Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
LUDZIE.



ROZDZIAŁ I.



TYMEK jak szalony wybiégł na ulicę, niewidział nic przed sobą, nic dokoła, i sam nie wiedział, dokąd szedł i po co. Nie mógł pozostać na miéjscu, potrzeba mu było biédz, a może natrafić gdzie na niespodziany ratunek. Wpadł do drukarni, ale gospodarza-właściciela w niéj nie było, wyszedł przed chwilą z żydem dzierżawcą fabryki papiérów, zapewne obmyślać środki zmuszenia redaktora do wypłaty zaległości, numeru tego dnia wyjść mającego, nie poczynano nawet drukować, rękopism leżał rzucony pod stół. Porwawszy go wyleciał Tymek daléj, ale zupełnie nie wiedząc dokąd idzie. Zastanowił się nagle naprzeciw pięknego pałacu na Krakowskiém i — myśl mu widać jakaś jasna przebiegła po głowie, bo zawahawszy się pół chwilki, pobiégł na wschody główne, na piękne wschody kamieniem wykładane, do wytwornego przedpokoju, w którym gromada sług, stała oczekując na rozkazy.
Tymek wcale nawet na ranną wizytę nie był ubrany, w starym wytartym domowym surducie, z miną człowieka na pół obłąkanego, widocznie ukazaniem się swém, przestraszył pańską czeladź, przywykłą do wykwintnych strojów, do cichego chodu, do białych rękawiczek i wernixowanych trzewików. Widać było, że wielką mieli ochotę, wyprawić Tymka za drzwi, ale wahali się — człowiek w wielkiém strapieniu jest odważny i łatwo otrzymuje samą exasperacją swoją, władzę nad pospolitszémi ludźmi. Kiedy wlepiając oczy w sługi, spytał nasz Redaktor o pana, wszyscy przewidując natręta, chcieli powiedziéć że go niéma, że nieprzyjmuje, radzili się wzajemnie oczyma, a wyrzec tego nie śmieli.
— Pan Hrabia, w domu?
Patrzali po sobie, patrzali i milczeli.
Tymek dobył biletu, dopisał na nim ołówkiem słów kilka, i oddał najbliżéj stojącemu.
— Pójdź, zanieś to panu swemu — Powiédz mu że czekam.
Otwarto drzwi salonu, w którym nikogo nie było; śmiało, śmieléj niż kiedy, wszedł Tymek i nie rzuciwszy nawet okiem, rzucił się na blizki fotel.
A jednak warto było spojrzéć, po wytwornym salonie. Główne jego sprzęty, wprawdzie widocznie cudze i bardzo pospolite, choć nie bez pewnego wytworu, nie stanowiły charakteru apartamentu; raczéj ubiérały go i piętnowały drobnostki, widocznie do mieszkańca teraźniéjszego należące i przez niego wybrane i poustawiane. W każdém mieszkaniu, najwybitniéj cechującą go rzeczą, są fraszki. One pokazują kto mieszka.
Tu fraszki były, artystycznéj wartości, statuetki, biuściki, posążki starożytne i nowożytne od Susse i Giroux z Paryża, naczynia niby etruskie, lub nowe naśladujące chińskie, naśladujące owe piękne bronzowe naléwki Benvenuta, i gliniane wyroby genialnego garncarza Bernarda de Palissy. Na gerydonach stały bronzowe gipsy Le Moine’a, cudackie karykatury (charges) Dantan’a młodszego i t. d. i t. d. Kilka marmurów starożytnych, swoją barwą odwieczną, wyglądały widocznie ze zbioru nowożytnych wyrobów. Nad kominem ogromny zégar z bronzu, wystawiał gruppę cudowną, z sławnéj sceny Danta Franceskę i Lanciotta — u nóg ich leżała roztwarta xięga. — Dwa kandelabry, były to dwie figury tancerek naśladowane z herkulańskich fresków. Bliżéj okien za szkłem, ułożone były numizmata rzymskie, greckie, i nowożytne w mahoniowych szufladach. Po kątach pełno kwiatów drogich i rzadkich, pełno mebli starożytnych, pełno xiąg, wielkich wspaniałych edycij foljantów. Stół przed kanapą, zastawiony był fraszkami, zarzucony xiążkami, albumami, tekami. Znać było wszędzie i dostatek i wykształcony smak gospodarza domu. Ale na to wszystko pogrążony w smutku, ani spójrzał Tymek, oczekiwał otwarcia drzwi, ukazania się Hrabiego, z najwyższą niecierpliwością, targał się, rzucał i miął kapelusz.
Nareście po dobrym kwadransie oczekiwania, z jednéj strony zastawione chińskiéj laki parawanikiem, odemknęły się po cichu drzwi, i po rozesłanym dywanie cichutko także, wszedł poprawując wyciągnięte nieco mankiety koszuli, mężczyzna około trzydziestu lat mający, młodéj, wesołéj, łagodnego wyrazu twarzy, ubrany jak na rano, w aksamitny surdut z guzikami złoconemi z wyłożonym kołniérzem od koszuli bez chustki. W ręku trzymał w pół otwarty romans Balzak’a La recherche de l’absolu.
Kilka tylko słów o Hrabi, którego powszechnie głoszono mecenasem. Był to młody, dość oświécony, pełen dowcipu i wiadomości człowiek, który małym kosztem, dość piękną zrobił sobie sławę. Dwa razy w życiu zdarzyło się Hrabiemu wesprzéć ubogich literatów, co mu dzieła swoje dedykowali, dwa razy nabył rękopism, na którym wyśmienicie zresztą, wydrukowawszy go, wyszedł, oprócz tego zbiérał stare xięgi i medale (które mu zewsząd ofiarowano z prawdziwie polską uczynnością, u nas tylko będącą we zwyczaju) pisał czasem artykuliki do dzienników, wiérszyki i wiérszyczki dla pięknych pań, udawał zawsze zajętego literaturą, nauką — i tak to pozyskał, piękne, a próżne Mecenasa imie. Zresztą Hrabia był rachunkiem chodzącym, i nikt mniéj nad niego, mógł być Mecenasem; bo na tę trudną funkcję, naprzód pojęcia jéj celu, potém bezinteressowności potrzeba. Obojga wielce brakło naszemu panu, który nabycia najciekawszych, jedynych zabytków, mogąc je zachować od zguby pewnéj, odmówił nie raz, jak tylko cena mu się wydała wysoka. Cena zaś, była za wielka dla niego, jak tylko ściśle odpowiadała wartości rzeczy, i dobre nabycie, było dopiéro za pół ceny a od nie znawcy. Inaczéj Hrabia poruszał lekko ramionami, usuwał się i zrzekał najpożądańszego do zbiorów swych przedmiotu. Gdy chodziło o statuetki od Susse z Paryża, o Sewrskie biscuit, lub drezdeńskie porcellany, o gipsy nowe, o podobne fraszki modne, nie żałował Hrabia; ale dla marnego starego rękopismu, dla mizernéj xiążki przebutwiałéj, mógłże tak nieroztropnie, niebacznie sypać piéniądze i psuć ceny na przyszłość??
Potrzeba było wiedziéć, jak targował się nasz zacny Mecenas, jak płacił skąpo, jak zawsze wolał pohandlować, niż kupić, aby miéć wyobrażenie o jego charakterze. Z wszystkiémi pozory wychowania, wspaniałości arystokratycznéj, był to człowiek po mieszczańsku skąpy rachunkowicz. Spytacie dla czego właśnie, wydawał się nie tém czém był, czemu na przemysłowicza raczéj, nie na Mecenasa chorował? — odpowiém wam, że zawsze ludzie fałszywi, udają wbrew przeciwne swojemu, charaktery. Nikt tak nie pragnie okazać się hojnym jak skąpy, nikt tak nie lubi grać popularności i pokory jak dumny; nikt tak się nie chwali z odwagą jak tchórz, nikt tak głośno nie rzuca grosza ubogim, jak ten co go rzadko daje. Patrzajcie w świat bacznie, a zobaczycie, że wszystkie zbyt skromnie rumieniące się panie, są pewnie — nie rumianych obyczajów. Każdy czuje potrzebę okazać się lepszym niż jest, dla tego to kłamstwo nieustanne.
Otóż tak właśnie jeden z najskąpszych ludzi w świecie, udawał amatora starożytności, protektora literatury, mecenasa i t. d.
A kiedy wydawał przypadkiem dzieła nabyte — zarabiał na nich jak xięgarz; gdy świadczył, chciał być od całego świata widzianym, przykuwał do swego wozu tego komu najlżéjszą uczynił przysługę; wreście co tylko miał, co zebrał, gotów był w każdéj chwili frymarczyć i przedawać, to najlepiéj dowodzi, jak wszystko czynił przez próżność, jak w niczém prawdziwego nie miał upodobania.
Do takiego to człowieka udał się Tymek, zaślepiony rozpaczą i szukając ratunku, którego się sam nie spodziéwał.
— Panie Hrabio, zawołał, przepraszam za moje natręctwo — byłem do niego zmuszony, przybiegłem do Hrabiego, jak do ostatniéj mojéj ucieczki.
Tu Hrabia pobladł i uśmiéchnięte podniósł w górę usta. Klapnął po kolanie xiążką z niecierpliwością, twarz mu się zmieniła.
— Jestem w ostateczności — Dziennik mój dla braku funduszów upada. Jeśli Pan Hrabia nie poratujesz mnie, to nikt —
Hrabia Mecenas milczał widocznie zafrasowany, bił xiążką po nodze, targał włosy.
— Przybiegłem tu jak szalony! Wiész Pan Hrabia w części przynajmniéj, co kosztuje pracy, zachodu, ufundowanie Dziennika, rozrzucenie go po kraju, obznajomienie czytelników. Piérwsze lody zaledwie przełamałem, kollaboratorowie zamówieni, wziętość zapewniona, a tu kredyt co mi go dwóch nieużytych odmawia, gubi mnie — Tak jest, to były całe moje nadzieje — żyłem moim Dziennikiem, w nim była przyszłość moja.
— Ale to wszystko bardzo dobrze — bardzo dobrze, kochany Redaktorze, lecz cóż ja na to poradzić mogę? —
— Panie Hrabio, chceszli pozyskać sobie na wieki człowieka, wdzięczność nieskończoną, człowieka co za ciebie życie i wszystko poświęci — ratuj mnie — pożycz tyle, żebym mógł pociągnąć się daléj.
— Proszę wierzyć, że najchętniéj, z całego serca i duszy uczyniłbym to, jedynie nawet jako w sprawie literatury naszéj, któréj gotów jestem wszystko poświęcić(!!) — ale kochany Redaktorze, fałszywe macie wyobrażenie o naszych dostatkach. Są one prawda, i przy nich ogromne rozchody. Nie będę ci mówił o osobiście mnie tyczących, jako mającego pewne imie i znaczenie do utrzymania w świecie, ale o wydatkach wynikających z mojego charakteru, z moich upodobań osobistych. Jestem ciągle bez grosza, ale to literalnie bez grosza, bo się rujnuję na stare xiążki, na rękopisma, na pomoce ludziom.
— Właśnie dla tego, panie Hrabio, przybiegłem wprost do niego, ufny że co czynisz dla drugich, uczynisz może i dla mnie.
— Z całego serca, ale na honor przysięgam ci, że w téj chwili — prawdziwie, prawdziwie, zupełnie — nie jestem w stanie, najmniéj ci nawet usłużyć. Chcesz, pokażę ci, kochany Redaktorze, właśnie wczoraj nabyte skarby, na które się zrujnowałem zupełnie. — Oto, rzekł, zagadując i powstając z kanapy Hrabia.
— Przepraszam, przerwał Tymek, ale w téj chwili czas mój tak drogi, że go nawet na oglądanie skarbów poświecić nie mogę, idę szukać ratunku.
— Wiec nieśmiem zatrzymywać.
— Upadam do nóg Hrabiego.
— Szczérze mi żal, żal prawdziwie.
— Cóż robić.
— Niémiéj że mi za złe — Nie zostaniesz u mnie na obiedzie? na literackim obiedzie?
Tymek klnąc pełnego grzeczności Mecenasa, i jego literackie obiady, wybiegł pędem z pałacu, ale stanąwszy u wschodów, nie wiedział już gdzie iść daléj. W tém z przejeżdżającego powozu, pozdrowił go głos kobiécy.
Wesoły ten, srebrzystego dźwięku głosek, wychodził z ust Natalij.
Powóz szedł powoli, w nim Prezesowa siedziała z Natalją, obie wesołego oblicza, a szczególniéj autorka nasza, która wyglądała na tryumfatora — o! jakże nie wcześnie! Spójrzawszy na zmienioną, przeciągniętą, surową, smutną twarz Tymka, wstrzymywała lecący już uśmiéch.
— Co to jest? co się Panu stało, zawołała, kazawszy zastanowić powóz — Pan jesteś tak zmieniony!
Tymek spójrzał milczący w oczy Natalij.
— Pani, rzekł, nie dziwuj się — Dziennik mój w téj chwili jest tak blizkim upadku, mogę powiedziéć że upadł już; była to moja jedyna duma i jedna nadzieja — moje wszystko — serce mi się kraje, szaleję, a nikt mnie poratować nie chce. Jestem w rozpaczy!!
— Jakimże sposobem? co się stało? spytała niespokojnie kobiéta.
— Najprościéj w świecie, dziennik mój żył nadzieją, pożyczką, długiém, niémam piéniędzy, odmawiają kredytu, dzisiéjszy numer nie wyjdzie — Z upadkiem dziennika, całe moje znaczenie, wpływ, wszystko upada.
I pochwycił się za głowę.
— A! to okropne nieszczęście — ale czyż w istocie niéma już sposobu, ratunku?
— Niéma — Nie umiem i nie mogę prosić, a jednak czyniąc z siebie ofiarę, chodziłem oto tu, do Hrabiego, myślałem że mi dopomoże — Napróżno —
— Jest że to rzecz tak wielka, tak trudna, potrzebaż tak wiele?
— Wiele! nie, odpowiedział Tymek, ale gdyby i najmniéj kiedy niéma nic.
— Wstyd mi to Panu proponować, zawołała żywo Natalja, ale możebym ja go ratować mogła?
Tymek odżywionym spójrzał wzrokiem.
— Nie, nie, Pani, rzekł, umiem czuć wartość ofiary, na którą nie mogłem zasłużyć, ale przyjąć jéj od Pani, nie mogę,
— Czemu? — Prawda, dodała, aby miéć prawo, pomoc swoją narzucać, dłużéj znać potrzeba, lepiéj siebie dać poznać, a jednak gdyby na ten raz. Powiédz Pan o wieleż tu chodzi?
— Sam nie wiém, — o wiele — sam nie wiém. Jednak, dwa, trzy tysiące złotych, mogłyby mnie prawie na nogach postawić.
— Ja je panu pożyczam, zawołała Natalija poglądając na Prezesowę — Siadaj pan do powozu — jedź z nami — Dzięki Bogu, mam jeszcze piéniądze i cieszę się że z nich, tak dobry zrobię użytek.
— Ale pani — przerwał Tymek, nie chce zwodzić, ja ani wiém, czy prędko i jak będę mógł ten dług oddać?
— To nic! to nic! odpowiedziała kobiéta. Siadaj pan, chwile drogie, jedź z nami.
Twarz Tymka zajaśniała radością, któréj nie mógł utaić, ale wahał się jeszcze.
— Niéma czasu do stracenia — siadaj pan! siadaj!
To mówiąc, otworzyć kazała powóz i radośna wzywała Redaktora, aby usiadł.
— Ale, szepnęła mu, gdy był w powozie już, proszę o tajemnicę, nikomu! nikomu pan nie powiész że to ja —
— Tego przyrzec nie pozwala mi wdzięczność — ona się musi wylać, ona mi ust nie da trzymać zamkniętych, nie kładź pani tak ciężkiego warunku.
Natalja uśmiechnęła się —
— Wdzięczność! wystaw wiec pan sobie, że ja to dla literatury, nie dla niego uczyniłam.
— Alboż pani myślisz, że nie czuję się obowiązanym do wdzięczności za literaturę?
— Ja zawsze proszę o tajemnicę —
— Ja jéj doprawdy przyrzec nie mogę. Tak jestem w téj chwili szczęśliwy, tak niespodzianie uratowany, że nie potrafię milczéć.
Przyjechali do mieszkania Prezesowéj, a Natalja pośpiesznie przed wszystkiémi wbiegła na wschody — Tymek wiódł powoli idącą Prezesowę; a nim doszli do przedpokoju, już ich spotkała niecierpliwie Natalja, z pularesem w ręku, z rumieńcem na twarzy.
— Nie wstrzymujemy go — nie wstrzymujemy, rzekła żywo, podając pulares, jedź pan i ratuj pismo swoje, póki czas jeszcze. Nie przyjmujemy teraz wizyty.
Tymek chciał wynurzać wdzięczność, chciał cóś mówić, ale dwie panie usunęły się i znikły mu z oczów. — Z wzdętą piersią, pełen dumy, pełen nadziei znowu, zbiégł ze wschodów Redaktor, zawołał dorożkarza i poleciał do nielitościwego żyda. Znalazł go nad wspaniałym obiadem, w dwóch fajansowych farfurkach zastawionym, w soboléj czapce na głowie.
Żyd który myślał że Tymek, prosić go przybył, nadął się i nie zdéjmując czapki, kiwnął pogardliwie głową.
— A co! spytał — nu — a co będzie?
— Nic nie będzie — odpowiedział Tymek dumnie i zimno. Wiele ci się należy?
— Wiele mnie się należy? albo to Pan nie wié?
— Daj mi rachunek —
— Cóż to? pan będzie płacił?
— Płacę w tym momencie —
Żyd z niedowierzaniem spójrzał.
— Śpiesz się, bo niémam czasu — skończym z sobą rachunek, interess i wszystko.
— Mnie się należy od ostatniego wypłatu, więcéj tysiąca złotych.
— Mówię ci dawaj mi rachunek, bo niémam.
Żyd wstał z za stołu i poszedł po xiążkę, szukał, pisał, mazał, poglądając z podełba na Tymka.
— Pan doprawdy płaci? spytał.
— Wiész, że ja nigdy nie żartuję — odpowiedział surowo Redaktor.
— Nu, ot szczęście wasze, tylko tysiąc złotych — a procent?
— Rachujesz więc i procent?
— A jakże? a jakże?
— Procentu nie dam, bo ci się nie należy, dług płacę cały, pisz mi kwit.
— Co pan się tak śpieszy, rzekł Żyd niespodzianie udobruchany — Ja wszystkich piéniędzy nawet nie chcę, ja jak kredytowałem tak i daléj będę —
— Dziękuję za kredyt, nie potrzebuję go.
— A waj! Z kąd pan tak pobogaciał?
— Nic ci do tego — pisz mi kwit.
Ociągając się, zwlekając, naprzemian szydząc i prosząc, namawiając, i szczypiąc, żyd nareście kwit podpisał.
— Ale my daléj dla tego, rzekł interessa, robić z sobą będziemy.
— Nie — nie będziemy, kochanku, odparł chwytając kwit i kapelusz Tymek, a nie tylko ja, ale nikt cię nie zaczépi, nad tém obiecuję ci pracować i o to najusilniéj się starać, bądź pewien.
To mówiąc wyszedł szybko, zostawując żyda na progu, gniéwnego, ruszającego ramionami i pyrzącego się napróżno.
Od żyda pobiegł Tymek kończyć rachunek z drukarzem, gdzie drugą podobną, odegrał scenę, z tą różnicą, że właściciel drukarni, okazał się daleko wyrozumialszym, zwalił wszystko na namowy żydowskie i nadal korzystny dla Redaktora zawarł kontrakt. Natychmiast zecerowie porzuciwszy wszystko, wzięli się do układania ostatniego numeru dziennika — Tymek zaleciwszy, aby mu jak najśpieszniéj przyniesiono korrektę, wybiégł daléj chcąc o ile możności, famę rozniesioną już po mieście o upadku Dziennika, wstrzymać za skrzydła, i nie dać się jéj ze szkodą swoją rozszérzać.
W samych drzwiach drukarni, spotkał starego Redaktora, co już o wszystkiém wiedział, i szedł właśnie odmienić artykuł o poezyach Natalij, sądząc że Tymka już się wcale niéma czego obawiać.
— A! witam kollegę!
— Czy jeszcze kollegę? spytał szydersko otyły wydawca — wszakże już Dziennik twój podobno zagasł?
— Jeszcze świéci — odparł żywo Tymek i daleko jaśniéjszym niż wprzódy światłem, możesz się o tém przekonać w drukarni.
— Jakto? wszyscy mówią, że —
— Wszyscy się mylą — kollego i wszystkim na przekor Dziennik żyje i żyć będzie.
— Rozumiem! rozumiem! śmiejąc się dodał piérwszy, uprosiłeś, wymodliłeś, wydrukowanie jeszcze jednego numeru, dla tych poezij, co cię tyle obchodzą —
— Bynajmniéj — ani modlę, ani proszę nikogo, dumniéj odparł Tymek, opłaciłem co się należało za papiér i druk, i idę daléj.
— Hę! żartujesz?
— Idź na górę i zobacz, jeszcze zapewne leżą na stole piéniądze, które opłaciłem.
Redaktor spójrzał i pociągnął się po wschodach, nic nie mówiąc.
Tylko co w ulicy, Tymek spotkał biegnącego Szatana, który go z pośpiechu potrącił.
— A przepraszam! zawołał Szatan, o mało drugi raz dzisiaj nie upadłeś!
— Jak to drugi?
— Już ci po całém mieście Requiem śpiéwają.
— Znak długiego życia.
— Dla żywych.
— Alboż niewierny Tomaszu, wątpisz o mojém życiu?
— O twojém nie, ale dziennik upadł.
— Nie upadł, żyje lepiéj niż kiedy.
— A toż co? jakim sposobem? doszedłżeś sposobu zmiękczenia żydów? Byłby to wynalazek godzien patentu i nieśmiertelnéj wdzięczności potomnych pokoleń!!
— Nie — opłaciłem długi.
— Cóż? sfałszowałeś assygnaty, czy co u licha?
— Dostałem piéniędzy i nic więcéj —
— Ale z kąd?
— O! to moja tajemnica!
— Wiész, że nawet nie pospolita, bo ich teraz nikt nie pożycza i nie daje. Gdzieżeś odkrył naiwną, poczciwą, nie porównaną istotę, co się dała twoją retoryką za worek ująć?
— Gdzie? to moja tajemnica, powtarzam.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię — oto dowód — jeszcze mi pozostało więcéj tysiąca. I pokazał wpół otwarty pulares; na tym nieszczęsnym pularesie, świéżo u Hartmana wybitym, była cyfra Natalij z jednéj, herb jéj z drugiéj strony. Mignęło to tylko przed oczyma Szatana, a już ón z uśmiéchem prawdziwie szatańskim, dowiódł, że tajemnica — nie exystowala dla niego.
— Bądź zdrów szczęśliwcze — rzekł, ściskając za rękę Tymka — bądź zdrów, do zobaczenia — śpieszę — kapitan na mnie czeka u Mary, ze spóźnionym obiadem.
Tymek popędził do siebie, pełen wyraźniéjszych myśli, i wrąc aby co prędzéj ułożyć odpowiédź na sławny artykuł zjadliwy, podpisany kobiéta, któren kapitan mu przyniósł rano. Chciał Tymek, aby odpowiédź ukazała się w tym samym numerze, obok jego sprawozdania. Siadł więc i cały jeszcze wzruszony, przejęty, zapalony i gniéwem i wdzięcznością, ulał arcy-dzieło prawdziwe: żółci, dowcipu, humoru i entuzjazmu pełne. Odpowiédź jego gruchotała w niwecz zarzuty zjadliwéj recenzyi; a ledwie odczytaną, jeszcze mokrą, Janek pobiégł odniéść do drukarni. Tymek z bólem głowy padł wycieńczony wzruszeniami tych kilku godzin, na kanapę.
Tymczasem, w mieście leciała rozsiana przez nieprzyjaciół, wieść dogadzająca wszystkim nie życzliwym, których Tymek dosyć liczył: że Dziennik jego wychodzić przestał. Jedni powiadali głośno, że się tego spodziéwali od dawna i dziwili raczéj cudownéj jego exystencij; drudzy widząc odważnego Redaktora na ziemi, potrącali go jak osły w bajce nogami.
— Dobrze mu tak, mówili, nie w swoją się rzecz wdał, zawsze to było przewidziane. Bez piéniędzy, bez kollaboracij, bez stałych funduszów, fundować tak pismo na wiatr, pismo, które zewsząd konkurenci zabijają. I jacyż silni? starzy, pewni siebie i mający już swoich czytelników.
Drudzy przebąkiwali przy téj okoliczności, o zapale z jakim Tymek, wziął na siebie obronę pani Natalij; uśmiéchano się złośliwie, mówiąc o tém, dawano do zrozumienia, że piękna autorka poezij nie jest obojętną dla Tymka swego sługi.
— Wystawcież teraz sobie, dodawali inni, co to się z nim będzie działo teraz. Trochę się go obawiano jednakże, co mitygowało recenzentów, teraz wszyscy padną na nieszczęśliwą kobiétę, a ón oszaleje ze złości!! A złość okropna bo bezsilna.
To mówiąc śmiano się, jak z najwyborniéjszego konceptu, jak z komedij na teatrze, nikt nie użalił się nawet nad Tymkiem; a ci co na pozór grali rolę najlepszych przyjaciół, nie oszczędzali go lepiéj od drugich. Gdybyż to tylko o Tymka chodziło! Ale dla pozorów drobnych uklécono już bajeczkę o stosunkach zbyt i gorsząco ścisłych między Natalją a Redaktorem, o miłostkach ich jakoby tolerowanych przez Prezesowę, o schadzkach, których nie było, o poufałości, do jakiéj przyjść nie marzył dotąd Tymek. Jeden lekki pozór, rozwiązał usta obmowie, która w końcu, powtarzając jedno a jedno, daje pewien ton prawdy, najszkaradniéjszym fałszom. Mimowolnie najbezstronniéjsi ludzie, słysząc codzień toż samo z rozmaitych ust, z coraz nowémi szczegóły, po trochu, choć przez pół, zaczynają temu wierzyć. A połowa obmowy, jest równie najczęściéj fałszem jak całość!
Zrana roznoszono od drzwi do drzwi, ciche domysły tylko o Tymku i Natalij, osnute na prawdopodobieństwach; około południa zwiększyła się ta wieść, nową o upadku niespodzianym Dziennika; na wieczór kapitan i Szatan, nowy wynaleźli zasiłek.
Szatan w ucho mu szepnął pod wielkim sekretem, jako Tymek nie upadł, popłacił długi, jako miał piéniądze. Ale z kąd? tu sęk. Szatan powiadał, że widział w ręku Redaktora pulares z cyfrą Natalij i piéniędzmi. Więcéj nie potrzeba było, na zgubienie kobiéty! Ludzie tak łatwo wierzą złemu, tak mu są radzi, że byle pozór, chwytają go z radością i wynoszą zaraz, na największą pewność. Tak być musi! Każdy się trochę złym czuje, każdy chce być uniewinnionym z swoich głupstw, cudzémi głupstwy. Biédne uniewinnienie, dowodzące tylko nędzy naszéj.
Kapitan na opowiadanie Szatana, zrobił wielkie — a — a — a!! I porwał się, bo go ta nowina upiekła jak gorące żelazo, potrzebował się nią dzielić. Nie dojadł obiadu, niedopił wina i pobiegł, ją roznosić od drzwi, do drzwi. A że po obiedzie, zawsze się trochę poetycznie widzą rzeczy, kapitan dodał coś swojego, objaśnił text, glossą arcyciekawą, i najniewinniéj w świecie zgubił na reputacij kobiétę. Nie wiém jakim trafem, los go zaniósł, czy rozmysł, naprzód do pani Zenejdy, która z uroczystą powagą, przyjęła wieść pełną znaczenia.
— Kapitanie, odrzekła, źle tając swoją radość, pod pozorem surowości — nowina to i smutna i może fałszywa, a wielce ważna. Nie roznoście jéj, póki się o prawdziwości doskonale nie przekonacie.
Tu kapitan począł powtarzać słowa Szatana i ogromnie przysięgać, dołożył dawniéjsze domysły, i doprowadził wszystko do wielkiego stopnia prawdopodobieństwa.
— Jeśli tak, ozwała się, prostując Zenejda, to kobiéta zgubiona — Ale nie chcę temu wierzyć, nie chcę wierzyć — Zaklinam was, dodała, wstrzymajcie się z opowiadaniem łatwowierniéjszym i t. d.
Tym sposobem odegrała swoją rolę przyjaciołki Zenejda; a ledwie kapitan był za drzwiami, porwała kapelusz, szal i puściła się także z nowiną.
Była jednak wielka różnica, w sposobie ogłaszania nowinki, którą kapitan rozpowiadał, jako rzecz śmiészną i ciekawą, najobojętniéj w świecie, ot, po prostu jako wyborną awanturkę; Pani Zenejda zaś, nie inaczéj, jak z westchnieniami, użalaniem, niedowierzaniem, wahaniem się, ubolewaniem, z dodatkami.
— Jeśli to prawda! Gdyby tak na nieszczęście było — i t. p.
Nowina kapitana miała po prostu minę plotki, a cicho szeptana Zenejdy wiadomość, wyglądała na prawdziwy smutny wypadek, nad którym bolejąc przyjaciółka, w sobie go, dla srogiego żalu, utrzymać nie mogła.
Natalja dotąd o dwóch rzeczach nie wiedziała, o piekielnéj recenzij, podpisanéj kobiéta i uwłaczających jéj, rozsypanych wieściach. Była wesołą, pełną nadziei i na myśl jéj nie przychodziło, aby ją tak srogo i lekko osądzić miano, spotwarzyć tak szkaradnie.
Ale możnaż mając dobrych przyjaciół, długo o czém złém nie wiedziéć? Wszakże to obowiązkiem przyjaciela, jest przynieść ci największą gorycz do ust, którą niby osładza ręka, co ją podaje?
Pani Zenejda nie darmo nazywała się przyjaciołką Natalij. Biédna wieśniaczka doskonale wierzyła w mniemaną jéj przyjaźń, która w istocie była tylko łapką na łatwiéjsze pochwytanie śmiészności i tajemnéj strony człowieka.
— Ale niechże wié co się koło niéj dzieje, mówiła sobie Zenejda pieczętując w kopertę artykuł podpisany Kobiéta i dodając do niego grzeczny bilecik z kondolencją — Może zechce odpowiedziéć, może uprosi kogo — Zawsze potrzeba aby przeczytała — c’est edifiant, une critique.
I tak naprzód, wyprawiła posłem przed sobą, opieczętowaną krytykę — Niepotrafiemy opisać wrażenia, jakie ona uczyniła na Natalij. Niech sobie przypomni, kto doświadczył, wrażenie po pierwszéj recenzij. Zdaje się, że świat wywrócił się do góry nogami, że góra się zwaliła na twoje plecy, że cały lud boży, śmieje się ogromnym, smoczym głosem z ciebie, że wszyscy pokazują cię palcami, szydzą nielitościwie. Potrzeba długich lat doświadczenia, aby się oswoić z krytyką i ztwardniéć, na jéj razy tak aby się śmiać swobodnie, czytając najsroższe, najzjadliwsze nieprzyjaciół frazy, wyostrzone, i zaprawne jadem dla ciebie. Ale Natalja, Natalja nie tylko nie była do tego przygotowaną, nie tylko nie spodziéwała się nic podobnego, owszem cała żyła nadzieją pochwał i współczucia, których już część odebrana, zdawała się drugą, większą i istotniéjszą zapowiadać. Potém prosta recenzja to jeszcze nic, ale osobistości, osobistości dla kobiéty, chytre rodzące podejrzenia, rzucające cień brudny na charakter jéj, na życie prywatne! Pojmijcie jeśli możecie, co się działo w sercu, w głowie Natalij, gdy fatalny przeczytała artykuł.
Nie potrafię wam opisać téj chwili okropnéj, Natalja odbiérając umyślnie przysłany Dziennik, była pewną nowych pochwał, rozerwała go szukając instynktowie czegoś o sobie, ale jednym rzutem oka, jedném wejrzeniem połknęła co było żółci, zjadłości, goryczy. Potém nie wierząc oczóm, szukając osłody, czytała po wtóre, po trzecie i nie umiała oderwać się i nie wiedziała co robić. W oczach się jéj ćmiło, w uszach szumiało, w piérsiach przewracało; nie dojrzała jak Prezesowa, stanęła nad blednącą, czerwieniejącą i pytała głuchéj teraz, pytała napróżno.
Nataljo! co to jest? co to jest?
Nareście rzuciła dziennik, ujrzała Prezesowę i we łzach cała, rzuciła się ku niéj szlochając, nie mogąc mówić słowa.
— Co ci się stało, moje dziécię? co ci się stało? co to jest?
Ona odpowiedziéć nie mogła, płakała tylko. Prezesowa wyciągnęła rękę, po fatalny Dziennik.
— Nie czytaj go, zawołała Natalja — nie czytaj — to trucizna!
— A! nieszczęście moje, pewnie jaka nie poczciwa krytyka.
— A! okropna, szkaradna; nie czytaj jéj, nie dotykaj, to źmija.
I płakała gorzko padłszy na kanapę.
— Ależ nie desperuj, bo się tak — ozwała się Prezesowa, każdy piszący może podobnego losu spodziéwać — Ludzie zazdrośni, źli — przecież cię tak przyjaciele nie opuszczą, będą bronić.
— Ja sama odpiszę! odpiszę! zakrzyczała Natalja.
— Daj pokój, daj pokój, zostaw to przytomniéjszym — sama przyjdź wprzód do siebie, uspokój się — ofiaruj Panu Bogu — Bo kto pisze moje dziecko —
— A! ty nie wiész co oni napisali!
— Nié może być już nic tak bardzo okropnego.
— Najokropniéjsze w świecie; bo osoby mojéj, bo czci mojéj dotyka.
Prezesowa załamała ręce, pochwyciła gazetę, przeleciała ją chciwemi oczyma i zakrzyczała.
— Ale to nie poczciwość, to podłość, bezbronną kobiétę — Ludzie się ujmą — to być nié może — poślij po Pana Tymoteusza, ja kilka słów napiszę.
— Dobrze, może ón co poradzi — posyłaj —
Prezesowa żywo napisała niezrozumiałą prośbę i oddała ją służącemu, który wziął dorożkę i jak po lekarza pojechał.
Tymek miał właśnie w ręku korrektę swojéj piorunującéj odpowiedzi, gdy służący wszedł i usilnie prosił, aby jechał natychmiast. Schował więc korrektę do kieszeni i nie zwlekając poleciał.
Natalja cała we łzach, czekała na niego w salonie, w ręku trzymała sto razy przeczytaną recenzją.
— Patrz pan, patrz! — patrz co się stało.
— To, to jedno nic, chłodno odrzekł Tymek, nie biorąc gazety do ręki — Oto lekarstwo na tę ranę.
I podał jéj swoją odpowiédź.
— Od rana, dodał, wiedziałem o krytyce, i gdyby nie nieszczęście które na mnie spadło, dzięki kapitanowi, co mi korrektę artykułu przyniósł, moja odpowiédź byłaby wyszła razem z zapytaniem tém piekielném. Nie mówiłem nic o tém, bo chciałem cios złagodzić — Nieszczęściem, któś pośpieszył przedemną — Kto pani przysłał ten nieszczęsny szpargał?
— A! Zenejda.
— Rozumiem, rzekł Tymek — chciała odegrać rolę przyjaciołki, i dogodzić zazdrości swojéj. — Ale patrz pani, jak się tu rzeczy składają, ocalając mnie, ocaliłaś pani po części siebie. Dzisiaj ranek cały targowałem się, jadłem ząb za ząb z Redaktorami, z recenzentami o sprawozdania z poezij. Straszyłem ich moim Dziennikiem, aby pisali przynajmniéj bez żółci i złości, aby się niechcieli popisywać z swoim dowcipem na tych poezjach. Nagle — upadek Dziennika, oswobodził był ich, uczynił znowu groźnémi, bo się mnie bać i uważać na mnie przestali. Szczęściem ocalając Dziennik, w sam czas ocaliłaś jeszcze siebie. — Wstrzymali się i musieli pisać, jak przyrzekli.
Natalja prawie nie słuchała całéj téj perory, tak gorąco czytała odpowiedź Tymka, tak ją połykała.
— A! doskonale! doskonale! wołała z dumną radością, choć jéj jeszcze po twarzy łzy płynęły. — A! ileż winnam panu wdzięczności, ile wdzięczności! A! panie! ta odpowiédź to arcydzieło!
Prezesowa, która nadeszła i czytała ile mogła przez ramię Natalij, aż płakała z ukontentowania.
— Otóż to poczciwie! wołała — otóż to pięknie. A! nieoszacowany! a kochany pan Tymoteusz!
I poszła mu dziękować najserdeczniéj.
Tymek ciągle powtarzał.
— Ja daleko więcéj winieniem wdzięczności.
— A! nie mówmy już o tém, zmiłuj się pan, zawołała Natalja, zawstydzasz mnie.
— Niech mi pan tę odpowiédź zostawi.
— Najchętniej.
— A kiedy się ona ukaże?
— Dziś jeszcze — śpieszę nawet dla tego.
— Nie wstrzymuję pana —
— Wieczorem powrócę —
— Zmiłuj się pan nie zapominaj o mnie. Jesteś jedynym obrońcą — jedynym moim opiekunem; a co czuję dla niego —
Właśnie na te słowa — a co czuję dla niego, weszła pokaszliwając sucho, uśmiéchnięta i cytrynowa jak zawsze pani Zenejda. Tymek żegnał i wychodził.
Natalja przyjęła ją, prawie chłodno, a przynajmniéj zmięszana. To rozjątrzyło kobiétę, co już przyszła z projektem ukąszenia; a teraz uśmiéchała się dwakroć serdeczniéj, ściskała mocniéj, uboléwała ledwie nie ze łzami w oczach; bo się gotowała zadać cios stanowczy.
— Mój Boże! mój Boże! jakżem bolała, ozwała się siadając na kanapie, z minką pełną smutku — jakże mnie zgryzła ta okropna recenzja — Nie gniéwaj się, żem ci ją przysłała, mogłażem taić tak ważny wypadek? wszak potrzeba było radzić?
— Jam bardzo wdzięczna —
— A prawdziwie takem się zgryzła —
— A jaż!
O! pojmuję — piérwsza krytyka, a jeszcze tak zjadliwa, bo prawdziwie niegodziwie napisana.
— Podły napad na bezbronną kobiétę? zawoła Prezesowa, szczęściem że ten poczciwy pan Tymoteusz...
Zenejda zrobiła jakąś minkę nie wytłumaczoną.
— Ten poczciwy pan Tymoteusz, tak śmiało z takim talentem wystąpił w naszéj obronie.
— Jak to? w obronie —
— Bo już jest drukowana, jego odpowiédź, żywo zagadała Prezesowa.
Zenejda zaczerwieniła się niezmiernie, spuściła oczy — Jakto? już odpowiédź.
— Ale gdzież ona? Oto jest! oto jest, czytaj pani.
Zenejda wzięła korrektę, i zmrużając i tak nie wielkie oczki, zaczęła ją czytać rozmaitemi wyrazy twarzy, okazując na przemian, to niby współczucie, to radość.
— W istocie, ozwała się z pewném pomięszaniem, kładnąc na stole papiér — bardzo to gorąco i dobrze napisano, ale —
— Ale cóż? moja droga pani, przerwała Prezesowa — nie znajdujesz, aby to było dosyć?
— Owszem, znajduję — że — prawie zanadto!
— Jakto zanadto? — Jakto zanadto? spytały obie.
— Potrzebuję naprzód upewnić się, że mi za złe tego co powiém nie weźmiecie. — To co uczynię, jest dowodem mojéj szczéréj i nie odstraszającéj się niczém przyjaźni.
— Mój Boże! jam ci tyle wdzięczna! łamiąc ręce, zawołała poczciwa Prezesowa — moja Mościa Dobrodziéjko, możnaż wątpić —
Natalia po wstępie spodziéwała się już czegóś niedobrego.
— Prawdziwie mojéj na to odwagi potrzeba, mojéj chęci służenia paniom, aby się odważyć na to, co powiém. Ale powtarzam, choćbyście mi za złe wziąść mieli powiém, powiedziéć muszę —
— Mów, jakeś łaskawa, przerwała niecierpliwie Natalja — A oczyma dodała, nie dręcz mnie dłużéj niepewnością.
Obrona Redaktora, jest prawdziwym ciosem dla mnie, pojmiecie zaraz dla czego, rzekła Zenejda z westchnieniem — Wolałabym, zjadłych dziesięć recenzij, niż jedną tę taką zapalczywą obronę.
— Niestety! ludzie tak są zawsze złośliwi, dla nich każdy pretext obmowy jest tak pożądanym. Nie możecie się nawet domyśléć, co z tak małéj i naturalnéj rzeczy ukuto, jak była znajomość z Redaktorem. Wszakże to powszechnie mówią, że ón się kocha w pani.
— We mnie!
— W Natalij! krzyknęły dwie kobiéty bledniejąc.
— Gorzéj jeszcze — że pani nie jesteś na to obojętną — zapalczywe artykuły Tymka przypisują temu, jego odwiedziny rachują.
— Ale to niegodziwość! wołała Prezesowa załamując ręce znowu, to okropnie.
Natalja pochyliła się na kanapę — ona płakała.
— Dzisiaj znowu, mówiła daléj Zenejda, nowa potwarz dodała siły tym niecnym podejrzeniom. Tymek upadał, bo długi którémi żył dotąd, obległy go i razem z Dziennikiem jego obalić miały, w tém któś niespodzianie —
Tu spójrzała na Natalją z przenikliwością.
— Któś niespodzianie przyszedł mu w pomoc. Rozeszły się wieści, że pani mu dopomogłaś, a wieść ta tém prawdobniéjsza, że nikt by tu pewnie ze znajomych jego, uczynić tego niechciał. Pojmujesz pani jak ta wieść, nie wiedziéć z kąd wyrwana, potwierdza niegodne domysły. Oczy wszystkich zwrócone, każde odwiedziny powiększają potwarze.
Natalja zerwała się zaczerwieniona, dumna, dysząc gniéwem, rzucając zapalonémi oczyma.
— To bezczelnie! nie godnie! O! świat! świat! i ja bym kochać miała ludzi! Jedźmy matko, jedźmy z tąd, to jaskinia łotrów!
Zenejda słuchała, bawiąc się rogiem batystowéj chusteczki.
— A! nie zapalajże się tak moja droga — plotki, zwyczajnie plotki. Poradzisz na to łatwo, gdy publicznie zaprzeczysz, żeś mu nie pomogła, bo —
— Cóż z tego, żem mu pomogła, bo kłamać nie umiém, dałam mu, pożyczyłam piéniądze.
— A! a! to zmiłujże się nie mów tego nikomu.
— Owszem, nie taję się — ale cóż w tém zdrożnego?
— Co za potrzeba chwalić się z tém — Ale moja droga Nataljo, uspokój że się — nie bierz tak do serca — chciałam cię w czas przestrzedz, abyś się w dobréj wierze bardziéj nie kompromitowała.
— Umiemy być wdzięczne za ten dowód przyjaźni — cicho płacząc, rzekła Prezesowa, umiemy ocenić.
— O! i ja! trochę szydersko dodała Natalja: Croyez Madame, je vous suis bien reconnaissante!
I zaczęły dygać sobie wzajemnie, kłaniać się, całować, ściskać, aż nareście przypomniawszy jakiś interess pilny bardzo, Zenejda jak pszczoła, zostawując żądło swoje, sama odleciała.
Zaledwie znikła, Natalja padła na kanapę. Jedziemy! jedziemy! zawołała,
— Jeśli chcesz! kiedy chcesz moje dziecko —
— Dziś jeszcze —
— Niepodobna —
— Jutro —
— Więc jutro.
Wieczorem Tymek stawił się, ale przyjęty nie został, powiedziano mu, że obie panie znowu były chore na głowę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.