Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
WYJAZD.

ROZDZIAŁ V.



SMUTNE to zawsze życie człowieka, który szczęście osadził całe na zaspokajaniu nigdy nie sytych żądz swoich! bo pohamować je można, ale nakarmić nie podobna. Jest to naczynie Danaid, zawsze pragnące a nigdy pełne — Stanisław zaczynał nareście stan swój moralny pojmować. Razem z przesyceniem wszelkiego rodzaju przyszły tęskne wspomnienia, smutek, odrętwienie. Ale jak zwykle u podobnych mu ludzi, nie wiodło to do nawrócenia, tylko do jakiéjś cichéj rozpaczy. Świat wydawał mu się nikczemnym, wszystko co z niego pochodziło, ciągłym zawodem, życie długą nudą — przebrało się żądz i Stanisław uważać już począł zaspokajanie urojeń swych za próżne kuszenie się o rzecz niepodobną — Bo na końcu wszystkiego, widział zawsze nudę, przesyt i zawód. Zmęczony życiem, ziéwał nad niém, nie pragnąc już nic, nie chcąc się o nic starać, skrzepły, stary, wyziębły. Karusia była dla niego połamaną tylko zabawką; gra w któréj ciągle wygrywał, jednostajną i nudną — miasto męczącém. A jednak nie powracał do domu — Czemu? Ja myślę ze wstydu; nie wiedział jak się z długiego tłómaczyć pobytu, jak się żonie pokazać, chciał na cóś winę zwalić, a nie mógł. Dawno już listy Matyldy, nie czytane, bo się ich lękał, odsuwał, a na widok pieczątki znanéj, dreszcz go przejmował. Obojętny nie rozpieczętował, aby się dowiedziéć o żonie i dziecięciu; a pisząc sam, coraz dziwniéj zimne, czasem prawie gniéwne, bez najmniéjszéj przyczyny, posyłał listy. Ale nareście myśli coraz częściéj o domu nasuwać się zaczęły, myśli o Matyldzie — o synu, o życiu wiejskiém, spokojném, a teraz przez dziwną sprzeczność, wydającém mu się — znośniejszém od miéjskiego. Kilka razy błyskawicą myśl mu przeleciała powrócić, ale na myśl drugą wymówek, łez, jakie go czekały, winy nareście własnéj — niémiał do tego odwagi. August kilka już razy, surowo się doń odzywał, domyślając co trzyma w Warszawie Stanisława. Wystawiał mu przyszłość, którą dobrowolnie zaczerniał, kompromitował, dla swawoli, która już ani wiekowi, ani stanowi jego nie przystawała. Z niesmakiem czytał to Staś i nieodpowiedział nawet.
Z występków swoich porobiwszy już nałogi, choć w poczwarnych miłostkach z Karusią, w grze, w wytwornym stole nie znajdował przyjemności dawnych, trzymał się jednak ich, nie widząc przyczyny porzucenia, bo mu się wszystko jedno zdawało, czy tak czy tak się nudzić, czy tu czy tam męczyć — nudę zaś uważał za nieuchronną dla siebie, za warunek swéj exystencij.
Zmiana moralna w człowieku, zawsze się na twarzy jego, mniéj więcéj wyraźnie odbija i na Stasiu bardzo ją znać było. Zbladły, oczy szkliste i niepewne rzucające wejrzenia, usta nabrzękłe, twarz nalana, chód niespokojny, zmieniły go wielce, ledwie byś uwierzył, że ten człowiek tak prędko mógł tak bardzo postarzéć. Wszystko dla niego zdawało się obojętne. Z szyderskim uśmiéchem przyjmował wiadomości smutne i wesołe, z tymże uśmiéchem mówił o sobie, malując bez wstydu stan swój moralny, opłakany.
Jeśli nie na grze, w większych, mniéjszych domach, bo gra jest wszystkich na nieszczęście klass zabawą — trawił czas po garkuchniach za stołem, z cygarem w ustach, ze zmrużonémi oczyma, gadając o truflach i winie, lub o nowéj przyprawie, potrawie, przysmaku; nareście u Karusi.
Szczebiotanie wesołéj dziewczyny, jéj zalotne minki, jéj rozmowa tak próżna, co dawniéj go nieciérpliwiły trywjalnością swoją, teraz rozrywały. Zawsze milczący słuchał Karusi, czasem poklaskując jéj szałom, swoim zmęczonym niewyraźnym uśmiéchem, Karusia téż wielce się życiem nowém zmieniła — O! do niepoznania — Nabrała śmiałości, bezwstydu prawie, (była to konieczność jéj położenia) nabrała postawy wymuszonéj, zalotniéjszéj jeszcze, ale zalotnéj nie po prostu, z wyszukaniem, z udaniem, z kłamstwem. Ten fałsz zamiast zranić Stasia, śmiészył go tylko, a co go tylko bawiło, w jakikolwiek sposób, temu był rad zawsze, ón co się tak chorobliwie nudził.
Czasami Tymek, przychodził na te wieczory do Karusi ze Stasiem, który się nie okazywał wcale zazdrośnym; a o odwiédzinach tajemnych, częstych bardzo, zupełnie niewiedział. Czasem we troje szli przebrani na Maskaradę, na teatr, w głąb’ loży.
Karusia z bojaźliwéj prostéj dziéweczki, stawała się powoli, prawdziwą już zalotnicą, oszukując Stasia, któremu przysięgała wierność, przyjmując po staremu Tymka, ona dumała o innych, a na ulicy, w Teatrze, rzucała wejrzenia jak wędki, wejrzenia co mówią wyraźnie — głośno — Przyjdź i weź mnie.
Jéj bo już dwóch nie dość było; dwóch dla zalotnicy, to tak jak jeden prawie, a wiadomo jak jeden jest mało! — Staś widział zmianę, ale ón już każdéj zmianie nawet na gorsze, rad był, byle zmianą była. Wybitniéjsza teraz, przy zwiększających się różnego rodzaju pretensjach, zupełna nicość dziéwczęcia — śmiészyła go tylko — Stroił ją coraz wytworniéj, otaczał wymysłami, jedynie aby się przypatrzéć, jakie to na niéj uczyni wrażenie.
Jednego wieczora, siedział na kanapie w pokoju Karoliny, z nogami zarzuconémi na stół (co jeden podróżny francuz za narodowy nasz sposób wygodnego mieszczenia się uważa) — Tymek palił cygaro, w drugim rogu Kanapy, Karusia w nowéj sukni jedwabnéj, która jéj zręczną rysowała kibić, w kólczykach błyszczących, w lokach spadających na łabędzią szyję, w pierścionkach okrywających całe czerwone jéj rączki, w trzewiczkach obcisłych, które często z pod sukni na pokaż wysuwała, z chusteczką białą w ręku stała i uśmiéchała się, poglądając coraz w wiszące z boku zwierciadło.
Staś trącał Tymka, aby mu pocieszne symptomata zalotnictwa pokazać; bo czegóż nie robiła Karusia; to się podnosiła na paluszkach, to okręcała, to przechylała główkę, to zmrużała oczki, rada sobie i czując się piękną.
— Wiész Karo, (tak ją nazywał Stanisław) byłabyś śliczniuchna, żebyś mogła choć na chwilę zapomniéć, żeś taka ładna.
— Doprawdy? spytała figlarnie Karusia, alboż to tylko ten piękny, kto nie wié że piękny?
— Aleś ty śmiészna moja Karo, bo się zupełnie kochasz w sobie —
— Kiedy mnie nikt nie kocha.
— Wieluż potrzeba żeby cię kochało?
— Wielu? wszyscy.
— To trochę za wiele, mnieby się zdawało, że ja powinienem wystarczyć —
— Pan jesteś zazdrośny jak Turek — jak ten Turek co to w teatrze —
— O! gdybym był zazdrosny, czyżbym ci sam sprowadzał twego dawnego kochanka.
Tymek się rozśmiał z przymusem.
— Niéma niebezpieczeństwa, rzekł — nasze się skończyło, a twoje się zaczęło —
Karusia spójrzała ukradkiem na Tymka, jakby mówiła:
— Patrzcie co za kłamca!
— Kiedyś się i wasze skończy! — dodał Tymek.
O! proszęż tego nie gadać — zawołała Karusia — a cóżbym ja poczęła?
— Poczęłabyś co nowego, rzekł Staś obojętnie, i nie płakałabyś pewnie ani dwóch godzin po mnie.
— O! proszę pana, na co to mówić takie rzeczy — pan wiész.
— Ja wiém, że nie płakałabyś pewnie! Chyba, póty, póki by ci się kto drugi nienawinął. A miałabyś ich tyle!
Ostatnie słowa Stasia rozweseliły Karusię, która się rozśmiała i spójrzała w zwierciadło.
— Nie prawda, że mi w téj sukni do twarzy. Matka mnie zrana nie poznała. Brak mi tylko do niéj szalika. Czemu bo pan nie kupi mi szalika?
— Bo nie chcę żebyś wychodziła, a w domu najładniéj ci z gołą szyją — Jak się postarzejesz.
— Ja bo się nie chcę postarzéć!
— Wierzę, ale to już podobno i bez woli twojéj się stanie, moja Karo.
— I na co to, o tém mówić — pan nigdy nic mi wesołego nie powiész — pójdziemy dziś na teatr?
— Nie wiém — podobno nie —
— A! mnie tak nudno!
— Bo nic nie robisz Karo, tylko chodzisz od szuflady do zwierciadła i od zwierciadła do szuflady.
— A cóż będę robić? Spać czy ziéwać! Tak nudno! tak nudno!
— Gdybyś téż sprobowała co robić kiedy?
— Prawda! sprobuję palić cygaro! odpowiedziała Kara i skoczyła do Stasia któremu wyrwała z ust Trabuco, pociągnęła, zakaszlała się, zczerwieniła i rzuciła na podłogę.
— A! co za brzydość?
Zapukano do drzwi.
— Któż to być może? rzekł Staś — Joanna w domu, czyby to były jakie potajemne odwiédziny? I spójrzał na czerwieniejącą Karusię, która się mięszała patrząc na drzwi.
Joanna szeptała cóś tam, a wszyscy na nie patrzali ciekawie.
— To pański służący, odezwała się stara do Stanisława.
— A co tam?
— List jakiś — który żyd umyślny przywiózł.
— O! z domu! zawołał kwaśno Stanisław, biorąc kopertę i obracając ją z gniéwem w ręku.
— Niech czekają i pokój mi dadzą.
Obejrzawszy pieczątkę, poznawszy charakter żony, przeczytawszy pilno na adressie, zachmurzywszy się porzucił list na stół, i obrócił się do Karoliny.
— No, Karo, rzekł — jedziemy z Warszawy. Kara spójrzała na Stasia, na Tymka i odpowiedziała —
— Czyż jedziemy? i po cóż pojedziém?
— Tego i ja dobrze nie wiém, po co jedziemy, zapewne żeby się lepiéj i inaczéj nudzić na wsi — ale pojechać przecie potrzeba.
— Cóż to, to ten list —
O! to nie list! to dawny projekt, który nareście trzeba przyprowadzić do skutku. Dość mam już téj Warszawy. I milcząc rozłamał pieczątkę listu, a wydobywszy go z koperty, obojętnie ze wszystkich stron począł oglądać; nareście otworzył, zamyślił się — czytał.
Piérwszy to list tak uważnie wziął do rąk, od dawna, piérwszy odważył się czytać; był od żony, długi na cztéry strony zapisany i naturalnie smutny, ale nie spodziéwał się znaleść w nim Stanisław, co wyczytał.
— „Ze łzami piszę do ciebie, Stanisławie, poczynała Matylda — ze łzami, jak od dawna pisać przywykłam; ale dzisiaj z gorętszémi niż kiedy. Łzy to po tobie i po naszém dziecięciu.
„Ciebie niéma i aniołek nasz w niebie. Com wyciérpiała, com przetrwała, nie chcę, nie mogę ci opisywać, i na cóż by się to przydało, smutném tylko powtarzaniem boleści, zatruwać ci wesołe chwile. O! muszę myśleć żeś ty tam bardzo szczęśliwy, wesoły, kiedyś tak o twojéj Matyldzie, o dziecku, o domu, o nas wszystkich zapomniał.
Napróżno wieści, listu, obietnicy powrótu czekałam, czekam — ty nawet nieobiecujesz powrócić! Mój Boże — więc tak ci źle, tak ciężko było w domu, tak zobojętniałeś dla nas? I Pan Bóg oboje nas ukarał, mnie za łzy naprzykrzone, ciebie za obojętność — odjął nam jedną pociechę, jedyny skarb matki — Niéma go! niéma — kolébka próżna, pościałka zimna, a ón w trumience śpi z kwiatkami na piérsi, jak ón zwiędłémi przed czasem! Niéma go Stasiu — a w domu pusto, okropnie, cicho. Ja biegam jak szalona — ja rozum tracę —
„Pojmujesz ty to? niéma dziécięcia! niéma naszego dziécięcia — O Boże, jak ja to przeciérpię — jak przetrwam — Tyś mnie opuścił, i ostatnia pociecha wydarta — po cóż ja żyć będę?
Stasiu, na Boga, ulituj się nade mną — pamiętaj, że biorąc mnie z obcego kraju, od familij, od przyjaciół, tyś przysiągł wszystkich i wszystko zastąpić — Jam tu obca, jam najnieszczęśliwsza — odezwij się przynajmniéj, powiédz dla czego mnie opuściłeś, niech wiém za co ciérpię, że mojém ciérpieniem kupuję ci szczęście przynajmniéj! Na Boga — odezwij się — powiédz żeś mnie przestał kochać, ale powiédz. Jam tu obca — ja wrócę do swoich ze łzami memi, bo dla czegóżbym ciebie niémi obojętnego karmić miała? Odezwij się i powiédz żeś szczęśliwy, dasz mi tém siły do wytrwania w boleści. Ale tyś może chory? tyś biédny? Czemuż nie wracasz? czemu nie piszesz?
Stasiu — niéma ach! niéma dziécięcia naszego — tylko com spójrzała szukając go oczyma, i połamaną tylko zobaczyłam zabawkę, całowałam ją ze łzami — ón nie żyje! ón nie żyje — Mój Boże! ratuj matkę — Stanisławie! zlituj się nade mną — ja czuję że umrę“ —
Stanisław czytał i z początku obojętny, doszedłszy do wiadomości o synu, pobladł, serce mu zabiło, mgła przeszła przed oczyma, podparł się, bo czuł że się zsuwa z kanapy — I czytał daléj, ale na ten szczéry wyraz boleści nieopisanéj, od dawna po raz piérwszy, uczuł także ból i zgryzotę rozdziérającą serce — już skończył, a jeszcze oczów nie mógł od listu oderwać i spójrzéć na otaczających, i przemówić do nich.
— Co to jest? spytał Tymek — to cóś okropnego? Co to za list?
— Od żony — odpowiedział słabym głosem Stanisław — jadę do domu.
— A ja? a ja zaszczebiotała Karusia.
Stanisław spójrzał na nią i milczał.
— A ja? wszak jadę?
— Jak chcesz — odpowiedział cicho.
— Mógłbyś mnie porzucić? zawołała z oburzeniem czerwieniejąca Kara.
Ón niémiał siły odpowiedziéć jéj, w téj chwili, po liście żony, po żywém wspomnieniu pięknéj, czystéj jak anioł i idealnéj Matyldy, to stworzenie piękne ale bezwstydne, ale zalotne, zwierzęce — zdało mu się czémś nad błoto brudniejszém i pogardy godném — Karusia była w oczach jego nieznośną tylko, jakiegoś świata podléjszego mieszkanką, wzbudzającą politowanie i wzgardę.
Ani zważał wychodząc Stanisław, że Tymek udając jakoby się wybiérał, u Karoliny pozostał; poleciał do domu, rozkazał pakować, posłał po paszporta do Ratusza, a sam wydawszy dyspozycje ludziom, machinalnie nazad powracał, na wązką uliczkę, gdzie mieszkała Kara. Chciał się z nią ostatecznie rozmówić, a jeśli podobna rozstać; wzdrygał się na myśl wiezienia jéj z sobą — brzydził się nią, swojém postępowaniem — światem, wszystkiém.
Niestety, u ludzi charakteru Stanisława, zmartwienie nie trwa długo, zgryzota nie przechodzi z dnia na dzień, łatwo je zaspać, zapomniéć!
Było już dość późno, z spuszczoną głową, wzdychając Stanisław, wchodził na wschody powoli i pukał do drzwi, znanym Joannie sposobem. Świéciło się dziurką od klucza, a jednak nagłe milczenie wewnątrz nastąpiło jak gdyby wszyscy spali, coś tylko jak szmér głuchy wewnątrz — Stanisław zapukał powtóre, potrzecie, odezwano się chrapliwie, przywleczono do drzwi i stara Joanna powiedziała że Karusia śpi, bo chora na głowę.
— To nic, muszę się z nią widziéć — rzekł Stanisław rzucając oczyma po pokoju, któren oświécała tylko łojówka stojąca w kominie. Za piecem czerniało coś jakby ruchomego, Staś łatwo poznał kryjącego się Tymka — zamknął więc drzwi na klucz, schował go do kieszeni i siadając na kanapie, posłał Joannę zbudzić Karusię.
— To nic, niech przyjdzie, rzekł Staś obojętnie, musiémy się rozmówić — mnie pilno, ja jadę.
Po długiém wahaniu, pąsowa cała, rozebrana zupełnie, w narzuconéj tylko chustce, z minką kwaśną, ukazała się we drzwiach Karusia, mrucząc po cichu:
— Mnie się tak chce spać — mnie tak boli głowa.
— Ja téż długo, nie będę cię męczyć rozmową, rzekł Staś — Wziąłem cię Karo dla siebie, to mi przyznasz, obsypałem jak mogłem, czém chciałaś, tyś mnie zwodziła, nie dziwuj się że cię porzucam — Bądź zdrowa.
— Ja zwodziłam! ja zwodziłam! mówiła płacząc Karusia.
— Tymku! jakeś mój przyjaciel, wytłumacz jéj to, rzekł Staś wstając z kanapy, niémam ci za złe zdrady — oddałeś mi za swoje — kwita — Owszem, dziękuję — uwalniasz mnie od ciężaru.
Karolina skryła się płacząc do drugiego pokoju, a Tymek wysunął z za pieca, mało zmięszany.
— Pożegnajmy się, bo jak świt wyjeżdżam, rzekł Staś — chętnie ci przebaczam, jakeś ty mnie przebaczył wprzód, ale proszę abyś mi za złe niémiał, że ci Karę do szyi uwiązaną zostawuję!
— Do licha! wybąknął Tymek — to niegodnie tak podchodzić ludzi — to niegodnie! I uśmiéchał się, ale wymuszenie, dziko.
— Zostawuję, dorzucił Stanisław, mieszkanie zapłacone, sukienki i cacka Karusi na pamiątkę — Bądźcie mi zdrowi — A! przecież jestem swobodny!
I wybiegł oddychając lżéj na ulicę; wrócił do domu, znużony padł i zasnął.
Nad rankiem, dzwoniły już konie pocztowe na dziedzińcu, a Staś jeszcze spał — a u drzwi jego, kilka osób czekały przebudzenia. Cała rodzina Karoliny wiedziała już o wczorajszym wypadku, oznajmiono matce, dano wiedziéć braciom, wszyscy biegli ratować opuszczoną. Napróżno słudzy odpędzali ode drzwi, z Wickiem na czele nie można się ich pozbyć było. Zaledwie przebudził się Stanisław, już przebiwszy się przez sługi, wrzeszczeli u jego łóżka. Wstyd i gniéw nim miotał — groźby i łajania nic nie pomagały, potrzeba się było układać znowu.
— A teraz wy ją opuszczacie! wy ją porzucacie na bruku! wołała matka, uwiódłszy nieszczęśliwą, skorzystawszy z jéj niewinności i młodości. Ona w takim stanie — to niegodnie!
— Zapytajcie ją o jéj niewinność — zakrzyczał Staś i kto był u niéj wczora.
— A co to ma do tego? odparł Wicek, a kto ją popsuł, kiedy nie wy paniczyku, kiedy nie wy! A co nam do tego? Wy ją teraz myślicie nam na karku posadzić! o z tego nic! jakeście ją wzięli, tak ją wieźcie z sobą.
Napróżno wysilał się na przekonanie Staś, zakrzyczeli go, zahukali, i domagając się zabrania Karoliny, napełniali wrzaskiem dom cały. Ludzie obcy się pozbiegali, stali we drzwiach, podsłuchiwali, Stanisław płonął wstydem.
— Zrobię, rzekł nareście co chcecie, zapłacę, zabiorę, ale dajcie mi pokój!
I rwał sobie włosy z głowy.
— O! nie! nie! zaraz róbcie co macie robić, bo potém gonić was, gdy wyjedziecie, nie będziémy.
— Co chcecie? spytał Staś.
— Niech ją pan bierze — niechaj bierze — ona chce jechać —
— Nie wezmę! nie mogę! co chcecie żebym wam zapłacił?
Tu począł się krzykliwy, obrzydły targ, zakończony brzękiem piéniędzy i śmiéchem Wicka, matka i bracia odeszli nareście uspokojeni na pozór.
Stanisłsw ubiérał się, aby co prędzéj uciéc z miasta.
Znowu pukanie do drzwi, znowu głosy płaczliwe pod niémi — Sługa wyjrzał i wcisnęła się matka wiodąc za sobą, zapłakaną, zaczerwienioną od wstydu Karolinę.
Karusia łkając padła mu do nóg —
— Pan mnie opuszcza! pan mnie porzuca nieszczęśliwą!
— Nie ja, ty mnie opuściłaś — daj mi pokój i idź ode mnie —
— Panie, ja zginę —
— Ona się zwala z pańskiéj przyczyny, gdyby nie pan, slużyłaby dotąd poczciwie, a teraz — ona zginie.
— Cóżem ja winien, że nie umiała się szanować? Nie wymawiam jéj tego, co było wprzód, ale co teraz, czegom był sam świadkiem — Podobał jéj się inny, zostawiam ją z nim — o cóż chodzi?
A Karusia zachodziła się od płaczu.
Stanisław zawinął z niecierpliwością kilka dukatów w papiér i rzucił jéj na kolana.
— Na, masz i idź sobie —
— Ja nie chcę piéniędzy! Ja pana kocham — ja nic nie winna — zawoła Kara.
— Ja nie widziałam tego pana, ón się schował sam, ja nie wiedziałam nawet, że tam był, to Joanna go schowała.
— Dajcie mi pokój! dajcie mi pokój! — krzyczał w rozpaczy Stanisław — koni! koni!
— Konie gotowe! wszystko gotowe!
Staś pochwycił kapelusz, płaszcz narzucił i pędził się do drzwi, ale na drodze klęczała ze złożonémi rękami Karusia i patrzała na niego we łzach; a tak jéj było pięknie ze łzami, tak ją zarumienił płacz, tak wyexaltował udany czy prawdziwy smutek! I uczepiła się płaszcza jego i pociągnęła za nim.
— Czego chcesz ode mnie? czego chcesz? puść mnie — Karo! Ja cię wziąć nie mogę!
— Panie — ja pójdę piechotą — ja twoja, ty mnie nie opuścisz.
— Co ci się stało? tyś szalona! małoż ci zostaje ludzi, młodzieży, życia, roskoszy, swawoli — Jaż jeden jestem na świecie?
— Ty jeden! ty jeden! i płakała.
Stanisław nie wiedział już co robić, targał się stojąc na miejscu, potém dobył jeszcze piéniędzy i włożył je w ręce Karolinie.
— Bądź zdrowa — rzekł, bądź zdrowa, co roku przyślę ci tyle — bądź zdrowa.
I wyrwał się nareście pędem biegąc do powozu, któren zatrzaśnięty za nim potoczył się z hukiem po bruku, ku Pradze — ku rodzinie — Stanisław siedział w nim, senny, rozmarzony, nie przytomny, zmęczony wzruszeniami i osłupiały patrzał a nie widział migającéj mu raz ostatni Warszawy, nie słyszał huku miejskiego, i gwaru — cały był w sobie, w roztarganych i poplątanych myślach.
Co robiła Karusia?
Ona płacząc liczyła Stasiowe dukaty z matką i powtarzała za każdym:
— Tak mnie porzucił! tak mnie porzucił!
I płakała — prawie do samego południa — po południu przyszedł Tymek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.