulicy pożegnali się — Staś pamiętając o tajemniczym znaku Karusi, wymknął się Tymkowi, i pobiegł do kawiarni.
NAZAJUTRZ około godziny ósméj, Tymek swoim zwyczajem, zaledwie ubrany, poszedł do kawiarni, na fajkę, gawędkę, partją billardu i szklankę kawy. Otwiérał drzwi z zupełną krwią zimną i bez żadnego fatalnego przeczucia, gdy na progu spotkał go jakiś niezwykły wcale rozruch, kilka osób głośno rozprawiało, wypytywało, odpowiadało. Markier dowodził najgłośniéj. Był to właściciel kawiarni, jakaś stara kobiéta i młody człowiek. Karusi nie postrzegł Tymek w téj kupce, która u samych drzwi, zajęta widocznie jakimś nie zwykłym wypadkiem, hałasowała.
— To Wasani, to Wasani! Wasani wiész gdzie się ona podziała, wołał właściciel, gruby, tłusty, w białéj chustce krochmalnéj, ogromnym kołniérzyku, z dewizkami na brzuchu jegomość — A gdzieby się ona podziała.
— Powierzyłam ci jedyne, ukochane dziecko, a tyś mi je zgubił, zatracił! wołała kobiéta, kto cię wié, coś ty z nią zrobił. Ja do ciebie idę i u ciebie się jéj dopominam, bom ci ją dała na ręce.
— Tak, tak, dodał młody człowiek — odpowiadaj, tyś nie malowany, powinieneś wiedziéć, co się u ciebie w domu dzieje!
— A mnie co do tego. Albo to ja ją trzymał uwiązaną na sznurku czy co! Albo ja wiém z kim i gdzie poszła. Mizdrzyło się to, mizdrzyło do wszystkich, a nareście i poszło z kimś. Natura ciągnie wilka do lasa.
— Tyś sam wilk! sam! zawołała kobiéta — może tyś ją sam gdzie skrył! Wiémy twoje sprawki!
— Będziemy skarżyć! rzekł chłopiec.
— A ja was, zawołał sobie właściciel — ona zgodzona była na rok, roku nie dosłużyła, pensją wybrała i nad pensją — Jeszcze mi się grubo należéć będzie — Ja sam skarżę i dopomnę się swego.
— I my! I my! krzyczeli kobiéta i młody człowiek.
— Ale cóż to się stało? co się stało? spytał Tymek kłaniając się właścicielowi.
— Dziéń dobry Panu — Prawdziwe nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Karusia gdzieś znikła. —
— Gdzie! jak! Karusia! to być niémoże! zakrzyczał Tymek oglądając się — To być nie może! To chyba przypadek jaki — ona by nie uciekła.
— I ja to mówię, paniuniu — a ha! a ha! dodała stara. Tociem to ja jéj matka, znam ją jak swoją, a wiém że to poczciwe było — nie poszło by tak w świat. Ale —
— Ale jéj niéma, wrzucił markier — i niéma jednakże od wczorajszego wieczora.
— Jakże to było?
— Ot jak, proszę Panów, opowiadał Markier — Ja, Panie wieczorem zmęczony zdrzémnąłem się na krzesełku w drugim pokoju. —
— Po cóżeś drzymał u licha! Ja ci nie na to płacę, abyś drzymał, rzekł właściciel.
— Kiedy nikogo nie było, i robić nie było co — Otóż Panowie, zdrzémnąłem się — Śpię tedy, aż we drzwiach dzę, dzę, zadzwoniło, ktoś wchodzi; ja na nogi, a Karusia mi powiada — Śpij, śpij, to na herbatę. Ja i oczów nie przetarłszy znowu do snu i śpię. —
— O! śpioch przeklęty! Mogli byli pokraść wszystko! Jeśli cię nie wypędzę, to ostatni będę. —
— Jak Pan chce — aby zapłacił pensją — odrzekł markier. — Może tak pół godziny przespałem, aż znowu dzwoni, ja na nogi — patrzę — Karusia we drzwiach — A co? pytam — Nic — to ja chciałam wyjrzéć na ulicę — Ja znowu spać. —
— Otóż to sługa! ruszając ramionami rzekł znowu właściciel. Ja jemu płacę, a on śpi!
— A Pan byś chciał, żeby człek za te mizerne piéniądze już i niespał! hę! Znowu tedy jakiś czas i dzę, dzę dzwoni. Ja się porywam — jakiś Pan — Co Pan rozkaże — Herbaty — Ja do Karusi — niéma, za nią na korytarz, niéma, w ulicę, ani znaku. I jak znikła Panie, tak jak w wodę. —
— Dalipan ją porwali z ulicy! płacząc krzyczała stara! Może żołniérze, może jakie łotry — Pewnie się kto zasadził. —
— A rzeczy, a piéniądze? spytał Tymek.
— Wszystko jest — rzekł właściciel, nawet rzeczy nie zabrała. —
— To oddajcież nam, odezwała się stara. —
— A ha! a ha! a pensja! a zaległości, odkrzyknął właściciel. Zapewne, zapewne! Jeszcze tego brakło! Nie — oddam do policij, do taxy, zlicytuję i swoje wprzód odbiorę.
— E! Mosanie! z pięścią posuwając się odpowiedział młody brat Karusi, jeśli to zrobisz, to jakém poczciw, włosa ci na łbie nie zostawię i gdzieś cię przydybawszy na gorzkie jabłko stłukę. —
— Biorę Wacpanów za świadków, jak się na mnie odgraża!
— Nie pomogą ci i świadki — Tak mi Panie Boże dopomóż, że cię ze skóry obedrę, a potém, pozywaj się sobie choć do trybunału. Co to ty myślisz, żeś sobie kupił dziewczynę czy co? A jaki dowód, że ona przebrała pensją i zostawiła zaległości, żeby ty jéj rzeczy aresztował?
— A tym czasem idźcie sobie zkądeście przyszli i krzyku mi tu i hałasu nie róbcie, bo poślę po policją — dalibóg poślę po policją. —
— Patrzajcie go, jakie wielkie państwo, ten rzeźniczy syn!
— Co! co! łotrze. —
— Ty sam łotr! ja cię nauczę. —
— Ja cię nauczę. —
— Kubciu — Jakubie! — mityguj się! krzyknęła stara ciągnąc go za połę — chodź, pójdziem go skarżyć — chodź, chodź! Broń Boże pobiją się. —
I odciągała syna, który z pięścią nastawił się przeciw właścicielowi; brakowało tylko jednego uderzenia, aby się za łby pobrali, ale właściciel stchórzył i odgrażając się umknął, a stara z synem, krzyczącym jeszcze w ulicy, wyszła.
Tymek, który przypatrywał się z zimną krwią téj całéj scenie, usiadł spokojnie na kanapie, wydobył swój cybuch i spójrzał ku kominkowi, gdzie miejsce Karusi zajmowała już inna, jeszcze nieśmiała i niepewna siebie dziewczynka, Julka.
— Kawy! zawołał. Co się to jednak z nią stało! myślał w duchu — I wiérz że tu kobiécie. Byłem pewny, że się przywiązała do mnie! Niepospolitą poniosłem stratę, nielicząc Karusi, straciłem kawę i herbatę codzienną, za którą teraz płacić będę musiał. Nieprzyjemna rzecz, ciągle sięgać, za kilką groszami do kieszeni. Muszę zobaczyć, czy się Julka nie da wycywilizować. Ale — a! nowa praca, nowy zachód! Niegodziwa! Nigdym się tego po niéj nie spodziéwał, a takie to było ciche, skromne, takie zdaje się poczciwe — Pokazuje się, że kobiécie nigdy wierzyć nie można.
Gdy tak rozprawia nad szklanką kawy, podanéj przez Julkę, co już uciekła do komina jak najprędzéj, drzwi się otwarły i wszedł Staś.
— A dzień dobry!
— Ty już na stanowisku!
— Jak żołniérz — A wiész nowość?
— Jaką?
— Karusia nam znikła.
Staś mimowolnie się zmięszał, powiódł oczyma po pokoju, niby nie wierzył.
— Chora? spytał.
— Gdzie tam, uciekła z kimś. —
— Kiedy? jak?
— Tajemnica! przyznam ci się — dodał Tymek, że miałem podejrzenie. —
— Na kogo?
— Na ciebie. —
— A! a! na mnie! śmiejąc się z przymusem zawołał Stanisław — Nadtoś łaskaw. —
— Doprawdy! Ale widzę, żeś niewinny jak nowonarodzone dziécię — Samo twoje tutaj zjawienie dowodzi, żeś albo niewinien, albo chcesz ufarbować się tylko w niewinność — Ej! — I spójrzał mu w oczy.
Staś śmiał się i wzruszył ramionami.
— Widziałem bo, jakeś się do niéj miał, a wy żonaci, jesteście najniebezpieczniejsze w świecie mruczki.
— Daj że mi pokój, z twoją Karusią. Jeśli kto ją porwał to ty, wszakże przypomnij, kiedyśmy tu byli piérwszy raz, przyznałeś mi się. —
— Tst! tst! rzekł Tymek — nie gadaj tak głośno.
— Przyznam ci się, dodał po chwilce, że mi doprawdy żal dziéwczęcia, przepadnie jak tyle ich poprzepadało, zszedłszy na złą drogę.
— Któż ci powiedział, że nie poszła na dobrą?
— Zwykle przez kawiarnią, dobra nie prowadzi — sentencjonalnie wyrzekł Tymek, wkrótce ją ujrzemy pewnie, ale zmienioną, ale nie dawną Karusią.
Staś ciągle się uśmiéchał. — Póki była tylko twoją, nie uważałeś że poszła złą drogą, teraz zdaje ci się. —
— To naturalna! odparł Tymek, ale mówmy lepiéj o czém inném. Dziś drukuje się mój artykuł o wieczorze Pani Natalij, sam go jéj zaniosę, spodziéwam się, że zrobi wielką sensacją — Wspomniałem nawet wedle obietnicy Chateaubrianda.
— Wyznaj że wcale do rzeczy!?
— Najzupełniéj. Nic nie szkodzi, że jéj od razu reputacją kolossalną zbudujemy.
— Ale nie lękaż że się, aby gdy wyjdą dzieła owe sławione, nie znaleziono ich właśnie dla tego niższémi od reputacij uczynionéj, że zbyt je wychwaliliście?
— O! nieobawiaj się! Publice naszéj wszystko doskonale wmówić można i nic łatwiejszego, jak kazać jéj wielbić. —
— Szczęśliwi pisarze.
— Jeśli umieją dać sobie radę.
— Dziś jednak, nie idź napróżno do Natalij, bo jéj niezastaniesz w domu.
— Gdzież będzie. —
— Od owego pamiętnego wieczora, który się tak tragicznie skończył lekturą Szambellana, Natalja stała się celem powszechnéj ciekawości. Tak to u nas zawsze, nie umieją ocenić, ale wszyscy są ciekawi, każdy udaje że literaturę pojmuje, kocha, i dla tego wszystkich lwów literackich, zapraszają, goszczą, przyjmują. — Jest to dobrym tonem, miéć u siebie na wieczorze lwa, bo tak robią za granicą, a co tylko wchodzi we zwyczaj u nas, to jest zwykle małpiarstwem zagranicy.
— Postrzeżenie najsprawiedliwsze, rzekł Tymek, niedawno wyjeżdżałem na wieś, a że dzięki mojemu Dziennikowi, mam już pewne imie literackie, nie uwierzysz jak mi z niém było wygodnie na wsi. Poili mnie i przyjmowali wszędzie, z końca w koniec mojéj podróży. — Gdyby to można wierzyć temu współczuciu. —
— To tylko moda! jak wszystko u nas — Zobaczysz, że wkrótce wejdą w modę artyści malarze i muzycy, potém artyści dramatyczni — nakoniec niewiém już co — ale najpewniéj, to co będzie w modzie za granicą.
Po tych kilku słowach, Staś wziął za kapelusz i wyszedł — Nie zwykle przyśpieszonym krokiem, pędził się ón, nie do domu, ale gdzieś krętémi uliczki, w część miasta najmniéj, uczęszczaną. Niekiedy oglądał się, jakby lękał, czy za nim kto nie goni. Tak dostał się na małą uliczkę nad Wisłą, szukając oczyma domu, a niemogąc nań trafić od razu. Niespokojny kręcił głową w prawo i lewo, aż nareście w jednym z okien, nie wielkiego domku, bokiem stojącego do rzeki, postrzegł do szyby przyklejoną, białą twarzyczkę kobiécą. — Do koła okna tego spuszczały się białe firanki, w pośrodku zieleniał krzak geranium, z po za liści i frandzli, bielała twarzyczka — Staś ją poznał i pobiégł do drzwi domku, zapukał do drzwi, odezwał się aż mu otwarto ze środka. —
— A to Pan! odezwał się głos kobiécy, wktórym przelęknienie, niepokój i pomięszane a niewytłumaczone uczucia przebijały się:
— Któżby miał być jeśli nie ja — rzekł Staś zamykając drzwi za sobą — Ty się jak widzę Karusiu boisz jeszcze ciągle. —
— O! jak że się nie bać, jak nie drżéć, mój Panie odpowiedziała cicho opiérając głowę na jego ramieniu dziewczyna — Pan mnie namówiłeś na taki krok, — mój Boże, teraz gdybyś mnie porzucił, gdybym musiała powrócić nazad, nigdzie by mnie nie przyjęto; musiałabym, — a — to okropnie Panie. Pan mnie nie opuścisz, Pan mnie nie porzucisz! wołała cisnąc się do niego.
— Ale nie bój się i nie bój — Karuniu — proszę cię — bądź że spokojna — nie potom cię wziął, aby porzucić. Juściż mi wierzysz choć trochę, kiedyś za mną poszła.
— Wierzyć! A! nie bardzo wierzę — szeptała dziewczynka — ale ja niewiém, Pan oczarowałeś mnie, chwyciłeś za serce — ja niewiém, ja niewiém — I zakrywała sobie zapłakane oczy.
— Biédne dziecko! rzekł Staś siadając przy niéj. —
Ona powoli odsłoniła oczy, przytuliła się do niego i zaczęła się uśmiéchać; bo o łzy i uśmiéch, równie jéj było łatwo. —
— Powiédz mi cóż tam zastałeś? spytała, co tam w kawiarni? wielki rozruch?
— O! zastałem Tymka nad kawą, spoglądającego czule na Julkę, co ciebie tam zastępuje. —
— Niepoczciwy! tak było i ze mną! zawołała Karusia, tupiąc nóżką — A więcéj?
— Był właściciel, matka, brat. —
Na te imiona dziewczyna pobladła i zadrżała, oglądając się do koła. —
— Kłócili się o rzeczy i rozeszli w niezgodzie. —
— O! mój Boże, mój Boże! Jak oni mnie tu znajdą! Matka mnie zabije — brat! A! truchleję na wspomnienie — Zmiłuj się, kochany Panie, drogi Panie — jedźmy ztąd, uciekajmy — Ja ciągle drżę, mnie każdy szelest straszy. Jedźmy, jedźmy! A! te kilka godzin com tu przesiedziała, takem się przemęczyła — O! żal mi teraz kawiarni, ruchu, gwaru, ludzi — tu taka cisza, tak nudno — Patrzałam przez szybę, i widziałam tylko rybacze łódki na rzece, i wróble dziubiące na podwórku. A tak cicho! a tak głucho — Ja tu długo niewytrzymam — wieź mnie ztąd. —
— Tak prędko wyjechać niemogę, rzekł zakłopotany Staś — mogli by się opatrzéć, domyśléć, a potém, interessa.
— A jak dłużéj posiedzim, to albo ja się z nudów rozchoruję — albo. —
— Albo co, Karuniu. —
— Ja się tak boję, żeby mnie nie szukali przez policją, nie odkryli — Choć to w kątku, ale i tędy ludzie chodzą — czasem ktokolwiek najrzy, powié. —
— Warszawa wielka.
— Ciągle tędy ludzie chodzą. Zmiłuj się Panie jedźmy, ty niewiész, jak mnie po mojém dawném życiu okrutnie, okrutnie nudno, siedziéć zamkniętéj w izdebce i do nikogo nie przemówić słowa, i nikogo nie widziéć, nie słyszéć rozmów, turkotu powozów, śmiéchów ludzi — Zdaje mi się, że cały świat wymarł i jam tylko została sama jedna — Chodzę, chodzę, płaczę i oczy wypłaczę. —
To mówiąc tuliła się znowu do niego i tak pięknie go prosiła, że Staś ledwie się nie zerwał kazać zaprzęgać i jechać, wstrzymał się jednak.
— Mój aniołku, rzekł, już przecie z tobą będę jeśli nie cały dzień, to większą część dni przepędzał. —
— A! a! tak ci się zdaje Panie, a mnie i godziny saméj jednéj wytrzymać trudno, ja się w dzień nudzę, a wieczorem tak się boję, że łzami płaczę ze strachu.
— Czegoż się boisz?
— Alboż ja wiem, Panie — boję się, drżę i płaczę. Taka moja natura.
Uspokoiwszy jak mógł, piękną Karusię, Staś wymknął się na ulicę znowu, przykazując jéj zamykać się i nie puszczać nikogo; obiecując poszukać staréj jakiéj sługi, coby ją pilnować mogła. —
Wyszedł Stanisław, i jak zwykle po uczynku większéj wagi i mogącym za sobą wieść następności niewyrachowane, głęboko się zadumał. — Tysiąc urywanych pomysłów, krzyżowały mu się po głowie. — Piękność Karusi służyła mu za jedynę a słabą bardzo wymówkę, bo w jednéj piękności kochać się długo nie można, i sam Staś, im bliżéj był dziewczyny, im poufaléj z nią, tém dobitniéj postrzegał, jak trudno mu było do niéj się przywiązać na dłużéj — czuł że to miłostka kilkodniowa. —
Ona tym czasem zawierzyła w nią — poszła za Stasiem. Co z nią zrobić było? Wiéść ją z sobą? To jéj obiecał i musiał uczynić. — Ale jak? Ludzie właśni, słudzy widzieli by ją, rozpowiedzieli, i bądź zdrów pokoju domowy — Można ją było odesłać samą? Ale podróż tak długa saméj jednéj? A wreście przyjechawszy na miejsce, co z nią zrobić, gdzie umieścić? jak ukryć, aby się nie domyślono? Staś miał jeszcze wstyd i niechciał otwarcie pokazać, jak bardzo był zepsuty — Dręczył się — bo teraz gdy tylko cokolwiek ostygł, gdy dzień biały, oblał nielitościwém swém swiatłém, wczorajszego kroku nocnego skutki — widział uczynek, ze wszystkiemi następnościami — których w chwili gorączki niedojrzał. Namawiając Karusię do ucieczki, nie sięgnął był myślą naprzód, na skutki — teraz widział je straszne, powstające szydersko przed nim i pokazujące mu się obnażone, przerażające. —
Szedł, stawał — sam niewiedział co się z nim działo, wodził rękę po czole, ale go z troski otrzéć nie mógł.
— Tak, zawołał nareście, com sobie nawarzył, wypiję, i Karusia warta tego kłopotu! o! warta! Co ma być, niechaj będzie, wezmę ją z sobą, obmyślę środki — Matylda nic wiedziéć nie będzie. —
Domawiał tych słów, gdy go ktoś pochwycił za rękę. Ocknął się — obrócił, to był Tymek, który go z uśmiéchem witał. —
— Drugi raz dzień dobry. —
— A! to ty!
— A wiész kochany Stasiu, nie bardzo z ciebie ostrożny człowiek. —
— Czemu? co? jakto? dla czego mówisz o ostrożności. —
— Dla tego, że poszedłem w ślad za tobą i dowiedziałem się, gdzieś ukrył Karusię — Mnie widzisz o nic nie chodziło, tylko o pewność, co się téż z nią stało, i że jéj lada kto mnie z przed nosa nie pochwycił. Ale skoro dobrowolnie poszła za tobą — niech szczęśliwie rusza! Ani mruknę na to. Daję ci słowo, że do niéj nie zajrzę, ale ostrzegam, że jeśli nie znajdziesz jéj innego mieszkania i sługi — to do wieczora ją wytropią i odbiorą, a w dodatku. —
Staś który w początku zmięszany nie wiedział, czy się wypiérać, gniéwać, czy kłócić, czy pojedynkować wypadnie — teraz ochłonąwszy, i widząc zimną krew Tymka, uśmiéchać się zaczął.
— Poradź mi więc, rzekł.
— Poradziłbym ci naprzód — odpowiedział Redaktor, porzucić zupełnie Karusię, ale ta rada miałaby minę interessowaną, przekonasz się jednak kiedyś, że jest zdrową. Doskonale wiém, że sam bym jéj nie posłuchał i darmo nie daję. — Zobaczysz co to jest wziąść sobie na kark ubogą a piękną dziewczynę, z którą miłostki są rzeczą bez imienia, a otoczone tysiącem niebezpieczeństw, nieprzyjemności. —
— Sam przecie byłeś w mojém położeniu. —
— Przepraszam — to całkiem co innego — Nigdym jéj nie proponował uciekać, i gdyby mi to było sama zaproponowała, jabym od niéj uciékł. Dodaj, że jestem nie żonaty, a przeto daleko swobodniéjszy — Porachowałżeś się z następnościami?
— Ale to nie pora prawić morały, które ja doskonale wiém wszystkie, a słuchać ich nie myślę.
— Prawda, wróćmy do rzeczy — Najmij jéj inne mieszkanie i daj sługę. Tam to nadto jest na drodze, blisko łazienek, nad rzeką i chodząc nareście wydasz się — bo już padły podejrzenia na ciebie. Markier mi mówił, że uważał jakeś się do Karusi przysiadał ostatnich dni, a nie mnie to tylko, ale matce, bratu i właścicielowi także powiadał. Dobrześ zrobił, że rano przyszedłeś do kawiarni, to rozpędziło domysły. Jednakże, nie śpij bardzo na wiarę tego, dobrze się miéć na ostrożności.
— Ty lepiéj wiész, najmij mieszkanie dla mnie — daj sługę — gdzie ja to wszystko znajdę.
— Najchętniéj — odpowiedział Tymek — zajdź do mnie po obiedzie, ja mojego faktora poślę, wszystko będzie gotowe — W nocy Karusia się przeniesie — A na długo tamto nająłeś mieszkanie?
— Tygodniowo. —
— Możesz je jednak na moje słowo porzucić. — Co się tycze mojego szpiegostwa, proszę mi je darować, dodał, miałbym prawo ja gniéwać się za Karusię — ale wolę ci ten kłopot zdać, bez gniewu.
Zawrócił się i odszedł.
— Ale — ale, rzekł zawracając się — jestem dziś wieczorem u Pani Natalij, mamy się naradzać o druku jéj poezij? Będziesz tam?
— Wątpię, bardzo wątpię. —
— Prawda, jesteś w miodowym miesiącu! Boję się bardzo, żeby ci piołunem nie zaszedł, biédny zapaleńcze. —
Staś przestraszony i niespokojny rozstał się z Tymkiem. Jakkolwiek w pół żartem dane, jego przestrogi i rady, gorzéj jeszcze przeraziły Stanisława. Wiedział ón sam, na co się niebacznym krokiem naraził, dla pięknéj twarzyczki Karusi, ale taił przed sobą prawdę, ale ją obwijał, ale kłamał; — teraz gdy z cudzych ust powtórzone usłyszał, wszystkie groźby przyszłości — serce mu na nie biło, namiętność przed niemi wolniała, topniała i w duchu przeklinał siebie — A to były dopiéro początki, to były roskosze, to był jak powiadał Tymek, miodowy miesiąc téj miłości bez imienia, bez przyszłości, która trwać nie mogła, bo ona była dla niego za nizko, on dla niéj zbyt wysoko, a oboje jedném życiem i myślą wyżywić by się nie potrafili. Bez tego zaś niéma miłości.
Są błędy, które popełniając człowiek się nie łatwo upamiętać może, namiętność go zaślepia, są inne, które w całéj czarności w chwili popełnienia widziémy. Kara idzie tuż za występkiem, mięsza się do małéj cząstki drogo okupionéj roskoszy i psuje ją u źródła. To było właśnie położenie Stasia, który byłby okupił, wczorajszą wieczorną wycieczkę, ceną najdroższą, byleby się wyzwolić z przykrego dzisiaj niepokoju i troski cięższéj jeszcze o jutro. Ale już było po czasie. Spotkanie z Tymkiem, który szydersko mówił o wielkiém tém zwycięztwie i tak mało zdawał się dbać o Karusię, którą utracił — niepokoiło także Stasia, widzącego w téj obojętności przeszłego kochanka, dowód zapewne niestałości dziewczyny i płochego jéj postępowania — Piękna była — ale wszystko kończyło się na téj fatalnéj piękności, na nóżce królewskiéj, na oczach czarownych, na uśmiéchu zalotnym — Karusia z témi powiérzchownémi przymioty była tylko prostą dziewczyną, z którą dwóch godzin nie wyżyłby człowiek innego świata, innego ukształcenia. Była to ładna małpeczka, śliczne ale martwe bo bez duszy cacko.
Potrzebując się zadurzyć; Staś wszedł do Mary i zasiadł do stołu. Po wejrzeniach i szeptach kilku znajomych osób, poznał, że w mieście, wiedzą już i podają z ust do ust, jego z Karusią zdarzenie — To go przykro ubodło, ale udając obojętność i wesołość, zbliżył się piérwszy do znajomych. Kapitan, Szambellan, Florek, Konsyljarz, Meyerbach, kilka osób jeszcze siedzieli za wytwornie zastawionym stołem, którego gospodarskie miejsce zajmował otyły, ospowaty, łysawy, czerwony jak jabłko (gdy jest czerwone, bo nie wszystkie takie) jegomość, rozparty szeroko, ręce w kieszeni, mina gęsta — Jegomość ten który pocieszną swą facjatą zwrócił uwagę Stasia, zasługiwał na nię pod wszystkiémi względy. Twarz jego okazywała człeka rodu i obyczajów gminnych; nie z tego gminu — ludu, co jest najpiękniéjszą klassą narodu, ale z gminu pospolitego, co wedle dowcipnego porównania, jak drożdże osiadł na spodzie.
Rysy twarzy nieślachetne, pokręcone, wyraz ich zwierzęcy, śmiéch głupawy, széroki i głośny jak wszystkich ludzi bez wychowania; (piérwszy to bowiem znak braku lepszego wychowania, głośny śmiéch i głos krzykliwy) poruszenia głupowate, niezgrabne, niedźwiedzie, a udające pewność siebie i znajomość świata.
Jegomość ten siedział jakeśmy mówili rozparty, ręce w kieszeniach, łeb do góry i śmiał się, czy było z czego, czy nie, kręcąc głową, i uważając, jak się téż śmiéch jego wydaje i jakie na słuchaczach czyni wrażenie. —
— Któż to jest? spytał Staś Florka, którego odprowadził na bok, nim dano do stołu. —
— Kto, alboż Pan niewidzisz, z uśmiéchem poprawując puklów, odpowiedział Florek. To zbogacony bankier z przekupnia zapałek, milljonowy człowiek, którego niedawno widziano na ulicach roznoszącego szuwax i szczotki. Ciekawa doprawdy byłaby jego historja, ale niémam jéj czasu, opowiedziéć Panu. Napróżno zakrywa pochodzenia swego, swego rodu ulicznego ślady pod starannym ubiorem, wytworném życiem i czépia się lepszych towarzystw, zawsze to zbłota wyszła żaba, co się grzeje na słońcu.
— Jakiż jest stosunek między témi Panami a nim, bo i panowie ci należą niekiedy do lepszych towarzystw — Pan sam. —
— O! w tém pełno tajemnic. A naprzód nasz dorobkowicz mieszczanin — łapie się jak może za lepsze towarzystwo, kupuje je czém gdzie kupić można. Jednych pożyczając piéniędzy, drugich pochlebstwy, innych jeszcze traktując po królewsku. Zapraszając, daje obiady, jakich by się niepowstydził xiąże udzielny i zamawia co najdroższe, najwykwintniejsze, najdoskonalsze. A jak są ludzie co grając w karty, dopuszczają do siebie hałastrę, byleby grać z kimkolwiek, tak są inni, co dla żołądka, dla dobrego obiadu, pójdą w Bóg wié jakie towarzystwo. Widzisz Pan tu właśnie gastrolatrów, co byle się dobrze najeść, idą niewiedziéć dokąd — Wyjmuję siebie, bo mnie złapali tu u Mary i musiałem siąść z niémi do siołu, czekają na ostrygi i szampana, od którego pocznie się Sardanapalowa biesiada.
Gdy to mówił Florek, jeden z biesiadników, ozwał się głosem donośnym z za stołu, poczynając opowiadanie, od widocznie wyrachowanych wyrazów.
— Gdym był w Rzymie. —
— Któż to znowu, ten Pan co tak głośno powiada, że był w Rzymie?
— To — artysta. I nie dziw, bo całą jego zasługę stanowi, że był w Rzymie, choć się tam ucha nawet rysować nie nauczył. Ci, którym potrzeba imponować, aby cenili człowieka, admirują go na wiarę tego, że był w Rzymie. Szkoda że Pan słyszéć nie możesz, zwykłego opowiadania artysty, co głosi, jak go z uwielbieniem akademja Ś. Łukasza, przyjęła za członka, jak go Ojciec Ś. udarował pierścieniem, jak mu anglicy obrazki jego, nakrywając je dukatami płacili, jak jakaś xiężna rozkochała się w nim i wykradła go, jak potém — Ale temu niéma końca. Ciekawy ten oryginał maluje jak wszyscy teraz we Włoszech, rysunku mało, kolorów jaskrawych wiele, a ducha i myśli — nic.
— Ostrygi! ostrygi! zawołano do Florka od wielkiego stołu i młody literat, pociągnął się ku ostrygom, które skwapliwie otwiérano, a choć nie piérwszéj świéżości; pożérano — bo to były ostrygi — Tak bardzo, a bardzo wiele rzeczy pożéra człowiek, jak te ostrygi nieszczęsne. Ileż to przyjemności w życiu cenionych dla tego tylko że rzadkie, że trudne do nabycia, że nie każdemu przystępne, ile przyjemności zamiast czuć, pojmujemy tylko, czujemy fałszywie, bo głową, imaginacją. Nieszczęściem, świata nie odmiénić i co najtańsze, zawsze będzie najmniéj cenne. Są ludzie nawet, co dla tego że sami mało się cenią i łatwo udzielają — wartości sobie przez to ujmują — O! wieleż to rzeczy w świecie inaczéj jak fałszem i śmiésznością pojąć nie podobna.
Staś wyszedł od Mary i powolnie, bez celu pociągnął do Prezesowéj, któréj od ostaniego wieczora nie odwiédził; wejrzenie Natalij zburzyło go było na chwilkę, ale doznawszy niepokoju jakiegoś, dla niego może, unikał potém widzenia Natalij.
Tu zastał Zenejdę, Panią Zenejdę, co pod pozorem przyjaźni serdecznéj i doświadczenia długiego, nieodstępując Natalij, dawała jéj rady, redagowała z nią ostatecznie rękopism poezij. Ona i Tymek, który był zupełnie poufałym w domu Prezesowéj, dzięki codziennym wizytom, dzięki dzisiejszému szumnemu sprawozdaniu, zajmowali się przyśpieszeniem wydania, które jak oboje powiadali, stanowić miało epokę.
— To nie nowa Drużbacka — mówił emfatycznie Redaktor, to gwiazda co zaćmi wszystkie naszego horyzontu konstellacje. Zenejda nazywała Natalję — Naszą Muzą. Oboje, Tymek i Zenejda, każdy w swoim sposobie psuli utwory wieśniaczki, podkreślając w nich to lepsze wyrażenia pod pretextem ostrości ich, to tytuły jakoby niestosowne, to całe ustępy, jak powiadali niewyrobione. Natalja na nieszczęście słuchała.
Ona, nadto skromna, bojaźliwa aż do śmiészności w chwili wydania, o którego przyjęcie drżała, powodowała się posłusznie, pokornie, najdziwniejszym poradom, ludzi co nierozumiejąc sami siebie, chcieli przed nią tylko popisać się z znajomością rzeczy. Wyperswadowano łatwo Natalij, ażeby drukowała wedle życzenia na korzyść siérot Dzieciątka Jezus, bo tym sposobem nowy mogła dziełu nadać interess. Poezje Natalij — już były pod prassą, a jeszcze co chwila przerabiano ułożone już formy, z porady Zenejdy i Tymka. Tym czasem wszyscy źli w oczekiwaniu, a złośliwi po cichu szeptali, że mniemany cud, okaże się cudem mierności.
Kiedy o tém mówiono przy Pani Zenejdzie, ona spuszczała oczy i odpowiadała — Jestem prawdziwą przyjaciołką autorki, niepodzielam zdania tego — cenię jéj talent. Gdyby to była nawet prawda i gdybyśmy się mylili — dodawała z intencją pewną i wejrzeniem pełném znaczenia — i tak nawet, piękny cel powinien zwrócić uwagę naszę i zjednać pochwały.
— Cóż, kiedy tak sądzi Zenejda! odzywano się po cichu. — To coś rozkrzyczanego a miernego — I dodawano proste przysłowie — Sławny bęben za górami.
Tym sposobem tworzyła się powoli oppozycja przeciwko powszechnemu uniesieniu, wzbudzonemu piérwszém czytaniem. Ci nawet co tam będąc przytomni, najgłośniéj chwalili, najzapalczywiéj klaskali, w końcu poczęli mówić — Co dziwnego? wybrano do czytania kilka lepszych kawałków — A potém inaczéj to się wydaje wcale gdy się ma xiążkę przed sobą i zastanowi. Zobaczemy! zobaczemy!
I pospolitym trybem rzeczy, im większe było w początkach uniesienie, tém potém gwałtowniejsze przeciwko niemu oddziaływanie opinij — Widocznie usposabiano się do surowego przyjęcia Muzy — Jeden tylko Tymek stale wielbił wdzięki poezij Natalij — i nie bez przyczyny, on się w niéj zapamiętale kochał. Od piérwszego wejrzenia powiedział to sobie, że kochać będzie i dotrzymał święcie. Exaltował się na zimno i dowodził sobie, że śmiertelnie płonął. Ogień był w głowie — jak u Stasia, jak u całéj prawie dzisiejszéj młodzieży, co albo serca niéma, albo je na co innego oszczędzając do miłości nie używa wcale.
Niepowiemy, ażeby Natalja, niepostrzegła tego od razu, bo któraż to kobiéta, miłości wzbudzonéj nie pozna, w chwili nawet, gdy ona dopiéro skrzydełka rozwija. Potrzeba szczególnych jakichś okoliczności, na oślepienie kobiéty w takim razie, tu ich nie było, Natalja widziała rozpłomienienie Tymka, ale naiwnie wzięła namiętność, za uwielbienie tylko talentowi jéj należne, wytłumaczyła sobie poezją, co Tymek pojmował najprostszą w świecie namiętnością, ledwie epizodycznie przypuszczającą dla ozdoby kwiatek poetyczny.
Na tym stopniu były sprawy poety Natalij i Redaktora, gdy Staś smutny przyszedł z obowiązku tylko odwiedzić Prezesowę. Znalazł jakeśmy powiedzieli rękopism i korrektę na stole, Zenejdę z Natalją, całe w atramencie i poprawkach, Tymek uczył znaków w korrekcie używanych i sam także jeden arkusz przeglądał.
Zarumiéniła się Natalja, gdy wchodzącego postrzegła, ale wyraz twarzy Stasia, prędko zwrócił jéj uwagę. — Był smutny, dla czego smutny? Może dla niéj, może z jéj przyczyny? pamiętała jeszcze o owém wejrzeniu wieczorném, które w chwili wzruszenia spotkała, a zawsze karmiła jakieś dziwne nadzieje — zemsty. — I smutek Stasia podobał jéj się, wzbudził w niéj wesołość. Rozśmiała mu się szydersko prawie, prosiła siedziéć, i nie milczeniem jak dawniéj, ale dowcipną przyjęła go rozmową. Staś nie wiedział co myśléć. — Tymek począł być zazdrosny i zły.
— Nieprawdaż? co to za niestosowne dla kobiét zatrudnienie, nad którém Pan nas znajdujesz? Atrament, pióra, papiéry. —
— Juściż nie powiész nam Pan w oczy — dodała Zenejda, że tak się mu zdaje, ale pomyślisz pewnie z żalem nad biédnémi mężami i dziećmi naszémi.
— O! co za myśli! rzekł zafrasowany Stanisław — co za myśli! Panie zawsze przypisujecie nam najgorsze. —
— Bo doskonale wiemy, ozwała się znowu Zenejda, jak Panowie nielubicie kobiét co piszą, jak im jesteście nieprzyjaźni. —
— A ja — zawołał Tymek, nie kryję się, że z uwielbieniem patrzę na kobiétę, łączącą do wszystkich darów płci jéj właściwych, dar poetyczny, tę koronę niebieską na skroni. —
— Mniejsza o koronę — rzekła Natalja — bo tego rodzaju korony, kończą się najczęściéj na cierniowéj. —
— Każda kole, dodał Tymek.
— I każda cięży — dorzucił Staś — Co do mnie jabym żadnéj nie pragnął; laurowa może nabawić bólem głowy.
— Doprawdy? spytała Natalja — ja myślę że tylko exaltuje, upaja. —
— To nie wielka przysługa. —
— Dla czego. —
— Bo exaltacja wszelka jest fałszem. —
— Przeciwnie, zawołała Natalja — ona jest najabsolutniejszą prawdą — bez niéj, nic niéma ślachetnego, nic wielkiego. —
— Może w pewném rozumieniu, mruknął Staś wzdychając, ale nieszczęsny to dar dla tego co go posiada. — Życie nie może być ciągłą exaltacją, a wyrywkami pomięszane i złożone z niéj i z prozy pospolitéj, staje się nieustanną męczarnią. —
Natalja spójrzała długo wyraziście na Stasia. —
— Mój Boże, rzekła, jak to się ludzie zmieniają! Jam Pana znała tak innym, tak zupełnie odmiennym! —
— Bo młodszym. —
— Pozwól, rzekł złośliwie śmiejąc się Tymek, że ja cię jeszcze zawsze za młodego i bardzo młodego uważam. —
Staś niechętnie się odwrócił — Natalja badające wejrzenie rzuciła na Tymka, ale on zagryzłszy usta, milczał już. I wszyscy na chwilę zamilkli.
Po jakimś czasie, Staś pociągnął Redaktora z sobą i wyszli.
— A co? spytał go w ulicy. —
— Spodziéwam się, że wszystko już utatwioném być musi. Mieszkanie znalezione na trzecim prawda piętrze, ale w roskosznym pokoiku jak latareńko, patrzącym na niebieskie obłoczki, wprost gwiazdom i xiężycowi w oczy. — O służące tylko chodziło, żyd poszedł jéj szukać i wynajdzie pewnie przed wieczorem. —
— Ilem ci winien wdzięczności. —
— Mnie? nic. Żydowi winieneś rubla i kwita. Zresztą spodziéwam się, że mi czasem pozwolisz, (choć przy sobie) odwiedzić starą moją znajomę Karusię? —
Staś nic nie odpowiedział — i rozeszli się.
Tymek pociągnął na poobiednie posiedzenie do Julki, którą powoli oblegał, chcąc jak u poprzedniczki wyrobić sobie tak potrzebny kredyt. —
Staś bez celu posunął ulicą — ciężkie niepozbyte brzemie, wisiało nad nim. Wieczorem dopiéro, obwiniętą chustką i płaczącą rzewnie, niewiedziéć czego, przewiózł Stanisław Karusię, na nowe mieszkanie. Przejeżdżali przed Kawiarnią, w któréj kilka lat spokojnych, wesołych, ledwie nie powiem szczęśliwych, przesiedziała; oczy jéj wlepiały się chciwie w otwarte, błyszczące światły drzwi jéj — biédna dziewczyna, chciała tam wleciéć choć wejrzeniem, bo żal jéj było kawiarni, jak żal nam miejsc, gdzieśmy byli długo, bo nudno jéj było, po tém życiu zgiełku, w którym codzień nowe twarze, uśmiéchy, pochlebstwa spotykała, nudno jéj było saméj jednéj — w ciągłéj ciszy.
— A! mój Boże! zawołała — tyle ludzi, tyle osób, a mnie tam niéma — Oni, ani tam wiedzą, że ja tak blizko ich — że na nich patrzę. —
I przejechali już, a ona jeszcze oglądała się długo, na oświécone drzwi, na czerwony transparant okna, a wzdychała z głębi serca.
— Czegóż ci tak żal? spytał Staś — wszakże zamiéniłaś to życie pracy, na swobodę, odpoczynek!
— Tak! tak, odpowiedziała Karusia oglądając się zawsze — ale jednak, ja niepamiętam, żebym płakała tam kiedy, żebym kiedy niespokojną była; a tak mi wesoło bywało całe dnie, całe wieczory — I czego mi tam brakowało!
Staś już więcéj nie pytał, on w duszy żałował, że dla chwilowéj fantazij, wyrwał ją życiu, po którém tak tęskniła, a na siebie wziął ciężar, co chwila więcéj się czuć dający. Stało się jednak — i wrócić niemożna.
Zajechali do wskazanego domu, gdzie ich już czekał rozparty w krześle Tymek i stara, najęta służąca.
Karusia zobaczywszy Tymką, krzyknęła, zakryła sobie twarz rękoma i chciała uciekać.
— Nie bój się, nie bój, zawołał śmiejąc się i biorąc ją za rękę Redaktor — bądź spokojna, nie będę ci czynił wymówek!
W dwóch izdebkach i maleńkiéj kuchence całe się gospodarstwo Karusi mieściło. Z pokoiku, w którym ozdobą były firanki, komódka, kanapa, stolik, cztéry krzesełka i lusterko nad komodą, okna wychodziły na dachy na niebo — z drugiego — na brudne dziedzińce.
Izdebki te jednak, były daleko porządniéjsze, od najętéj nad Wisłą — i Karusia prędko się zajęła oglądaniem ich, gospodarowaniem w nich. W komodzie jak się spodziéwała, znalazła trochę ubiorków, trochę rzeczy, nieodbicie potrzebne sprzęty, Staś wcześnie pokupował, ugodził stół, obmyślił wygody. Ale ze wszystkiem nowém, niespodzianém i piękném co tu znalazła Karusia, te izdebki były tylko ubraném więzieniem. Nigdzie ludzi, nigdzie ruchu — szum ulicy dochodził tu stłumiony i niecierpliwiący, bo niewidać było, co go rodziło; a wyjrzawszy, trochę tylko zadymionego nieba, i czerwone stérczą dachy, po których skaczą wróble, kraczą przelatując wrony, tańcują sroczki, uwijają się jaskółki. —
Niedługo tu posiedzieli i przykazawszy Karusi i staréj służącéj największą ostrożność, zamykanie drzwi, niepokazywanie się na ulicy — sami odeszli. —
Karusia siadła na łóżku i płakać zaczęła. —
Stara sługa z założonémi rękoma wpatrywała się w nią długo milcząc i wzdychała.
— Czego to tak Pani płaczesz? spytała nareście głosem łagodnym i pełnym współczucia.
— A! ja sama niewiem moje serce! Ja sama niewiem. Żal mi dawnego życia. —
— A gdzież to Panienka bywała dawniéj?
— W kawiarni moje serce — w kawiarni.
— Panience tu lepiéj będzie — zapewne. —
— Tak! lepiéj! Zamkniętéj, saméj jednéj! Ani świata, ani ludzi, ani matki zobaczyć, ani swoich. —
— Panienka masz matkę, krewnych?
— A! mam! mam, ale Bóg wié czy ich kiedy zobaczę! a jak wspomnę to mi się z żalu serce kraje. —
Sługa umilkła. —
— Cóż to się Panience stało, żeś ich opuściła. —
— Co! ja sama niewiem! namówił mnie ugadał. —
I podparła się na dłoni i znowu płakała. —
— I, niech Panna nie płacze, odezwała się sługa — łzy nic nie pomogą, co się stało, to się stało — Z początku tak zawsze i tęskno za swémi i za życiem dawniejszém, potém się człowiek oswoi. —
Karusia wciąż wzdychała, płakała, a choć na zégarze wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj, łożeczko było posłane, świéca jeszcze płonęła w mosiężnym lichtarzu, Karusia spać się położyć nie mogła, bała — Stara służąca podparta na łokciu siedziała w kątku i tęskno spoglądała na biédne dziewcze. Była to kobiéta lat pięćdziesięciu, chuda, słuszna, czysto ale bardzo ubogo ubrana, czépek perkalowy zasłaniał wyschłą jéj twarz i siwiejące włosy. Blade, zagasłe oczy otaczały pomarszczone powieki, drobny nos schodził na zapadłe usta, co się na bezzębnych szczękach sfałdowały, policzki blade, wisiały na wydatnych kościach. Z założonémi na krzyż rękoma, z spuszczoną głową na piérsi, stara Joanna siedziała tak, spoglądając z politowaniem na Karusię.
— Niech się Panna kładzie — lepiéj się położyć i łzy przyspać. —
— Niemogę, niemogę — Sen mnie nie bierze, czuję że darmo bym się kładła.
— Trudnoż tak całą noc siedziéć, Panienko.
— Powiedz mi co Joanno? —
— Cóż powiem Panience. — I mnie na duszy nie wesoło. —
— Mów cokolwiek, bylebym tylko głos ludzki słyszała, bo ta cisza mnie męczy. Jam tak przywykła do gwaru, a tu takie okropne milczenie. Mów, mów co chcesz Joanno.
— Napróżnobym chciała panienkę zabawić, ciężko mi co w staréj głowie znaleść. Ale jeśli chcecie posłuchać, co się ze mną działo, gdym była młodszą — powiem wam chętnie moje życie. —
— A! a! dobrze, powiedz mi swoje życie!
I Karusia usiadła na brzegu łóżeczka, podparła się na ręku, wlepiła oczy w Joannę, a stara tak zaczęła opowiadanie, przerywane tylko niekiedy, to wykrzyknikiem dziewczęcia, to głuchym warkotem dochodzącym z uliczki, to powolném biciem wieżowych zégarów.
KIEDY przyjdzie przypomniéć młode lata, temu co się po nich lepszéj przyszłości, starości weselszéj spodziéwał; naówczas bardzo się ściska, bardzo kraje biédne serce, wszystkim bólem wycierpianym, wszystkiemi przechorowanémi nadziejami. Gdy się zapomni młodość, człowiek wlecze życie, jak kajdaniarz taczkę za sobą, i nie czuje jéj ciężaru — ale poszedłszy myślą głębiéj w siebie, nieuwierzycie, jaki to ból, jakie to straszne cierpienie! — Mój miły Boże, nie byłam i ja przeznaczona, na taką smutną starość! — a kiedy przyjdą na myśl młodsze lata i łzy z niemi przychodzą — O jak to smutno wspomniéć — jak smutno! —
Rodzice moi byli ludzie zamożni, szlachta okoliczna; siedzieli prawda na zagonie, ale na swoim własnym. Mieliśmy tam w Podlasiu, koło Wisznic, kawał ziemi, kawał łąki, i domek taki śliczny, maleńki, wybielony, wycacany, podwórko piaseczkiem żółtym wysypane, pośrodku grusza stara i studenka, podle ogródeczek, a w nim i jabłka czerwone i wiśnie czarne i słoneczniki kwitły żółte i maki krasne i ruta na grzędzie — O! ta ruta, ta ruta, wiłam z niéj wianki rówiennicom, a nie uwiłam sobie i mój zwiądł mi na głowie, zsechł, spruchniał. — Pamiętam dobrze, pamiętam nasz maleńki ogródek, nie széroki, nie rozległy, a taki mileńki! — Pamiętam każde drzewko, policzyłabym je w mojéj pamięci, na prawo grządki, na lewo grządki, i środkiem jeszcze i dokoła, a na wszystkich zielono, wyplito, chwasty wyrwane, rozsada polana — W pośrodku pod Jabłonią, na któréj rosły czerwone, wielkie jabłka cośmy je na zimę chowali, była darniowa ławeczka, pod nią kwitły fjołki w trawie; koło niéj kwitła róża! — W życiu potém takiéj nie widziałam, choć widziałam wiele, choć zrywałam różne. I nad moje fijołki, nie było na świecie wonniejszych! —
Moje okienko z alkierza wychodziło na kwiatki co się pod nie pięły i kiedy bywało wieczór odsunę szybkę, wystawię głowę, to i xiężyc mi do izdebki zagląda pocięty liśćmi staréj gruszy i kwiatki ponachylają do mnie. — O! lata to były nie zapomniane, rozkoszne — piérwsze i ostatnie w życiu, których mi serdecznie żal. Tak wszystko śmiało się do mnie, koło mnie tak śpiéwało, a serce do Bożego świata rwało się jak ptaszek z klatki — rwało, wyrwało — i pokrwawiwszy upadło na błoto! —
Stara sługa zapłakała mówiąc to, otarła łzy i mówiła powoli daléj. —
Na podwórku, wszystko było jak w Pańskim dworze, naprzód domek nasz schludny, biały, oknami na południe, przeciw niemu studenka, z jaką wodą! — Daléj loszek pokryty słomą a przez płot stodołka, oborka, i chlewki i owczarnia, gdzie moja czarna owieczka z czerwoną na szyi tasiemką, wziąwszy z mych rąk kawałek chleba, uciekała becząc za jagnięciem. — Wszystko to otoczone drzewami, ocienione, jak w wianku. —
Pamiętam to jak dzisiaj. — Wszedłszy do dworku, serce się radowało, tak było czysto, wesoło, miło. Na prawo izba czeladna, piekarnia razem i kuchenka, choć my nie raz i w świetlicy na kominku jeść sobie warzyli śpiéwając. Za nią śpiżarnia! a jaka dostatnia! Czego tam nie było! pełne bodnie mąki, pełne skrzynie sukien, pełne półki sprzętów, a na półkach, to motki kupami, to kłębki pozczepiane, to płótna półsetkami wisiały. W mieście to wszystko ubóstwo, wszystko nic się zdaje, a na wsi to bogactwo, to dostatek.
Bywało wszedłszy wychodzić się nie chce, tak miło spojrzéć, że wszystkiego Bóg dał i dosyć, dla siebie, dla ubogiego, dla gościa. —
Na lewo była świetlica, piaskiem lub tatarakiem wysypana, stolik biały pod oknem, ławka u drzwi, czyste wiadro z kubkiem na ławie, kominek wybielony. — Nad drzwiami trzy krzyże i trzy litery trzech Królów, aby zło tędy nie weszło — O! i nie tędy ono do nas przywędrowało. — Nad oknem trzy krzyże także i wianeczki z Bożego Ciała. Na ścianie Matka Boska Częstochowska i druga Kodeńska i Antokolski Litewski Pan Jezus, a wszystkie w ziółkach pachnących, w wiankach, we wstążkach i koło nich gromnica biała, co świéciła śmierci dziada i pradziada, ale dzieciom nie miała przyświécać. Szczygieł w klatce szczebiotał u okienka i rozweselał w izbie — Pod piecem bura kotka spała skurczona, a na progu stary Tyras leżał najczęściéj łapiąc nas po drodze i liżąc po rękach. O! nie powrócone to były lata! Widziałam potém i pałace piękne i ogrody wielkie i złota dużo i miast bogatych — ale nigdzie mi nie było jak tam w domku naszém, i nic mi się jak on piękném nie wydało. U nas było wesolutko jak w Raju, a cicho, a spokojnie jak u Boga za piecem — Nie pamiętam ja matki, a ztąd to i całe nieszczęście moje podobno; wielki to dar, komu Bóg na młode lata, Matkę da; bo Matka, to Aniół stróż młodości. Jam jéj nie miała. Był tylko ojciec, była czeladź. Wychowałam się na kolanach u starego. Stary siwe miał wąsy i chodził w szaréj kapocie, w czarnych butach, w baraniéj wysokiéj czapce, od święta brał kontusz i żupan i pas jedwabny, który leżał w skrzyni spiżarnianéj, i cośmy go co roku razem z lisiurką i kotami mojéj matki suszyły. A! jaka to była radość, kiedy się na pięknym wiosennym słońcu, na gałęziach drzew, wiéwały żółte i czerwone żupany, długie jasne pasy i jubki granatowe i bogate fartuchy i tysiące pięknych rzeczy, dla nas dzieci ciekawych. — Ojciec w ówczas obchodził i patrzał i potrząsał głową i uśmiéchał się, a skazując na kobiéce stroje, mówił; to to będzie dla Joasi wyprawa — A! dla Joasi, nie taką dał potem wyprawę, nie taką!
Stary był surowym człowiekiem, a sprawiedliwym bardzo. Szanowali go też wszyscy, zdéjmowali przed nim czapki zdaleka, i Xiądz mu się nieraz ukłonił i gadać z nim lubił. A co nasza szlachta, to prawie co dzień do Bartosza na poradę szła. Bywało wieczór powróciwszy od gospodarstwa, siądzie sobie na wysokim progu dworku, a Tyras mu łeb na kolanach położy, a ja się mu z tyłu na ramionach uwieszę, i gadamy i śmiejemy się, a szlachta byle zobaczyła Bartosza na progu, to do niego wszyscy. Ten z biédą swoją, ten z dobrém swém, a dość że nic bez niego poradzić sobie nie umieli. On każdemu najlepiéj poradził, a zawsze sumiennie, poczciwie, że się nie było czego wstydzić, zrobić wedle jego rady. Na święta Wielkanocne u nas cała okolica bywała na święconém, a choć wielu od nas bogatszych, nie było szanowniejszego. A jam była jedna u talula; i kochał mnie też jak swoją jedyną, pieścił się ze mną, na kolana sadzał, kołysał na pole szaréj swojéj kapoty, sam pacierza uczył, sam usypiał, a całując mnie w czoło, wzdychał ciężko.
— Spij mój robaku, spij, mówił — a westchniéj przed snem za duszę poczciwéj Matki, niech jéj wieczne światło świéci.
I odchodził do izby, długo jeszcze mrucząc paciérze na czarnym matczynym różańcu licząc.
Z wielkiéj to miłości ojcowskiéj, moje podobno całego życia nieszczęście. Nie wiedział stary co począć z dzieckiem, które kochał tak bardzo. Sam jeden wdowiec, gdym podrastała, suszył sobie nieborak głowę, jak mnie wychować. Żenić się nie chciał. Drugiéj Matki, mawiał, nikt nie da na świecie; a macocha nie pokocha cudzego; mnie téż na siwe włosy późno się żenić i nie złamie poprzysiężonéj wiary do grobu; bom nie do jéj grobu, ale do swojego przysięgał. —
— Mój tatuniu, mówił mu Stryj Jan, a na co waści tyle się kłopotać o Joasię — wszak ci to wszystkie nasze córki jednako się wychowują. — Czytać, to je ktokolwiek nauczy, robot kobiécych lada Baba, katechizmu Xiądz w kościele, gospodarstwu same się przypatrzą łatwo i potrafią koło niego. A na co Joasi więcéj! —
Święte były słowa stryjowskie, ale ich poczciwy nie posłuchał ojciec. Jemu się chciało więcéj czegoś dla mnie.
— Patrzaj tylko Panie bracie, mówił Stryj, aby ci Joasine mądrości na złe nie wyszły — po co jéj więcéj co umiéć od naszych córek? albo to naszym źle z tym co umieją?
A tatulo potrząsał głową i mówił — Nikomu taki nie zaszkodziło, że się czego nauczył, dziewczyna sama jedna w domu, matki nié ma, nikogo nié ma, wyrośnie na drąga. —
Stryj sobie, ojciec sobie kiwali głowami, trząsali wąsami i pogodzić się nie mogli; ojciec kłopotał się nie pomału o mnie, a com bardziéj rosła, to więcéj; bo nie było mnie komu pilnować, a kiedy Tatulo wyjdzie w pole z rosą, to wróci aż z wieczorną. Czasem ja mu poniosę dwojaczki, czasem kto z czeladzi, a resztę dnia swobodnam jak ptaszek. Lataż to były, lata! W domu roboty nie wiele, choć to jam niby gospodarowała z dzieciństwa. Rano krówki wydoją, mleko do lochu poniosą, gąski i kaczki w pole popędzą, szczygłowi ja dam siemienia, wodę przemienię, z wczorajszéj wieczerzy Tyrasowi śniadanie, potém wylecę do ogródka ze śpiéwem, z bijącém sercem, albo pielę grządki, albo wącham kwiatki moje, albo siądę na przełazie, zbierze się nas kilka i bawim; albo polecim na łąki za żółtémi łoteciami, za czerwoną smółką, albo w kółko za ręce się wziąwszy tańcujemy w ulicy pod starą gruszą! W południe na progu jem, kiedy pogoda, i znowu skoczę w podwórko do rówiesnic, wieczorem ojciec z pługiem, z sochą, z broną, albo kosą i grabiami powraca — A jak tylko Tyras na progu leżąc głowę podniesie, i pociągnie nosem powietrze, już ja wiem że to pewnie nie daleko Tatulo, to przeciw niemu biegnę śpiéwając. A on mnie całuje w czoło, ale smutno, bo zawsze co na mnie spojrzał nie wesoło mu czegoś było.
W zimie ojciec młóci albo wieje, zakasawszy poły, a my pod piecem siedzim z Marysią, z Kaśką i śpiéwamy piosenki i gadamy bajeczki i rozpowiadamy sobie o naszych owieczkach i czerwonych krówkach.
Ot tak się to wyrosło szczęśliwie aż kosy za kolana pociągnęły się i ojcum była po ramie, i wszyscy mówili — Śliczna Joasia! śliczna Joasia — A! pamiętam byłam ja piękna, była. —
Najczęściéj mi to mówił Tomek, poczciwy młody Tomek, sąsiada syn, moich lat chłopak, cośmy się przez podwórko z nim tylko wychowali i zawsze wieczorami na przełazie siadywali, chichocząc wesoło. — My z Tomkiem, byliśmy jak siostra i brat, nawet nazywaliśmy się żartami siostrą i bratem, i pokochali z młodu, pokochali serdecznie. On nie mógł jak ja całe dnie swobodnie latać, ale w niedziele, święta, wieczory, rankami, schodziliśmy się u proga dworku, u naszéj studni, gdzie wodę biérał, na ulicy.
Nosił mi to kwiatki z swojego sadu, to jabłka, to orzechy, to jagody — jam go też lubiła, bo był i urodziwy i poczciwy chłopiec, a choć jak siarka ognisty, i trochę impetyk, chłopcu to uszło. Ojciec na tę przyjaźń nie bardzo patrzał, choć Tomka nie lubił, bo i z ojcem my nie najlepiéj byli jakoś, i często nawet Tatulo wody ze swojéj studni mu bronili. Jam się czasem za Tomkiem ujmowała, ale ojciec zawsze mnie za to zburczał.
Jużem była dobrze podrosła, a ojciec wciąż ze Stryjem Janem się o mnie radził, i myślał mnie gdzieś oddać. Jan nie życzył, ojcu chciało się, abym się czego nauczyła więcéj nad to, co w domu umiéć można. Jednéj niedzieli, ubrawszy się w najlepszą granatową kapotę, pas po wiérzchu, ogolony świéżo, zaprzągł siwą klacz do hołoblowego wózka i nie mówiąc gdzie, po mszy świętéj wyjechał.
Nie powrócił aż nazajutrz wieczorem, a że nie było komu klaczy napoić, zaraz zlazłszy, począł ją wyprzęgać, i poszedł za sianem dla niéj.
Ja stałam już przy wózku, tak mi ojca było pilno powitać, zdjęłam kilimka, aby go zasłać znowu na ławce pod piecem, gdzie zawsze leżał. — Pocałowałam ojca w rękę, milczał.
— A przywiósł mi tatulo gościńca? spytałam po cichu.
— Oj przywiózł Joasiu przywiózł, i dobrego, choć go teraz nie podobasz może — bo nie do miasteczka to ja, ani na jarmark jeździłem, ale do Pani Starościnéj — a Starościna obiecała cię do garderoby wziąść i kazać uczyć robot i czytania i katechizmu. —
Jam z początku nie zrozumiała, ale gdy nadszedł Stryj Jan i poczęli z sobą gadać, pojęłam o co chodziło, że mnie zawieść mieli gdzieś daleko od domu. Łzy mi się dziurkiem puściły z oczów i poszedłszy do alkierza, a siadłszy na zielonym kuferku pod piecem, siedziałam tak do zmierzchu. O zmierzchu jak bydło przypędzili, pobiegłam do krów, a po drodze, swoje nieszczęście opowiadałam. Siedział Tomek na przełazie, powiedziałam i jemu — Wiecie Tomku moje nieszczęście!
— Jakie chowaj Boże nieszczęście!
— Ojciec mnie oddaje kędyś do dworu daleko, niby to uczyć się, a na ciężką pewnie poniewierkę, między obcych ludzi. —
— Ej, to nié może być. —
— Jak, nie może, kiedy sami mi to tatulo mówili i na pewne, ono co powrócili od Starościnéj.
Tomko w głowę się poskrobał.
— Ależ to nie na długo, powrócicie.
— Albo ja wiem, toć się mnie nie radzą, ni pytają.
— Mój Boże, mój Boże, a wy o mnie zapomnicie Joasiu, na wieki!
— O nigdy Tomku. —
— Oj dajby to Boże, ale tak to zawsze bywa, we dworze to ludu, huk, a wy spaniejecie, i my wam wszyscy zgłowy wylecim.
— Jaki bo ty nie poczciwy, żeby tak gadać Tomku. —
Tomek głowę spuścił, ręce założył i powoli odszedł spoglądając na mnie.
A mnie teraz okrutnie wszystkiego żal było, gdym się dowiedziała, że opuszczę domek nasz, nad któren świata od dzieciństwa nie znałam.
Owieczki moje, krówki, nawet Tyras co mi się nieborak łasił, zdawali się żegnać mnie wszyscy, jam po nich płakała i żegnałam latając po ogródku grzędkę po grzędce, kwiatek po kwiatku; jabłoń starą, starą gruszę i jedynaczkę brzozę i gniazdo bocianie na stodółce. I późno już było, a ja ubiegawszy się siedziałam z Tomkiem na przełazie, gdy od progu głos ojcowski dał się słyszéć wołający mnie. —
— Joasiu, Joasiu! a gdzie się ona podziała.
— Pobiegłam do niego. — Dawali sobie dobranoc z Stryjem Janem, a ten jeszcze jak dziś pamiętam, mówił Ojcu.
— Wyście zakaty rozumni Bartoszu, i drugim dobrą radę nieraz daliście, a sobie podobno nie wyśmienitą. Wierzcie mnie, oddawać dziewczynę do dworu licha warto, we dworze ludzi wiele, zgorszenia dużo, a na cudze dziecko, cudze oczy! — Daj Boże aby wam to za dobrém było — daj Boże, szczęść Boże!
I odszedł, ojciec mi kazał prać bieliznę i składać rzeczy, oznajmując, że za dni parę pojedziemy.
Strzałą mi te dwa dni przebiegły — liczyłam godziny na palcach, a ranki zda się pozrastały z wieczorami, dnia jakby nie było! — Ja wciąż to popłaczę za piecem, to pójdę do ogródka, to przez płot pogadam z Tomkiem, a serce mi jak nożem kraje. Gdzie spojrzę, to płacz bierze. — Ciężko bo ciężko było, rozstawać się ze wszystkiém. — A jak przyszło wyjeżdżać, kiedy już tatulo zaprzągł siwą klacz do wózka i włożył mój węzełek do niego i dał mi matczyną jubkę siną z kotami białémi, i matczyne paciorki z medalikiem Najświętszéj Panny, kiedy mnie pocałowawszy w czoło, kazał siadać, tom się rozbeczała jak dziecko. Ojciec sobie, ludzie sobie i Tyras zawył. Tatulo go po łbie biczyskiem, aż zaskomlał, bo go za serce to wycie schwyciło i przypomniał jak wyło biédne psisko, gdy moją matulę na mogiłki prowadzili. — Co było dzieci i starych sąsiadów we wsi, wszyscy się zgromadzili u nas w podwórku, na ulicy; aby widziéć wyjeżdżających. Jam się ubrała w matczynę jubkę, w białą chustkę na głowę, w pończochy i trzewiki, a płakałam, aż chustka com ją w ręku trzymała, mokra była od łez. Ojciec sobie płakał, Stryj sobie, a dzieci co stały opodal także. Tomek siedział zdaleka na płocie i żegnał mnie ręką, nie mógł się nieborak przybliżyć, bo nasi Rodzice byli z sobą nie dobrze i tatulo go zawsze pędzał. — Nareszcie ojciec rzekł:
— A dośćże do kata tego szlochu! — Bądźcie zdrowi, nie za świat że ją wiozę i nie nazawsze. — To mówiąc siadł na wózek, podał mi rękę, jam się wdrapała i przysiadła w nogi płacząc ciągle, a klacz siwa ruszyła z miejsca powoli, wśród powszechnego gwaru. —
Pókiśmy jechali ulicą, to ciągle spotykaliśmy jeszcze swoich, a biédny Tomek po podpłotami biegł aż za wioskę zdaleka, spoglądając ku mnie. Minąwszy plebaniję, gdzie nas Xiądz proboszcz pobłogosławił, gdym się obejrzała, ani Tomka już, ani domku naszego, ani starych grusz i jabłoni nie było widać. — Mnie płacz znowu porwał jeszcze gorszy, zdawało mi się, że na Pańskim świecie, w który jechaliśmy, sama jedna zginę.
Ojciec dumał opuściwszy lice, siwa klacz szła truchtem powolnym. Obejrzę się ja o dobry kawał za wsią, a poczciwy stary Tyras bokiem drogi, zdaleka idzie ostróżnie za nami.
— Ej! tatulu, zawołam, tatulu, toż to Tyras bieży za nami. —
Tatulo się obrócił, pies stanął. —
— A do domu, zawołał, a do domu Tyras. Pies po-patrzał i póki klacz stała i on się zatrzymał, myśmy podjechali, on znowu za nami. Aż tatulo zsiadł z wózka dawszy mi klacz trzymać, i poszedł psa przepędzić. A Tyras z początku widząc go z biczyskiem w ręku, uciekał trochę, potém położył się na drodze i czekał. Tatulo smagnął go, on zaskomlił, ocz zmrużył, i nie ruszył.
— A do domu, a do domu! Pies, jakby nie rozumiał, znowu powoli za nami. Potém, jakeśmy wyjechali na wzgórek, a ojciec go ciągle odpędzał, usiadł na ścieżce, i począł przeraźliwie wyć, poczciwe psisko. Tatulo klęli go napróżno, i długo jeszcze, długo słyszeliśmy zdaleka, przeciągły, smutny głos jego. Ostatni to był głos pożegnania z wsi naszéj. —
Późno wieczorem stanęliśmy w majątku Starościnéj, ale że dnia tego przypuszczeni być nie mogliśmy, umieściliśmy się na noc w karczmie ogromnéj, stojącéj nad wielkim traktem, naprzeciw samego pałacu. Mnie biédną dziewczynę, com nigdy daléj nad odpust Kodeński i jarmark w Łosicach nie była, wszystko tu dziwiło i przejmowało strachem. Ojciec gawędził z siwobrodym poważnym arędarzem, który włożywszy ręce za pas, z góry traktował biédnego szlachcica. Ja stojąc w bramie, poglądałam zdaleka na bielejący w ogromnych drzewach pałac, a ciągle uwijający się koło nas dworscy, wyśmiéwali się z mojego wiejskiego stroju, długiéj nad miarę jubki i széroko obwiązanéj po głowie i pod brodą chustki. Widok tego białego wielkiego Pałacu, otulonego w większe jeszcze drzewa, czegoś mnie strachem przejmował, myślałam o naszym pięknym, czystym dworku, ogródku i wesołéj izbie. — Serce mnie tam nazad ciągnęło, zdało mi się żem słyszała jeszcze wycie Tyrasa, który pozostał na wzgórku z podtulonym ogonem i spuszczonymi uszami.
Nazajutrz rano, ojciec na nowo ubraną, i nadawawszy mi nauk bez końca, jak Starościnie do nóg upaść, szanować ją, wdzięczną jéj i posłuszną być potrzeba; powiódł mnie do dworu. Weszliśmy przez bramę murowaną z herbami, na obszérny brukowany dziedziniec, z niego do pałacu samego, do którego, że był na suterenach, wiodły wschody Kamienne. Długo czekaliśmy w sieniach, wystawieni na śmiéch dworskich co mi się przypatrywali, nazywając Kopciużkiem, na szyderstwa panien służących, które przez wpół odemknięte drzwi od garderoby, pokazywały sobie mnie palcami. Rozmaite osoby przechodziły przez sień, gdzieśmy stali, spoglądały i szły daléj, nie troszcząc się o nas. Posiadawszy na ławkach, czekaliśmy cierpliwie, nareszcie otwarły się wielkie drzwi i wyszła do nas Pani Starościna. Ojciec mój i ja powstaliśmy, on jéj do kolan przypadł, ja do nóg wedle rozkazu upadłam.
Starościna mogła miéć lat 50, może więcéj, wysokiego wzrostu; trochę otyła, pięknie ubrana, bardzo poważna, widać jeszcze dbała o wdzięki swoje, bo sznurowała ustami, i mrużyła oczki — a na jéj stroju było kolorów jak w tęczy. —
— A co przywieźliście mi córkę? spytała. —
— Tak, JWPani, rzekł ojciec, schylając się znowu do stóp — pod łaskę i protekcyę JWPani, jedyne dziecko moje.
— Dobrze, dobrze, Panie Silnicki, każę ją wziąść do garderoby i uczyć czytania i robotek kobiécych. Będzie z niéj niczego dziéwczyna jak się wytresuje, bądźcie o nię spokojni.
Ja znowu do nóg, ojciec do stóp.
— Nie kłaniajcie się moi kochani, rzekła — a ty ozwała się do mnie, statkuj, ucz się, bąć posłuszna, żebyś była ojcu pociechą.
Mnie płacz brał okrutny; póki jeszcze z ojcem to jakkolwiek, ale gdy przyszło się z nim rozdzielić, bo i tłomoczek mój już przyniesiono i starościna zawołała na Pannę Dorotę — zaczęłam szlochać w niebogłosy. Starościna się śmiała, a ojciec kuksał, choć kapotą także łzy ociérał.
— Panno Doroto, Panno Doroto, zawołała Starościna. — Wyszła wysoka, rumiana, wesołéj twarzy, przystojna Panna, wielce rezolutnéj fizyonomii, z robótką w ręku. —
— Co JWPani przykaże?
— Weź moje serce to dziecko pod swoją opiekę. Masz nowy przybytek do garderoby.
Ojciec się skłonił Pannie Dorocie, prosząc ją o protekcyę, a ona śmiejąc się, wzięła mnie płaczącą i powiodła z sobą. Odwróciłam się raz jeszcze do ojca, ale on uciekł już był, bo się wstydził, że płakał.
O mój Boże, mój Boże, niewypowiem com piérwszych dni wycierpiała, póki się zemną oswoili, co mi przezwisk nadawali, co się nadrwili, co się figlów napłatali. Panna Dorota wesoła Panna, sama do tego poddawała ochoty, drugie téż dziewczęta rade były nad kim się znęcać. Każde moje ubranie było śmiészne, każde odezwanie się głupie, każdy ruch dziwaczny; a co szturchańców odebrałam. Tych dni kilka nie wyjdą mi nigdy z pamięci, potém się jakoś obyli i dali mi pokój. Starościnéj tak prawie jak nie widziałam, P. Dorota rządziła nami do woli. —
W domu naszéj Pani szło wszystko jak Bóg dał, spojrzawszy zaraz poznać było można, że nierząd wielki i nieporządek straszny. Ludzie nikogo się nie lękali, nie słuchali nikogo; Pana nie mieliśmy, bo Starościna była wdową od dawna. Pozostał jéj tylko jeden syn, który rzadko w domu siedział, jeżdżąc to za granicę, to do stolicy któréj, to w odwiedziny. Sama Pani wesołe prowadziła życie, dwór był wielki i wspaniały, ludzi niesfornych mnóstwo, zajazd ciągły, bale co tygodnia prawie, a w zapusty nie zamykały się wrota, nie kładliśmy się spać. — Tańcowano w Salonach. Patrzyliśmy się przez gankowe okna, albo tańcowali także w garderobie, tańcowano u Rządcy w oficynie, u Ekonoma na folwarku, u pisarza i w stajni nawet po rzępoleniu forysia. Wszystko skakało, śmiało się fertało i swawoliło. Starościna choć w szóstym krzyżyku, lubiła towarzystwo, i obejść się nie mogła bez ludzi. W wielkich u niéj faworach był rezydent, średnich lat, ale bardzo piękny jeszcze człowiek, niejaki Pan Środa. Różnie tam ludzie o tém gadali, ale to pewna, że Starościna, przyjąwszy go w dom gołego jak palec, oporządzała, utrzymywała, choć nic nie robił i na nic się nie zdał, dała mu sługi, powóz, konie, dawała piéniądze, bez niego nic nie postanowiła i pozwalała mu się rządzić w domu jak szaréj gęsi. Pan Środa był wesoły także człowiek, ale impetyk i choleryk, czasem w garderobie szeptano, że się i Starościnie dostało. — Mięszkał dla oka w oficynach, ale bawił prawie ciągle w pałacu.
Bóg wié, jak tam rządzili majątkiem, który był wielki, piękny ale zadłużony, żydzi nieustannie chmarami się włóczyli, rządca sobie, ekonom sobie robili fortunki, a Pani co dzień gorzéj była w interessach. Pożyczała u szlachty, pożyczała u żydów, u officyalistów, a nic nie pomagało, piéniędzy zawsze było potrzeba i zawsze brak. Życie jednak szło swoim porządkiem, szumno, wesoło, hucznie zapusty i święta obchodzono.
Nie darmo to mówią, że jaki Pan taki kram, bo życie Pani naszéj służyło za wzór wszystkim.
Nie udało się poczciwému ojcu umieścić mnie wcale, bo złego przykładu miałam przed oczyma do zbytku, alem młoda jeszcze była, nikt mnie nie zaczepił, nikt na mnie i nie patrzał i tak lata biegły.
Nauczyłam się prawda trochę czytania, robotek, ale więcéj piosneczek światowych, ale więcéj zalotów, a zapomniałam o Bogu. Sama Pani rzadko jeździła do Parafialnego kościoła, chyba w wielkie święto; była u nas kaplica, ale Xiędza nie było do niéj — o paciérzach nikt prawie nie pamiętał, żegnali się chyba w grzmoty i burzę.
U nas na wsi, choć jak wszędzie, ludzie swawolić, śmiać się i weselić lubili, ale trochę więcéj pamiętali na Boga, starym zwyczajem, czy o urodzaj chodziło, czy o cokolwiek bąć, ratowaliśmy się modlitwą, bo to był jedyny ratunek. Strach Boży nie jedno złe powściągnął; tu nikt o kościele, modlitwie, o Bogu nie pamiętał, i nie wiem jak i ja nie zapomniałam paciérzy.
Ojciec rzadko dowiadywał się do mnie, on się postarzał, a sam jeden był, trudno mu z domu odjechać od gospodarki, spokojny o mnie, zdawszy jak mu się zdało, na najlepsze ręce, krzątał się nad pomnożeniem grosza dla jedynego dziecięcia, dla którego marzył o najszczęśliwszym losie. Niestety! mylił się biédny, mylił się bardzo. —
We dwa lata po przyjeździe moim do Starościnéj, jam już była piękną, dorosłą siedmnastoletnią dziewczyną, a nie jedna mi zazdrościła i twarzy i kibici. Z całéj garderoby, jam podobno była najpiękniejsza, a żem nabrała ochoty do stroju — i w powszedne dnie ubranam była po świątecznemu, wszyscy dworscy kręcili się koło mnie, jak muchy około cukru, a bylem wyszła czy w dziedziniec, czy w ogród, to przeganiali się za mną, to łapali, że obronić się było trudno. Nawet Pan Środa pogłaskał mnie kilka razy pod brodę, kiedy nikogo nie było, nawet kochanek Panny Doroty stary Ekonom, co ciągle namyślał się jeszcze, czy się z nią ożenić, czy nie, począł mi prezenciki robić i kłaniać przechodzącéj, przez okno. Słowem cały dwór, był teraz na moje usługi, na rozkazy, ale mnie nikt się niepodobał.
Prawda, dawno już przeszła tęschnota za domem, a Tomka, co do mnie często z ukłonami nakazywał, zupełniem zapomniała, ale jakoś nikt mnie nie przypadał do smaku. — Byli i młodzi i piękne chłopcy — przeznaczenia widać nie było.
A już co wesoło to wesoło, spędziło się tych parę lat u Starościnéj — aż lubo i smutno wspomniéć — przeszły one jak z bicza trzasł. Kończyły się dwa lata właśnie, gdy z zagranicy oznajmiono nam przybycie Starościca, który podobno przeżywszy swoje co było po ojcu, powracał do Matki. Gadali o tém przybyciu z pół roku, oczyszczono pokoje, z których mrucząc musiał się wynieść do ciaśniejszych w oranżeryi Pan Środa, nareszcie jednego wieczora, trzema powozy, z kilką lokajami, kamerdynerem francuzem, mnóstwem psów i koni; nadjechał Starościc, wielce szumnie i paradnie. Matka pobiegła na jego spotkanie, ale nie bardzo przywitano się czule, bo oboje sobie zawadzali, ale że Starościc podziéć się nie miał gdzie, a za granicą dłużéj o czem żyć nie miał, musiał się ulokować u matki.
Przybycie Syna, było powodem do Balów, do zabaw, które trwały dość długo — Nasza Pani skakała jeszcze wygorsowana w mazurze, starościc polował, a konie jego, psy, i ludzie popsuci, objadali do reszty. W tydzień jakoś rozjechali się goście, zostaliśmy sami, i spokojniejsze nastało życie. —
Widać że i matka i syn pomiarkowali się, że tak dłużéj trwać nie może, i po długiéj dość, a żwawéj rozmowie, któréj my z garderoby z Panną Dorotą podsłuchiwaliśmy, i choć w większéj części po francuzku, mogliśmy się przedmiotu dorozumiéć. — Starościc odprawił francuza, został o jednym tylko lokaju i kamerdynerze, o jednym furmanie, Starościna pożegnała P. Środę, który klnąc okropnie, naładowawszy powóz i wozy czem tylko mógł i co miał pod ręką, wyjechał; zmieniono Rządcę, Ekonoma, zmniejszono dwór, garderobę nawet, przestano dawać bale, spraszać gości, a w święta i imieniny Starościna wyjeżdżała do bliskiego miasteczka. Głucho się zrobiło, smutno i posępnie w Świerkowie. Panna Dorota płakała w jednym kącie po Ekonomie, Starościna po P. Środzie, ustały śpiéwy, tańce, przechadzki, a Starościc nudził się i z nudy polował a polował.
Teraz to właśnie następuje najstraszniejsze mojego życia wspomnienie, gdyby nie jeden ten krok, nie jedno to nieszczęście, — inny by los mój był — inna starość. —
W Świerkowie pusto i smutno się zrobiło, a z pozostałych każdy żył i robił co chciał, nikt na nikogo nie patrzył. Mnie już z ciężkiéj nudy, chciało się powracać do domu, do ojca, ale P. Dorota i Starościna nawet nie puszczały.
— Póki to nic nie umiało, póki tylko było ciężarem, mówiła Pani, to siedziało na karku, a teraz się w świat wybiéra.
Aby nie być posądzoną o niewdzięczność, musiałam zostać. Pamiętam raz, był to piękny wieczór letni, wyszłam do ogrodu — Po skwarnym dniu, słońce się było spuściło za góry i lasy, a po niém czerwone zaognione niebo świéciło, chłodny wiatr powiał — Siedziałam słuchając szmeru niedalekiéj rzeczki i szumu drzew, sama nie wiedząc co robię i o czém myślę — W ogrodzie cicho było i smutno, nie rozlegały się teraz jak dawniéj wesołe śmiéchy, śpiéwki i rozmowy. Żywéj duszy nie było nigdzie — Ścieżki pozarastały trawą, szpalery, nie obcinane, nad rzeczką ogromne trzciny nie zbijane puściły. Był to jak las dziki i głuchy. Mrok już powoli padać zaczynał, gdy mnie z jakiegoś zadumania, wyrwał szelest tuż blisko w krzakach, porwałam się przelękniona, zbladła. Krzyknęłam i rzuciłam na ścieżkę. Pokazał się ogromny wyżeł Starościca, z złoconą obróżą, a potém i on sam za nim, ze strzelbą na plecach. Postrzegłszy mnie, zastanowił się, obejrzał, obrócił i podszedł przypatrzyć się ku mnie. Ja com go dotąd widywała tylko z daleka, choć przestraszona nie śmiałam uciekać. —
Był to jeszcze młody, ale blady, smutnéj pogardliwego wyrazu twarzy, mężczyzna. W oczach jego czarnych, wiele było ognia i władzy; patrząc, zdawał się człowieka wskróś przenikać i podbijać zupełnie. Wejrzenie jego, było wejrzeniem węża co kusił Ewę, albo tego stworzenia o którym powiadają, że spoglądając na ptaszka, zabija oczyma. —
— Coś ty za jedna, moja Panienko? spytał mnie słodkim miodowym głosem.
— Ja JWPanie — tutejsza — z garderoby JW. Starościnéj.
— A! doprawdy, rzekł głaszcząc mnie pod brodę i zaglądając mi gwałtem w oczy. — I — dawno tu jesteś?
— Przeszło dwa lata.
— Cóż to, żem cię dotąd nie postrzegł.
— Nic dziwnego — ja zawsze siedzę w domu.
— Ale tyś śliczna, świéża jak jabłuszko — a oczy jak niezapominajki. —
To mówiąc począł mnie głaskać, serce mi biło gwałtownie, strach jakiś brał nie opisany, odbiegłam kilka kroków. Ale wyżeł szczekając rzucił się za mną, za suknię porwał i rozdarł. Ze strachu i z żalu, zaczęłam rzewnie płakać.
— Nie bądźże dzieckiem, odezwał się nadbiegając Starościc, i śmiejąc się z mojéj przygody — Po co było uciekać. Samaś sobie winna. Do nogi Parol, do nogi — A wara! a sa! I jakoś odwoławszy psa, naśmiawszy się, włożywszy mi w rękę dukata na sukienkę, poszedł szepcąc mi na ucho — Gdybyś jutro przyszła tutaj — do ogrodu. —
Nic nie odpowiedziałam, pobiegłam oglądając się tylko na psa, którego Pan za obrożę przytrzymał. —
Powróciwszy do garderoby, siadłam na kuferku, cała w myślach, kręciła mi się głowa, serce biło w piérsiach szalenie, w nocy miałam gorączkę i budziłam Pannę Dorotę, krzycząc przez sen bezustannie.
— Co się téj dziewczynie stało, mówiła nazajutrz — zawsze spała spokojnie, a dziś ją jakiś szatan opętał. — Ja nic o wczorajszym nie powiedziałam jéj wypadku, ale gdy nadszedł wieczór, gdy słońce zachodziło, taka mnie ochota porwała pójść do ogrodu, tak mi coś ciągle szeptało o tém do ucha, że mi twarz pokraśniała, ręce drżały, w głowie biło i tłukło, że się oprzéć nieszczęśliwéj pokusie nie mogłam. — I wybiegłam, ale ledwie się za mną furtka zamknęła, strach mnie ogarnął, powróciłam coprędzéj nazad. W garderobie duszno mi było, ciężko, porzuciłam robotę, wyleciałam znowu — ale już nie wróciłam. Jednym pędem pobiegłam na miejsce wczorajsze i usiadłam na ławce. Obejrzałam się, nie było nikogo — nikogo. —
— Nie potrzebniem się bała — pomyślałam.
A w tém, dał się słyszéć chód, jam się porwała. Starościc schwytał mnie za suknię — Poczekaj, poczekaj, zawołał, nie potoś tu przyszła, żeby uciekać. Czego się boisz, usiadł na ławce, i począł swoim słodkim głosem, swojém wejrzeniem straszném, czarować mi uszy i porywać za duszę.
Nie będę opowiadać naszych schadzek wieczornych, na ławce pod kasztanem, gdzie całe lato, całą jesień spędziłam prawie szczęśliwa. Mnie się zdawało, że on mnie kochał, a przynajmniéj mówił mi to ciągle, powtarzał, przysięgał; a miał głos tak przekonywający, wejrzenie tak przejmujące.
Napróżno odpowiadałam, że mnie biédnéj, ubogiéj dziewczyny kochać nie może, on Pan, on człowiek innego świata, umiał jakoś przekonać, umiał pieszczonym głosem, kłamać tak słodko, żem mu wierzyć musiała. — Płynęły dni, płynęły tygodnie, miesiące, on mnie uwiódł, a ja nie wiedziałam prawie co się ze mną stało. Wstyd jakiś ogarnął mnie na widok jego, strach na przyszłość, tęsknota, czułam się zmienioną na twarzy, w sobie. —
Starościc, jak z początku miły, obiecujący wiele, jak był czuły dla mnie, tak po niejakim czasie stał się roztargniony, zaczął mnie unikać, okazywać mi twarz posępną i łajać mnie nawet. Płakałam, ale to nic nie pomogło, łzy go gniéwały tylko, ruszał ramionami i odchodził. — Głupia dziewczyna, mruczał — głupia dziewczyna. Raz na miejscu Starościca, zastałam służącego jego pod kasztanem, chciałam odejść, on mnie zatrzymał.
— Posłuchaj no Panno Joanno — odezwał się, nie uciekaj — Pan mnie tu przysłał.
— Co? po co? spytałam. —
— Ej, po co te ceregiele; tu potrzeba radzić. —
— Na co radzić?
— Pan chce, żebym ja się z Panną ożenił. -
— Ty! ze mną, krzyknęłam, ty! ze mną!
— A cóż to dziwnego! I tobym jeszcze Pannie łaskę zrobił, ale Pan chce, obiecuje posag.
Osłupiałam na tę mowę, i słowa nie odpowiedziawszy, odeszłam.
Tym czasem o nieszczęściu mojém, już cały dwór wiedział, obrażony sługa rozgadał wszystkim. — Pobiegłam w nocy boso do Starościca. Leżał w pokoju, na kanapie przed kominkiem, dwa psy grzały się u nóg jego. —
— A! to ty Joasiu, zawołał — A! czego chcesz?
— Pan wiész czego ja chcę, krzyknęłam z gniewem — Ty się ożenisz ze mną, tyś mi to przysięgał.
Starościc rzucił książkę, którą trzymał w ręku i zaczął się śmiać do rozpuku. —
— A wiész że doskonała jesteś! kiedy ja tobie mogłem to mówić, tyś oszalała, czy co!
— Jam nie oszalała Panie — nie! ja dobrze pamiętam, ty musisz słowa dotrzymać. Posłaliście mi sługę, ale nie sługa twój, tyś powinien ożenić się ze mną, nagrodzić moje przywiązanie.
— Ale nagrodzić ja nie mówię, nagrodzę, tylko daj mi pokój, i nie rób awantur, krzyków. —
— Mnie Pan nie nagrodzisz pieniędzmi.
— No to idźże precz, zawołał, bo cię psami poszczuję, to mówiąc, zerwał się z kanapy, wypchnął mnie za drzwi, i zamknął je za mną.
Nie mogłam pojąć, co się ze mną stało, długo nie wychodziłam z sieni, poglądając na drzwi, na dom, niewiedząc co począć, burzyło się we mnie, gotowało, wrzało. — Noc jesienna była chłodna, wiatr ostry — musiałam powrócić i rzuciłam się na posłanie. Szlochanie moje, obudziło Dorotę, która z gniewem zapytała czego płaczę.
Nie umiałam jéj odpowiedziéć.
— Wiem, wiem, rzekła pod nosem — prędko się to wszystko skończy i biegania i szlochy po nocach, nie będziem dłużéj trzymać awanturnicy w domu.
Nazajutrz z podbrzękłémi wstałam oczami, P. Dorota milcząc srogo spoglądała na mnie, wszyscy unikali. Starościc wyjechał ze Świerkowa, Starościna wypłaciła mi pensyę zapowiadając, że nadal trzymać nie będzie, i tegoż dnia posłała z listem do ojca.
Ja chodziłam jak obłąkana, nie mogąc już nawet płakać, łez mi nie stało. Na wspomnienie haniebnego powrotu do domu, na myśl rozpaczy Ojcowskiéj, jeżyły mi się włosy — krew stygła.
Posłaniec wrócił wieczorem bez żadnéj odpowiedzi, szeptali coś długo, i słyszałam jak rozpowiadał P. Dorocie.
— Stary wziął list i poszedł z nim do Proboszcza, bo sam przeczytać nie mógł. Gdy mu Xiądz wytłómaczył o co chodziło, porwał się z ławy, zacisnął pieści, krzyknął i zawołał. Nie chcę jéj znać, nie chcę jéj widziéć, niech do mnie nie powraca — ja jéj nie przyjmę — To nie moje już dziecko — Hańbę naprowadziła na moje siwe włosy, na dom mój, na poczciwéj matki pamięć — Niech nie wraca, nie ma dla niéj ojca, nie ma dla niéj domu.
Próżno Xiądz mitygował Ojca, próżno mu wmawiał że to jedyne dziecko, że sam winien oddawszy do takiego domu. Próżno perswadowano, wybiegł z plebanij, a posłańcowi rzucił ze wzgardą tylko. —
— Powiedz jéj, niech sobie szuka domu, u tego co ją uwiódł, gdzie chce — ja jéj nie przyjmę.
Słuchając tych słów stygłam, drętwiałam, ale nie czekając, aż mnie wypędzą, poczęłam zwijać węzełek z moich rzeczy i nie żegnając nikogo, jak szalona wybiegłam z pałacu na wielką drogę.
Był wieczór, chłodny, jesienny, posępny wieczór, wiatr z deszczem, bił mi w twarz, ale paliła mnie twarz ogniem. Szłam prędko, szłam wprost do ojcowskiego domu.
— On mnie nie wypędzi — myślałam, to być nie może, on się zlituje nademną — on nié ma tak twardego serca — jam jego jedyne dziecko. —
I szłam w ciemnościach drogą, aż do piérwszéj wioski, gdzie ze znużenia, łez, strapienia, upadłszy pod wrotami chaty, usnęłam twardo. Chłód ranny mnie obudził, otwarłam oczy i nie mogłam z początku zrozumiéć co się ze mną stało. Powoli, przyszła mi pamięć, z pamięcią łzy; wstałam i powlokłam się daléj. —
Do południa iść musiałam, odpoczywając po drodze i płacząc ciągle, nareszcie z tego samego wzgórza, na którém wył przeprowadzając mnie Tyras, postrzegłam krzyż kościołka, i drzewa naszéj osady. Dawnom się nie modliła — ale tu padłam, i zaczęłam się sercem nie ustami modlić. Kilka razy wstawałam i siadałam, bo mi już sił brakło, a im bliżéj, tym straszniéj biło serce, ćmiło się w oczach.
Było południe — we wsi właśnie największy ruch, jedni z pola powracali, drudzy na pole, do lasu jechali — przed każdym dworkiem ktoś stał, patrzał. Poznali mnie albo raczéj domyślili się kto byłam, bo już wiedzieli co się ze mną stało, a ojciec od wczoraj położył się w strasznéj gorączce. Przeszłam pod wejrzeniami moich dawnych krewnych, dawniéj znajomych, jak przez rózgi, ze spuszczonémi oczyma, ze wzdętą piérsią, nie przytomna. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie poznał, lub raczéj poznać niechciał, zaczepić, przywitać — Ustępowano z drogi jak przed zapowietrzoną.
Ujrzawszy domek nasz, oprzéć się musiałam o starą wiérzbę, bom daléj już iść nie mogła — upadłam na ziemię — Na podwórku stała kolaska Xiędza, była gromadka ludzi, był starszy naszéj osady, i mówili coś po cichu, Stryj Jan stał ociérając oczy w progu. Domyślałam się czegoś złego, ale nie miałam odwagi pójść daléj. W tém uczułam, że mnie coś do twarzy dotyka. —
Był to poczciwy Tyras, co jeden mnie witał w milczeniu, jeden mnie poznał tylko — jeden on pamiętał! Schwyciłam biédnego psa za szyję i rozpłakałam się na nowo. W tém postrzegł mnie Stryj i przybiegł. — To ona, to ona!
— A! nieszczęśliwa coś zrobiła! Ojciec twój w gorączce na śmiertelnéj pościeli od wczoraj — Będziesz miała na sumieniu śmierć jego. —
— O Boże, prowadźcie mnie do niego — niech mu upadnę do nóg, przebłagam! niech mnie nie przeklina przynajmniéj. —
— Nie, nie! to nie pora — Ciężka wina na tobie — Stryj wziął mnie pod rękę i powiódł, wszyscy śledzili oczyma ciekawie. Byłam jakby obca na własnym podwórku, w domu własnym. Na ławie w kuchennéj izbie usiadłam, odmykały się drzwi od świetlicy, w któréj mój ojciec leżał, słyszałam obłąkany głos jego, słyszałam jęki, i pójść do niego nie mogłam. Stryj i Xiądz byli przy nim do nocy.
Nieruchoma siedziałam ciągle w miejscu, zmierzchło, noc padła, wszyscy się porozchodzili, do mnie nikt nie zagadał, na mnie się nikł nie obejrzał, zostałam sama jedna na ławie. U łoża ojcowskiego, stara tylko kobiéta siedziała. W milczeniu głuchém nocy, śledziłam ciężkiego oddechu jego urywanych słów co mu z ust wylatywały — Około północy dał się słyszéć krzyk w izbie ojcowskiéj, na głos ten co mi poruszył wnętrzności, zerwałam się z ławki i bezprzytomna pobiegłam do łoża.
O! nigdy tego okropnego widoku, téj strasznéj nie zapomnę chwili. Ojciec mój siedział na łóżku, blady, oczy miał otwarte okropnie, błyszczące, usta spieczone, włos rozrzucony, piérś obnażona, łóżko w nieładzie — pięści ściéśnione podniósł do góry, zgrzytał zębami i rzucał się i poglądał w kąt, jakby tam widział kogo, jakby komu groził. Wbiegłam — Stary podniósł się na łóżku, popatrzał, padł i począł z daleka odpychać.
— Precz, precz, krzyknął odzyskując przytomność, precz z tąd maro — nie plam tego domku, gdzie święta matka twoja mięszkała — precz — tyś nie moje dziecko, ty nie moja córka — precz! precz. —
— O ojcze mój, zawołałam — pójdę — lecz nie przeklinaj mnie, nie zobaczysz mnie więcéj, nie zobaczysz nigdy — ale nie klnij dziecka, ale mu przebacz.
Porwał się z łoża, biegł ku mnie, ale nie dobiegłszy upadł. Chłodny wiatr go obwiał, stracił władzę i mowę, odnieśli go do łóżka wpół żywego. Ja włosy rwałam z rozpaczy. Dwakroć byłam przyczyną jego choroby, jego śmierci, bo śmierć jak mówił lekarz, była nieuchronna. Zostało mu tylko kilka godzin życia, na pojednanie z Bogiem. Xiądz wmawiał mu aby odwołał przekleństwo, aby mnie przebaczył, ale stary nic odpowiedziéć, ani znaku dać nie mógł. Cały już był umarł, jedne oczy poruszyły się jeszcze, a z nich łzy ciekły. Ostatnie chwile nie żył już, płakał tylko. Przyprowadzono mnie, niewiem czy poznał, czy widział nawet, ale ja widziałam te łzy z pod nieruchomych płynące powiek. Była to uroczysta ostatnia godzina, Xiądz w głowach łóżka przytrzymywał gromnicę w jego ręku, czytając modlitwy — Stryj Jan klęczał i płakał, jam padła i leżała na ziemi. —
Tak skończył mój ojciec, nie dawszy już innego znaku życia nad łzy, co dopiéro ze śmiercią razem płynąć przestały. Ja długi czas potém, leżałam bez przytomności, i nie wiem co się ze mną działo; nawet pogrzebu ojcowskiego nie widziałam. Z téj choroby, sama już tylko żywą wyszłam.
Kiedym powstała z łóżka, obejrzała się do koła na pusty dom, na zniszczone gospodarstwo, na wstręt i odrazę do mnie, wszystkich co dawniéj otaczali nas przyjaźnią i pomocą — zaledwiem drugi raz nie zapadła. Byłam w wiosce jak obca wszystkim, domek nasz każdy omijał, mnie słowem nikt nie pozdrowił, radą nie pomógł, nawet Stryj Jan od śmierci ojca zachorzał ciężko, a nie mogłam odwiedziéć go, bo synowie się odgrażali, że gdy ich próg przestąpię, w śmierć mnie ubiją. — Gospodarstwo po ojcu, w ciągu jego i mojéj choroby, rozstrząsło się, zniszczyło zupełnie, czeladź się rozeszła; reszta nie zebrana zboża, pogniła na polu, nie było komu ziembli poorać, bydła dojrzéć — rady dać sobie nie mogłam, a i żyć tutaj nie podobna mi było — zaciężko.
Nie chodziłam nigdy do izby, gdziem ostatni raz widziała ojca, a jednak stał mi ciągle w oczach, jakem go przeklinającego mnie w ostatniéj godzinie pamiętała. Jeden z sąsiadów zgłosił się do mnie o kupno zagona, chaty naszéj i całéj części — zgodziłam się na to i sprzedałam je.
Sąsiad korzystał dobrze z niewiadomości mojéj i podprowadziwszy starszyznę naszą, kilku znajomych co niby z méj strony byli, ułożyli przedaż za bardzo małe piéniądze; nicem sobie nic wymówiła prócz trocha rzeczy po matce. Gdy przyszło płacić, poczęto wytrącać różne zaległości, legata kościelne, dłużki ojcowskie i mnie się bardzo niewiele zostało. — Potrzeba było wyjeżdżać, nie wiedziałam dokąd — bom nie umiała poradzić sobie, myślałam że im do większego pojadę miasta, tém łatwiéj mi będzie o korzystną służbę; najęłam żyda, co mnie miał zawieść do Warszawy.
Dawno to już temu, bardzo dawno, ale gdy wspomnę wyjazd mój z domu, serce mi się kraje jeszcze. Nowy nabywca niecierpliwie pragnący mnie się pozbyć, stał w progu naszego dworku; na dziedzińcu bryczka żydowska do któréj kładli rzeczy moje. Nikogo krewnego, nikogo życzliwego przy mnie, coby pożegnał i pobłogosławił, na długo nieznajomą drogę.
Tyras, stare poczciwe psisko, zdechł zaraz po ojcowskim pogrzebie, Tomek był kędyś na służbie, anim go nawet widziała. Stryj Jan ciągle chorzał — Chmurnym dniem późnéj jesieni, siadłam płacząc do bryki, i po błocie wyjechałam nie patrząc nawet już na nasz pusty, osiérocony, a dawniéj tak wesoły dworek.
Z początku i strach i żal miotały mną w drodze, roiłam nie wiem co, płakałam. Ale powoli, młodość, tyrańska młodość, co najsroższe żale pożera, przemogła we mnie. W miarę, jakem się oddalała od naszych stron, weselsze przystąpiły myśli, świat mi się począł otwiérać, zapomniałam ojca, chatki, przekleństwa — wszystkich, nawet hańby i wstydu mojego. — Dumałam o wesołém życiu w mieście. Nim dojechałam do Warszawy, łzy moje obeschły, niepokój ustał. Łzy w młodości i łzy w starości, są jak deszcze na wiosnę i w jesieni; piérwsze, lada promień słońca wysuszy, drugie chyba mróz ścisnąwszy zatai, ale nie zabiérze z sobą; — za piérwszą odelgą, wyjdą na wierzch.
W Warszawie zginęłam jak w lesie, nie znałam nikogo. Stanęliśmy naprzód w karczmie na Pradze, żydzi nas opadli, poczęli z furmanem gadać, oglądali mnie ze wszystkich stron, nakoniec jeden z nich uczepił się do mnie, mówiąc, że mi dobre miejsce znajdzie. A gdy mi to obiecywał śmiał się dziwnie złośliwie i robił miny, na które zimno mi się czegoś robiło.
— Poszukajcie mi miejsca, poszukajcie, prosiłam. Zapłacę wam za to.
Nazajutrz przyszedł z oznajmieniem, że miejsce już było i poprowadził mnie z sobą. Zaszliśmy na małą uliczkę, do nizkiego starego domku, w którego oknach widać było firanki, kwiatki i kilka kobiécych twarzy. Stara jakaś baba, bez jednego zęba, z rozczochranym brudnym włosem, w spódnicy tylko narzuconéj na ramiona i koszuli, w zadeptanych na bose nogi nałożonych trzewikach, wyszła do mnie. — Obejrzała mnie naprzód w milczeniu, kiwała głową, a potém dziwnym głosem spytała, z kąd jestem, powiedziałam jéj, kiwała znowu głową, a tym czasem kilka dziewcząt różnego wieku, bladych twarzy, świécących oczów, przez drzwi wpół otwarte, szydziły ze mnie i śmiały się.
— Ja tobie kochanku znajdę służbę — odezwała się, a tém czasem pobędziesz u mnie. Jest tutaj izdebka na tyle, to się tutaj umieścisz.
Zgodziłam się na to, i wprędce rzeczy moje na te nowe mieszkanie zniesiono. Nie wiedziałam gdzie byłam i gdzie mnie los wyrzucił na piérwszym wstępie do miasta, a ta stara była gospodynią domu — i jakiegoż domu!
Chciałam się zaraz wynieść, ale dokąd? Stara powiedziała mi żem się z nią ugodziła i rzeczy aresztowała. Musiałam zostać. Tak weszłam w życie — o! jakie życie! gdy wspomnę je, zimno mi się robi i ciężko, a jednak długo, długo w niém wytrwałam. Teraz jam odarta, uboga, często bez chleba kawałka — a w ówczas miałam sukienki strojne, miałam co dzień świéży ubiór, miałam wszystko co było do życia potrzebne, często do zbytku — a jednak nie mieniałabym nędzy dzisiejszéj, na wczorajsze dostatki.
Straszne to życie panienko — któż kiedy podobną kobiétę powita poczciwém słowem, użali się nad nią, łzie jéj uwierzy, żalowi, smutkowi? Dnie długie płyną w nudnym odpoczynku, w zwadach, często we łzach, a wieczorem trzeba się stroić, uśmiéchać. — W takiém życiu, zaciérają się do reszty pamięć poczciwéj młodości, pamięć na siebie — na przyszłość, żyje się od dnia, do dnia, od wschodu do zachodu słońca, nie dbając co jutro przyniesie. Czegożem ja w tém życiu nie doświadczyła, nie przebyła, wszystko złe i wszystko dobre, jeśli tam co dobrego być może. —
Nie długo jednakże zostawałam u staréj. Raz w nocy popełniono kradzież, i wzięto nas wszystkie z domu do więzienia, potém wypuszczono, ale stara poplątawszy się w zeznaniach swoich, została. Miałam jeszcze trochę ukrytego grosza dawnego, najełam izdebkę osobną, i pod pozorem szwaczki, osiadłam zdaleka od dawnego mięszkania. Nikt mnie w téj stronie nie znał, ale w oczach kobiéty napisano czém jest, w krótce i tu przyszło do mnie dawne moje życie. — Już nie czas było mi wracać! nie czas! Młody jeden chłopak co wieczora przychodził do mnie, był to syn bogatych z miasta Rodziców, rozpuszczone dziecko; co miał grosza, tracił go ze mną, a tak do mnie przylgnął, że się nawet koniecznie chciał żenić. W ośmnastoletniéj chyba głowie, taka myśl szalona pomieścić się mogła! Jam się z niéj sama śmiała, ale on serio w nią wierzył, co dzień po kilka razy zabiegał do mnie i wymógł, że nikogo więcéj przyjmować nie będę. Raz, a właśnie nie byłam sama, zapukał do drzwi w noc późną, nie chciałam mu otwiérać, wyłamał je, rzucił się na gościa mego. Bili się długo. Wybiegłam wołając o ratunek, nadbiegli ludzie ze światłem, wskoczyłam do mojéj izdebki, w któréj jeszcze bitwa zajadła pociemku trwała.
Rozbronili ich, dobrze już pokaleczonych nawzajem, a mnie nazajutrz wzięto do więzienia, skąd oddano do domu poprawy, gdzie siedząc z kobiétami za większe osadzonémi występki, nabrałam od nich bezwstydu i téj szyderskiéj obojętności na występek, co go tylko wydrwiwać umie.
Wróciwszy do swobody, wróciłam do dawnego życia. Długi spoczynek oddał mi młodszych lat świéżość i krasę, podobałam się młodemu kupcowi, który się mną zajął. Nie wiedział on mojéj strasznéj przeszłości, był to dobry, ale słaby człowiek; dwa lata mojéj z nim zażyłości są nieco jaśniéjsze w téj czarnéj mojéj przeszłości. Nie zbywało mi na niczém, byłam zupełnie swobodna, miałam młodego i miłego towarzysza. Co dzień wieczorem przychodził do mnie, bawił do późna i nazajutrz dopiéro powracał o téj saméj godzinie. Z nim będąc choć zepsuta, czułam czasem, że może można, że potrzeba być lepszym. — Nie wiém jak długo by było trwało to życie, gdyby nie traf szczególny, który sprowadził do Warszawy najpiérwszego mego, miłego — Tomka.
Tomek porzuciwszy służbę po dworach, poszedł do wojska, ja nie wiedziałam o tém, ale raz gdy świéże pułki wchodziły do Warszawy, stałam na ścieżce, przypatrując się żołniérzom. Muzyka grała, koniki rżały, chorągiewki szeleściały w powietrzu. Patrzyłyśmy na ułanów, a było nas wiele patrzących i uśmiéchających się nieznajomym, jak oni nam znaki i uśmiéchy posyłali. Poznałam Tomka! — on mnie nie poznał od razu, ale ja jego łatwo — nie nosił wąsów, nie wiele się zmienił, miał jeszcze młodą twarzyczkę, tylko w sobie zmężniał. — Jakém go zobaczyła, łzy puściły mi się z oczów, bo naraz cała moja młodość przyszła mi na pamięć i żal — ach! strasznie jéj obietnic żal się zrobiło. Smutne to było czém żyłam, byle spójrzéć na insze; — póki w tym szale, to nic, ale ledwie z niego — strach brał. Tomek ani mnie zobaczył, przejechali mimo, przekłusowali — znikli. —
Mnie się on śnił wieczorem, a z nim — okolica, stary ojciec, siwa klacz nasza, poczciwy Tyras, i szczebioczący w okienku szczygiełek — myślałam płakałam trochę, koniecznie mi się go znaléść chciało i póty chodziłam za wojskiem, pytałam ludzi, szukałam — aż raz przecie nadybałam go znowu. A taka mnie radość wzięła, taka radość żem nim mnie poznał, rzuciła mu się na szyję, i całować zaczęła wołając:
— Tomku, Tomku!
— Ktoś ty taka? kto? spytał.
— Jakto, tyś mnie nie poznał?
A trzeba wiedziéć, że w ówczas z łaski mojego kochanka chodziłam jak Pani jaka, w jedwabnych sukniach, w jedwabnych trzewikach, w kapeluszach z kwiatkami, a! i czy można opisać. — Miałam pełne szuflady najpiękniejszych ubiorów. To téż Tomek nie poznał mnie.
— Któżeś ty — któżeś Pani? pytał niespokojnie patrząc mi w oczy.
— Popatrzaj i przypomnij. —
— Dalipan nigdym chyba cię nie widział.
— Ej! przypomnij, przypomnij zawołałam — czyżbyś ty już i swojéj rodziny, i naszéj chatki i przełazu i starego Tyrasa, i staréj studni w podwórku i mnie razem nie pamiętał?
Tomek wrzasnął na całą ulicę — Joasia! i rzucił się do mnie z radością. Ale nim się zbliżył, jakaś myśl, przeleciała mu po twarzy i chłodniéj spytał.
— A co ty tu robisz Joasiu?
Ja spuściłam oczy nie wiedziałam co odpowiedziéć.
— Pewnie służysz? spytał znowu, ale tak pięknie jak jaka Pani jesteś ubrana — zkąd tobie te stroje — zkąd? —
Nie dałam mu skończyć i zagadałam. Tomek spuścił głowę, domyślił się wszystkiego, nie popchnął mnie jednakże. Nie uważając na nic poprowadziłam go do siebie. Tam długo, długo, do wieczora gadaliśmy o swoich, o młodych latach, o okolicy naszéj. — Czas nam ubiégł pędem i aniśmy się obejrzeli jak nadeszła godzina, kiedy mój Pan zwykł był nadchodzić. Odprawiłam Tomka.
Odtąd dzień w dzień widywaliśmy się i znowu pokochali. Biédny chłopak płakał nademną, ciągle mi radził porzucić miasto i wrócić w nasze strony. —
— Szkoda mi ciebie, mówił, ty zginiesz — ty pewnie przepadniesz — pókiś młoda, póty ci jeszcze znośnie, ale starość Joasiu — Jeszcze czas to porzucić! Kto wié, może jabym się nawet z tobą ożenił, gdyby ludzie zapomniéć mogli, gdyby niewiedzieli. —
— A! ja tego nie chcę Tomku! to nie dla mnie, odpowiedziałam, dla mnie młodość szalona, a starość w szpitalu — dla mnie przeklętéj od ojca, niéma powrotu do dawnego życia. —
Poczciwy Tomek chodził tak do mnie i namawiał mnie na ucieczkę z miasta — dać mi chciał trochę piéniędzy na drogę — obiecywał zgłosić się do mnie, gdy lat swoich dosłuży. Ale mogłażem przyjąć i zawiązać mu świat, brudnémi rękoma? — O! ja go prawdziwie kochałam! —
Raz wieczorem, takeśmy się zagadali długo, zapomnieli, że Pan mój nadszedł i zastał nas razem; na tém skończyło się wszystko, bo więcéj już nie pokazał się, opuścił mnie — Napróżnom go łapała, przysięgała, że to mój krewny, żem niewinna — nic nie pomogło. Widać był już mną znudzony i rad był że miał porę uwolnić się odemnie. —
Musiałam znowu zostać sama, na łasce dnia i losu — na łasce przypadku, często przedając suknie dla kawałka chleba, czasem w atłasy się strojąc, czasem niémając koszuli pod strojną sukienką. — W tym czasie zachorowałam, i straszna, choć powolna choroba na którą z początku nie uważałam, wypijała zdrowie, krew, rumieniec i młodość. Aż nareszcie położyć się i leczyć musiałam. Szczęściem, miałam w ówczas piéniądze i mogłam żyć z nich długo jeszcze.
Raz w południe zwlekłam się do mojego okienka, blada, zmęczona bezsennością, kaszląca, patrzałam w ulicę. — Pod oknem moim, dwóch mężczyzn stali i rozmawiali głośno, wesoło. Twarz jednego z nich, gdy się do mnie odwrócił, zastanowiła mnie, nie wiém dla czego, nim ją poznałam, zaczęło mi bić serce i rumieniec aż na czoło wystąpił.
— To on, to on — zawołałam odsuwając firanki — to Starościc! —
Właśnie obejrzał się na okno i postrzegł mnie, pożegnali się z drugim Jegomością i rozeszli. Mnie gorąca chęć zemsty porwała, on był przyczyną moich wszystkich nieszczęść, mojego losu całego, on moją przyszłość oberwał w chwili próżnowania, jak kwiat zerwany po drodze, a potém rzucił pod nogi — w błoto.
Wrzałam gniéwem i zemstą na przypomnienie tego. — Nazajutrz posłałam żyda na wzwiady, gdzie Starościc mięszkał. Doniesiono mi dokładnie, kazałam pilnować gdy sam będzie w domu. — Niecierpliwie, niecierpliwie tego czekałam!! Wieczorem oznajmiono mi — A! o chorobie, o boleści o smutku o wszystkiém zapomniałam, zerwałam się z łóżka, klasnęłam w dłonie, wysunęłam wszystkie szuflady, rozrzuciłam szkatułki, poczęłam się ubiérać.
O! co miałam najlepszego, najpiękniejszego, wszystko włożyłam na siebie, aby pokryć chorobę, zniszczenie, aby się na chwilę uczynić piękną. —
Sto razy kładłam i zrywałam stroje, różowałam twarz, bieliłam skroń, smoliłam brwi, oblałam się pachnidły, wrzuciłam na siebie co miałam tylko z lepszych czasów — A potém pobiegłam, pobiegłam, poleciałam. —
Oznajmiono mu kobiétę. — Kazał wpuścić. — We mnie wszystko wrzało, burzyło się, gotowało, ale wywołałam siłą uśmiéch na usta, uśmiéch obojętny, wesoły, pieszczony, zalotny. — Starościc leżał z książką w ręku na kanapie w wytwornym pokoju, blady, zestarzały, ale ten sam, ten sam miał uśmiéch miodowy, toż samo żmijowe wejrzenie. Zobaczywszy strojną kobiétę, powstał i przywitał grzecznie. — Usiadłam. —
— Pan nie poznajesz mnie? spytałam go słodko z uśmiéchem.
— Nie, Pani. —
— A ja pamiętam Pana! szukam go i sama do niego przychodzę, żeby tylko zyskać na tém, smutne wyznanie, żeś mnie nie poznał. Pomnisz Pan Swiérków, Joasię?
Starościc ze śmiéchem klasnął w dłonie.
— A! a! wyśmienita jesteś! na honor.
Ale któżby cię poznał w tych strojach, takeś mi wyładniała!
To mówiąc zbliżył się do mnie, wziął za ręce i począł znowu patrzéć tym samym wzrokiem bazyliszka. O! terazem się go nie bała, teraz mu była rada — I udałam wesołą, śmielszą, roztropną, udałam rozkochaną — aż się Starościc ożywił, aż przypomniał nasze schadzki pod kasztanem.
Nie prędko wyszłam od niego, ale gdym już była na progu, zmieniłam nagle twarz, wzrok, postawę. — Uderzyłam w dłonie, rozśmiałam się przeciągle, szydersko. —
— Bąć zdrów! bąć zdrów! krzyknęłam mu, i wybiegłam. — Nazajutrz byłam w szpitalu, z którego w pół roku wyszłam dopiéro, ale do niepoznania zestarzała, zmieniona. — Wyswobodzona, poleciałam wprost do mięszkania Starościca — trafiłam na śmierć jego.
Na widok żałości staréj matki, płaczu krewnych na krzyk boleści dochodzący mych uszów z pokoju, w którym kończył mizerne, zatrute życie piérwszy mój kochanek; stała się zmiana w méj duszy na sercu.
Uczułam wstręt dla siebie, poczęłam brzydzić się zemstą moją, strach jakiś porwał mnie okropny. Gdym była w szpitalu, Xiądz tam jakiś codziennie przychodził czytać nauki, one to może sprawiły, że mi życie moje szkaradne w téj chwili przed oczyma jak straszydło stanęło.
Wbiegłam do bliskiego kościoła, upadłam na ziemię szlochając i leżałam — póki wszyscy nie wyszli, póki wrót nie zamknęli. Nazajutrz chciałam się spowiadać, i gdym sprosne życie przeszłe opowiadała Xiędzu, cofnął się przerażony — nie mógł mi dać przebaczenia — O! czegóż bo w życiu tém nie było. — Połowy, usta moje opowiedziéć nie potrafiły, a tyle chciałam zapomniéć, a tyle jeszcze czas zatarł w pamięci! —
To była ostatnia moja przemiana, ostatni krok stanowczy.
Odtąd, choć młoda jeszcze, choć mi powróciło zdrowie, czérstwość, nie wróciła już płochość dawna; wyrzekłam się przeszłości, poczęłam pracować — pracuję. — Dźwigam nędzę moją jak mogę — jak dźwigałam występek, żyjąc od dnia do dnia, czasem bez chleba kawałka, czasem sługą najostatniejszych z ludzi, czasem bez dachu i schronienia, leżąc noce zimowe na wschodach kościelnych, pod gankami i bramami domów. —
Jakie życie, taki koniec — ani się poskarżyć nawet mogę — bo zasłużyłam więcéj — a przekleństwa konającego ojca nic zgłowy mojéj zdjąć nie potrafi. —
To mówiąc, Joanna zwróciła oczy na Karusię — Karusia podparta na ręku, przysunąwszy się do ściany, bardzo smaczno zasypiała. —
— WIÉSZ — wiész, zawołał Tymek wpadając do pokoju Stanisława nad rankiem, w kilka dni po opisanych wypadkach otóż przecie wyszły dziś z druku poezje P. Natalij, kurjerek ogłasza o tém, a ja naturalnie występuję z artykułem.
— Cóż Natalja? spytał obojętnie Stanisław. —
— Co! a! naturalnie kobiéta, to to się boi, drży, ręce łamie, niewiedziéć czego. Strach jéj recenzij. —
— Tak powszechne pochwały powinny by ją przecie uspokoić. —
— Zapewne! ale ona ma tyle rozumu, że nie bardzo w nie wierzy; kto téż proszę cię szczérze chwali? kto mówi co myśli, a gdy myśli że złe, odważy się powiedziéć w brew, — nie dobre. To jeden tylko nasz Szatan potrafi, ale nie każdemu być Szatanem.
— Ale ci co chwalili, są już obowiązani i na dal.
— Bardzo się mylisz. Szczérze powiedziawszy w największym jestem strachu o naszego poetę nowonarodzonego — Prawiem pewny, że się ukażą srogie recenzije. —
— To by było pociesznie.
— Nie ze wszystkiém, bo uważam że Pani Natalja, przychorować by je mogła, tak się ich boi. Trzeba zaś wiedziéć, że i u nas i wszędzie, naprzód nikt ogólnie wszystkim podobać się nie może, (co już Krasicki uważał) powtóre każdego chwalą i ganią więcéj par parti pris, niż dla tego, że wart pochwały, albo nagany; potrzecie że P. Natalja nadto w początku zrobiła wrażenia, aby zazdrości wzbudzić niémiała.
— A za tém. —
— A za tém — przychodziemy do chwili krytycznéj, a ja zabiéram się na bój, na przeciw wszystkim — Będę walczył do ostatka.
— Koniecznie chcesz zbałamucić biédnę Natalją, tak się jéj zasługując.
— O! o! z uśmiészkiem odrzekł Tymek, to nie tak łatwo, jak się zdawać może — Dzisiaj nosiłem sam wszystkie exemplarze przeznaczone dla głównych dzienników — a la française!! przyjęto je z pół-uśmiéchem trochę szyderskim i źle wróżącym. Gotuje się burza! Ja tym czasem, dziś jeszcze występuję z obszérnym artykułem krytycznym, absolutnie wynoszącym Natalją pod niebiosa i wyżéj wszystkich u nas piszących kobiét.
— Abyś je do ostatka rozdrażnił?
— Niémamy nic do stracenia. —
To mówiąc Tymek powstał i z spuszczoną głową począł chodzić po pokoju, trochę niespokojny; —
— Niepewność ta długo trwać nie może — dodał, w kilka dni wszystko się rozwiąże, a tym czasem, nie pójdziesz ze mną do Natalij?
— Dawno byłem — chodźmy. —
Wyszli — Było rano jeszcze, ale ich już przyjęto. —
Natalja niespodziéwając się Stasia, gdyż tylko o Tymku jéj oznajmiono, wyszła w rannym stroju, naprzeciw niego i podając mu rękę dość poufale — spytała nie spokojna — A cóż? a cóż?
W téj chwili postrzegłszy Stanisława, trochę zmięszana, cofnęła się. —
— Dotąd nic, odpowiedział Tymek, ale niechże Pani będzie spokojną. —
— Spokojną! spokojną! zawołała kobiéta przeciągając rękę po czole chmurném — Dobra rada, ale jéj usłuchać daj siłę — Dla biédnéj kobiéty, ile strachu, ile niepokoju, w téj myśli, że jéj imie, jéj uczucia jéj najdroższe dziécię, szarpać będą, oglądać, wyśmiéwać, ludzie. I jacyż ludzie, bez serca, bez sumienia. —
— Kto raz wszedł na tę drogę — na wszystko przygotować się powinien, rzekł Staś — i dla tego właśnie, że taka walka jest często nad siły męzkie, nie tylko kobiéce — nigdy bym jéj nie doradził ani Pani. —
Natalja zerwała się z krzesełka.
— O! Pan bo sobie może, zbyt słabémi wyobrażasz kobiéty, zawołała z zapałem — Nie czuć nic, niepodobna, ale wytrzymać wszystko, to znowu co innego. — A! dodała — więc nic jeszcze, więc nic? doprawdy nic??
Gdy to mówiła wlepiła oczy w Tymka, który gestem zapewniał ją, że nic niémiał nowego do powiedzenia. —
— Oprócz, dołożył, że w kurjerku jest ogłoszenie, w kilku słowach. —
— W kurjerku! w kurjerku, zerwała się Natalja — A gdzież jest ten kurjerek? A nie można by przeczytać, zobaczyć? Zmiłuj się Pan, gdzie można dostać? gdzie? —
Natalja tak była niecierpliwa, tak natrętnie zapragnęła tego kurjerka, że Tymek chwycił nie namyślając się za kapelusz i zbiegł ze wschodów wołając.
— Zaraz go przywiozę — natychmiast!
Natalja pobiegła do Prezesowéj, oznajmić jéj o tém, potém do okna, potém siadła w krześle, zerwała się z niego i znów siadła, a co kto zadzwonił u drzwi, to biegła do nich, aby pochwycić prędzéj pożądanego kurjerka.
— Ależ to daleko! szepnęła po chwili. —
— Nie — odpowiedział Staś, ale Pani tak jesteś. —
— Niecierpliwa! prawda! zawołała Natalja, Pan niepojmujesz co się dzieje ze mną — głowa mnie boli — kręci się — Pan widziałeś moje poezje?
— Widziałem!
— A! należy ci się exemplarz — prawda!
Ale cóż, mówiła ciągle szybko — tyle mi pomimo starannéj korrekty omyłek porobili — tyle dziwnych omyłek! A że teraz nie w modzie drukować erratę — musiałam je przyjąć za dobre — Wystaw sobie Pan, że wiele razy napisano było cudny, wydrukowano nudny!
— To prawdziwe nieszczęście! śmiejąc się rzekł Staś.
— A! Pan się śmiejesz — przerwała Natalja, Pana to jak mnie nie boli — Ale mnie widziéć to — czytać, myśléć, że to może stać się powodem śmiéchu, w najpatetyczniejszych miejscach. —
— Pojmuje trybulacją.
— Ale otóż i nasz Redaktor i kurjerek. —
I Natalja pobiegła do drzwi, wyrwała z rąk Tymkowi, mokry listek, i nie ruszając się już z miejsca, nie uważając na nikogo, pożérała oczyma — ogłoszenie. Niepodziękowała nawet Redaktorowi i ledwie przeczytawszy, pobiegła do Prezesowéj. Słychać było w drugim pokoju, wykrzykniki poczciwéj staréj, która zaglądając w kurjerka pytała ciągle. —
— A pokaż że mi to, a gdzież to jest! I wydrukowali tak! proszę! to tu! A prawda! A więcéj nic?
— Ale bo to tylko ogłoszenie, to jeszcze nic. —
— No — ale zawsze z pochwałą. —
— Bo to ten nieoszacowany, poczciwy, grzeczny kurjerek! A! a! ale nie podziękowałam Redaktorowi.
I wybiegła do Saloniku, promieniejąca radością, siadła uśmiéchając się na kanapie. Gdyby jéj kto był dziecię rodzone wspomniał, przyniósł, pokazał, nie była by się niém tak, jak bibulastym kurjerkiem ucieszyła. Biédna kobiéta — co szczęście swe postawiła, na listku drukowanego papiéru!
Tymek wyszedł wielce zamyślony, i w bramie, rzekł do Stasia.
— Przeraża mnie tém uniesieniem — cóż to będzie, gdy nadejdą krytyki. —
— Widzisz, rzekł Staś szydersko, że się sprawdza, co ci tysiąc razy mówiłem; kobiéta co raz rzuciła się w literaturę, na nic już niéma serca. Chciałżebyś aby teraz kochała kogo, myślała o kim, zajęła się czém, nie życzącém jéj poezij.
— Może to być, odpowiedział Tymek, ale wszelki gwałtowny szał, ma koniec i trwać nie może. To tylko chwila, którą każdy z nas w życiu pamięta. Piérwszy numer mojego dziennika, mało mnie o utratę głowy nie przyprawił.
Ale tu — dodał, nie czas filozofować nad ludzką naturą, chodźmy do mnie, spodziéwam się u siebie kilka osób, muszę intrygować, aby jak najmniéj oppozycij spotkały poezje P. Natalij, aby je przyjęto we wszystkich pismach, o ile możności najlepiéj. Śpieszmy się, bo mam wyznaczoną godzinę.
To mówiąc zbliżyli się już do kamienicy Tymka i drapali szybko po wschodach. Janek im otworzył.
— Niéma nikogo jeszcze?
— Nikogo. —
— Nikt niebył. —
— Nikt, tylko żyd. —
— Ale ja się o żydów niepytam.
— Powiedział że przyjdzie za godzinę. —
— Daj mu w kark jak się zjawi.
— Dobrze Panie.
Tymek uporządkował cokolwiek po stolikach, pochował niektóre papiéry, inne umyślnie na wiérzch wyrzucił, chodził od okna, do okna, oczekiwał.
Zadzwoniono u drzwi i stukanie laski dało się słyszéć w przedpokoju.
— A to Redaktor Rozmaitości Literackich — Chwała Bogu!
Tymek pośpieszył przeciw średnich lat mężczyźnie, już szpakowaciejącemu, otyłemu, ubranemu niedbale, z chustką obwiązaną na kształt obroży, w surducie z poobrywanémi guzami, w czapce zasmolonéj, z kijem sękowatym w ręku.
— Szanownego kollegę.
Dumnie spójrzał wchodzący do koła i podał rękę w milczeniu Tymkowi.
Widać było z miny, że niebardzo wysoko cenił, człowieka do którego przyszedł, bo wcale nie sadził się na grzeczności.
Z pewną wyższością i impozycją mówił do Tymka, tak bowiem przystało Redaktorowi Dziennika ustalonéj sławy pewnego odbytu, drukującego się we własnéj i zapłaconéj drukarni, na kupionym za gotówkę papiérze, redaktorowi zyskującému kilka do kilkunastu tysięcy złotych. —
— Zaniosłem wam exemplarz poezij. —
— A! przejrzałem go — jeden z moich kollaboratorów zda z niego sprawę, rzekł gryząc usta.
— No — ale zmiłujcie się, w dobry sposób. —
— Za to nie ręczę, niedbale wywracając się w krześle, rzekł Redaktor Rozmaitości.
— Jakto? moglibyście? —
— Możemy i powinniśmy — mówił piérwszy. Wiécie jaki jest duch naszéj gazety, duch postępu, nieprzyjaciel przesądów, fanatyzmu, duch filozoficzny — a te twoje poezje, są pełne niby religijności — pietyzmu — Musiemy gromić te zwroty do starych zużytych przesądów aż nadto często teraz, objawiające się w literaturze.
— Redaktorze, zawołał Tymek, pamiętajcie że to pisała kobiéta, że talent wymawia opinją, że nie wszyscy mogą być na wysokości waszych zasad i tendencij, że —
— Nasza missja, rzekł poważnie Redaktor zwracać umysły do zdrowszych zasad.
— Ale cóż tu za związek. —
— Alboż go jeszcze nie widzisz? Nam dzieło jest tylko pretextem, do ponawiania, powtarzania myśli naszych —
— Bardzo dobrze więc, odparł gniéwnie Tymek, ale jak mnie widzisz żywego, tak nową powieść twojego kollaboratora, którą mi z zaleceniem pobłażania przysłałeś, zmięszam z błotem. —
— Dałeś mi słowo!
— Słowo! Ja mam taką opinją!
— Jak chcesz!
— Jak ci się podoba. —
Redaktor starszy widocznie był niespokojny. —
— No — no, rzekł jakoś to się ułoży — Potrzeba nam się porozumiéć tylko.
— Jeśli się ma ułożyć, to prędko, zawołał Tymek — zaraz.
Szatan, który wszedł przed chwilą i rozmowy słuchał, wpadł do pokoju w czapce i stojąc w pośrodku zawołał.
— Passez moi la rhubarbe, je te passerai le séné — Ot — i zgoda.
Wszyscy się rozśmieli.
— W istocie to jeden dobry sposób, jedna rada — Puść moją powieść, ja ci puszczę poezje.
To mówiąc rzucił się na krzesełko, poglądając na przemian w oczy, to jednemu, to drugiemu, obu pomięszanym i niespokojnym.
— Ręka i słowo — Słowo i ręka. —
— A za tém poezje. —
— Będą piękne — ominiemy ich tendencje fanatyczne. —
— Powieść doskonała — zamilczym o historycznych bąkach i solennych głupstwach autora.
— Na tém świat stoi, dodał Szatan, na wzajemnych koncessjach, na tém powinna stać i literatura, a nie na fałszywéj posadce, którą jest prawda, bo prawda jak skała, ukąsić jéj nie można.
Obrażony tonem Szatana, starszy Redaktor w milczeniu nakładał rękawiczki, i pożegnawszy Tymka skinieniem, odszedł.
— No! a mnie co dasz, żebym ci twojéj ukochanéj, nie pobryzgał? spytał Szatan, bo mnie polecono także artykuł.
— Ty jesteś sumienny, powiész coś czuł, a pamiętam, że w czasie czytania.
— W czasie czytania, to całkiem co innego zawołał Szatan, w czasie czytania, nie słyszało się tylko cząstkę, tu się ma przed oczyma całość — A potém, tam się słuchało miłego głosu kobiécego, a tu się czyta z bibulastego i pomyłkowatego exemplarza. Wrażenie całkiem odmienne. Dodaj kochanku, że chwaląc, nie pokażę się z dowcipem wcale, bo na to dowcipu zupełnie nie trzeba — a szydząc mogę się okryć nieśmiertelną (to jest dwudziesto-cztéro godzinną) chwałą.
— Czyż jéj ci jeszcze mało?
— Zawsze mało! Chwała, czy sława (nie wdaję się w synonymów rozeznanie) potrzebuje jak ogień ciągłego podsycania — nie odżywiana gaśnie — zostają po niéj popioły. —
— Szatasiu! rzekł Tymek — ty skłamiesz swojemu nazwaniu i dla oryginalności która także jest nie lada rzeczą, będziesz łagodnym, będziesz entuzjastą z szydercy. — Raz w życiu! pomyśl — będzie effekt!!
— A! wiész! myśl doskonała! Na ten raz dobrze, ale tylko na ten raz — Nie mogę ci jednak dać słowa, bo jak mnie skorci drwić, to żadna siła ludzka, od tego nieodwiedzie — przyrzekam ci się tylko wstrzymywać od pokusy.
Wszedł kapitan wyprostowany, sztywny i uśmiéchający się.
— Wiécie nowinę! rzekł w progu. —
— Co za nowinę? — wesołą bo się śmiejesz!
— Nie koniecznie — dodał Szatan, bo kapitan śmieje się byleby nowina — No — ale jakąż tam Pan Bóg ci dał, kapitanie?
— Ogromna, niespodziana.
— Ale cóż?
— Ale sroga, piekielna, straszna na poezje P. Natalij — recenzja. —
— Gdzie? jak? zakrzyczał w desperacij Tymek — Kto się ośmielił?
— Podpisano — kobiéta — krytyka krwawa — ze stanowiska prawdziwie kobiécego, bo ucina głowę wszystkim śmielszym myślom i wyrażeniom. Bolesna! bo nie literatkę, nie poetę, ale kobiétę dotyka, bo rzuca dziwny cień na życie domowe.
— Jakto! osobistości!
— Prawie. Tymek się pochwycił za głowę. —
— Odpisać — odpisać! zmięszać z błotem — wstrzymuję publikacją mojego dzisiejszego numeru i wręcz odpiszę — Gdzie ta recenzja? — masz ją?
Kapitan śmiejąc się, powoli wydobył z za surduta we czworo złożony papiér i podał go ciekawym. Wszyscy się skupili nad nim, wlepili oczy, czytali.
Między innémi, były tam te słowa:
„Jak mamy pochwalić te poezje? jak mamy wielbić talent zresztą niezaprzeczony, gdy pomimo pozorów religijności, przegląda wszędzie, samowolność, swawola prawie niepohamowanego umysłu, któremu najświętsze prawa, są ciężarem nie znośnym, który narzeka na życie, jakiém ono być musi, zamiast pamiętać, że obowiązki i ofiary, nie są ciężarami, są zapłatą prawie, są podaną dla zasługi sposobnością. —
„Napróżno autorka stara się pokryć, to widoczne usposobienie, pozorami uczuć religijnych, nikogo to nie oszuka. —
Są uczucia, które przyzwoitość nawet sama, zabrania na jaw obnażone pokazywać każdemu; tém bardziéj kobiécie, tém bardziéj żonie i matce; — bo wprzód ona kobiétą i przeznaczoną była na żonę i matkę, niż na poetę.“ —
— To fałsz, zawrzał Tymek.
— Zapewne że fałsz, rzekł Szatan, wiadomo że się poeci rodzą i nawet są na nich urodzajne i nieurodzajne wieki, teraźniejszy dość obfity, dla tego tanizna.
— O! nieznośnyś z twémi szyderstwy! odpowiedział Tymek — siadam odpisywać. —
— To jedno znaczy, co idźcie sobie za drzwi panowie, a za tém wnoszę pożegnanie rzekł Szatan, ukłonił się i pociągając za sobą kapitana, wyszedł.
Tymek już pisał, ale ledwie począł, dzwonienie gwałtowne i jakiś głuchy szmer u drzwi dały się słyszéć. Janek widocznie kogoś cisnącego się nie dopuszczał.
— To ten przeklęty żyd! krzyczał Redaktor rzucając pióro — Puszczaj go do licha. —
Żyd w mgnieniu oka wpadł na środek pokoju.
— Co to jest? zawołał, co to jest? mnie nie puszczać? jakto mnie nie puszczać? Ja za interessem, Pan wié, jaki interess — Pan mnie odsyła, odsyła, a ja dlużéj czekać niemogę — Drukarz nie chce kredytu, ja nie mogę kredytować, proszę piéniędzy.
— Piéniędzy — rzekł redaktor w desperacij — Zawsze piéniędzy. Dajcie mi pokój — do jutra — do jutra — niémam czasu. —
— Pan zawsze niéma czasu, ale my niemożemy czekać ani godziny.
— Ja ci teraz niedam piéniędzy — idź, szukaj, niémam grosza.
— A co będzie?
— Dajcież mi czas, niech się dziennik ustali, niech —
— Pan tak zawsze mówi — a piéniędzy niéma i niéma.
— Będą! ale mi dajcie pokój choć dziś.
Żyd widząc wielką exasperacją Tymka, nieustąpił i z zimną krwią — odpowiedział:
— Jak pan chce — a ja więcéj nie kredytuję i pozywam.
— Odłóż tylko do jutra — a jutro rachunek.
— Co mnie z rachunku, kiedy niéma piéniędzy.
Tymek gryzł pięści ze złości.
— Byłeś w drukarni, gotowy numer dzisiéjszy?
— Ani zaczynali, ani będą zaczynać — I oni kredytować nie chcą!
— Stasiu! ratuj!
— Niémam nic, ale to co się nazywa nic — pisałem już o piéniądze do domu.
— Dwie godziny żydzie — tylko dwie godziny, pójdę — polecę —
— Już ja czekałem dwa miesiące, a z tego nic nie było i nie będzie — Na co czekać dłużéj.
Żyd odwrócił się, splunął i odszedł.
Tymek pobladł, upadł na krzesło, załamując ręce i zawołał słabym głosem:
— Wszystko przepadło! — Dziennik mój przestaje wychodzić — Nikt mi nie pomoże, znam wszystkich, każdy będzie się cieszył z upadku mojego, co mu da może więcéj jednym czytelnikiem, i powód do szyderstwa w dodatku. Natalja zginęła! zaledwie się dowiedzą, że dziennik mój wychodzić przestał i niémam się gdzie pomścić, niebędą się na nic oglądać.
— Ale, rzekł Staś, czyż w tak nagłym razie, szukać dopiéro sposobów, ratunku, czyż nie wypadało obmyśléć wprzódy?
— Nie praw mi morałów — daj pokój — nie pora. Zginąłem jeśli nie pośpieszę.
To mówiąc, pochwycił za kapelusz i nieoglądając się, wybiegł jak szalony.