Latarnia czarnoxięzka/II/Tom IV/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
KONIEC POWIEŚCI.

ROZDZIAŁ VI.



w PODRÓŻY niecierpliwość rośnie, w miarę jak się zbliżamy do celu; niecierpliwość jeśli go pożądamy, strach, jeśli się go boim, póki daleko, daleko — cel ten mglisto się maluje, patrzym obojętnym okiem, zimno o nim rozmyślając; bliżéj to serce bije, piersi się podnoszą, łzy na oczy, lub uśmiéch na twarz występuje — a ostatnich kilka kroków dłuższe są od całych dni w początku podróży.
Wiele to strachu, gdy się do końca podróży, do domu zbliżamy — wszystko się nam wydaje dziwném, wszystko nie zwyczajném, lękamy się co krok, jakiéjś wieści, czegoś złego, co spaść na nas może! każdy dym pożarem dla nas, każdy śpiéw pogrzebem, każdy krzyk jękiem się zdaje; bo dość godziny niebytności, aby do domu zawitał pożar, śmierć i jęki. Jesteśmy zawsze na łasce losu, zawieszeni w bojaźni i niepewności jutra — nawet następnéj godziny.
Z takiémi uczuciami dojeżdża zwykle nawet najobojętniéjszy człowiek do domu, nawet ten, kto niechętnie powraca, i zostawił za sobą, związki tém ponętniéjsze że występne. Dom, ta żółwia skorupa nasza, ten kawał ziemi na którym żyjemy, zajmują nawet najzimniéjszych — Człek wrasta gdzie dłużéj posiedzi, sercem, uczuciem, a wreście nałogiem.
Pokazały się na dalekim horyzoncie ciemniejące drzewa, jeszcze mało co liśćmi okryte, zabielał dom, zazieleniały łąki, zasiniały wody, i na widok ich, Stanisław zadrżał, uczuł że kochał miejsce to, że miał jeszcze w sercu przywiązanie jakieś bez imienia dla Matyldy, że dziécię jego, którego już tu nie zastanie — drogie mu było.
Kilka miesięcy czasu, zmian tyle — a na duszy i sercu takie rany, taki wstyd samego siebie, takie zużycie, spodlenie, zobojętnienie na wszystko! kilka miesięcy, a ón wycieńczony, ona smutna i płacząca, dziécię w grobie — przyszłość? przyszłość szara, długa, ciężka jak całun, wielkim krzyżem cierpienia przeszyta w szérz i wzdłuż.
Oto już wyglądają wyraźniéj i drzewa ogrodu i świécące okna domu i chaty wsi rzuconéj po wzgórku i pola zazielenione — policzyć można wszystko, pokazać ścieżki, zobaczyć okna otwarte, poznać przechodzących ludzi — Tam w rogu domu, okno zamknięte, to okno pokoju Matyldy — Wiosna tak ciepła, tak piękna, powiew wiatru tak łagodny, dla czegóż ono zamknięte, zasłonione? To drugie obok, to okno pokoju dziecka i Staś nie pyta, dla czego széroko otwarte. Ptaszek wyleciał, klatkę odemknęli — Pusto! pusto! Na ganku nie widać ludzi, w dziedzińcu niéma ruchu, nigdzie śladów życia, jakby tu wszystko zamarło z tém dziécięciem co zeszło do grobu.
Już Stanisław wjechał w ulicę wiodącą do domu — a nikogo jeszcze znajomego nie spotkał. Na mostku stał u krynicy dziad z siwą brodą, który tam jałmużny prosił. Poruszony mimowolnie, rzucił mu Stanisław piéniądz, a stary schylając się — rzekł:
— Boże dopomóż!
W sam czas przychodziło życzenie, bo ciężki był powrót do domu, bo pełen wstydu, z oblaném czerwonością czołem, zbliżał się doń Stanisław.
Już wjeżdżali w dziedziniec, a jeszcze nikogo. Przecież poznać musieli powóz, ludzi, przecież by przeczuł któś powracającego — nie było nawet komu wrót otworzyć. Stanęli u ganku — cisza i drzwi zaparte, tylko psy podwórzowe ze szczekaniem przybiegły i skomléć radośnie zaczęły.
Stanisław wysiadł oglądając się niespokojnie, szukając kogóś żeby spytać o Matyldę i bojąc się coś strasznego dowiedziéć.
Nareście szczekanie psów, zbudziło ludzi którzy ciekawie z officyn wyglądać poczęli, i wpatrywać się w powóz i przybyłych. Stary sługa z kluczami pośpieszył do ganku.
— Gdzie pani?
— Niéma panie, rzekł schylając się do kolan.
— Gdzież jest?
— Wyjechała dni dwa temu —
— Z kim?
— Sama.
— Dokąd?
— Niewiém — Jest tu list do pana.
I począł dobiérać kluczy, otwiérać sieni i pokoje, wzdychając. Ludzie szeptali cóś po cichu do siebie — Stanisław chmurny wszedł do pustego opuszczonego domu, w którym już czuć było nie zamieszkanie, w którym przykro do serca mówiła, tylą pamiątkami jeszcze wysłana pustka.
W saloniku zwiędły kwiaty na stole i wyschła woda w szklance, pył pokrył roztwartą xiążkę, krosienka stały w oknie odarte z roboty, fortepian zamknięty i pokryty suknem. Zégar nad kominem ukazywał dziwną jakąś starą godzinę, może godzinę wyjazdu Matyldy, może śmierci dziécięcia? — A cicho, cicho jak w trumnie — Firanki pospuszczane do dołu, przepuszczały pół-dzień tylko — Obok rozsunięte krzesła, spopielałe drzewka na kominie, podarty list zwęglony, okazywały że tu niedawno jeszcze, któś siedział — W kąciku stała lalka połamana, zabawka dziecka, co się już krzyżykiem tylko na piérsi leżącym i kwiaty swojego wianuszka śmiertelnego, bawiło.
Na sofie zasłona od kapelusza zielona, rzucona i zmięta.
W pokoju dziécięcia pusta kolébka, na wieki pusta wisiała jeszcze — stały resztki zabawek, leżała pościałka biała, czépeczek nocny jeszcze formę główki malujący.
Okno otwarte, w oknie świérgotał wędrowny wróbel, obojętnie, wesoło.
W Matyldy pokoju, wszystko jeszcze porozrzucane w nieładzie, tylko kwiaty przyciérpiały opuszczone i pospuszczały liście, pył, to piętno zniszczenia i szata śmierci, rozesłał się wszędzie tłumiąc barwy, zjadając połyski, gasząc kolory.
Dwa małe trzewiczki rzucone w pośrodku, stały, jak wyciśnięty ślad na piasku, suknia leżała na krześle — Wszystko jak było, tylko bez życia, zimne, puste, bezduszne — Stanisław nie znalazł na ścianie minjatury swojéj, która tam zwykle wisiała; drżącą ręką rozłamał pieczątkę listu podanego, usiadł i czytał:
„Stanisławie! — Napróżno bym cię czekała, ty nie wrócisz już do mnie, dla mnie — ty czekasz może, abym cię pożegnała na zawsze, abym komuś szczęśliwszemu, zostawiła wolne miéjsce — Ja jadę — ja uciekam, bo dłużéj tu żyć bez ciebie, bez dziecka, bez nadziei szczęścia, bez swoich i rodziny niemogę — O! niémogę — przebacz mi, jeśli ci na co Matylda mogła być jeszcze potrzebną, jeśli spodziéwałeś się ją znaleść — Przebacz — Ty nie wiész ilem przeżyła ciężkich chwil sama jedna, u łoża chorego dziecka, potém u próżnéj kolébki, potém ze wspomnieniem co mnie dusiło, co mi łzy odbiérało a serce cisnęło. — Mogłam że pozostać tu dłużéj? Wołałam do ciebie, napróżno i zawsze napróżno, tyś mego głosu nie słyszał, słyszéć nie chciał, po cóż ja tobie? Jam ci tylko zawadą, jam ci tylko przeszkodą do szczęścia zapewne — A! daj ci je Boże! daj Boże — i dłuższe niż nasze.
Gdybyś miał dla mnie uczucia trochę, choćby wdzięczności za ofiary, choćby pamięci na miłość, ty byś był przybiegł do mnie w chwili, gdym zrozpaczona słabością dziécięcia, na kolanach cię o jedyną pociechę błagała? Tyś nie odpisał! niewrócił!
Z domu tylko chciałeś piéniędzy — rozkazywałeś przysyłać je — a nigdyś nawet o mnie, o dziécię nie spytał. Nie sąż to dowody, że się już nic od ciebie spodziéwać, niczego po tobie oczekiwać nie mogę?
Długo walczyłam z sobą, chciałam pozostać na miejscu, ale nad siły moje było, stać i czekać tam, gdzie cień utraconego aniołka, błąkał się jeszcze; nad siły moje patrzéć na pustą kolébkę, a usunąć ją cóż pomogło? — Stasiu — ja wracam do swoich, daleko od twego kraju, w któren wbiegłam z nadzieją, z którego wychodzę ze łzami — wracam do nich, oni mnie przyjmą jeszcze, przyjmą biédną wdowę. Ja im nie powiém żeś mnie opuścił, porzucił, ja im powiém, żeś umarł, niech cię nie przeklinają, niech płaczą nad tobą — Bądź zdrów na zawsze Stanisławie — a jeśli możesz, wspomnij o mnie, choćby przy inszéj szczęśliwszéj, aniołek nasz niech modli się za ciebie do Boga — Bądź szczęśliwy!“
Długo oczom swoim niewierząc, czytał i odczytywał Stanisław — Co uczuł, wyrazić trudno, uczucia jego tak były pomięszane, że ani ón z nich, ani kto inny mógł by był zdać sprawę — Dziwne myśli pędziły jedna za drugą po głowie.
— Kiedy wyjechała pani, kiedy wyjechała? spytał żywo sługi.
— Dwa dni temu.
— W którą stronę?
— Niewiém panie.
— Co mówiła odjeżdżając?
— Nic panie — płakała — żegnała się tylko, była chora.
— Z kim, jakiémi końmi wyjechała?
— Najętémi.
Szybko rzucił kilka słów na papiér i oddał słudze.
— Pan August jest niedaleko, niech siądzie na koń ktokolwiek i śpieszy po niego.
Stanisław sam dać sobie rady nieumiał, potrzebował się oprzéć o kogoś, wysłał więc po wuja, będąc pewien że ten go nieopuści.
Męczyło go opustoszenie domu, głuche milczenie do koła, i wyniósł się do ogrodu, do altany, gdzie rzuciwszy na łóżko, uczuł dreszcz, gorączkę, i chwytającą go za mózg, za piérsi chorobę, która jako następstwo przeszłego życia i teraźniéjszych cierpień, przychodziła.
O mary gorączkowe! o fantazmata snu chorych! kto was odmaluje, kto dziwaczne plątaniny myśli, obrazów, postaci, barw, splecionych w jedno okropne widzenie — opowié! Ni słowy, ni barwami, ni dźwięki, dziwnego tego nie podobna oddać obrazu. Napróżno wysila się człowiek wybrnąć z niego, pochwytać nici porwane wszystkich związków, szaleją w mózgu wspomnienia, powracają się myśli, chichoczą szyderstwa, błyskają dawno zapomniane postaci ludzkie i nie ludzkie. Za mgłami widać lata młodsze, widać inne życie, ale pokrajane ogromną poczwarą stojącą na przedzie i zasłaniającą je cielskiem swojém, potém mówią do ciebie umarli, śmieją ci się wrogi twoje, klną przyjaciele, otaczają nieznajomi. I w chwili mieni się widok na salę balową; w któréj ty leżysz pod muzyką, na łożu boleści z rozbitą głową, nagi jak żebrak — A do ciebie przychodzą kobiéty strojne i podają ci ręce i śmieją ci się — Tam obwalił się róg sali, widać chmurę, na niéj czerwone słońce bez promieni, bez światła, jak węgiel zgasły w kominie, po niebie pręgi żółte, niebieskie, czarne i ogromny ptak leci, machając nad głową skrzydłami — Tyś już w teatrze w loży, a loża wisi nad wzburzoném morzem, które o nią bije falami, teatr, to twoja izdebka, gdzieś studenckie przebył lata — A z okna jéj, widać okno sąsiadki, okno twéj pierwszéj kochanki.
I przez słodkie marzenia, leją się w poprzek czarne, po czarnych jasne — bez końca! bez końca — O męko straszna! niewypowiedziana, widziéć tak całe życie swoje potłuczone i zmięszane jak kawałki różnofarbnych szkieł.
August stał już u łoża Stanisława, i poglądał z litością, z uczuciem boleści na niego.
— Taka była matka twoja, taki los matki, taki syna, jéj dziedzica — Zawsze szaléć, zawodzić się i cierpiéć, a zawsze probować szczęścia! Zawsze je tak tylko pojmować.
I łzy stanęły mu w oczach.
— Dom pusty, dziecko umarło, żona uciekła nie mogąc wytrzymać opuszczenia i tęsknoty — tyś wrócił, aby upaść na łoże choroby bezprzytomny — Biédny Stanisławie! biédny!
I łza zakręciła się w oczach Augusta, który się oparł na ręku, dał jéj płynąć po twarzy, dumał.
Stanisławowi z ust wybiegały dziwne słowa, malujące co się w głowie jego nieszczęśliwéj działo — Na przemiany śmiał się, kłócił, grał, żartował i łajał i wołał po imieniu dziécięcia.
Augustowi włosy powstawały na głowie — czekał lekarza, siedział przy chorym, ale ten obłąd jego myśli, zaczynał mięszać własne jego wyobrażenia. Czuł jakby i jemu gorączka ćmiła pojęcia; wyszedł się otrząsnąć z niéj do ogrodu, ale dochodzący go z daleka głos Stasia, przeszywał serce.
Nareście przybył lekarz, a rachując jak zwykle na młodość, wziął się do ratowania chorego. Tym czasem i August przeczytał list Matyldy, rozpytał ludzi, rozesłał posłańców, zaklinając ją aby do domu wracała. Odmalował w swych listach stan siostrzeńca i żal jego szczéry, któren go prawie do obłąkania doprowadzał. Rachował na to, że Matylda kochała jeszcze i wrócić musiała, odebrawszy tak gorące wezwanie. Ale gdzież jéj szukać? jak znaleść?
Stasia tym czasem pocieszał nadzieją jéj powrotu, zapewniając o tém, w co sam nie mógł wierzyć jeszcze. Gorączka opuściła go już była, ale pozostało osłabienie, smutek głęboki i obojętność milcząca. — Na chwilę pozostać sam nie mógł, samotność dusiła go i zabijała.
Wołał ludzi, drżąc prosił, ażeby go nie porzucali, oglądał się do koła obłąkanym wzrokiem, jakby się obawiał spotkać postać jakąś straszną przed sobą.
Napróżno August starał się rozmaitemi sposoby wywiéść go z tego smutku, umysłowego upadku i bojaźni, Stanisław martwy był na wszystko — Odzyskując potrosze sił, nie odzyskiwał prawie odwagi — lękał się wszystkiego jak dziecko, drżał na najlżéjszy szelest, a daleki krzyk przerażał go i bladością okrywał. O cóż się jeszcze lękał?
— Biédny Staś, myślał August — przeżył siebie i młodość swoją, którą nie używszy wyczerpał — co za przyszłość — jeśli jest dla niego jeszcze przyszłość jaka!
Posłańcy wrócili, nie spotkawszy nigdzie Matyldy, nie dostawszy wieści o niéj żadnéj. Listy adressowane w różne strony, pozostały bez odpowiedzi — Stanisław zdawało się że o niéj zapomniał, a przynajmniéj nie wspominał nigdy.
Tak upłynęła smutno, wesoła dla świata całego, zielona, woniejąca wiosna, tak przeszło lato jeszcze. August pomimo egoizmu, o który go prześladowano całe życie, nieskarżąc się, nie wymawiając nigdy poświęcenia, pozostał przy Stasiu chorym, smutnym, milczącym, sam jeden — Ale starzał i upadał na siłach widocznie — Swobodny umysł jego, tracił właściwą sobie wesołość dawniéjszą, pogląd na rzeczy, co go cechował wprzódy — oczy gasły, włosy siwiéć zaczęły. Zaoszczędzona resztka żywota i siły, w ostatniéj walce i poświęceniu, zużyła się do kropli.
Stanisław w miarę prawie, jak wuj tracił siły i zdrowie, powoli je odzyskiwał, zawsze smutny, rozdraźniony a więc bojaźliwy, przychodził jednak widocznie do siebie. Lekarz to przypisywał lekom, August swemu staraniu — ale czas jeden tylko dokonać mógł powolnie, czego ni leki, ani starania nie dokazały; czas, ten największy z lekarzy, najskuteczniéjszy pocieszyciel ludzi, sypiący z jednéj ręki nadzieję, z drugiéj zapomnienie.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Warszawa dnia 21 Lipca 18..

Kochany Stasiu!
Chętka mnie wzięła napisać do ciebie, chociaż niewiém wcale, jak mój list przyjmiesz. Bóg cię tam wié, jakim okiem na mnie wyjeżdżając patrzałeś! Ta przeklęta Karusia szyki naszéj przyjaźni pomięszała; ale nie myślę jednakże, żebyś trwał w rankorze dla mnie? Nieprawdaż — Tyś mnie ją wziął, ja jak do swojéj wieczorami czasem zaglądałem, cóż może być naturalniéjszego? A więc zgoda, kochany Stasiu.
Możnaż tak było nagle opuszczać nasze kochane miasteczko? tak nagle jakby z niejaką ku niemu urazą? Co my winni żeś ty się przejadł i niestrawności dostał, czy jakichś tam zgryzot, które wychodzą zawsze na niestrawność sumienia. Żal mi ciebie, że znowu nudzić się musisz na wsi nieboraku, około nieuchronnych kop, pługów, zasiéwu, wielce użytecznych rzeczy (nie przeczę) au point de vue social et economique, ale zabójczych, gdy ci ciężą na karku i na głowie, jak jarzmo wołowi.
Chwalicie się waszą swobodą wiejską! O! mój Boże, cóż to za nudna swoboda! co to za nieznośne szczęście; zawsze mi się ono takie nawet w eklogach Wirgiljusza i sielankach Gessnera wydawało. Miasto, miasto, to życie, to postęp, to ruch, z niego nauka, wynalazki, natchnienie wyléwają się jak z ogniska. Wy — co jesteście? nasi poddani, co pracujecie na nas tylko i nudzicie się na rachunek wspólny. Ale co wy nam dajecie pracą, to my wam oddajemy oświatą, która przez nas płynie do was. Wyśmienicie, żem wspomniał o oświacie, naturalnie i konsekwentnie (wyraz którego ciérpiéć nie mogę) przychodzi mi na myśl mój dziennik. Czy uwierzysz? był na najlepszym stopniu, w najświetniéjszych nadziejach, i znowu, mamli prawdę rzec, ultimis spirat. Boję się żeby nóg nie zadarł. Noszę się z nim od drukarni do drukarni, zmieniam format, papiér, druk, plan, ducha, i téj niegodziwéj, twardéj jak kamień publiczności naszéj, poruszyć nie mogę. Napróżno sam sobie panegiryki piszę, i otwarcie i w listach niby nadesłanych z prowincij, nic nie pomaga.
Jakiś przeklon, że się tak wysłowię, wisi nad nieszczęsnym Dziennikiem, któremu napróżno ty i pani Natalja, tak skuteczną nieśliście pomoc — Kollaboratorowie się odsuwają, prenumeratorów ani słychać, pustki w kieszeni — czuję trupa. Ale to nic, jak tylko Dziennik définitive wychodzić przestanie, funduję drugi, i będę walczył, póki albo które z moich dzieci nie wyhoduje się na słusznego człowieka, albo ja sam, nie zginę.
Możebyś chciał wiedziéć co u nas słychać? Ja wydałem Monografją jakąś, któréj tytułu dobrze nie pamiętam, musiałem to uczynić na usilne prośby xięgarza, który do podpisania jej potrzebował choć trochę znanego nazwiska. Florek wydrukował dwa tomy poezij, wielce dziwacznych, ale zupełnie bez sensu; więcéj w nich pretensij niż liter drukowanych, pani Zenejda jakiś zbiorek powieści, nie wiém żółtych czy cynamonowych, ale niechybnie spłowiałych, pani Koralja rozprawę o palimpsestach i rękopismach herkulańskich, z uczonémi notami o kodexie krakowskim Cycerona xięgi de Republica, (który nie exystuje). Professor, tłumaczenie Lukrecjusza, Szatan podróże po ziarnku piasku; Kapitan, drammat, tłumaczony przez kogoś innego ze Scribe i Melleville, pan Skórski wiązankę dyplomatów z XIII i XIV wieku i t. d. i t. d.
Widzisz że pracujemy jak woły, w Dziennikach naszych coraz mniéj złości, a coraz więcéj prawdy; dzieł kobiécych mnóstwo; lękam się mocno o rodzaj ludzki, bo jeśli to daléj potrwa, literatura zyskać na tém, ale ludność stracić może. Wszystkie literatki, wiele tu ich jest, wyścigają się w zawody, na polu sławy nieśmiertelnéj. (Sława nieśmiertelna trwa najczęściéj dwa tygodnie na dwóch ulicach i to niecałych). Cóż ci więcéj mam donieść?
Mieliśmy tu wystawę malarską, nędzną jak możesz sobie wyobrazić, ja się na tém nieznam, ale słyszałem od ludzi, którzy nie lepiéj ode mnie na tém się znają, że nędzna i mówię — nędzna, bo jak wiész, u nas nigdy nic dobrego być nie może. To reguła! my jedni tak jesteśmy skromni, że zawsze najgorzéj o sobie mówiémy. Twego znajomego Leonarda, obrazy zawieszone w najciemniéjszym kącie, odznaczały się irritując ciekawość — bo nic widać nie było na nich, nawet w południe.
Brat Leonarda Robert, wydał nareście bezimiennie w Lipsku, cudnie piękny poemat, ale się go wypiéra, bo wié, że gdyby się to rozeszło, mogło by mu szkodzić do awansu. Siostra ich poszła za mąż wyśmienicie, za jakiegoś młokosa bogatego, który Leonardowi daje podobno piéniądze na podróż do Włoch, powróci wielkim artystą niechybnie, co daj Boże.
Hrabia Mecenas, który tu jeszcze między nami gości, daje wyśmienite literackie obiady, z wymysłami przedziwnémi, konceptami nieoszacowanémi — ale prócz obiadów, nic nikomu podobno nie daje. Sprowadza statuetki z Paryża i albumy angielskie — a — Nie chcę więcéj o nim pisać, żebyś nie pomyślał że zemsta przezemnie gada, bo tak jest w istocie.
Nadesłany tu rękopism romansu pani Natalij, autorki sławnych poezij, postąpi wkrótce do druku. Nasze panie chwalą go tak, że możnaby myśléć i lękać się, iż zupełnie nic nie wart. Ja jednak sądzę że nie; zobaczemy, gotuję łokciowy rozbiór, w którym wysypię pochwalnych formuł, wiele ich znajdę pod ręką.
Co do mnie, żyję jak żyłem, biéduję i walczę, czy téż kiedy na wiérzch nie wypłynę, z jaką szczęśliwą falą — Utinam! Ale tymczasem długów mam po uszy i to całe moje mienie — Czas mój spływa, na projektach, na redagowaniu dziennika, w którym coraz więcéj sam pisać różnie się podpisując, muszę; na gawędce w kochanéj kawiarni. Wiész że Julka nietylko doskonale zastąpiła Karusię, ale ją dla mnie przeszła. Nie bardzo ładna i to właśnie dobrze, dla mnie to prawie wszystko jedno, a konkurencij się nie lękam.
Co Karusia to świetny los zrobiła! powinna ci całe życie być wdzięczną, żeś ją od kominka i garnuszków wywiódł na świat i popchnął między ludzi.
Wprawdzie mógłbym się dopomniéć o honor początkowéj jéj edukacij, ale ci ustępuję przez wzgląd na krok stanowczy, co mi tyle i kłopotu i piéniędzy kosztował.
Po twoim wyjeździe zdawało się z początku, że ten ciężar spadnie na mnie, ale Kara doskonale wiedziała, żem goły, a mając mieszkanie zapłacone, stroiki sliczne, piéniędzy z twojéj łaski dosyć na początek, puściła się w świat, za moją radą. Wystąpiła po krótkiém przysposobieniu w teatrze, jako artystka nie pospolita, rozwinął się w niéj talent, któren nie wiém z kąd się wziął, bo była między nami mówiąc głupiuteńka. Za piérwszém wystąpieniem, przyjęta nadzwyczaj pochlebnie, odrazu zachwyciła wszystkich. Starsi kawalerowie poszaleli za nią i w tydzień miała apartament umeblowany, wyzłacany, kapiący złoceniami, frenzlami, zwierciadły, miała brylanciki, axamitne suknie, powóz i ludzi. Ale to nic jeszcze, to nic. Czekaj!
Protektor nie nacieszywszy się nią, umarł i zapisał jéj in articulo mortis płaczącéj u łoża (bo o łzy jéj nie trudno) — sto tysięcy. To był już dosyć nie szpetny kapitalik na początek — Do prawdy nie wiém zkąd jéj przyszedł rozum że tego nie straciła — Wychodzi, powiadają, za mąż bardzo świetnie, i przyszły jéj mąż zaczął od tego, że jéj kazał dawać lekcje francuzkiego języka — Dziewczyna aż płacze a uczy się. Wkrótce ujrzemy ją może w najpiérwszych salonach. Ależ to ładna, ładna. Gdybyś jéj widział twarz, jak trochę ciała nabrała, rozwinęła się, złóżyła, cudowna! Tak to wszystko prędko! tak prędko — Otóż to szczęście kiedy szczęście. Ja z moim dziennikiem nigdy nie zrobię tego, co ona z swoją twarzyczką i nóżką — Co to za szkoda, żem się nieurodził z małą nóżką! możeby to i mnie na co się przydało!
Mary, nasz sławny restaurator, który jak wiész kolossalną robi fortunę na polskich żołądkach, jeździł do Francyi, przywiózł z sobą arcy-ważny traktat nowy — Des entrées chaudes, kuchnia jego jak zawsze, wyborna. Trufle u nas drogie i brak ich powszechnie czuć się daje, również jak jenjuszów, czy nie moglibyście nam obojga po kilka pudów nadesłać?
P. S. tylko co widziałem Karę, bo trzeba ci wiedziéć, że zatrzymała imie przez ciebie nadane, a ja ją nazywam Karą boską! na co zasługuje ode mnie — Kazała ci się kłaniać, łza swiéciła w jéj óczku, rumieniła się gdy to mówiła! Nie podałeś ręki niewdzięcznéj, kto wié, możecie się gdzie niespodzianie spotkać za lat kilka! A! a! śmiech mnie porywa na tę myśl — Biédny ten mąż, a takie poczciwie głupie człowieczysko, że mu się zdaje, iż z niéj zrobi żywą cnotę. Marzy mu się reabilitacja à la Marion Delorme.
Jeszcze słówko — Kara śpiéwa jak anioł, głos ma cudowny, czysty i tak mówiący, że cię do głębi porusza.
Wszystko się w niéj razem porozwijało nawet głowa! Adio. —



Nadeszła jesień, zawsze smutna i żółta i dżdżysta i ubrana w te nieznośne szare płachty chmur, za któremi niebios nie widać.
Stanisław odzyskiwał siły powolnie, August je tracił, ten człowiek przywykły do oszczędzania się, do pilności i troskliwości nad sobą, w piérwszém strapieniu i pracy — upadł na duchu i ciele. Zestarzał w oka mgnieniu. Na twarzy Stanisława zakwitało znowu życie, zdrowie, a choć humor nie zmieniał się jeszcze, cóż dziwnego? August i humor i siły i zdrowie stracił — Na ówczas przyszła kolej na Stasia pielęgnować wuja i troskać się o niego — Dopełnił téż przynajmniéj ten raz obowiązku jak był powinien — Nie rozdzielali się już i razem prawie ciągle na wsi, u siebie, mało w świat się puszczając i towarzystwa, siedzieli.
Rozmowa, przechadzka, kwiaty i ogród, które oba polubili, polowanie, xiążki, zajmowały im długie jednak i tęskne dnie. Cień Matyldy zdawał się i tu ich ścigać, oba za nią tęsknili, ale żaden nieodważył się przemówić i nosząc ten ciężar na sercach, nie podzielony, niewyjawiony, czuli go podwójnie. Stanisław pisał kilka listów do Matyldy, pisał je i August, adresując do miejsca pobytu familij — Pewni byli że listy te dojść ją musiały, ale czemuż ani słówka nie odpowiedziała, nie dała nawet znać o sobie? Stanisław lękał się o zdrowie jéj, wątłe przedtém, téraz stratą dziécięcia i strapieniami domowémi naruszone? kto wié? może zachorowała gdzie w drodze? może bez piéniędzy, usługi, pomocy, leżała sama jedna wśród obcych?
I gdzie? nie można było zgadnąć — niepodobna szukać. —
W takich myślach upłynęła im jesień przerywana polowaniem, które ich znowu mimowolnie zbliżyło do kilku sąsiadów, ciekawe oczy zwracających na biédnego Stanisława, będącego celem najdziwniéjszych plotek i domysłów, o którym chodziły wieści, co go zbrodniarzem prawie czyniły. Domyślając się czego niewiedziano dokładnie, stworzono historją pobytu w Warszawie, romantycznie przesadzoną, któréj słuchając, włosy wstawały na głowie. A o biédnéj Matyldzie! i o niéj także nie lepiéj mówiono, bo nikt wyjazdu jéj z domu nie pojął, i po prostu nie chciał sobie wytłumaczyć, czém ón był.
August, jak Stanisław odżyć już na nowo nie mógł, raz posunąwszy się te kilka kroków, co go od starości dzieliły, pozostał z szronem na głowie i smutkiem na twarzy.
Padały liście żółte, a reszta odzianych jeszcze lasów, stroiła się w czerwone, cytrynowe, i zielonawe sukienki, posępna tylko sosna czerniała w borze niezmieniona — Był wieczór ale łagodny, słońce zachodziło za lasy i wzgórza czerwone jak rubin w pierścieniu Bożym — Cisza dokoła, tylko starsze drzewa szumiały głucho coś mówiąc do siebie o dawnych latach ziemi — Stanisław z Augustem siedzieli na ganku przed domem i wpatrując się w dziwnie strojny obraz jesieni, milczeli, myśleli — August o swojéj starości, Stanisław o smutku, o samotności co go otaczała.
Długa ulica wysadzona topolami balsamicznémi wiodła do dworu, a na niéj od dawna uważali już oni coś czerniejącego zdaleka i przybliżającego się powoli — U mostka i krynicy, zastanowił się powóz, coś biało mignęło i znowu jechał do dworu.
— Ktoś jedzie — odezwał się cicho August.
— Zdaje się że ktoś jedzie — dodał Staś.
— Do nas —
— A gdzieżby jechał ulicą —
— Nie mogę poznać po ciemku kto to taki?
— Ani ja, pewnie ktoś z myśliwych —
— Możemy jutro jechać z chartami?
— Zapewne — cóżby nam przeszkodziło, to przynajmniéj jaka taka rozrywka, można kark skręcić!
— Nie widzę ani konieczności ani potrzeby —
— Ale gdyby się to stało, nie widzę w tém złego.
— Stasiu, twoje życie ledwie się poczyna jeszcze, tyś młody godziż się tak mówić?
— Powiédz mi wuju czegobym mógł życzyć i co mogę nowego sprobować?
— Sprobować? pracy i cierpliwości.
— Dwóch rzeczy, do których nie zdaję się stworzonym.
— Myślisz? Są to dwie rzeczy których się nabywa; a nigdy gotowych nie znajduje — ani zamiłowania pracy, bez pewnego nowicjatu, ani cierpliwości, bez walki otrzymać nie można.
Powóz tymczasem zbliżał się, i stanął zdaleka niedojechawszy do bramy.
— Uważasz, stanęli i stoją w miéjscu.
— Może im się co zepsuło, trzebaby posłać kogo?
Ale nim zawołali ludzi, powóz powolnie znowu zbliżać się zaczął.
— Coś zupełnie nieznajomego?
— Nierozumiém.
Otwarto wrota, wtoczył się w dziedziniec.
— Kobiéta! zakrzyczał Stanisław, zbiegając z ganku — Kobiéta — to może Matylda.
August porwał się także, ale nieruchomy został w miéjscu. A powóz postępował dziwnie powoli, jak karawan umarłych — noga za nogą. Staś w pół drogi, czekał z sercem bijącém; mrok wieczorny niedawał mu rozeznać twarzy przybywającéj.
To była kobiéta jednakże — wsunięta w głąb’ powozu, z głową spuszczoną, z rękoma na piérsiach ściśniętemi, jechała powoli, patrzała, płakała — To była Matylda.
Stanisław więcéj ją odgadnął niż poznał, i skoczył ku niéj, August poruszył się także, pobiegł jak mógł, obstąpili powóz.
— A! zlitowałaś się nareście nade mną!
I upadł przed nią na kolana.
— I nad sobą, zawołała płacząc kobiéta. O! mój Boże — com wyciérpiała przez ten czas, a co dawniéj —
— Zaklinam cię, nie wspominajmy o tém, jam winien, srogom zawinił przed tobą, ale kobiéta i żona przebaczysz mi, przebaczysz. Jam także wiele ciérpiał, spójrz na mnie, a dojrzysz może śladów, jakie na mnie zgryzota i choroba zostawity — Spójrz na Augusta i ón dzieląc ze mną te ciężkie chwile próby, do niepoznania się zmienił. O! Matyldo godziłoż się tak karać?
— Nie wymawiajmy sobie wzajemnie — nie wymawiajmy nic Stasiu — Jesteśmy razem, zapomnijmy o wszystkiém. To mówiąc, spójrzała na okno pokoju dziécięcia i rozpłakała się tuląc twarz na ramieniu Stanisława.
— A! wszystko wróciło, rzekła, tylko aniołek mój nie wróci! Nigdy, nigdy — O! nie prowadź mnie do domu, ja bym widoku tego wytrzymać nie mogła, chodźmy gdzieindziéj.
I żywo skierowała się ku officynom. Staś i August poszli za nią. We łzach i wzajemnych opowiadaniach, upłynął im wieczór tak niespodzianie przybyciem Matyldy rozjaśniony.
Ale jak była zmieniona! schudła, wybladła z wyrazem może na wieki nie startym, boleści głębokiéj na twarzy, pięknéj jeszcze, ale z któréj już spłynęły ze łzami świéżość i uśmiéch.
Matylda po wyjeździe z domu, sama niewiedząc co począć z sobą, postanowiła udać się do krewnych swoich za granicą — pojechała do Warszawy gdzie starania o pasport zatrzymały ją czas jakiś. Tu mimowolnie dowiedziała się o życiu, jakie prowadził Stanisław, o historyi Karoliny — ze łzami wybrała się w dalszą podróż, ku rodzinnéj stronie, choć serce odwoływało ją nazad — Ciężka to była, saméj jednéj i choréj kobiécie droga, w kraju po większéj części nieznanym. Dopiéro od granicy, uczucie wrodzone przywiązania do rodziny, osłodziło jéj ciérpienie — Ale jakiż był zawód, jaka nowa rozpacz, gdy nikogo już znajomego dawniéj ze swoich nie znalazła. Jakby nieszczęsném dla niéj przeznaczeniem, dla jednych pootwiérały się groby, drudzy odjechali daleko — Nikt jéj nie przyjął, nie powitał, modliła się w kościołku, gdzie piérwszą przyjęła kommunją, zapłakała na świéżo usypanych mogiłach i niewiedziała co począć daléj z sobą. Nadeszły listy Augusta w czasie choroby Stasia pisane, potém Stanisława samego i wuja, usilnie błagające o powrót. Matylda kochała go jeszcze, wspomnienie straconego dziecka tylko, zapiérało jéj wrota kraju, ale je nareście przemogła. Listy Stasia były tak rozpaczliwie smutne, tak błagające; Augusta tak silnie dowodzące potrzeby powrotu do kraju — Tam jéj nic już nie wiązało, tu jeszcze serce ciągnęło — pojechała. Ale w podróży ile znowu łez, ile wahania się, na widok tych miejsc dawniéj tak szczęśliwych, potém świadków takich ciérpień dotkliwych — zabrakło jéj prawie siły — I im bardziéj zbliżała się, tém jechała powolniéj, bo odwagi nie miała, wrócić do grobu dziecka, do miejsca gdzie jeszcze tak żywo stratę swą czuć musiała.
Kilka razy wracać chciała, u samych wrót dziedzińca stanął powóz, bo oddechu jéj zabrakło.
Cały wieczór na łzach prawie upłynął i na wspomnieniach dziécięcia. Sercu matki przytomny był jeszcze zgon aniołka, którego rączki czuła na szyi swojéj, pocałunek luby na ustach, którego szczebiotanie słyszała we dnie, i we śnie u uszu swoich te wszystkie dziecinne wyrazy ulubionego, wszystkie jego pieszczoty serdeczne, wszystkie piosenki, plotły się cierniem około jéj serca. A dziecka tego nie było już, nie było na wieki dla niéj.
Ten tylko uczuje boleść ciężką Matyldy, kto kiedy doznał podobnéj — Świat nie ma nagrody na takie straty, a czas nawet zapomniéć ich nie daje. Ten nierozkwitły kwiat, boli sercu gorzéj, niż nie jeden towarzysz życia, z którym dłużéj i serdeczniéj byliśmy związani — A! bo utrata dziecka wyrywa z sobą tyle nadziei razem i tyle rzeczywistego szczęścia!
Nazajutrz odważyła się dopiéro Matylda wejść do domu, którego próg przestąpiła płacząc, pobiegła do pokoju dziecka, objęła kolebkę jeszcze tam stojącą, uklękła i modliła się.
Stanisław blady jak ściana, milcząc stał obok niéj, nikt słowa nie śmiał przemówić, nikt pocieszać! Jestże na to pociecha?
— Anioł mój w niebie, zawołała wstając, a ja tam nigdy może nie będę i nie zobaczę go nigdy!
Wyprowadzili ją powoli, otwarto drzwi pokoju, któren z rozkazu Stasia pozostał jakim był, kiedy go porzuciła. Taż suknia leżała dotąd na krześle, zeschłe kwiaty na kominie stały, i gęstszy tylko pył pokrył nietykane sprzęty.
— Patrz, rzekł Stanisław — nie straciłem nigdy nadziei twego powrotu — nie chciałem dozwolić poruszyć nic z miejsca — klucz był przy mnie — nikt tu prócz mnie nie wchodził.
— Zapomnijmy cośmy wyciérpieli Matyldo, i daruj mi winy moje, bom je opłakał, bo ich żałuję.
— O! wszystko i wszystko!
— Niech wrócą nasze lata szczęśliwsze —
— A! ale mój anioł już nie wróci!
— Masz go w niebiosach, tam modli się za nas, tam on może wyprosił nam tę chwilę i otwiérającą się przyszłość.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.