<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małaszka
Podtytuł Obraz sceniczny w sześciu odsłonach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom II
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
Scena przedstawia bardzo elegancki zamknięty salonik. Ściany błękitne, meble i portjery tegoż koloru. Pianino, etażerki z kwiatami, stoliczki do robót, fotel na biegunach, na stołach drobiazgi.
SCENA I.
MARTA, MADMOISELLE LATOUR.
(Za podniesieniem zasłony Marta siedzi przy pianinie i gra przegrywkę, potem śpiewa przy akompaniamencie):
ஐ ஐ

Na mem okienku kwiatek usycha,
Bez blasków słońca umrze.
W sercu mem wstaje tęsknota cicha,
Snać umrzeć tak i mnie!
O, sny me cudne! o, mary złudne!         bis.
Nie dla mnie szczęście, nie!
O! jak mi smutno u życia proga!
Już w śmierci patrzę mgłę;
Nikt mi już w życiu nie powie: „droga!“
Nikt nie pokocha mnie!

I łkam boleśnie na jawie, we śnie,        bis.
Nie dla mnie szczęście, nie!

(Po skończonym śpiewie, Marta pozostaje chwilę zamyślona przy pianinie).
MAD. LATOUR
(lekki akcent francuski).

O czem myślisz, moje dziecko?

MARTA

Mizel, ile ja mam lat?

MAD. LATOUR.

Matka mówi, że siedemnaście.

MARTA

To źle, Mizel, źle bardzo...

MAD. LATOUR.

Dlaczego? Chciałabyś być starszą?

MARTA
(wstaje od pianina i siada na fotelu).

Wolałabym mieć trzydzieści lat; suchotnicy, gdy dojdą lat trzydziestu, mogą żyć jeszcze długo.

MAD. LATOUR.

Znów zaczynasz swoje gorączkowe brednie. Ależ, ma cherie, jest to czyste przywidzenie, ty masz najzdrowsze płuca.

MARTA.

Daj spokój, Mizel! Nie zmuszaj mnie, abym przed tobą komedję grała. Mnie to tak męczy, że przed mamą i papą udawać ciągle muszę. Nie chcę ich martwić; niech myślą, że jestem zupełnie zdrowa, gdy tymczasem... O! Mizel! to okropne!

MAD. LATOUR.

Biedne dziecko moje! Wierz mi, tu twoja wyobraźnia gra tylko główną rolę — wyglądasz tak ładnie.

MARTA.

Ach, moja droga, żartujesz chyba! (bierze lustro ze stolika). Widzę aż nadto dobrze swą zapadniętą twarz i mogę śmiało powiedzieć: la comedia e finita!... (Chwila milczenia). Mizel, czy są jeszcze słodowe cukierki?

MAD. LATOUR
(zaglądając do bombonierki).

Jest kilka... ale dziś hrabia Jerzy przywiezie kilka paczek.

MARTA.

Ach, tak! hrabia Jerzy... (po chwili). Mizel, czy on mnie kocha?

MAD. LATOUR.

Hrabia?

MARTA.

Tak!...

MAD. LATOUR.
Dlaczegóż nie miałby cię kochać? Jesteś tak dobrą i piękną...
MARTA.

Ale jestem tak słaba... Czytałam w jakiejś książce, że mężczyźni chorowitych kobiet nie lubią. Gdyby się Jerzy miał do mnie zrazić!... I tak ukrywam me osłabienie jak umiem i mogę. Ja go kocham, Mizel!...

MAD. LATOUR
(na stronie).
Biedne dziecko!
(głośno).
Wiem o tem, kochanko. I dobrze robisz. Pan Jerzy jest zupełnie dobrze, partja dla ciebie odpowiednia... jego ułożenie...
MARTA
(wstaje z fotelu i klęka przy Latour).

Nie tak, Mizel! nie tak mów do mnie, proszę cię! O świetnej partji, tytule hrabiowskim i o ułożeniu Jerzego mówi mama a czasem papa — ale ty, moja staruszko, coś mnie na rękach wyniańczyła, coś podczas nocy bezsennych, schylona nad mojem łóżkiem, ratowała mi nędzne istnienie — ty mów mi inaczej o tym, któremu mam się oddać cała, bez podziału, na życie całe, do zgonu! Ja nie wiem, Mizel, dlaczego, ale ja się mego losu boję i zda mi się, że to jakaś przepaść otwiera się przedemną. Jerzy mówi, że mnie kocha; wierzę mu, bo ta wiara — to życie moje i w chwili takiego wyznania daleką jest odemnie myśl o świetności partji lub o hrabiowskim tytule.

MAD. LATOUR.
Sądzę, że i wewnętrzne przymioty pana Jerzego...
MARTA.

Widzisz, Mizel, to dziwne, według mnie, zawieranie małżeństwa. Toć idzie o śmierć i życie, a ja z przyszłym mężem moim dwóch słów, ponad konwenans nakreślonych, zamienić nie mogę... Chciałabym go poznać, zbadać stan jego serca, duszy — trudno! niepodobna! Konwenanse! i wiecznie konwenanse!... (zamyśla się i kaszle). Mizel, daj mi cukierek!

MAD. LATOUR
(podając).

Masz, moje dziecko!

MARTA.

Jak tu duszno! gdyby okno otworzyć...

MAD. LATOUR.

Nie można, dziecko moje. Już po czwartej — jeszcze jesteś rekonwalescentką....

MARTA
(ze smutkiem).

Prawda! ja zawsze jestem albo chorą, albo rekonwalescentką. Gdzie mama?

MAD. LATOUR.

Pani ubiera się do obiadu. Zapewne niedługo tu z panną kanoniczką przyjdzie.

MARTA.

Mnie do obiadu zejść niewolno?

MAD. LATOUR.
Nie, kochaneczko, mogłabyś się przeziębić — lepiej zostaniemy tu.
MARTA
(uśmiechając się smutnie).

W więzieniu! (po chwili). Mizel, czemu kanarek nie śpiewa?

MAD. LATOUR.

Jakiś smutny. Nie wiem, co mu się stało.

MARTA.

Jemu duszno w tym pokoju — w tej atmosferze lekarstw i balsamów... Otwórz mu klatkę, Mizel, i wypuść go na wolność, proszę cię!

(Mad. Latour otwiera klatkę i wypuszcza kanarka przez uchylone okno).
MARTA.

Poleciał?

MAD. LATOUR.

Och i jak szybko!

MARTA.

Gdyby mnie tak!...

SCENA II.
TEŻ SAME, JANEK.
ஐ ஐ
JANEK.

Jaśnie pan zapytuje, czy jaśnie panienka wstała. Za chwilkę tu przyjdzie.

MARTA.
Powiedz ojcu, że już od godziny jestem ubrana.
JANEK
(całując Martę w rękę).

Och! jaśnie panienko! jakże ja rad jestem, że panienka już chodzi i na twarzy dobrze wygląda!

MARTA.

Mój poczciwy Janku! dużo wam wszystkim przysparzam kłopotu swoim brakiem zdrowia.

JANEK.

Ach, panienko! królewno!... to nasz psi obowiązek służyć i jaśnie państwu dogadzać; ale mnie, przez wzgląd na samą panienkę, żal zawsze za serce chwyci, jak panienka w chorobie legnie. Jan panienkę widział, o takuteńkę! (gest) i niech się panienka nie gniewa... ale ja... ja... panienkę kocham, jakby moją donię, która mi dawno już zmarła. Niech się panienka na mnie starego nie gniewa... proszę pokornie.

MARTA.

Mój Janku, toż nie gniewać się, ale dziękować ci chyba za dobre słowa twoje.

JANEK.

Och, złota panienko! ja wiem, co się komu należy po sprawiedliwości. Ja chłop a panienka moja pani!... Ale to już jaśnie panienki wina — tak nas ośmieliła, że my zawsze z prośbą do panienki jak w dym.

MAD. LATOUR.
Oho! znów coś przeskrobali. No, o cóż to chodzi?
JANEK.

E! to marnota, ale to dla biedaków koniecznie potrzebne. Polikarp złapał Naścię Paziorzychę, jak sobie chrust w lesie zbierała a w chruście było kilka polan z sągu, co go Jankiel wczoraj ustawił. Odebrał Naści świtkę... To starczycha, panienko, bardzo biedna; niech panienka do jaśnie pana przemówi słowo, to Polikarp wyda świtkę. Naścia stoi tu pod oknem i zmiłowania czeka. Przyniosła jaj i kurę. Weźcie, panienko, bo jej będzie przykro, że panienka jej nędzą gardzi.

MARTA.

Dobrze, mój Janie, weź kurę i jajka. To (wyjmuje ze stoliczka pieniądze) daj Naści i powiedz, że świtkę dostanie.

JANEK.

Jeszcze coś panienko. U Opanasa zmarła najmitka, ta za co pochować niema. Ot, kilka desek na domowinkę... Tyle teraz tarcic Szmul wywozi, a po drodze gnije ich nie jeden dziesiątek. W tym lesie koło kolonji, wie panienka, gdzie teraz fabryka...

MARTA.

Jakto, Janie? fabryka?

JANEK.

No tak, proszę panienki. Tam Szmul teraz rąbie i wywozi co najpiękniejsze sosny masztowe...

MARTA.
Sprzedał papa? sprzedał las... dlaczego?
JANEK.

Nie wiem, jaśnie panienko.

MAD. LATOUR.

Janek się myli. Przejeżdżałam tydzień temu do kolonji — ani śladu traczów lub żydów.

JANEK.

Bo oni tam w głębi i cicho, to robią a przed okiem ludzkiem się tają. Od pola i drogi to las cały stoi jak mur a we środku!... Ale co tam gadać po próżnicy... Ot marnieje, topnieje i tyle.

MARTA
(na przodzie sceny).

Słyszysz, Mizel, las papa znów sprzedał. To straszne! I płynie wszystko jak woda; jak ja widzę tę ruinę, która zagraża lada chwila upadkiem! Ja czuję tę nędzę, którą jedwab pokrywa... Mizel, ja jestem bardzo nieszczęśliwa!...

MAD. LATOUR

Nie płacz, Maciu! Ty wiesz, jak wszelkie wzruszenia ci szkodzą...

MARTA.

Czyż nie lepsza śmierć, niż takie życie?...

JANEK.

Och! jaśnie panienka płacze?! O, panienko! Bóg mnie skarze, jeżeli chciałem wam żałość uczynić! Ja myślał, co panienka także wie o tem i dlatego mej żałości ulżył; bo mnie to także boli, jak widzę żydów szarpiących te szumiące chojny moje... Ja też chłop, panienko, to mnie bór drugi dom. Teraz żyd bór zabiera i mnie sadybę moją rozwala. O, ciężki los! pokaranie na starość przyszło...

SCENA III.
CIŻ SAMI, WARKA.
ஐ ஐ
WARKA

JAśnie pan hrabia przyjechał.

MARTA
(uradowana).

O, Mizel! jak to dobrze, że on przyjechał — chodźmy...

MAD. LATOUR
(powstrzymując ją).

Kochanko, nie możesz wychodzić z pokoju...

MARTA.

Prawda! A więc czemuż on tu nie przychodzi?

WARKA.

Jaśńie pan jest w gościnnych pokojach. Przebiera się.

MARTA.
Ach, prawda! konwenanse! Chodź Mizel, poprawisz mi włosy. Gdybyś mnie jako inaczej uczesała, bo w tem uczesaniu jestem jeszcze mizerniejsza.
MAD. LATOUR.

Chodź, spróbujemy... Może róże we włosy wepniesz?

(Marta i mad. Latour wychodzą).
JANEK.

Biedna gołąbka!... Aż serce się ściska pomyśleć, komu ją za żonę dadzą!

WARKA.

Pan Janek by nie tumanił! Pan hrabia aż gładko patrzyć, taki wertki chłop. Panienka będzie dobrą miała dolę za takim królewiczem.

JANEK.

Oj ty durna! ty dużo wiesz! Janek stary już i dużo widział. Ja ci mówię, że pan hrabia to sużennyj dla naszej panienki! (ogląda się). On chytry jest na dobytek — o zapomogę panny więcej dba, jak o nią a jej głowę tumani i o miłości rozpowiada. Co mi to za pan hrabia! taki biedak, że aż w pięty się bije. Ot, didko ich oplątał, żeby takiego anioła dawać na taką niewolę.

WARKA.

Jan niepotrzebnie jakieś osnowy rozkłada... Bóg ich przysądził sobie i już się nie rozejdą. To już taka Boża wola! Ot jak i naszych. Ot, Julek dziś pojął Małaszkę... Dobrze to starzy mówią: sądzonego to i koniem nie objedziesz.

JANEK.

Także do tego przystąpiła! Dziewka niepoczciwa, latawica, będzie mu złą mołodycą. Byłaś na dziewiczym wieczorze?

WARKA.

Byłam, ale nie zabawiłam długo, bo Mizel kazała mi wracać. Karowaj piękny nad podziw a kwitków i świeczek co niemiara Ale wiecie, co się stało? Jak parobcy wikę przynieśli do izby i, jak się godzi, Julek przywiązał swoją kalinę i owies, Małaszka wstaje z pokuti i idzie do stoła. Prydanki śpiewają — a tu Małaszka wikę przewraca na świeczki i całe się palą. Tak ich bukiety zgorzały a śwityłka mówiła, że to zły znak...

JANEK.

O, zły znak!...

WARKA.

Julek, choć sierota, mógł inną dziewkę zaswatać. Małaszka urodę ma, ale niepoczciwa a chytra jest i wysoko się obnasza. Ani do niej przystępuj! Ot, musiała go oczarować. Ona jeszcze jak mała była, to czysto wiedźma po rozputajach latała a brzyczała. Nigdy jej w sadybie nie było, zawsze w sadzie pode dworem siedziała. Słyszę, mają z korowajem do dworu przyjść. Ona się napiera, ta Julek ją przywiedzie...

JANEK.

Ot, to nie nasza, to czysta odmiana — takie to harde a złe. Boże daruj, jaby się jej bał, żeby mnie nie zabiła. Złe oczy ma...

(Warka wychodzi).

SCENA IV.
JANEK, JAŚNIE PAN, SZMUL.
ஐ ஐ
JAŚNIE PAN.

Gdzie panna?

JANEK.

Ubiera się, jaśnie panie.

JAŚNIE PAN.

Dobrze, odejdź! (Janek chce odejść). Ale... ale... jak Szmul przyjdzie, nie wpuszczaj go pod żadnym pozorem! Gdzie Julek? Zawołać go!

JANEK.

Julek, jaśnie panie...

JAŚNIE PAN
(porywczo).

Zawołać! Do miasta jechać musi!... Przysłać go tu do mnie.

JANEK.

Dobrze, jaśnie panie!

(Odchodzi).
JAŚNIE PAN
(sam).

Żeby tylko Marta zbytnich ceregieli nie robiła. Ślub musi się odbyć jaknajprędzej. Indult mam. Nie można ani chwili zwlekać... Majątek ginie — czuję, że tonę! Zapis Hadenowej uratuje mnie. Marta do chwili pełnoletności zostaje pod moją opieką, pod moją kuratelą; płacić im będę procenta. Kapitał wydźwignie mnie z toni i zwrócę im go w całości. Od córki pożyczyć mogę... A zresztą... vogue la galere!

SZMUL
(delikatnie odsuwając parapetowe drzwi).

Z przeproszeniem jaśnie pana, czy mogę...

JAŚNIE PAN
(z wściekłością).

Jak śmiesz, judaszu jeden, pokazywać się tutaj? Czy nie wyrzuciłem cię przed chwilą?

SZMUL
(j. w.).

Nu! jasny pan mi zrobił więcej — ząb mi nawet wybił... Ale niech jaśnie panu to idzie na zdrowie! Szmul mścić się nie będzie... (próbuje wsunąć jedną nogę do pokoju). I choć jest napisane...

JAŚNIE PAN
(j. w.).

Jak śmiesz tu wchodzić, oszuście jakiś!

SZMUL
(cofa się).

Niech jasny pan krzyczy. Krzyk zdrów jest, bo przez krzyk to lżej na sercu jest. Ja to wiem. A jaśnie pan wie, że stary Szmul dobra jaśnie pana pragnie...

JAŚNIE PAN.

To dobro, łotrze jeden?! To dobro — fałszywy klejm mieć i po nocy drzewo klejmować?...

SZMUL.

Aj waj! ktoby miszlał, co to prawda jest! Jaśnie pan nie wie, kto to złodziej jest i jaśnie pana kradnie. To nie Szmul, nie Dawid, nie Ajzyk, ale chłopy, ale baby, ale sam leśnicze... Ot, niech jaśnie pan się zapyta, czy Polikarp baby wczoraj w lesie nie złapał a świtki z grzbietu nie zdarł... Że tam biedny żyd jaką sośninę wywiezie, to zaraz gwałt i wrzask a jak baby las roznoszą w fartuchach... (wsuwa się do pokoju) to jaśnie pan nic nie mówi. Ale Szmul jest i pilnuje pańskiego majątku, bo Szmul jasnego pana na rękach nosił i makagigi na Hamana przynosił.

JAŚNIE PAN
(łagodniej).

Ty stary złodziej jesteś, ja cię znam...

SZMUL
(kłaniając się).

Nu, to na zdrowie jasnemu panu! niech mnie zna! Ja się tylko chciał spytać, czy Ben może sobie studnię wykopać koło karczmy?...

JAŚNIE PAN
(z wściekłością).

Ben znów tam siedzi? Kto mu pozwolił brać tę karczmę? Ja nie chcę, żeby on koło kolei był... Ja tę arendę oddam innemu, rozumiesz?!

SZMUL
(cofając się za drzwi).
Nu a komu?... Z naszych nikt nie weźmie a katolik z przeproszeniem zdechnie z głodu, bo to takie miejsce, że tylko żyd tam siedzieć może...
JAŚNIE PAN.

A tom ładnie się ubrał! już sześciu koniokradów mam na karku a teraz siódmy mi włazi!

SZMUL
(za drzwiami).

Czy to źle jaśnie panu z nami? Czy kiedy choć raz konie zginęły?...

JAŚNIE PAN
(w najwyższej pasji).

Co? jakby mi koń który zginął, to posyłam po ciebie i w łeb ci palę, jak psu!

SZMUL
(z flegmą, wsuwa się do pokoju).

Jaśnie pan tego nie zrobi, bo zabić — to nie ząb wybić; a potem, ja bym nie przyszedł. I jeszcze co jaśnie panu powiem, że jak się chce kogo zabić, to trzeba uciec na ten czas a możeby jaśnie pan czasu nie miał...

JAŚNIE PAN
(śmiejąc się).

Ha! ha! ty nie taki, Szmul, prawda?

SZMUL
(włażąc zupełnie do pokoju).
Nu, jak się jasny pan śmieje, to już dobrze. Szmul wie, że za tego zęba to dostanie jego najmłodszy syn tę arendę. On jaśnie panu dobrze zapłaci, bo to bardzo rzetelny i uczciwy żydek. Zresztą, gdzie się to jaśnie panu kłopotać i arendarza szukać, kiedy gotowy jest i już dobrze nauczony...
JAŚNIE PAN.

A tak, nauczony kraść! Ja wiem, że twoi synowie to jeszcze lepsi, niż ty!

SZMUL.

Nu a co my jaśnie panu ukradli? My od jaśnie pana nie żyjemy z arend, żebym tak zdrów był! ja chciał co innego jaśnie panu powiedzieć... Ten Smotrycki w Chabarówce, to kapcan jest; on dzierżawy nie płaci. Ot, dziś termin — a gdzie on jest? Jego niema, bo on i pieniądze nie ma. Jaśnie pan co z Chabarówki ma? Nic... A Szmul ma delikatny rozum i krzywdy pańskiej nie chce. Niechby jaśnie pan Chabarówkę w dzierżawę oddał Janklowi. To mądry żydek i zawsze wszystko zapłaci!

JAŚNIE PAN.

Aha, żydzie! mało ci moich karczem? zachciewa ci się jeszcze dzierżawy? Patrzcie go, jaki mi skory! ja nie chcę żydowskiego gospodarstwa, rozumiesz?!

SZMUL.

Nu! co to jest niby żydowskie gospodarstwo? Żyd piękniej zasieje, zaorze i pieniądze zawsze jaśnie panu da.

JAŚNIE PAN.

Ziemię mi wydusisz jak cytrynę...

SZMUL.
Owa! ziemia! to ci rarytna rzecz! — ona będzie zawsze ziemia! A potem, czy to jasna córka? albo, z przeproszeniem, jasna żona?
JAŚNIE PAN
(na stronie).

Ma rację! (głośno). No, to już później zobaczymy. A teraz dawaj pieniądze!

SZMUL.

Na te lasowe to jutro czas, bo jutro termin. A niech jasny pan każe mi jeszcze sto pięć dziesiąt sosen masztowych dać, bo się przez pomyłkę krzywe pościnało.

JAŚNIE PAN.

Przez pomyłkę? Sto pięćdziesiąt sosen! A to złodzieje! jak oni mnie kradną!

SZMUL
(dobywa pugilaresu)

A to arenda (wyjmuje stos kwitów i kładzie przed jaśnie panem) i jeszcze czternaście florenów i pięćdziesiąt centów.

JAŚNIE PAN
(wściekły).

To? Cóż to jest?

SZMUL.

Co ma być? Kwity na wódkę, co dawał jaśnie pan i pan rządca. Ja u pana rządcy był, on przejrzał i powiedział, co wszystko rzetelnie jest. Ale jak jaśnie pan nie wierzy, to niech jaśnie pan przejrzy.

JAŚNIE PAN.
Idź do djabła!... Ja nie mam czasu na przeglądanie. I to tak co kwartał mnie kierują...
(Bierze kwitki i wrzuca do kominka, rozsypując po podłodze, sam staje tyłem do kominka. Szmul manewruje tak, aby się dostać do leżących kwitków, które, mówiąc, zgarnia i chowa do kieszeni).
SZMUL.

Niech tylko wszyscy jaśnie pana tak kierują, jak ja... Albo z tym lasem, proszę jaśnie pana, czy to nie czysta dla nas strata?..

JAŚNIE PAN.

O, ja wiem! wy zawsze tylko tracicie a my na was zarabiamy.

SZMUL.

Żeby to jeszcze jaśnie pan mojemu Chaimkowi chciał werszki sprzedać... onby zaraz zakontraktował.

JAŚNIE PAN.

Nie chcę.

SZMUL.

Jaśnie pan będzie litościwy dla rodziny Szmula. Tyle mam dzieciów, to o każdego muszę dbać.

JAŚNIE PAN
(śmiejąc się).

Czemu ty, żydzie, tyle dzieciów miał? Czy ja ci kazał?

SZMUL.
(kuca przy kominku i zbiera kwity).

No! niech się jasny pan zdrów śmieje! Szmul się nie pogniewa. Szmul dobry a jaśnie pana kocha jak syna i tylko jego dobra pragnie.


SCENA V.
CIŻ SAMI, JULEK.
ஐ ஐ
JULEK.
(wchodzi w ubraniu dżokieja — kurtka ponsowa, blacha na ramieniu — staje w głębi przy drzwiach).

Jaśnie pan wołać kazał?

JAŚNIE PAN.

Dobrze, żeś przyszedł. To ty wczoraj w lesie złodziei złapał? Powiedz, jak to było?

SZMUL.
(cicho, podsuwając się do Julka).

Nie gadaj nic... ja ci na gospodarstwo krowę dam.

JAŚNIE PAN.

Szmul! odstąp od niego i nie szwargocz Powiedz, Julek, jak to było?

JULEK.

Ot, jaśnie panie, opowiem poprostu. Szedłem nocką koło mogiły wisielaka a księżyc świecił jak na dłoni...

SZMUL.

Niech się jego jaśnie pan zapyta, co on po nocy w lesie robi... może i on kraść chodzi.

JULEK
(gwałtownie).
Ty milcz, żydzie! Ja do lasu grać chodzę; ja nie złodziej — nie żyd!...
JAŚNIE PAN.

No! cicho, ty harda duszo!

JULEK
(spokojnie).

Idę drożyną, aż tu naraz za krajem widzę Ajzyka i Arona...

SZMUL.

To nieprawda! Niech jemu jaśnie pan nie wierzy, on tak cygani, jego znają, on szijtewate, on warjat — jemu się przywidziało... on z djabłem trzyma... {{f*|w=90%|(Na stronie), ja ci tego nie daruję, ty... chamskie kopyto!

SCENA VI.
CIŻ SAMI, MARTA, MADMOISELLE LATOUR.
ஐ ஐ
MARTA
(całując ojca).

Dzień dobry ci, papo! No! dziś możesz być ze mnie zadowolony. Choć blado wyglądam, ale jestem zdrowa i silna... choć mury łamać, jak to mówił doktór Likunio... Dzień dobry, Szmulu! Coś taki wystrojony? atłasowy chałat!...

SZMUL.
Wolne żarty, jaśnie wielmożna panienko! to mój zwykły ubiór... a zresztą, ja dziś przyszedł się dowiedzieć o zdrowie panienki. No, chwała Bogu, panienka wygląda jak róża!
MARTA
(śmiejąc się, do mad. Latour).

Słyszysz, Mizel... jak róża... Ale teraz idź ztąd, Szmulu. Mama może nadejść; a ty wiesz, że nie jesteś u niej w łaskach.

SZMUL.

Ja sobie, z przeproszeniem panienki, wyjdę tak, jakem przyszedł. (Do jaśnie pana). Nu, a co będzie względem Bena? On tam już siedzieć może, prawda?

JAŚNIE PAN
(porywczo).

Niech mi się wynosi, ani słyszeć o nim nie chcę! Ja komu innemu karczmę dam...

SZMUL.

On już tam mieszka — nu, to jak będzie?

JAŚNIE PAN
(j. w.).

Niech się wyniesie! bo ja tam z nim każę koniec zrobić... Słyszysz, ty herszcie?!

SZMUL
(uciekając za okno).

Niech jaśnie pan zdrów krzyczy!... Krzyk, to samo zdrowie!...

(Chowa się).
MARTA
(śmiejąc się smutnie).

Biedny papo! oplątany w sieci!

JAŚNIE PAN.
A to skaranie Boże!
SZMUL
(pokazując się w oknie).

Ja powiem Chaimowi, co jaśnie pan mu werszki dał. On jutro w las wjedzie.

(Chowa się).
JAŚNIE PAN
(w pasji).

Niech się nie waży, bo mu w łeb palnąć każę!

SZMUL
(pokazuje się).

Tego jaśnie pan nie zrobi, bo za to jest turmą. A werszki będą gniły, bo ich nikt nie weźmie. Ja tu wszystkie zasiedział.

JAŚNIE PAN
(j. w.)

Odczep się odemnie, ty pijawko!

SZMUL.

Dziękuję jaśnie panu za mego Chaimka i Bena...

JAŚNIE PAN.

Julek! wyrzuć tego utrapieńca, niech mi się na oczy nie pokazuje!

(Julek robi kilka kroków, Szmul cofa się gwałtownie)
SZMUL.

Nie potrzeba, już idę! Aj waj! jaki mi stójkowy...

MARTA
(do Julka).
To ty, Julek? Mówiła mi Warka, że dziś twoje wesele?
JULEK.

Tak, jaśnie panienko.

MARTA
(zainteresowana).

Cóż, twoja narzeczona ładna?

(Jaśnie pan siada przy biurku i pisze, nie słuchając rozmowy Marty i Julka).
MAD. LATOUR
(cicho do Marty).

Ależ, Maciu, to niewypada!

MARTA.

Pozwól, Mizel... ten chłopak ma prawo do mojej wdzięczności. Pamiętasz, że uratował mi życie? Ja byłam bez przytomności, ale później mi opowiadano, że w najstraszniejszą burzę do miasteczka po lekarstwo pędził. (Do Julka). Macie chatę? gospodarstwo?

JULEK.

Nie, jaśnie panienko. Małaszka jeszcze musi przy matce ostać, bo ja własnej sadyby nie mam. Może kiedyś, jak wysłużę jaśnie państwu, chatę dadzą. Teraz nie mam nic.

MARTA.

Twoja narzeczona ładna? Słyszałam o niej.

JULEK.

Och, najpiękniejsza z całego sioła!... To Małaszka, Małaszka, córka Marty Chimki. W zapomogę nie bogata, ale urodziwa, ach, piękna taka...

(Urywa).
MARTA

Czemu nie kończysz? Miłujesz ją bardzo?

JULEK.

Czy ja ją miłuję, jasna panienko? Toć bez niej niema życia dla mnie, bo ona od małego lgnęła do mnie a za mną chodziła. Ja ją miłuję, panienko, bardzo... bardzo...

MARTA.

A ona miłuje ciebie?

JULEK.

Ona? (pocichu). Nie wiem, panienko.

JAŚNIE PAN.

Julek! pojedziesz do miasta i oddasz sprawnikowi ten list. Powiesz mu...

MARTA.

Ależ, papo! Wszak to dziś jego wesele. Nie czyń mu przykrości, poślij kogo innego...

JAŚNIE PAN.

Wesele? a prawda!

MARTA
(klękając przy ojcu).

Papo! ja mam do ciebie prośbę. Każ tym ludziom tu przyjść; ja chcę zobaczyć, jak oni od święta wyglądają. Mój papo!

JAŚNIE PAN.
Ależ, Maciu, szalona jesteś. Pomyśl tylko, co mama na to powie?
MARTA

Ach, ja ją tak ślicznie prosić będę!

MAD. LATOUR.

Ależ, dziecko, do czego to podobne!

MARTA.

I ty, Mizel, przeciw mnie? Niepoczciwa! Papo! papeczko! ja się tak nudzę w tem zamknięciu; to będzie dla mnie, jakbym była w teatrze.

JAŚNIE PAN.

Ha! jak chcesz koniecznie... (do Julka). A czemu ty przed weselem do dworu z młodą nie przyszedł?

JULEK.

Byłem, jaśnie panie, i ona była, ale... (cicho) jaśnie pani wpuścić nie kazała.

JAŚNIE PAN
(do Marty).

Widzisz! no i cóż teraz będzie? Mama się pogniewa...

MARTA.

Już ja przeproszę. Idź, Julku, na wieś i przyprowadź pannę młodą i drużków i bojaryna i śwityłki.

JAŚNIE PAN.

Marto! a ty skąd to wiesz?

MARTA.
Mnie Warka mówiła. Widzisz, papo, w samotności mojej lud studjuję. No! no! nie marszcz się... to modne teraz.
(Julek wychodzi środkiem).
JAŚNIE PAN.

Maciu teraz o czem innem chcę z tobą pomówić.

MARTA.

Słucham cię, papo!

JAŚNIE PAN.

Hrabia przyjechał — pewnie wiesz o tem?

MARTA.

Słyszałam tylko. Do tej chwili go nie widziałam. Nie spieszy się powitać. Widocznie nie bardzo stęskniony.

JAŚNIE PAN.

Nie przesadzaj, Maciu. Życie trzeba brać jak jest. Poematów niema, chyba w książkach. Chodzi o przyspieszenie twego ślubu. Chciałbym, aby się odbył za kilka tygodni.

MARTA.

Jakto? tak prędko?

JAŚNIE PAN.

Sądziłem, że cię to ucieszy. O ile mi się zdaje, sprzyjasz hrabiemu. Powinnaś więc być mi wdzięczną za przyspieszenie tego terminu.

MARTA.

Ależ moje zdrowie...

JAŚNIE PAN.

Weźmiesz ślub tu w pokoju — każę wam urządzić ołtarz. Widzisz, Maciu, nie czyń mi przykrości, odwlekając dzień ślubu. Mam w tem ważne powody, to musi być koniecznie.

MARTA
(patrzy na ojca, po chwili milczenia).

Dobrze, ojcze! Skoro tak być musi, niechże będzie.

JAŚNIE PAN
(całując ją).

Ty jesteś dobre i poczciwe dziecko. A teraz spójrz weselej na świat. Zobaczysz, jak będziesz szczęśliwa.

MARTA
(machinalnie).

O tak, będę szczęśliwa! (po chwili). Ty, ojcze, las sprzedałeś? prawda.

JAŚNIE PAN.

Ty wiesz o tem, Marto?

MARTA.

Tak, ojcze, wiem. Źle zrobiłeś, sprzedając las — to początek ruiny...

JAŚNIE PAN.

A twoja wyprawa, dziecko? A przecież trzeba dać cośkolwiek na zaliczkę twego posagu. Zresztą... nie masz ciem się martwić... „Był las — nie było nas, nie będzie nas — będzie las“.

MARTA.

Ach, tak! wyrośnie nowy las! ale kiedy? kiedy?


SCENA VII.
CIŻ, JAŚNIE PANI, KANONICZKA HADEN, PANI ELEONORA, LAWDAŃSKI w ubiorze kamerdynera, frak czarny, otwiera drzwi).
ஐ ஐ
HADEN.

Bonjour, Maciu! Przychodzimy osobiście zapytać, jak się ma la belle fiancée naszego prince charmant?

ELEONORA.

Raczej możnaby powiedzieć la belle an bois dormant... bo tu wszystko tak cicho comme dans un cloître.

MARTA
(z przymusowym uśmiechem).

Raczej comme dans un hôpital, kochana pani. Cóż począć — i dla słabych miejsce na ziemi być musi..

JAŚNIE PANI.

Wiara cuda czyni. Za mało się modlisz, Maciu.

MARTA.

Mamo! wierz mi — sił mi brak.

(Panie siadają, mad. Latour na drugim planie).
JAŚNIE PANI.

Mizel, proszę cię, daj Maci jaki ciepły szal — tu trochę chłodno.

(Mad. Latour wychodzi).
ELEONORA.
Mizel — to bardzo oryginalne imię, czy nazwisko. Cóż to prezentuje?
MARTA.

To ja, będąc dzieckiem, nie mogłam wymówić słowa „mademoiselle“ i moja Latour przez skrócenie Mizelcią została.

JAŚNIE PANI.

Osoba dziwnie pobożna. W Sacré Coeur chowana. Przeszła życie bez skazy.

ELEONORA
(do siebie).

Łatwo jej to przyszło. (Głośno). Czy hrabia przyjechał?

HADEN
(do siebie).

Już ją korci, tę kokietkę. (Głośno). Zdaje się, że i Kazio także.

JAŚNIE PAN.

Tak, obaj zmieniają tualetę, za chwilę przyjdą.

ELEONORA.

Ciekawa jestem, czy pamiętał o moich empletach. Nieoceniony ten hrabia, tylko trochę roztargniony.

HADEN.

Jak każdy zakochany.

JAŚNIE PANI.

Ja prosiłam o flakonik wody świętej Hermenegildy. Woda ta ma moc nadzwyczajną, a tylko Sarcanki posiadają ją niefałszowaną.

JAŚNIE PAN
(ironicznie).
Czy gwarantują za jej prawdziwość?
JAŚNIE PANI.

Nie drwij, Pawle. Boli mnie twoja niewiara, ale sądzę, że Bóg się zlituje i oświecić cię raczy...

JAŚNIE PAN.

Wątpię bardzo.

ELEONORA.

Nie wiedziałam, że ateusz z pana. Choć to teraz zaczyna być modne. Miasto nam nasyła te niezdrowe prądy. Dawniej ludzie z towarzystwa przynajmniej wyznawali jawnie przekonania swoje.

JAŚNIE PAN
(siadając obok Eleonory).

Oho! i pani coś mi się starzeć zaczynasz.

ELEONORA.

Gdybym miała sakramentalną a tak straszną trzydziestkę, obraziłabym się na pana. W dwudziestym piątym mogę śmiało zapytać, z jakich to strasznych symptomatów wysnułeś to spostrzeżenie?

JAŚNIE PAN
(ciszej).

Bo robisz się pani bigotką a tylko stare kobiety są bigotkami.

ELEONORA
(ciszej, śmiejąc się).

Méchant! et madame votre femme?

JAŚNIE PAN.
Ach!, to moja żona, ça ne compte pas?
HADEN
(do jaśnie pani).

Tak, droga Olimpio! najgłówniejsze kwestje już załatwione. Jerzy i Macia w dniu ślubu otrzymają cały mój kapitał, który się zapisze na imię Maci. Pojmujesz dobrze, że nie mogę obdarzyć nim otwarcie Jerzego. Ale ty rozuzumiesz mnie, wszak prawda?

JAŚNIE PANI.

Bądź spokojna. Dla nas i dla świata hrabia pozostanie twoim siostrzeńcem. Skoro twoja siostra tak szlachetnie przyjęła go za swe dziecię a twój szwagier zgodził się — nie mamy powodu rozgłaszać przed światem to, co wszyscy ignorują zupełnie. Bądź bez troski o szczęście twego dziecka i powracaj do Krakowa, aby w ciszy pokutować dalej za błąd, który popełniłaś. Grzech twój jest ciężki, ale łaska Boża niezmierzona.

HADEN.

El moja Olimpio! Wolałabym ja więcej popełniać takich grzechów... Ale za późno spadła na mnie ta sukcesja po stryju. Człowiek, którego kochałam a ojciec Jerzego umarł i nie miałam sposobności zostać jego żoną a tem samem matką ze sześciu takich Jerzych. Ale co tam! stało się. Tylko nie sądź znów, abym ciężko pokutowała w tej ciszy. Och, nie! Tytuł kanoniczki nie krępuje mnie bynajmniej. Bywam w świecie a nawet się dekoltuję... Wprawdzie czasem na niektórych rautach jest tak zimno, że mi to dekoltowanie daje lekki przedsmak pokuty, z tem wszystkiem jednak...

SCENA VIII.
CIŻ, LAWDAŃSKI, HRABIA, KAZIO.
ஐ ஐ
JAŚNIE PAN.

Otóż i nasi podróżnicy!

HRABIA
(podchodzi do jaśnie pani, potem kolejno wita kanoniczkę, Eleonorę, Martę).

Madame! chere tante — mademoiselle!

ELEONORA
(do Kazia).

Ach, comme vous etes change. Doprawdy, spoważniałeś pan jeszcze.

KAZIO.

To ten herbarz tyle mi czasu zajmuje. Przytem vous avez, moi rodzice chcą, abym się starał o szambelanję. Papiery w nieporządku, alors...

HADEN
(do Jerzego).

Że nie w porządku, to wierzę. Babka jego była kucharką, prawda?

JERZY.

On dit. (Do Marty). Mademoiselle, oto cały zapas cukierków. Sądzę, że wystarczy. (Lawdański podaje olbrzymią pakę słodowych cukierków). Najlepszy dowód mej pamięci o pani; wszak prawda?

MARTA.

Jestem panu wdzięczna! (do Latour). Mizel, jak on mnie chłodno wita.

MAD. LATOUR
(do Marty).

Zdaje ci się, kochanko. Wobec obcych...

JERZY
(do jaśnie pani).

Pour vous madame, flaszeczka z wodą świętej... świętej... (na stronie). Que diable, zapomniałem! (głośno). Cette grande sainte, cette sainte qui...

HADEN.

Skończ, Orciu, bo ci nie idzie.

JERZY
(szukając).

Gdzież mi się podziała taka maleńka flaszeczka...

LADWAŃSKI
(podając wielką flaszkę).

Może ta, jaśnie panie?

JERZY.

Justement, ta! (podaje jaśnie pani). Służę pani.

HADEN.
Ależ to prowizja. Moja droga, będziesz mogła się nawet w tej wodzie wykąpać...
JAŚNIE PANI.

Schowam ją tylko na nadzwyczajny wypadek...

KAZIO
(do Eleonory).

Un blagueur! Przedstaw pani sobie, że on zupełnie o tej wodzie zapomniał. Jadąc, na stacji zatrzymał się przed karczmą i kazał żydowi nalać zwykłej wody. La pauvre dame est enchantée! gdyby wiedziała, jak rzeczy stoją!

ELEONORA
(do Kazia).

Pauvre maman!

JAŚNIE PAN.

Jesteście przynajmniej słowni. To lubię w młodych ludziach. Zapowiedzieliście swój przyjazd na dzień dzisiejszy i oto jesteście.

JERZY.

Pomimo kursów, które mnie szczególniej wabiły ku sobie.

JAŚNIE PAN.

Co słychać w kasynie?

JERZY.
Nic nadzwyczajnego. Była wprawdzie une avanture o tego Jacques’a, którego starsi chcieli koniecznie oddalić, ale my młodsi postawiliśmy się ostro i podtrzymali kandydaturę Jacques’a.
HADEN.

Czy się kto podawał do balotu?

JERZY.

Redaktor gazety.

JAŚNIE PAN.

Wpuściliście go?

JERZY.

Ha! cóż robić! Miał silną partję za sobą. Powoli kanaljuje się nasze kasyno.

JAŚNIE PAN.

Radbym tam zajrzał. Nie byłem już kilka lat we Lwowie.

ELEONORA
(do Kazia).

Gra szła?

KAZIO.

Zapytaj pani Orcia, to jego specjalność.

JERZY.

O! partja niewielka. Kilku z Jass i jeden z Ukrainy.

ELEONORA.

Szczęście służyło?

JERZY.

O! po mojemu — ważyło się chwilami, ale ostatecznie wyszedłem.

HADEN.
A sce?
JERZY.

A, znowu tak dalece...

JAŚNIE PANI
(wąchając flaszkę).

C’est extraordinaire. Woda świętej Hermenegildy ma jakiś szczególny zapach... au direct de l’eau de vie.

HADEN.

Wódka! ale cóż znowu!...

KAZIO
(śmiejąc się).

To nic dziwnego...

JERZY
(do Kazia).

Pst... proszę cię!

(Siada koło Eleonory).
KAZIO
(przechodząc obok Marty).

Jakże zdrowie pani? Wygląda pani uroczo!

MARTA.

Dziękuję, czuję się zupełnie dobrze. (Na stronie). Ze mną nikt o niczem nie mówi, tylko o mojej chorobie.

JAŚNIE PANI
(do jaśnie pana).
Proszę cię, mon cherciu, powąchaj tę wodę świętej Hermenegildy... C’est extraordinaire, jak ona wódką pachnie.
ELEONORA
(cicho do Jerzego).

Dopiero teraz uznajesz za stosowne zbliżyć się do mnie?

JERZY.

Proszę cię, uspokój się, miej takt. Tu, w tym domu, muszę się jeszcze więcej krępować, niż gdziekolwiek indziej. Moja ciotka, oni wszyscy, Marta...

ELEONORA.

Ta suchotnica?

JERZY.

Passe! istota nieszkodliwa.

ELEONORA
(z ukrytą złością).

Nieszkodliwa? Może się jeszcze zaczniesz rozpływać nad jej przymiotami!... Och! mam czasem ochotę rzucić się pomiędzy nią i ciebie i wyznać głośno, co mnie z tobą wiąże, wtedy...

JERZY
(przerażony).

Leno! miej rozum! (Na stronie). A to pijawka! oszaleję!

MARTA
(do Mizel).
Wiesz, Mizel, tak mi smutno! tak smutno! Patrz, pani Eleonora znowu zupełnie zaabsorbowała Jerzego... O czem oni mówią?
MAD. LATOUR.

Zapewne pani Eleonora pyta o zdrowie męża i dzieci... tęskni za nimi...

MARTA.

Za mężem? O! nie, Mizel, oni nie mówią o mężu, ręczę ci.

JERZY
(na stronie)

Przywołam do pomocy Kazia, inaczej rady sobie nie dam. (Głośno). Kaziu! pani Eleonora zapytuje się o szczegóły ostatniego smiłjagdu.

ELEONORA
(z pasją do Jerzego).

Ha! zastawiasz się trzecią osobą! Rozumiem, co to znaczy.

KAZIO
(zbliża się do Eleonory).

Ach, Dieu! nic nadzwyczajnego! jeleniem, jak zawsze, był nieoszacowany Sender na swym Woltingerze, psami ja i Staś Biński. Gdy Sender ruszył przez Wolę...

(Mówi dalej pocichu).
JAŚNIE PAN
(do Haden).

A więc koniec, wszak prawda? Za trzy tygodnie. Daj pani rękę.

HADEN.
Tapez la dessus! Teraz będę spokojna, widząc tego poczciwego figlarza już w klatce.
JAŚNIE PANI.

Małżeństwo jest sakramentem, nie klatką, moja droga.

HADEN.

Jeżeli chcesz, niech będzie sakramentalną klatką. Ale jakże tam ze zdrowiem Maci?

JAŚNIE PAN.

O, wszystko jaknajlepiej. Nigdy nie czuła się silniejszą.

HADEN.

Miłe dziecko — a zatem rzecz ułożona. Sumę, którą mam lokowaną u Malczewskiego, podnoszę, a w dniu ślubu oddaję ją pannie młodej. Chcę stworzyć im byt odrazu niezależny. Pan, jako naturalny opiekun córki, umieścisz te pieniądze na pewnej hypotece a procent do chwili dojścia do pełnoletności wypłacać będziesz. Później zobaczymy. Jeżeli się Jerzy ustatkuje...

JAŚNIE PAN.

Wysokość tej sumy?

HADEN.

Umówiona — trzykroć sto tysięcy reńskich. Reszta po mojej śmierci Nie pytam, co ze swej strony córce dajecie: wiem, że...

JAŚNIE PANI
(słodko).
Pozwól, moja droga. Moja córka wnosi ze swej strony prawne pochodzenie.
HADEN
(ironicznie).

Z tem wszystkiem przecież możnaby umrzeć z nędzy, bo legalność czasem procentów nie daje.

JAŚNIE PAN
(na stronie).

Trzeba zażegnać burzę. (Do Marty). Maciu, zbliż się: ułożyliśmy z naszą nieoszacowaną przyjaciółką warunki twego przyszłego szczęścia.

HADEN
(na stronie).

W formie trzech kroć sto tysięcy florenów. (Głośno). Chodź tu, moja córeczko, bo zastępując matkę Jerzemu, mogę cię tak nazwać; wszak prawda? (Marta klęka przed nią). Nie jesteś przecież słabą?

MARTA
(kryjąc kaszel).

Nie, pani!

JAŚNIE PAN
(pochylony do Maci).

Nie kaszlaj, bój się Boga!

MARTA
(ze łzami).

Jestem... bardzo zdrowa, droga pani!

ELEONORA
(do Kazia).

Patrz pan, jaka to rozczulająca scena. A ty, hrabio, nie przyłączysz się do tej familijnej grupy?

(Za sceną słychać przyciszony śpiew gromady, podczas dalszej rozmowy coraz głośniejszy).
JAŚNIE PANI.

Cóź to za koncert?

MARTA
(wstając).

Ach, to oni! (biegnie do okna). Idą!

HADEN.

Cóż to takiego?

MARTA.

Wesele! prawdziwe wesele! Idą tu, kazałam im przyjść.

JAŚNIE PANI.

Maciu, co ty masz za idee?

MARTA.

Mateczko! to Julek, Julek — ty wiesz, który dla mnie w nocy po lekarstwo jedździł. On się żeni, ja jestem taka ciekawa, jak chłopi od święta wyglądają.

HADEN.

Rzeczywiście, chciałabym zobaczyć ich zblizka. Proszę cię, moja Olimpko, każ wpuścić tych ludzi.

JAŚNIE PANI.
Ależ, pomyśl tylko, muszą aż tu przyjść, bo Macia wychodzić nie może a atmosfera, którą wniosą ze sobą, jest fatalna.
MARTA.

Och, to się wywietrzy... Panie Jerzy, proś pan za mną.

JERZY.

Nie wiem, o co chodzi, ale prośba pani jest dla mnie rozkazem.

ELEONORA.

Jeżeli dobrze słyszałam, idzie tu o jakieś chłopskie wesele, które Marta pragnie nam sprowadzić aż tutaj. Vrai — byłoby to wcale nie złe, rodzaj divertissement; uśmiejemy się przynajmniej.

JAŚNIE PANI.

Ależ...

MARTA.

Mameczko, daj się ubłagać!

HADEN.

Ależ tak! już postanowione! (do Marty). Każ ich sprowadzić! Zróbmy rodzaj amfiteatru.

(Marta dzwoni).
ELEONORA
(do Kazia).

Zbliżają się piękności wiejskie! Niebezpieczne porównanie dla nas, kwiatów cieplarnianych...

KAZIO.

Niebezpieczne? quelle idée? (na stronie). Spodziewam się!

(Marta mówi coś cicho do Janka, który wszedł — Janek wychodzi).
HADEN.

C‘est bien gentil z twej strony, moja kochana, żeś pozwoliła nam na tę rozrywkę. Jestem pasjonowana do chłopów.

JAŚNIE PAN.

Ach! gdybyś ich pani bliżej poznała...

JERZY
(do Marty).

Masz pani nieraz dziwne pomysły. Pocóż sprowadzać tę całą falangę do swego pokoju?

MARTA.

Chcę zobaczyć, czy wszyscy narzeczeni jednakowo wyglądają.

JERZY
(ze sztucznym zapałem).

Och! drugich tak szczęśliwych, jak my, nie znajdziesz pani na swiecie.

MARTA
(z przymusem).

Tak pan sądzisz? Widocznie szczęście objawia się w rozmaity sposób.

(Za sceną śpiew ustaje).
JAŚNIE PAN.

Widocznie już idą..

HADEN.

Nie wierzycie, jak mnie to animuje!


SCENA IX.
CIŻ, JULEK, MAŁASZKA, MARTA CHIMKA, SEMEN BOLACZKA, OPANAS, KANDZINKA, UŁAS, SEMEN, ZAZULA, SYCZ, NAŚCIA, DZINBANKA, MODANKA, JEWKA, chłopy i chłopki.
(Małaszka w stroju hucułki, wieniec na głowie, buty żółte, koszula wyszywana. Dziewki postrojone świątecznie, bez świtek, parobcy to samo. Wchodzą nieśmiało, poprzedzani przez Lawdańskiego i Janka; w milczeniu kłaniają się nizko, poczem zbici w jedną gromadę, stoją po prawej stronie. Na przodzie Julek. W grupie, trochę oderwana od tła, Małaszka).
ஐ ஐ
MARTA
(w środku).

Moi dobrzy ludzie, powiedzcie mi, która tu z was panna młoda?

(Ruch w gromadzie).
OPANAS.

Jaśnie wielmożna panienko, nim młoda się pokłoni, niech ja, jako każe prowidencja, do was podejdę a wercz oddam, jako wam z rodu pierwszeństwo należy. Piekła go teszcza a łzami oblała — udał się cudnie, jak i nasz korowaj.

A zaświeć Boże z raju
Naszemu korowaju,
Żeby było widniuteńko.
Krajać go drobniuteńko.

(Przystępuje do jaśnie pana z werczem i kłania się Ułas wysuwa się naprzód).
UŁAS.

Do wercza wedle rodu wywołuje się. Jaśnie pan jest?

MARTA
(śmiejąc się).

Jest.

JAŚNIE PANI.

C’est extraordinaire... cóż to za heca?

HADEN.

Laisse donc! ja się wybornie bawię.

(Opanas podaje jaśnie panu wercz).
UŁAS.

Jaśnie pani jest?

MARTA.

Jest. Ale co to znaczy, mój człowieku?

OPANAS.

Taka prowidencja. Drużka musi po starszeństwie wywołać.

MARTA.

E! lepiej dajcie to całe ciasto; już ja tych państwa podzielę.

JERZY.

Jak myślicie — może do tego wywoływania dać im nasze karty wizytowe.

ELEONORA
(do Kazia).

Niebrzydki naród, surtout mężczyźni.

KAZIO.
Jabym powiedział: surtout kobiety.
HADEN.

Gdzież młodzi?

OPANAS.

Pokłońcie się.

MAŁASZKA
(do Opanasa).

Nie pętaj — ja sama zdążę.

OPANAS.

Zawsze harda, nawet we dworze.

(Małaszka wysuwa się naprzód; patrzy na wszystkich, potem wolno zgina głowę. Julek kłania się znacznie niżej; szmer pomiędzy państwem).
HADEN.

Charmante!

JAŚNIE PAN.

En effet!

MARTA.

Dieu! elle est belle!

ELEONORA.

Voila une surprise!

KAZIO.

Diable...

(Jerzy od tej chwili patrzy wciąż na Małaszkę).
SEMEN BOLACZKA
(do gromady).
Coś harkają. Udała im się nasza kniahini.
CHIMKA.
Ba! jakby się ta udać nie miała — taki cud
SEMEN BOLACZKA.

Oj, oj! wielkiego rodu a psiego chodu.

DZINBANKA
(do Zazuli).

Spójrzcie, Zazula, co tam stoi?

ZAZULA
(patrząc na posąg Djany).

Czort zna, niby ta święta.

DZINBANKA

Rogi ma.

ZAZULA.

Jak u peretysłnyka.

(Żegna się ukradkiem).
MARTA
(do Małaszki).

Ty rodziców masz?

MAŁASZKA.

Matkę mam — ojciec zmarł.

HADEN.

Jaki ma miły głos. Ile ma lat?

MAŁASZKA.

Kto?

HADEN.

No wy... ty!

MAŁASZKA.

Nie wiem, jaśnie pani.

(Śmiech między państwem).
MAŁASZKA.

U nas, jak dziewka, to młoda; starych dziewek między nami niema. To srom!

ELEONORA
(do Kazia).

Doczekała się Hadenówna. (Do Małaszki). A, to twój narzeczony! Dawno się znacie?

MAŁASZKA
(zdziwiona).

Ta niby my? Od małego my już przysądzeni.

JAŚNIE PANI.

Przysądzeni? Cóż to znaczy? Zapytaj się, Maciu.

MARTA.

Mój panie bojaryn, powiedzcie mi, co to znaczy przysądzeni?

OPANAS.

I to prowidencyja. To, jaśnie panienko, już Boh przed wiekami zdziałał, że każdemu parobkowi przysądził na żonę taką a taką dziewczynę. — I to już przepadło — zaswatać ją musi.

KAZIO
(do Jerzego).

Jaka niedobrana para! On mały, brzydki, a ona jak łania. Szkoda dziewki.

JERZY.
Ja tę dziewkę widziałem już kilka razy, przejeżdżając przez wieś. Piękna jest.
KAZIO.

Bije w oczy. Na to nie trzeba być nawet koneserem.

HADEN.

Wierzą więc w fatalność!

JAŚNIE PAN.

Raczej mają ślepą wiarę w Opatrzność. Jest to wcale piękne i wzniosłe.

MARTA.

Julku, czy ty zawsze tak ładnie grasz na flecie.

JULEK.

Gram, jaśnie panienko, jak tylko czasu dopadnę.

ELEONORA.

A więc artysta!

JAŚNIE PAN.

Domorosły.

NAŚCIA
(do Chimki).

Jakie to mają odzienia — a mnie Polikarp i świtkę w lesie zabrał. W pożyczanej jestem.

CHIMKA.

Milczcie ta z waszą świtką. Ot to ubrana, jak kniahini z kazki.

SEMEN BOLACZKA.
Ma być u pana żonka nie piękna, kiedy grosze są...
KAZIO
(do Jerzego).

Reszta dziewuch brzydka. A cóżeś się w nią tak wpatrzył?

JERZY.

Laisse donc — ona mi się podoba, czuję to.

KAZIO.

Miej rozum, proszę cię — obok Eleonory i Marty...

JERZY
(śmiejąc się).

Och! spryt od czego!...

HADEN
(do Małaszki).

Niech się zbliży! Pokaż-no te hafty u koszuli.

(Małaszka zbliża się).
CHIMKA.

Patrzcie-no, jak moja donia sobie z państwem rozhowory wiedzie.

SEMEN BOLACZKA.

Ot, za pan brat świnia z pastuchem.

MARTA
(do Julka).

Ty Julek smutny? Powinieneś być wesoły, szczęśliwy.

JULEK.
Ja zawsze taki, jasna panienko. To już od urodzenia.
HADEN.

Ten haft na rękawie wcale ładny. Dziwnie delikatny deseń. Chciałabym zawieźć próbkę do Krakowa.

MAŁASZKA.

Jakby jaśnie pani nie gardziła moją robotą, to ja rada wyszyję taki pas i jaśnie pani przyniosę.

HADEN.

Dziękuję — elle est bien gentille cette petite.

MARTA
(do jaśnie pana).

Papo! ta chata przy bramie próżna. Słyszałam, jak mówił ci o tem rządca. Daj tę chatę Małaszce, mój papo!

JAŚNIE PAN.

Ależ, Maciu...

ELEONORA.

I ja chcę ten haft zobaczyć. Chodź tu, dziewczyno!

(Małaszka postępuje kilka kroków ku Eleonorze i spotyka się wzrokiem z oczyma Jerzego).
MAŁASZKA
(na stronie).

To przysądzony panny. Ach, harny pan!

(Eleonora zajęta oglądaniem haftu. Małaszka patrzy wprost w oczy hrabiemu).
HADEN
(która chwilę rozmawiała z jaśnie panią i Martą).

Tak, to będzie najlepiej — niech nam co zaśpiewają. Powiedz im, Maciu.

MARTA

Moi dobrzy ludzie, zaśpiewajcie nam jaką ładną pieśń. Chcielibyśmy to posłyszeć.

OPANAS.

Jak wasza wola.

(Przystępuje do gromady i naradza się).
MARTA
(do ojca).

Papo, cóż z tą chatą?

JAŚNIE PAN.

Ty wiesz, że tam musi mieszkać ktoś taki, kto wrota będzie otwierał. Julek śpi w stajni.

MARTA.

No, to ona, to Małaszka robić będzie, papo! Pomyśl, oni nie mają gdzie mieszkać, proszę cię!

OPANAS.
(do gromady).

Tylko nie hałasie, w ład śpiewać, bo to w izbie, nie na polu. (Do państwa). Kiedy wola i chęć, to słuchajcie proszę. Smętna pieśń, bo młody sierota, bez ojca i matki.

JULEK
(cicho).
Ostawcie, Opanasie.
(Małaszka cofa się na środek sceny i staje przy Julku. Przegrywka do śpiewu).
JULEK
(do Małaszki).

Małaszka, co tobie? Ty się trzęsiesz cała a lica ci się palą! Bóg z tobą!

MAŁASZKA.

Odczep się!

JULEK.

Ty chora?

MAŁASZKA.

Cur tobie z chorobą. Ja szczęśliwa! ach! jaka!!

ŚPIEW GROMADY

Oj, Julka maty
Przed Bogiem stoi.
Ręce na krzyż trzyma,
Do Boga się modli:
Oj, Boże, Ty mój Boże!
Puść-że mnie na ziemię,
Niech-że dziecko moje biedne
Choć zobaczę ja!
Choć zobaczę ja!
Gdzie je posadzili,
Jak je ożenili,
Tę sierotę nieszczęśliwą,
Sieroteńkę mą!
Sieroteńkę mą!

OPANAS.
A teraz, młodzi, po błogosławieństwo do jaśnie państwa!
(Podczas drugiej zwrotki Julek i Małaszka klękają kolejno przed gośćmi. Eleonora wstała i podeszła ku Marcie. Przy zakończeniu śpiewu a podczas przegrywki Julek i Małaszka oddają wreszcie pokłony hrabi Jerzemu).
ŚPIEW GROMADY.

Julku, sieroto,
Julku, nieboże,
Pokłoń się oto
Państwu w pokorze;
Niech cię, zamiast ojca, maty,
Błogosławić raczą,
By ci było, sieroteńko,
Lekko w świecie żyć,
Lekko w świecie żyć!
Ucałuj w kolana
I panią i pana;
Taż to twoi ojciec, maty —
Dobrze życzą ci,
Dobrze życzą ci!

JERZY
(do kłaniającej się Małaszki).

Bądź po zachodzie słońca za wierzbami, koło stawu.

MAŁASZKA
(schylając się niżej).

Paniczu mój... przyjdę...

MARTA
.
(triumfująco).
Małaszko! Papa wam daje chatę koło bramy!
JULEK i MAŁASZKA.

O, panienko!

Przy zapadnięciu zasłony osoby grupują się w ten sposób: po lewej stronie Jerzy, koło niego pochylona Małaszka, koło Małaszki Julek, odwrócony ku Marcie, Kazio stoi za Jerzym obok Eleonory, dalej kanoniczka Haden i jaśnie pani, po za niemi stoi jaśnie pan; w głębi mademoiselle Latour po prawej stronie. Gromada na froncie sceny. Opanas, Chimka i Naścia. Z końcem przygrywki zasłona spada).
Koniec aktu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.