Miazga/Część III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miazga |
Wydawca | Niezależna Oficyna Wydawnicza |
Data wyd. | 1979 |
Druk | Wolna Walcowo-Bębnowa Drukarnia Polowa im. J. P. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tytuł: Poranek Konrada Kellera /?/.
Budzi się wcześniej niż zwykle, zaraz po siódmej, niedostatecznie wypoczęty i z głową ociężałą /zatrucie organizmu proszkiem przeciwbólowym/, chory ząb nie sygnalizuje wprawdzie bólu, jednak jest, lekko ćmi, więc Konrad, aby uniknąć ryzykownego zwarcia szczęk, leży z ustami półotwartymi, rozważając problem: jak się ubrać? Ze względów praktycznych /próba w Telewizji, wyznaczona na godzinę 10-tą, z pewnością się przeciągnie i potrwa ponad godzinę, a przed ślubem w Urzędzie Stanu Cywilnego będzie jeszcze musiał pojechać na Saską Kępę po Monikę/, więc ze względów praktycznych należałoby od razu włożyć czarny garnitur, lecz na myśl, że w tak uroczystym stroju sprezentuje się najpierw u dentystki, a potem w Telewizji, Konrad krzywi się z niesmakiem. Zatem ubrać się zwyczajnie i po próbie wrócić do domu, żeby się przebrać? Ile czasu podobne przedsięwzięcie może kosztować? Pół godziny? Trochę mało. Trzy kwadranse? Keller tak bardzo nie lubi pośpiechu, iż nawet ról, wymagających szybkich zmian kostiumu, podejmuje się niechętnie. Wielokrotnie w ostatnich dniach rozważał ów problem ubrania, lecz co innego znaczy: jakiś problem rozważać, a co innego: stanąć wobec konieczności rozstrzygnięcia go. Zatem wobec tych perspektyw w każdej wersji kłopotliwych i wnoszących złośliwe elementy dekompozycji, samopoczucie Kellera gwałtownie się pogarsza.
Ranna toaleta Konrada Kellera. Gimnastyka. Dłuższa refleksja, czy zęby wymyć normalnie, czy ograniczyć się do przepłukania jamy ustnej letnią wodą? Rozterka z tego powodu. Wreszcie decyduje się na rozwiązanie połowiczne: zachowując wszystkie możliwe środki ostrożności czyści szczoteczką zdrową stronę uzębienia i tylko górne zęby strony chorej.
Po ogoleniu się i prysznicu Konrad czuje się znacznie lepiej, chociaż ząb wciąż leciutko ćmi, jakby w nim mikroskopijny kornik chrobotał. Problem garnituru nadal nie rozstrzygnięty.
Śniadanie. Rezygnuje z grzanek, ograniczając posiłek do łyżki pokrzepiającego miodu i filiżanki mocnej kawy. Nieprzewidziany a fatalny skutek działania kofeiny: ząb zaczyna nagle pulsować, puchnąć i niebawem to pulsowanie i puchnięcie przekształcają się w rwący ból.
Zaraz po ósmej Konrad Keller dzwoni do swojej dentystki. Telefon przyjmuje jej stara i przygłucha gosposia, Konrad mówi na swoim słynnym szepcie, okazuje się, że Ewa Gergerowa wyjechała na weekend jeszcze wczoraj i wróci dopiero w poniedziałek wieczorem.
W bezradną słabość, w jaką po tym telefonie popada Keller, wślizguje się pokusa, aby jeszcze raz poszukać ulgi w proszku przeciwbólowym. Jednak ostatecznie, w obawie, że uboczne działanie składników narkotycznych może pamięć przyćmić a nawet sparaliżować, nie decyduje się na ten ryzykowny krok i dzwoni do Eryka Wanerta. Ten jednak /o śmierci stryja jeszcze nie może wiedzieć/, ponieważ nigdy z zębami nie miał kłopotów, nie zna żadnego adresu dentystki, dopiero w trakcie rozmowy przypomina sobie, że gdy w roku ubiegłym, w czasie zdjęć do Zagubionych Maćka Zarembę rozbolał ząb — pojechał z Maćkiem na Miodową, do Kliniki Stomatologicznej. Ta nazwa nie robi na Konradzie dobrego wrażenia, ponieważ słowo: klinika kojarzy mu się z przypadkami szczególnie ciężkimi, wymagającymi leczenia szpitalnego. Zatem Wanert uspokaja go w tym względzie, wyjaśniając, że jest to po prostu rodzaj przychodni, w której pracują doskonali lekarze, związani z wydziałem stomatologii Akademii Medycznej.
WANERT: Na pewno ci pomogą.
KELLER: Myślisz? A co było Maćkowi?
WANERT: Wiesz, ja się na tych sprawach nie znam, ale to była jakaś paskudnie skomplikowana sprawa, ropa pod zębem wyleczonym i zaplombowanym, Maciek spuchł potwornie, musieliśmy na tydzień przerwać zdjęcia.
KELLER /po chwili/: Mnie też boli ząb wyleczony i zaplombowany.
WANEKT /zaniepokojony/: Ale chyba nie spuchłeś?
KELLER: Przepraszam cię, Eryk, poczekaj chwilę, ktoś dzwoni do drzwi.
Odłożywszy słuchawkę idzie do łazienki, aby sprawdzić, jak się w tej chwili sprawa z jego twarzą przedstawia. Stwierdza, że na razie wszystko jest w porządku. Lecz, gdy nagle natężenie bólu zmusza go do otwarcia ust i przełknięcia gromadzącej się obficie śliny, wydaje mu się, że mu szczęki drętwieją. Przerażająca myśl: szczękościsk! Biegnie sprawdzić w Wielkiej Encyklopedii: /SZCZĘKOŚCISK, mocne zwarcie szczęk wskutek kurczu mięśni żwaczy i wywołanego przez bodźce ośrodkowe, m.in. w przebiegu tężca, tężyczki, zapalenia opon mózgowych, padaczki, histerii, albo przez bodźce miejscowe, w przypadku zębopochodnych zapaleń okostnej, ropni pookostnych... w razie konieczności usunięcia zęba, rozwarcie szczęk jest możliwe tylko w narkozie/.
KELLER: Eryk?
WANERT: Jestem.
KELLER: Spytałeś, czy nie spuchłem? Na razie nie.
WANERT /z ulgą/: No widzisz! to znaczy nic poważnego. Jedź zaraz na Miodową, przyjmą cię poza kolejką, masz zresztą masę czasu, wystarczy, jak w studio będziesz pół do dziesiątej.
KELLER: Eryk, znasz mnie, że nie mam skłonności do przesady, ale obawiam się, że to może być szczękościsk.
WANERT: Co takiego?
KELLER: Szczękościsk, zwarcie szczęk, które można usunąć tylko pod narkozą.
WANERT: Rozumiem, ale wydaje mi się, że szczękościsk występuje tylko przy tężcu.
KELLER: Nie tylko, w przypadkach zębopochodnych zapaleń okostnej także. Pewne objawy...
WANERT: Mówisz normalnie.
KELLER: To zawodowa rutyna, Eryk. Nie czuję się normalnie.
WANERT /po chwili/: Słuchaj, Konrad, za dziesięć minut będę u ciebie.
KELLER: Naprawdę? Strasznie ci, Eryk, dziękuję. Cóż to za dziwy! Jak wiele wspaniałych istot! Jak piękna jest ludzkość! O nowy, wspaniały świat z takimi ludźmi!
W oczekiwaniu na przyjazd Eryka Konrad, bardzo w samopoczuciu psychicznym podbudowany, rozstrzyga sprawę ubrania, zdecydowanie ze względu na okoliczności /klinika!/ odrzucając "wersję" czarnego garnituru.
Zespół przychylnych oraz satysfakcjonujących okoliczności sprawił, iż z wieczora, wkrótce po telefonie do Beaty Konarskiej, Otocki usnął łatwo i szybko, zapadłszy się w głębie, do których nie mają dostępu dręczące zmory i majaki. Lecz nad ranem, niczym topielec przebywający nazbyt długo w wodnej toni, musiał się najwidoczniej oderwać od bezpiecznego dna snu i wznieść się ku mętnej powierzchni graniczącej z jawą, gdy bowiem nagi i w poczuciu śmiertelnego zagrożenia szukał, ślepo kołując wśród rozległych korytarzy, schodów, pustych kondygnacji, wyjścia z gigantycznej i czarnej, lecz pełnej tajemniczych rozbłysków budowli, przypominającej równocześnie i metro podziemno-nadziemne, i kombinat przemysłowy z kominami, które dymiły jak wyloty pieców krematoryjnych w lagrze, więc gdy szukając już w poczuciu śmiertelnego zagrożenia wyjścia z tego opustoszałego labiryntu, pełnego bezgłośnych eksplozji świetlnych i pod ciężką warstwą sadzy i dymu, znalazł się wreszcie przy gładkiej, rozgrzanej ścianie, która nagle, skoro prawie skostniały przywarł do niej nagim ciałem, poczęła się zmieniać w ścianę z kolczastego drutu, wówczas, czując całym sobą, jak wyślizgujące się spiralnie ze ściany taśmy drutu oplątują go, wbijając się mrowiem drobnych i ostrych żądeł w unieruchomione ciało, wówczas szarpnął się i z krzykiem bólu i przerażenia obudził się.
Dochodzi godzina szósta. Czując, że już nie uśnie — wstaje i nastawia radio. Akurat trafia na komunikat meteorologiczny.
Spiker: "...obfite opady śniegu, a miejscami śnieżyce i zawieje śnieżne wystąpiły w nocy z piątku na sobotę na wschodzie kraju i w centrum. W Warszawie, Lublinie, Włodawie oraz w wielu innych miejscowościach prawie 10 cm warstwa śniegu poważnie utrudnia ruch kołowy oraz pieszy. Temperatura spadła w wielu rejonach do około 0 st. Olbrzymie opady śniegu wystąpiły w górach..."
Z tomem Pamiętników wybitnego działacza socjalistycznego, przebywającego na emigracji, Adama Pragiera /stykał się z nim wielokrotnie przed wojną/, Otocki wraca do łóżka. Pamiętniki Pragiera, wydane przed paroma laty w Londynie, są pasjonującą lekturą, Otocki już od kilku dni czyta je w wolnych chwilach z wielkim zainteresowaniem, teraz jednak nie może się skupić /myśli bowiem o oczekującej go rozmowie telefonicznej z Moniką Panek/ i wreszcie po paru stronach odkłada książkę. Leżąc z przymkniętymi oczami układa sobie przez pewien czas i w różnych wersjach zdania, które by od jego strony najlepiej tę rozmowę ustawiły, wciąż jednak ma wrażenie, że w całym tym przedsięwzięciu, wczoraj tak oczywistym, coś się nie zgadza. I nagle dokonuje odkrycia: Raszewski! Jak Raszewski zareaguje, gdy się dowie, że Monika została pozbawiona wielkiej roli i do tego w okolicznościach tak drastycznych? Co się stanie, jeśli stosunki tych dwojga są nadal, jeśli nawet nie intymne, to przyjacielskie? Zasłonić się w razie burzy Wanertem? Lecz zasłonić się Wanertem — znaczy: ulegać Wanertowi. A uległość w stosunku do osobnika z kontem ideowym tak zachwianym jak Wanerta jest równoznaczna z uległością i chwiejnością w ogóle. Błąd? Artystyczna pomyłka? Otocki wie bardzo dobrze, że każda taka omyłka, gdy się ją odpowiednio ustawi i opuka, może się natychmiast przekształcić, zatracając niewinny charakter potknięcia artystycznego i odsłaniając równocześnie groźne oblicze przestępstwa ideologicznego.
Udręka i niepokój Otockiego. Wreszcie po przeanalizowaniu wszystkich elementów niebezpiecznej sytuacji dochodzi do przekonania, że jedyne wyjście z tego impasu sprowadza się do uprzedzenia ewentualnego ataku. Zaasekurować się na wszelki wypadek — oto, co musi zrobić! Dochodzi ósma. Korzystając, że Jolanta poszła akurat do łazienki, przenosi aparat telefoniczny z hallu do swego pokoju i usiadłszy za biurkiem, aby nieco przydać równowagi osłabionemu z emocji ciału, wykręca swymi grubymi i lekko obrzmiałymi palcami domowy numer Raszewskiego. Nie przewidział /bo i skąd mógł przewidzieć?/ jednego: w jak bardzo złym humorze jest tego ranka Raszewski. Sekretarz Komitetu Centralnego podjął słuchawkę prawie natychmiast.
RASZEWSKI: Słucham, Raszewski.
OTOCKI /z nadmiernego podenerwowania zbyt szybko i mało wyraźnie/: Dzień dobry, towarzyszu Raszewski, tu mówi Otocki.
RASZEWSKI: Kto?
OTOCKI: Witold Otocki.
RASZEWSKI: Słucham.
OTOCKI: Przepraszam, towarzyszu Raszewski, że was niepokoję o tak wczesnej porze, mam nadzieję, że was nie obudziłem...
RASZEWSKI: O co chodzi?
OTOCKI: Nawiązując do naszej wczorajszej rozmowy, nie wiem czy sobie przypominacie, ale kiedy wam referowałem sprawę ewentualnego wystawienia w Teatrze Stołecznym Mackbetha wspomniałem wam, że rolę lady Mackbeth zamierzamy powierzyć pani Monice Panek, otóż tak się złożyło, że wczoraj wieczorem, już po rozmowie z wami, miałem okazję mówić na ten temat z reżyserem i w trakcie dyskusji, jaką mieliśmy, doszedłem do przekonania, że wbrew temu, co sądziłem do tej pory, pani Panek, nie chciałbym sprawy tak postawić, żeby twierdzić, że się do tej roli nie nadaje, artystyczny aspekt tej sprawy jest w tym wypadku bardzo szczególny, po prostu, głębiej się nad całym problemem zastanawiąjąc, doszedłem do przekonania, że mamy w zespole aktorkę także młodą, nawet młodszą od pani Moniki, wybitnie zresztą utalentowaną, która ze względu na swoje warunki zewnętrzne i także, oczywiście, ze względu na rodzaj uzdolnień, jeszcze w większym stopniu niż pani Monika posiada dyspozycje do zagrania tak trudnej i eksponowanej roli, mam na myśli Beatę Konarską. Ponieważ próby mamy zacząć w najbliższy poniedziałek, nie chciałbym podejmować ostatecznej decyzji bez usłyszenia waszej opinii, zwłaszcza, że jak już wspomniałem, w stosunku do tego, co wam wczoraj referowałem, zaszły tego rodzaju zmiany...
RASZEWSKI: To wszystko?
OTOCKI: Słucham?
RASZEWSKI: Pytam, czy to wszystko?
OTOCKI: Uważałem, towarzyszu Raszewski, za swój obowiązek zakomunikować wam...
RASZEWSKI: A nie uważacie przypadkiem za swój obowiązek zakomunikować mi, czyście się już dzisiaj wysrali, czy jeszcze nie? /Przechodząc w krzyk/ Za kogo wy mnie właściwie bierzecie, co? Niemowlęciem jesteście, a ja waszą niańką? A może uważacie, że jestem na etacie wykidajły w tym waszym zasranym burdelu? /po chwili, gdy Otocki milczy całkiem sparaliżowany, mówi już spokojnie, choć twardo/ Bardzo mi przykro, dyrektorze Otocki, ale odnoszę wrażenie, że macie całkiem opaczne pojęcie o moich zainteresowaniach i kompetencjach. Zechciejcie więc przyjąć do wiadomości, że nie interesują mnie, słyszycie?, nie interesują mnie takie czy inne rozróby personalne dopóki nie nabierają charakteru politycznej dyskryminacji. O efekcie artystycznym waszych decyzji wypowiedzą się w odpowiednim momencie odpowiedzialni krytycy, ze mną obsady nie musicie uzgadniać, nic mnie nie obchodzi, kto i co w waszym teatrze gra, to wasza sprawa i osób zainteresowanych. W związku z tym przyjmijcie, Otocki, do wiadomości, że Partia, tępiąc gdzie należy i kiedy należy przejawy sobiepaństwa, tępi także objawy nadgorliwości, która bardzo często bywa tylko drugą stroną postawy oportunistycznej.
/W jednym z brulionów, przy szkicu tego dialogu, notatka z ubiegłego roku: nieoczekiwana reakcja Otockiego: "Oczywiście!"/
OTOCKI /całkiem spokojnie, nawet z akcentem pewnej stanowczości/: Wybaczcie, towarzyszu Raszewski, ale zaszło pewne nieporozumienie.
RASZEWSKI: Jakie nieporozumienie? Tyle rozeznania chyba macie, żeby zdawać sobie sprawę, do kogo i co mówicie?
OTOCKI: Owszem, towarzyszu Raszewski, mam tyle rozeznania. Niestety, nie daliście mi przyjść do słowa, abym mógł wam wyjaśnić, że zadzwoniłem do was, może rzeczywiście niepotrzebnie, ale w najlepszych intencjach, i to w intencjach, pozwolę sobie z całym naciskiem stwierdzić, nie mających nic wspólnego z jakąkolkwiek oficjalnością. Orientując się bowiem w waszych przyjacielskich stosunkach z rodziną pani Panek, z jej ojcem przede wszystkim, oraz uwzględniając fakt, że znacie Monikę wiele lat, prawie od dziecka...
RASZEWSKI: Więc?
OTOCKI: To wszystko, towarzyszu Raszewski.
Sprzeczne uczucia Raszewskiego: oczywiście domyślił się aluzji Otockiego do stosunków z Moniką /skąd ten gnój wie?/ i chętnie by go z miejsca wykończył, lecz z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że rozegrawszy w ten sposób całą historię miałby w Otockim nie tyle groźnego, ile uprzykrzonego wroga, poza tym trochę mu zaimponowała zręczność, z jaką dyrektor Teatru Stołecznego odwrócił sytuację na swoją korzyść.
RASZEWSKI: No tak! Przyznaję wam rację, towarzyszu Otocki, rzeczywiście zaszło nieporozumienie, ale to trochę i wasza wina, bo trzeba było sprawę od razu jasno postawić i zacząć od tego, na czym wy skończyliście. Nie jestem Duchem Świętym, towarzyszu Otocki, żeby domyślać się waszych intencji. A poza tym... słyszycie mnie?
OTOCKI: Bardzo dobrze, towarzyszu Raszewski.
RASZEWSKI: Moim zdaniem, mówię to oczywiście prywatnie, miła Monika trochę się pozłości, to jasne, ale ponieważ mam ją za rozsądną dziewczynę, chyba jednak zrozumie, że rola lady Mackbeth jeszcze nie dla niej, nie na tym etapie, chociaż skądinąd na pewno nie jest pozbawiona zdolności.
OTOCKI: Nikt jej talentu nie odmawia, towarzyszu Raszewski.
RASZEWSKI: Zresztą, o ile sobie przypominam, coś w tym rodzaju mówiłem do was wczoraj. Ale jeżeliście się do mnie zwrócili jako do przyjaciela rodziny, to o jedno bym was prosił, towarzyszu Otocki. Dzisiaj jest ślub Moniki, wstrzymajcie się z zakomunikowaniem jej waszej decyzji do... powiedzmy, do poniedziałku. Po co psuć dziewczynie humor w tak uroczystym dniu?
OTOCKI: Jasne, towarzyszu Raszewski, sam to wziąłem pod uwagę.
RASZEWSKI: To świetnie!
I już chce w tym momencie zaprosić Otockiego do siebie na przyszły piątek /będzie to samo towarzystwo, co wczoraj/, gdy się natychmiast reflektuje, że taki pośpiech byłby z jego strony poważnym błędem, wystarczy, jeśli Otocki otrzyma podobne zaproszenie za tydzień, nawet lepiej: za dwa albo trzy tygodnie, słabych ludzi nie należy rozpieszczać.
Po śniadaniu nieco późniejszym niż zwykle Adam Nagórski wraca do łóżka i czyta zaczętą przed paroma tygodniami Mszę za poetę.
Umarł na zawał serca, w Londynie, w lutym 1969 roku. Polskę opuścił w pamiętnym wrześniu, więc w ciemnej i głębokiej prehistorii, z pewnością nie zdając sobie wówczas sprawy, że nigdy do ojczyzny nie powróci, trzydzieści lat przeżył na emigracji, wielokrotnie, jakby w nieustannym poszukiwaniu domu, zmieniał miejsca pobytu, kraje i miasta, najpierw był we Francji i krótko w Portugalii, potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych, ale po iluś latach powrócił do starej Europy, mieszkał w Paryżu i w Rzymie, później przeniósł się do Anglii i jeszcze raz do Paryża, aż wreszcie śmierć dosięgła go w londyńskim szpitalu. Gdyby żył, obchodziłby za pół roku, w sierpniu, swoje siedemdziesięciopięciolecie.
12 marca w ostatniej niemal chwili dowiedziałem się, że msza za duszę Kazimierza Wierzyńskiego zostanie odprawiona o pół do szóstej wieczorem, w kościele Wizytek. Już na wiele dni przed tym słyszałem, że nekrolog z zapowiedzią nabożeństwa, złożony przez przyjaciół zmarłego w Życiu Warszawy, usunęła cenzura, później powiedziano mi, że zabroniono również rozlepienia na kościele żałobnej klepsydry.
Było jeszcze jasno, kiedy wychodziłem z domu. Dzień był słoneczny i bezwietrzny, lecz nie czuło się w powietrzu przedwiośnia, wilgotny zamróz ciągnął od chodników i asfaltu jezdni, na skwerach przy Krakowskim Przedmieściu leżały płachetki sczerniałego śniegu. Dwa lata temu, też z początkiem wiosny, w Paryżu była już wiosna, kapryśna wprawdzie i zmienna, z częstymi deszczami i dokuczliwie wietrzna, lecz jednak wiosna, nie pamiętam, czy kasztany na bulwarach i nad Sekwaną już się zazieleniły, chyba ledwo, ledwo, pamiętam za to dobrze, że chodziło się w lekkich płaszczach i można było przesiadywać na tarasach kawiarń, w godzinach południowych słońce przygrzewało bardzo mocno.
W pierwszym tygodniu tego marca odbywało się w Paryżu coś w rodzaju sympozjonu poświęconego przekładom polskiej poezji, przedsięwzięcie zorganizowane przez trzy wydawnictwa: paryskie, zachodnio-niemieckie i amerykańskie, które wydały antologie polskiej poezji lub tomiki kilku poetów współczesnych. Impreza wypadła bardzo kameralnie, wiedziało o niej tylko nieliczne grono wtajemniczonych, kilku zaproszonych francuskich krytyków, kilku tłumaczy polskiej poezji, wśród nich jeden szczególnie zasłużony: Carl Dedecius z Frankfurtu nad Menem, nie było telewizyjnych kamer, nawet żaden fotograf się nie zjawił, nikogo z przybyłych nie proszono o wywiady, październikowa moda na Polskę i polskich intelektualistów i pisarzy już przeminęła, ludzi, którzy korzystają z wolności, nie interesują ci, którzy muszą egzystować bez niej, tylko bunt ich zaciekawia i ekscytuje, a na to efektowne dla widzów widowisko niewolnicy nie zawsze mogą sobie pozwolić, przegrani nie mają szans, klęski posiadają zazwyczaj charakter prowincjonalny, zaściankowy, więc też i prasa francuska prawie całkowicie przemilczała to pierwsze bodaj po wojnie spotkanie poetów, należących do jednej literatury, lecz w ciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu sztucznie rozdzielanych, a nieraz dobrowolnie dzielących siebie na tych, którzy żyją w kraju i tych, którzy wybrali emigrację. Więc z Polski przyjechali Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Przyboś, Adam Ważyk, Artur Międzyrzecki i tłumacz, Jerzy Lisowski, z Niemiec Zachodnich, gdzie akurat przebywał na stypendium, przyleciał Witold Wirpsza, Zbigniew Herbert przyjeżdżać nie musiał, ponieważ w Paryżu mieszkał był od wielu miesięcy, Jan Brzękowski od wielu lat, natomiast z Barclay przyjechał Czesław Miłosz, a z Rzymu Kazimierz Wierzyński, obaj z żonami, Aleksandra Watta, niestety, nie było, jeszcze w grudniu, poszukując ciepła dla swego zniszczonego zdrowia, wyjechał na Majorkę.
Konferencje z referatami poświęconymi przede wszystkim trudnej sztuce poetyckich przekładów odbywały się w godzinach popołudniowych, w małej auli w solidnym i ciężkim gmachu, na wprost kościoła St. Germain des Près. W Paryżu, o każdej porze roku, a także dnia i nocy, nietrudno spotkać Polaka, szczególnie na St. Germain, wówczas jednak, w ciągu owych kilku dni marcowych, zagęszczenie polskości w tej dzielnicy było wyjątkowe, mały odcinek bulwaru z narożnym, jarmarcznym "Drug Story" i Lippem, a z "Deux Magots" i z "Café Flore" po stronie przeciwnej, ten zawsze gwarny i zatłoczony deptak interesów, przeróżnych snobizmów oraz płatnej, głodnej miłości sprawiał wrażenie jakby na skutek magicznych ruchów pałeczki Prospera, który stał się polskim patriotą, wielojęzyczny tłum Francuzów, Niemców, Anglików, Amerykanów i Włochów nagle zastygł, a wszelki ruch życia, mowa i widzenie pozostawione zostały jedynie polskim poetom, nadmiernie wśród tego powszechnego wyciszenia i bezruchu hałaśliwym i ożywionym, wysokie niebo — słoneczne, chmurne lub rozgwieżdżone — było zawsze niebem paryskim, kamienice połyskujące świeżą białością były kamienicami paryskimi, paryskie były tarasy kawiarń, autobusy, światło sygnalizacyjne, neony, afisze, kasztany i dalekie perspektywy, wszystko dokoła było Paryżem, przecież na tym skrawku wielkiego miasta, jakby na dalekiej i obcej wyspie, istnieli ci jedynie, których tchnienie różdżki starego czarodzieja przywiodło z różnych wprawdzie stron świata, lecz dzięki innym, prastarym, w głąb wieków sięgającym czarom przyprowadzało zawsze spomiędzy żywiołów polskiej mowy.
Już czwarty miesiąc byłem w Paryżu, mieszkałem koło Odeonu, w skromnym, lecz czystym i wygodnym hoteliku, w którym teraz zatrzymać się mieli również Miłoszowie. Dla poetów z Polski gospodarze na czas trwania konferencji zarezerwowali pokoje w drogich hotelach na bulwarze Raspail i pobliskiej ulicy Montalambert. Wierzyńscy też tam mieszkali.
Przyleciałem do Paryża w ulewny deszcz, w połowie listopada, samolotem z Monachium, po dwóch tygodniach podróżowania z wieczorami autorskimi po Niemieckiej Republice Federalnej. Przyjechałem zmęczony i chory na Polskę. Nie da się ukryć, że ilekroć z kraju wyjeżdżam, choruję na Polskę. W domu też jestem chory na Polskę, jest to schorzenie chroniczne i jak się wydaje nieuleczalne, choć tak, jak na katar, rzadko się na nie umiera. Zdawałoby się, że wyjazd, zmiana otoczenia, zmiana ludzi, pejzażu i drobnych, codziennych obyczajów, właściwie zmiana wszystkiego, a więc nowe wrażenia, nowe bodźce, przeżycia i nawyki powinny przynieść odprężenie i ulgę w dolegliwościach tego chorowania na własną ojczyznę. Owszem, tak się właśnie zawsze łudzę, gdy podróż mam przed sobą. I rzeczywiście, kiedy samolot lekko się odrywa od startowego pola na Okęciu i coraz wyżej poczyna się wznosić, aby zatoczywszy ogromny łuk nad miastem wspiąć się ponad pułap chmur i w nasłonecznionej, pustej przestrzeni rozwinąć szybkość, która podróżnym, zamkniętym w długim pudle, wydaje się bezruchem — ależ tak! to jest ulga, ogromna ulga, rodzaj tępego odprężenia, kiedy po uśmierzającym zastrzyku lub lekarstwie szarpiący ból powoli zanika. W tym rozpędzonym zawieszeniu jest coś z intermezza, które z płochą zuchwałością odrywa się od akcji widowiska i sprawia, że przeszłość pozostawiona daleko w dole, na ziemi, nagle wyparowuje, jak woda wylana na rozpaloną blachę, a przyszłość, z którą mamy nawiązać za kilka godzin kontakt, jeszcze nie podjęła natarczywego ataku. Lecz potem, po pierwszych kwadransach podniecenia, towarzyszących powrotowi na ziemię, potem, gdy się zostawia w pokoju hotelowym nierozpakowane walizki i w pośpiechu wybiega się na miasto, aby spotkać dawno niewidzianych przyjaciół, potem wszystko wraca. Trudno, nie ma na to rady — nie istnieje na tę chorobę lekarstwo skuteczne, a jeżeli istnieje, ja go nie znam. Chorowałem zatem na Polskę wówczas, w Paryżu, prawidłowo i nie bez pewnej zawodowej rutyny, a kiedy ojczyzna, jak stary orzeł, rozpościerający na nagiej skale znużone skrzydła do lotu, ciężko się niekiedy ode mnie odrywała, chorowałem na siebie, co nie znaczy, aby złośliwe wirusy podtrzymujące schorzenie prywatne nie zatruwały infekcji publicznej.
O polskiej imprezie poetyckiej, zapowiedzianej na początek marca, wiedziałem kilka tygodni przedtem i myślałem o niej ze skłóconymi uczuciami, co się też wydaje odruchem jak najbardziej prawidłowym, ponieważ stan wszelkiej niedyspozycji duchowej na tym między innymi polega, iż myśli i uczucia chorego rzadko osiągają klarowną krystalizację, niespokojne sprzeczności są ich udziałem, nieustanne ścieranie się przeciwieństw, ciemny dialog rozlicznych pytań i wielorakich, dalekich od jednoznaczności odpowiedzi. W tym wypadku cieszyłem się, że spotkam wielu przyjaciół, cieszyłem się przede wszystkim na przyjazd Miłoszów, których ostatni raz widziałem przed siedmioma laty, gdy jeszcze mieszkali w Montgeron, pod Paryżem. Lecz równocześnie do tych szczerze radosnych uczuć wślizgiwał się lęk, że na przeciąg wielu dni zagęści się dokoła mnie polskość, zarówno ta w kraju, jak i tamta druga: emigracyjna, i owa zagęszczona miazga natarczywie mnie oblegnie, zaatakuje, przyprze i przydusi, a przecież mdły lęk mi podszeptywał: już i tak, sam na sam ze sobą, jestem dostatecznie chory i z wystarczająco uwierającym garbem chodzę, potrzebne mi jeszcze tu, w Paryżu, te wszystkie aż nadto dobrze znane rozmowy, nieuchronnie wciągające uczestników w grzęzawisko lepkiej bezsilności, te wieczne polskie udręczone bełkoty i stękania, po których, jak po przepiciu, pusto w głowie, sucho w gardle i ciało staje się ciężkie jak kłoda, po co się mam dobrowolnie rozjątrzać i oczadzać, teraz zwłaszcza, gdy po przerwie bardzo długiej zacząłem pisać i miałem już parę opowiadań prawie gotowych i pełno pomysłów nowych, za miesiąc, najdalej dwa wrócę do Warszawy i będę się opychać Polską aż do mdłości, więc po co mi to wszystko?
W przeddzień konferencji, wieczorem ostatniego lutego, przedstawicielka amerykańskiego wydawnictwa urządzała u siebie w hotelu, bodaj przy ulicy des Rennes, powitalny coctail. Zaproszenie otrzymałem, pójść? nie pójść? nie pójść? a może pójść? Wiele razy z wiadomych powodów zmieniałem decyzję, pisanie poczęło mi się chwiać, pamiętam dobrze: pogoda tego ostatniego lutego była okropna, deszcz i wichura, ostatecznie podły czas dorzucony do wszystkich wątpliwości i oporów przeważył, zbuntowałem się przeciw współuczestniczeniu i zagęszczaniu polskości, wypiąłem się na przyjaciół-rodaków, nie poszedłem na amerykański coctail. Wkrótce jednak głód począł mnie ssać, w hotelu nie miałem nic prócz koniaku, wypiłem dwa małe, żeby się wewnętrznie rozgrzać i poszedłem na ulicę Saint Sulpice, najbliższą, gdzie mogłem kupić coś do jedzenia, w znajomej garmażerii kupiłem trochę zimnej cielęciny i ozora, mały camembert i garstkę ciemnych oliwek, w piekarni obok chleb, a naprzeciwko butelkę beaujolais, w drodze powrotnej zaopatrzyłem się w paczkę gauloisów oraz w ostatnie wydanie Le Monde, ledwo się jednak znalazłem z powrotem u siebie i rozłożywszy zakupy na chwiejnym stoliku wciśniętym pomiędzy szafę i żółtą plastikową kotarę osłaniającą umywalkę i bidet — żal na mnie spadł, że nie jestem z przyjaciółmi i jestem sam, tak nieodwracalnie i całkowicie sam, jak tylko w obcym mieście musi się człowiek niekiedy czuć, zatem sam, beznadziejnie sam, podczas, gdy oni wszyscy, przybysze i miejscowi, zagrzewają sobie teraz serca w atmosferze przyjaźni, śmieją się, żartują i są przyjemnie podnieceni, wiedziałem, że jest za późno na zmianę decyzji, zresztą nawet gdybym się zdobył na jakieś sensowne usprawiedliwienie spóźnienia — brakło mi sił, aby raz wyjść na dwór, jedzenie przestało mi smakować, choć nadal byłem bardzo głodny, więc żeby się wymknąć samemu sobie i oderwać od żalu i samotności piłem chłodne czerwone wino w tempie szybszym aniżeli je pić należało, butelka nie była jeszcze opróżniona, kiedy poczułem, że jestem prawie pijany, ponieważ chciałem być pijany, na stoliku, w przetłuszczonych papierach leżało niechlujnie rozgrzebane jedzenie, machinalnie jadłem słone, mocno przywędzone oliwki, patrzyłem w okno siekane w poblasku ulicznej latarni ukośnym deszczem, potem wypiłem ostatnią szklankę wina i wstałem, żeby przynieść z szafy koniak, zostało go tyle, co na szerokość dłoni, więc piłem ten koniak z metalowego kieliszka należącego do innej butelki, mniejszej, nie myślałem już o niczym, nie czułem ani żalu do osamotnienia, jak diabeł święconą wodą zalałem wszystkie choroby, a ponieważ bez nich nie miałem nic do roboty — poszedłem spać.
Nazajutrz rano bolała mnie głowa i bez smaku piłem cienką café au lait, którą przynoszono mi codziennie o ósmej wraz z bułką, czterema kulkami masła i porcją pomarańczowego dżemu. Deszcz nie padał, świeciło słońce, trotuary na wąskiej uliczce Casimire Delavigne były białe, czysto wymyte, poranne powietrze przejrzyste, lecz ostry chłód wtargnął do pokoju, gdy otworzyłem okno. Po pierwszym papierosie, który mi też nie smakował, przejrzałem wczorajszy Monde, potem poszedłem pod prysznic w przylegającej do pokoju i wyłożonej kafelkami kabinie, ale wcale mnie ten prysznic nie pokrzepił, ubierałem się powoli i niemrawo, i starałem się myśleć o opowiadaniu, które miało się nazywać Dużo piasku i mało, chciałem akcję tego opowiadania umieścić współcześnie w Paryżu, lecz prawdziwy dramat bohatera, którego nazwałem Kolendą wydarzył się bardzo dawno, jeszcze w hitlerowskim obozie, gdy ów Kolenda był bardzo młodym chłopcem, chodziłem z tą historią od paru tygodni, od kiedy mi ją któregoś popołudnia, przy cassis w "La Reine Pedauque", w pobliżu dworca St. Lazare, opowiedział Zygmunt H., to, co teraz chciałem opisać, przydarzyło się w obozie w Dachau znajomemu Zygmunta, zecerowi z Polski, od wielu lat zamieszkałemu w Paryżu, więc ubierając się myślałem o tym opowiadaniu, lecz nie potrafiłem myśleć obrazami i dialogami, a kiedy uprzątnąłem ze stolika resztki wczorajszej kolacji i otworzyłem brulion z notatkami, też byłem pusty i to w sposób szczególnie dokuczliwy, kiedy pustka pozostając pustką chwieje się i faluje, bardzo chciałem, żeby ktoś do mnie zadzwonił, potem, skoro nie dzwonił nikt, zacząłem się zastanawiać, do kogo z przyjaciół mógłbym się odezwać, aż wreszcie musiałem skapitulować, ponieważ nie mogłem dłużej przed samym sobą ukrywać, że od paru godzin, od momentu przebudzenia, tylko skórą myślałem o zmęczeniu, opowiadaniu, telefonach i innych stu rzeczach, w rzeczywistości myślałem o wczorajszym coctailu, a jeszcze natarczywiej o popołudniu dzisiejszym i inauguracyjnym posiedzeniu konferencji.
Wychodziłem zwykle z hotelu koło południa, akurat, żeby przeczytać w kawiarni prasę i zdążyć na wczesne śniadanie, teraz było zaledwie pół do jedenastej, lecz gdy mi przyszło do głowy, że podwójne campari z wodą sodową, kawałkiem cytryny oraz paroma kostkami lodu uśmierzy moją rozkołysaną pustkę, postanowiłem wyjść natychmiast. Na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że mogę myśleć obrazami oraz dialogami, wsunąłem do marynarki podręczny notes, luty, który się właśnie skończył, był dla mnie dobrym miesiącem mimo pewnych, dość powikłanych kłopotów finansowych i jeszcze bardziej zagmatwanych spraw filmowych, w które się wplątałem lekkomyślnie, jak w dwuznaczną miłostkę, chodziłem po Paryżu lekki, odmłodzony i nieomal szczęśliwy, obrazy sytuacyjne oraz dialogi żyły we mnie nawet w okolicznościach mało przychylnych skupieniu, niepotrzebne mi było skupienie, moje oczy były wyostrzone, słuch i węch szczególnie wrażliwe, wypełniał mnie zdrowy głód zwierzęcia, które wie, że się zaraz nasyci, moim pokarmem, mięsem dla mnie mogło być wszystko, kształty, ruchy, dźwięki i kolory dostarczały mi obfitych pokarmów, pożerałem je i nadal byłem głodny. Miałby się więc teraz skończyć ów stan czujnej gotowości, teraz, gdy tak wielu nagromadzonych planów i zamysłów nie zdążyłem jeszcze zrealizować, miałyżby wyschnąć nagle moje oczy i mój słuch zesztywnieć? Całe moje życie, od kiedy zacząłem istnieć świadomie, było złożone z zamierzeń i odroczeń. Lecz ilekroć umierałem, traciłem wszelką nadzieję, że się przebudzę, natomiast, gdy ocknienie przychodziło, zawsze w jego ożywczym oddechu czaił się strach, że ta kondycja będzie krótkotrwała i jeden nieuważny krok, nieopatrznie ślepy gest z powrotem mnie cofną w martwą ciemność.
Przed wyjściem zapaliłem światło nad umywalką i pod zimnym strumieniem myłem ręce, żeby z nich spłukać spocenie, myłem je dość długo, pochyliwszy głowę, aby się nie spotkać w lustrze ze swoją twarzą, w obawie, że gdy ją ujrzę — zobaczę nagie świadectwo nadciągającej klęski. Potem, także nazbyt długo i plecami odwrócony do lustra wycierałem dłonie zaczerwienione od chłodnej wody, wreszcie odłożyłem ręcznik, gdzie należało, światło zgasiłem i od razu sobie uświadomiłem, że końce palców znów mi wilgotnieją, nie czułem się zresztą źle, czułem się nijako, trochę tak, jakbym wpadł w szybki wir obrotowych drzwi i nagle z nich wyskoczył. Jeszcze się chwilę zastanawiałem, czy mam przy sobie wszystko, co mi jest przy wyjściu na miasto potrzebne, a gdy stwierdziłem, że tak, otworzyłem okno, aby pod moją nieobecność pokój, przesycony dymem papierosów, możliwie długo się wietrzył, włożyłem płaszcz i już miałem wyjść na korytarz, gdy do moich drzwi mocno zastukano, byłem tuż przy nich, więc je od razu otworzyłem: przede mną, nie dalej niż na wyciągnięcie dłoni, stali Janka i Czesław. Wśród radosnych okrzyków powitania i w ramionach ich obojga, wzruszony i uszczęśliwiony, nawet nie zdążyłem przezornie pomyśleć, że jak mucha w pajęczą sieć — wpadłem w ramiona Polski.
Mijając pomnik Mickiewicza sprawdziłem godzinę, dochodziła piąta, miałem więc dość czasu, żeby zaraz za pomnikiem skręcić na lewo i wstąpić do winiarni Hopfera, tuż przy kościele Bernardynów. Niegdyś, w wieku dziewiętnastym, znajdował się w tym miejscu popularny w dzielnicy handel wina i delikatesów Karola Hopfera, związany z osobą Bolesława Prusa i z Lalką, natomiast w latach pięćdziesiątych, po odbudowaniu Krakowskiego Przedmieścia, stary Hopfer, nazywany wówczas "Dziekanką", był jedną z pierwszych winiarni powojennej Warszawy, chętnie odwiedzaną przez pisarzy i artystów. Z biegiem lat winiarnia poczęła zmieniać charakter i podobnie jak Fukier na rynku Starego Miasta, stała się lokalem prawie wyłącznie młodzieżowym. Jest to bardzo szczupłe i ubogie pomieszczenie, bez żadnego zaplecza, z trzema, ciasno zastawionymi stołami, z kominkiem spełniającym rolę wyłącznie dekoracyjną i z kontuarem, za którym wzdłuż całej ściany i na części ściany poprzecznej piętrzą się aż pod wysoki strop półki, wypełnione butelkami win importowanych z Jugosławii, Węgier i Bułgarii, czasem przychodzą nieduże transporty win algierskich i greckich. Przez drobne, okratowane okienko dociera do środka światło dzienne, półmrok więc tu zazwyczaj panuje, a ciasno jest okropnie, ponieważ duże tekturowe skrzynie z butelkami jeszcze nie wypakowanymi lub pustymi, których w porę nie zabrano, zwalone jedna na drugą, tarasują zazwyczaj dostęp do głębokiego okiennego parapetu, zacieśniając używalną powierzchnię lokalu do owych trzech stołów, ławy za nimi, kilku taboretów ustawionych przy kominku i miejsc stojących przy kontuarze. Właśnie przy kontuarze udało mi się znaleźć wolne miejsce, gdy wszedłem do Hopfera. W pierwszej chwili, na widok ciżby wypełniającej lokal siny od dymu i przesycony kwaśnym odorem tanich win, chciałem się cofnąć, lecz nim zdążyłem to uczynić, akurat dwóch długowłosych chłopców odeszło od kontuaru, więc się przecisnąłem ku zwolnionemu miejscu w głębi, w pobliżu kominka, i zamówiłem jugosłowiański riesling.
Dopiero, gdy zdjąłem futrzaną czapkę i rozpiąłem kożuch, rozejrzałem się po wnętrzu. Przed iluś laty, jeszcze w czasach, kiedy kierownikiem winiarni był stary warszawski kiper, nieżyjący już pan K., często i o różnych porach do Hopfera zachodziłem, był to chyba jeden z najprzyjemniejszych warszawskich lokali, gdzie prawie zawsze można było spotkać znajomych, a jeśli się miało ochotę i towarzystwo: spędzić wiele godzin przy butelce bikavéra albo egri burgundi. Później, gdy lokal stawał się coraz bardziej zatłoczony i młodzież akademicka oraz z pobliskich szkół artystycznych, z Akademii Sztuk Pięknych i z sąsiadującej z Hopferem bursy dla słuchaczy Wyższej Szkoły Teatralnej, tzw. Dziekanki, poczęła wypierać powoli, lecz systematycznie "starych" — zachodziłem coraz rzadziej, aż wreszcie wcale. Teraz, gdy tu przyszedłem po raz pierwszy od dobrych kilku lat, nie musiałem się długo rozglądać po otoczeniu, aby stwierdzić, że jestem w lokalu jedynym człowiekiem leciwym. Dokoła, na ławie otaczającej stoły, na podostawianych stołkach, przy kominku, wokół kontuaru i w cieniu spiętrzonych pod oknem skrzyń, a także na ciasnej, wolnej przestrzeni po środku tłoczyli się sami młodzi, chłopcy przeważnie, rozgrzani i hałaśliwi, brzydcy, nijacy i ładni, ubrani niedbale, ubogo i kolorowo, z baczkami i bez, schludni i rozkudłani, niektórzy jeszcze trzeźwi, w większości podpici i pijani, ale wszyscy młodzi, nieprzyzwoicie młodzi, dwudziestoletni i ta młodość, chociaż z pewnością już u nie jednego dotkliwie nadszarpnięta, biła jak oślepiający blask z ich zaczerwienionych i spoconych twarzy, i z ich zdrowych młodych ciał, z młodych ruchów i z młodych głosów, i ja ze swoją sześćdziesiątką w skórze, we włosach, w paznokciach i w sztucznych zębach, musiałem się wstydzić swego więdnącego ciała, byłem tu cieleśnie obcy i niepotrzebny, jakby z innego, piwnicznego świata, gdzie obowiązują całkiem odmienne reguły współżycia i obyczaje, choć równocześnie zdawałem sobie sprawę, że wielu spośród tych chłopców należy do moich czytelników, a — być może — nie jeden z nich lubi moje książki, i czułby się zaszczycony, a także onieśmielony, gdyby miał okazję osobiście mnie poznać.
Riesling był cienki i kwaśny, ale bardzo zimny, wypiłem go szybko, już się więcej nie rozglądałem, zamówiłem drugi kieliszek i stałem, oparty łokciem o kontuar, wpatrzony nienaturalnie usztywnionymi oczami w jego gładką powierzchnię, wilgotną po lewej stronie od rozlanego wina, ciężką kryształową popielniczkę wypełniały po brzegi niedopałki, ruch przy drzwiach zagęszczał się, ciągle ktoś wchodził i wychodził, wiedziałem, że do rozpoczęcia mszy wciąż mam dużo czasu, lecz na wszelki wypadek sprawdziłem, okazało się, że jestem u Hopfera nie dłużej niż dwie, trzy minuty, a mnie się zdawało, że stoję przy kontuarze już od bardzo dawna, przypomniało mi się krótko i mgliście śniadanie z M-ami, zaraz po ich przyjeździe, jedliśmy śniadanie na St. Germain, w restauracji obok Lippa, przyszedł potem Konstanty J., a jeszcze potem przed otwarciem konferencji, piliśmy kawę na rogu ulicy Bonaparte, w bistro, które wieczorami było bistrem kurewskim, ale tylko wieczorami, za dnia było to normalne bistro z normalną klientelą z dzielnicy, tyle że w kamienicy prawie historycznej, bo w tym domu, na ostatnim piętrze, może nawet szóstym piętrze mieszkał w latach wojny algierskiej Sartre i tam właśnie, o ile dobrze pamiętam, Oasi podłożyli bombę, która pod nieobecność gospodarza zniszczyła część mieszkania, to było bardzo dawno, lecz gdy mówię: bardzo dawno — niewiele to mówi, nieomal wszystko, co było, wydaje mi się że było dawno, ogromne przestrzenie czasu tak żmudnie, kiedy trwają tu i teraz, odmierzane minutami i godzinami, wciąż się ode mnie oddalają z wzrastającą szybkością i w miarę, jak się powiększa dystans między nimi a mną, kształty niegdyś żywe powoli się zamazują, głosy słabną i zanikają, gesty trwają tylko w mglistym zawieszeniu, aż przychodzi moment, nigdy w porę zauważony, gdy mroczne cienie, dokonawszy wśród owych oddalających się obszarów zniszczeń niejako wstępnych, nagle się nasilają i gęstnieją, i wówczas w mrok martwej pamięci stacza się wszystko, co niegdyś było życiem, już od dawna wiem, że nie tylko śmierć grozi człowiekowi zagładą ostateczną, obumieramy również za życia, stale i codziennie, ponieważ stale i codziennie umiera w nas przeszłość, i od tej nieustannej śmierci też nie ma ratunku, tylko drugi człowiek, jeśli w jego pamięci przeszłość jeszcze żyje, może dopomóc, samotnymi siłami niepodobna martwiejącej pamięci ożywić, gdyby, na przykład, stał obok mnie przy kontuarze Czesław, z pewnością przypomniałby mi ze szczegółami, co się działo na otwarciu tamtej sprzed dwóch lat konferencji poetów, był wówczas szczególnie wygłodniały, wszystkiego co polskie spragniony, więc skoro się znalazł na paryskim bruku — rzucił się w polskość z rozpędem i zachłannie całym sobą, potem przez wszystkie dni następne, dopóki przybysze z kraju nie opuścili Paryża, pławił się w tym zagęszczonym, narodowym żywiole, a tak! on by na pewno dużo pamiętał, ale byłem sam, po obu moich stronach i za mną, w grupkach kilkuosobowych tłoczyli się, hałasowali i zalewali się winem młodzi chłopcy urodzeni w Polsce powojennej, więc myślałem, ilu spośród tych dwudziestolatków wie, kim są Wierzyński, Lechoń i Watt, i Miłosz i Gombrowicz, Jerzy Stempowski, Józef Czapski, Herling Grudziński i wielu, wielu innych, od lat nieobecnych w kraju, wymazanych za życia i przemilczanych po śmierci, a gdy się przytrafi, że wymienianych, to tylko w kontekście inwektyw, oskarżeń i pogardy, więc jeśli nawet, myślałem dalej, niektórym coś niecoś mówią te nazwiska, czy zdają sobie sprawę, ile już stracili i jak wiele jeszcze utracą, nie mogąc dotrzeć do ich książek, ile tracą wszyscy, gdy korzyść osiąga ten jedynie, komu zależy, aby nasz kraj był nijaki i mdły, a przede wszystkim posłuszny?
Wtedy, w te przedwiosenne dni marcowe w Paryżu, kiedy czterodniowa sesja została już zamknięta, pamiętam: była niedziela, jedliśmy śniadanie z Witkiem W. w tej samej restauracji "La Porte St. Germain" w której byłem z M-ami, a ponieważ to była niedziela, tłok był większy aniżeli w dni powszednie, przyszliśmy jednak dość wcześnie, aby znaleźć wolne miejsce na oszklonej werandzie, głodni i ożywieni, bo po raz pierwszy znaleźliśmy się razem poza krajem, trochę pokpiwaliśmy z egzotyki tego śniadania, a nade wszystko ze znakomitych, zamrożonych ostryg popijanych lekkim muscadet, Witek był w bardzo dobrej formie, opowiadał o swoich ostatnich niemieckich sukcesach, prelekcjach, przekładach i rozlicznych kontaktach osobistych, wygrzewał się w tym powodzeniu jak stary kocur w słońcu, miał na sobie nowe solidne ubranie i olśniewającą białą koszulę, od kiedy go znam, a przyjaźnimy się ponad dwadzieścia lat, po raz pierwszy nie miał kłopotów finansowych, Maryli i dzieciom w kraju też się nienajgorzej wiodło, więc w związku z tą łaskawością losu snuł jak najlepsze perspektywy na przyszłość, gładził z lubością swoją wspaniałą brahmsowską brodę, puszył się z wzruszającą życzliwością dla samego siebie i bliźnich, i gdy łykał ostrygi przesycone słonym i rześkim zapachem morza, mrużąc lubieżnie oczy i łakomie rozchylając wilgotne wargi — mnie także było dobrze, bo go bardzo lubię i jego zadowolenie działało na mnie jeszcze lepiej od muscadetu. Po śniadaniu wstąpiliśmy na chwilę do mnie, do hotelu i na piątą poszliśmy piechotą na wyspę św. Ludwika, właściciele wydawnictwa oraz księgarni "Libella", Romanowiczowie, urządzali w swojej salce wystawowej przy ulicy St. Louis popołudniowy coctail, a ponieważ "galerie" jest więcej niż skromnym pomieszczeniem, wielu obecnych, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, wychodziło na dwór, długa i wąska uliczka z kamieniczkami pamiętającymi sylwetki polskich emigrantów, zdążających niegdyś do pobliskiego Hotelu Lambert, była w to niedzielne popołudnie wyludniona i wyciszona, Polacy, gdy się w większej grupie znajdą za granicą, stają się bardzo hałaśliwi i pokrzykują do siebie, jakby się pogubili w lesie, więc Polska znów, jak w głębinach ubiegłego stulecia, zagęściła się na tym skrawku wyspy polskością, Mickiewicz, Słowacki i Chopin, a także Norwid i wielu, wielu innych często z pewnością tędy przechodzili, nikt chyba jednak teraz o nich nie myślał, choć któż to może wiedzieć, czy myślał o nich ktoś czy nie? później, gdy zmierzch przesycony wilgotną mgiełką począł zapadać i wszystka wódka była wypita i kanapki zjedzone, ci, którzy pozostali do końca i nigdzie się nie śpieszyli, poszli w górę ulicy St. Louis, swobodnie obejmując w swoje posiadanie oba trotuary oraz jezdnię, szukaliśmy restauracji, gdzie moglibyśmy coś zjeść, musiała to być restauracja tania, przybysze z Polski mieli bardzo ograniczone dewizy, wreszcie po przestudiowaniu kilku menu wywieszonych na zewnątrz lokali znaleźliśmy odpowiedni, gdzieś na rogu, chyba na quais d’Orleans, było nas jednak zbyt wielu, żebyśmy się mogli pomieścić razem, wynikło więc dużo zamętu i wiadomej polskiej wrzawy, na koniec w sześcioro: Miłoszowie, Adam Ważyk, Olga Wirska, Janek Lebensztein i ja umieściliśmy się przy małym stoliku pod oknem, na obiad było jeszcze trochę za wcześnie, więc zamówiliśmy parę karafek czerwonego wina, noc się tymczasem stała, na wybrzeżu zapaliły się gazowe latarnie, jedna zaraz za naszym oknem, i wówczas, gdy tak ciasno stłoczeni siedzieliśmy i popijaliśmy wino, zaczęło się dziać coś z teatru i także trochę ze snu: tuż za szybą, w poblasku latarni i z mgły, która nad rzeką i na wybrzeżu zdążyła zgęstnieć, wyłaniały się, wolno przechodziły i jak cienie znów w mgle znikały pary przed chwilą zagubionych: Wierzyński z Iwaszkiewiczem, Przyboś i Brzękowski, Józef Czapski z Arturem, Herbert i Maciek Morawski, a równocześnie z tym korowodem, jak w szopce albo w staroświeckim polonezie, przesuwającym się w świetle i we mgle, więc trochę nierealnie, coraz ktoś nowy, też spośród tych pogubionych w zamęcie, wpadał do restauracji, rozglądał się po sali i wybiegał na ulicę, dokończyłem drugi riesling nieomal czując na wargach smak tamtego wina czerwonego, zapłaciłem i wyszedłem na dwór, i na przełaj przecinając placyk na tyłach skweru wokół pomnika Mickiewicza, aby z powrotem znaleźć się na Krakowskim Przedmieściu, szedłem równocześnie tym samym Krakowskim Przedmieściem, lecz w kierunku przeciwnym do obecnego, więc mijając pałac Rady Ministrów z czterema lwami u zjazdu na rozległy dziedziniec i z konnym posągiem księcia Poniatowskiego ustylizowanego przez Thornwaldsena na Rzymianina, także szedłem w kierunku odwrotnym, w innej scenerii i w innym czasie: noc wrześniowa była bardzo ciepła; szliśmy w kilkoro Krakowskim Przedmieściem — Ważyk, Kott, Jastrun, Przyboś, Czeszko, Julek Żuławski, Irena S., już nie pamiętam, kto więcej — wracaliśmy z zebrania w pałacu Staszica, z zebrania, które trwało wiele godzin i przeciągnęło się poza północ, było to zebranie zwołane przez kierownictwo Partii w sprawie Poematu dla dorosłych Ważyka, z kierownictwa byli Berman, Ochab i Morawski, oczekiwano od nas potępienia poematu Ważyka, a chyba i samokrytyki samego Ważyka oraz Pawła Hoffmana, który był redaktorem Nowej Kultury, gdzie latem Poemat dla dorosłych był się ukazał, na zebraniu byli tylko partyjni, wielu pisarzy i trochę ludzi z prasy i wydawnictw, liczono zapewne na górze, że mechanizm działający sprawnie od pięciu lat nie zawiedzie i tym razem, lecz zawiódł, i to tak gwałtownie, jakby za poruszeniem jednej z jego cząstek nagle cały się wstrząsnął i rozleciał, pomiędzy stołem prezydialnym i natłoczoną salą od samego początku, od zagajenia Ochaba, zarysowały się szczeliny, które w miarę przemówień z sali coraz wyraźniej się poszerzały i pogłębiały, aż wreszcie przepaść odgrodziła od zebranych tamtych trzech samotnych za prezydialnym stołem, opuszczaliśmy pałac Staszica trochę zawstydzeni martwotą partyjnych przywódców, a może zawstydzeni przede wszystkim sobą, że w tych "mistyków przebranych", jak pisał w Poemacie Ważyk, tak długo i ślepo wierzyliśmy, zapewne ów dwuznaczny wstyd oraz zmęczenie sprawiły, że idąc Krakowskim Przedmieściem byliśmy raczej przygnębieni niż świadomi zwycięstwa, a było to naprawdę zwycięstwo, jedno z wielu torujących w tych rozluźniających się czasach oddech dla nadziei, to były piękne lata, mijając "Bristol" pomyślałem, że — być może — nie musiałyby się one wydawać tak szczególnie pięknymi, gdyby nadzieje ożywiające wówczas tysiące ludzi nie zostały wkrótce bezmyślnie zniszczone, piękno tamtych przedpaździernikowych lat już wstąpiło w sferę mitu uświęcającą zazwyczaj wszystkie wolnościowe zrywy zakończone klęską, ona to właśnie: mityczna sfera sprawia, że gorycz nie kazi źródeł i pierwszych prądów i wirów, nawet pod ciężarem najdotkliwszej klęski, gdy ciemny kształt przyszłości trudno nadzieją rozjaśnić, człowiek potrzebuje jakiego oparcia i umocnienia, lecz biada mu! jeśli tylko w minionym okresie potrafi je znaleźć
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
/opisać manifestacje studentów na Krakowskim Przedmieściu w marcu 1968 roku. Milicja i ormowcy, krzyki z tłumu, gdy bili i masakrowali młodzież: "Gestapo! Gestapo!" przed kościołem św. Krzyża/
— — — — — — — — — siedziałem w jednej z ławek, po prawej stronie Joanna G. i potem Antoni S. Jak na mszę starannie zatajoną, ludzi bardzo dużo, prawie pełen kościół: oślepiająco biały po świeżym remoncie, tylko główny ołtarz kryły jeszcze rusztowania, przesłonięte do połowy przeźroczystym tiulem, wyżej, aż po złoto-białą ornamentykę barokową, widniały nagie deski, spoza jednej belki, bardzo wysoko, wyłaniały się ramiona anioła błagalnie w przestrzeń wyciągnięte, pod koniec mszy ksiądz T. w złoto-purpurowym ornacie: "A teraz pomódlmy się za duszę Kazimierza Wierzyńskiego z podziękowaniem za poezję". Gdy opuszczaliśmy kościół była już noc, tu, przed kościołem, tylko odblask latami przy Krakowskim Przedmieściu rozświetlał mrok, grupki rozmawiających, wśród nich wielu tych, którzy zostali zepchnięci na margines życia publicznego: pisarze bez książek, naukowcy bez katedr, młodzi fachowcy bez możności pracowania w swoim zawodzie, Polacy uznani za wrogich syjonistów, więc niektórzy w przededniu przymusowej emigracji — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Nagórski: to wszystko jest prawdą, ale także prawdą nie jest zbyt wiele przemilczałem, ale dlaczego przemilczałem?, te przemilczenia sprawiają, że będąc sobą nie jestem sobą, przemilczałem dlaczego? dlaczego opisując, kiedy zaszedłem do Hopfera i stałem w tłoku przy kontuarze przemilczałem, że myślałem wówczas także, a może nawet przede wszystkim o Nike, nie mogłem o niej nie myśleć znalazłszy się u Hopfera, ponieważ nazajutrz po spotkaniu Nike późnym wieczorem na Nowym Świecie, kiedy zupełnie nie myślałem, że mogę ją jeszcze przed wyjazdem zobaczyć, nazajutrz po tym wieczorze spotkałem ją późnym popołudniem na Krakowskim Przedmieściu, pamiętam, że to nieoczekiwane spotkanie zrobiło na mnie takie wrażenie, iż dłuższą chwilę milczałem, a potem spytałem ją, czy ma czas, odpowiedziała, że tak, więc zaproponowałem, żebyśmy wstąpili do pobliskiego Hopfera, chyba nie było zbyt tłoczno, siedzieliśmy na stołkach przy niskim okiennym parapecie i trochę zachodzącego słońca oświetlało parapet, ale tylko jego skrawek, bo — pamiętam — butelka czerwonego wina oraz kieliszki ustawione na skraju parapetu były w cieniu, okno było otwarte i ciepłe powietrze upału przyjemnie kontrastowało z chłodem panującym w winiarni, nie pamiętam dokładnie o czym rozmawialiśmy, ale pamiętam, że ona mówiła mało i piła też mało, nie więcej chyba niż dwa kieliszki wypiła, ja natomiast piłem dużo i mówiłem też wiele, unikając jakichkolwiek aluzji erotycznych, ponieważ cały czas, na jakikolwiek temat mówiłem, myślałem tylko o jednym: wziąć ją do siebie, czy nie?, w jej czujnie skupionych i uważnie mnie taksujących oczach nie było śladu łatwej zachęty, ale właśnie dlatego, że podobnej zachęty nie dała po sobie poznać, miałem nieomal pewność, że gdybym zaproponował, aby do mnie poszła, na pewno by nie odmówiła, zdaje się, że oboje chcieliśmy tego samego i oboje graliśmy komedię, ja, domyślając się, że jest dziwką, nie chciałem tego wiedzieć i dlatego ją traktowałem serio, jakby dziwką nie była, a ona — jak każda dziwka — podejmowała tę narzuconą sobie rolę i grała przyzwoitą, inteligentną i dobrze wychowaną dziewczynę, aby mi się w ten sposób odwdzięczyć za to, że nie podchodzę do niej, jak do dziwki, nie byłem w niej wtedy zakochany, ale chciałem ją mieć, rozsnuwałem przed nią jakieś bardzo subtelne wywody, lecz gdy ją widziałem przed sobą nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia — widziałem ją nagą w moich ramionach, lecz im bardziej jej pożądałem, tym silniej utwierdzało się we mnie przekonanie, że nie skorzystam z łatwej okazji, jeszcze jej wtedy nie kochałem i nawet nie mogłem sobie zdawać sprawy, jaki błąd popełniam, że świadomie grając i ją do gry nakłaniając, od początku przyjęliśmy fałszywe role i jeszcze teraz... więc wszystko to, pisząc Mszę za poetę a właściwie pisząc mszę moją własną, mszę mojego życia, wszystko to przemilczałem, i wiele innych spraw, myśli, przeżyć i zdarzeń przemilczałem, ponieważ... ponieważ? wobec samego siebie chcę się wydać lepszy aniżeli jestem? brak mi odwagi, aby zejść z urojonego i nie urojonego pomnika? aby odsłonić, odsłonić co? zgorszyć, oburzyć, zawieść kogo? W narodowych lamentach i humanistycznych niepokojach mniej się kryje bezwstydu aniżeli w wyznaniu, że kocham się beznadziejnie władnej kurwie, i z kurwy uczyniłem bóstewko, ustawiając je na ołtarzu, abym przybrany w uroczyste szaty miłości mógł dowoli korzystać z cielesnych powabów kurwy-bóstewka?
Dochodzi dziesiąta. Więc za dwie godziny ślub Konrada! Nagórski wstaje, przechodzi do swego gabinetu i wyjąwszy z podręcznego baru butelkę koniaku /przygotowaną dla gości/ nalewa sobie duży kieliszek.
Myśli: nigdy nie dokończę tej Mszy... a może kiedyś później? ale później kiedy? później dlaczego?
Od niedzieli, wyłączając pusty wtorek /nie poszedłem ostatecznie do kościoła Wizytek na mszę w rocznicę śmierci Marka/, praca nad III częścią, której tak się obawiałem, czyniąc wiele wybiegów, aby w nią nie wejść. Dwa pierwsze dni były okropne, z wyobraźnią jak gęsta, wystygła kasza. Wiedząc prawie wszystko, nie umiałem tego wypowiedzieć.
W ostatnim, majowym numerze Twórczości, we fragmencie jeszcze nie wydanej książki Marii Kureckiej /tej samej, która towarzyszyła mi w charakterze tłumaczki w mojej podróży po NRF w końcu roku 1967 i którą — jak mnie okradziono w Stuttgarcie/, poświęconym przekładowi Doktora Faustusa, odnalazłem cytat z listu Tomasza do siedemdziesięcioletniego już wówczas Bruno Waltera /więc z roku 1946/:
"Schiller twierdził, że gwiezdno-mgławicowy, pierwotny stan dzieła jest stanem muzycznym, rytmicznym przeczuciem. Przy pisaniu, zapewniam cię, myśl jest nader często produktem rytmicznej tylko potrzeby: używa się jej z uwagi na kadencję, a nie ze względu na nią samą — mimo iż pozornie ze względu na nią samą. Jestem przeświadczony, że najtajniejsza i najsilniejsza siła przyciągania jakiejś prozy tkwi w jej rytmie — którego prawa ileż są delikatniejsze od wyraźnie metrycznych..."
Trochę pociechy, że właśnie tak myślał Mann. Większość moich lęków i niepewności nie na tym polega, iż nie wiem, co mam napisać, przeważnie wiem, moją klęską bywa zazwyczaj zdanie i jako takie i w jego łączności ze zdaniem następnym. Jestem bezsilny i pozbawiony wszelkiej inwencji, gdy swoich zdań nie potrafię usłyszeć. Zdaję sobie aż nadto dobrze sprawę, jak wiele refleksji i rozważań, ile moich stronic najbardziej zaangażowanych powstaje właśnie z mojej wewnętrznej i mnie samego fascynującej melodii. Być może, warto by się nieco dłużej zastanowić nad owymi tajemniczymi związkami pomiędzy myślą i melodią, i w jaki rytm przeobrażają się /lub przeobrażać się muszą/ określone stany duchowe.
Zapamiętać, że nie zanotowałem wielu uwag związanych z Życiorysami. Ich polskość; nikt, kto w tym kraju się nie urodził i nie wychował — nie jest w stanie zrozumieć i przyjąć różnych szczegółów oraz odcieni językowo-historycznych, z których, w różnych drobiazgach, te Życiorysy zostały zredagowane. Wiem, że moja ojczyzna w stosunku i na tle pierwszoplanowych problemów międzynarodowych odgrywa rolę podrzędną a im jest bardziej zniewolona — tym w opinii świata znaczy mniej. Nie opuszcza mnie przecież nadzieja /Gombrowicz tę gorzką nadzieję podjął i zrealizował/, że z każdej ludzkiej kondycji zarówno jednostkowej, jak zbiorowej — można, co można?
Obawiam się, że można mało. Ludzkość nie lubi klęsk i skarg. Pokonany rzadko bywa interesujący. Interesujący jest sprzeciw i bunt, choćby nawet przybierał kształty tak tragicznie groteskowe jak ostatnie poczynania Sartre’a. Ludzie korzystający z pewnych przywilejów wolności osobistej i publicznej wolą ciemną bzdurę pozornego buntu aniżeli gorzkie żale spętanych i poniżonych. Kto spośród tamtych, krzyczących o postępie i wolności, zechce zrozumieć i to zrozumienie ocenić, że w pewnym układzie braku wolności ludzie już nie o niej myślą, nie do niej dążą, lecz po dniu ciężko przepracowanym, po dniu, w którym sto razy kłamali i przeczyli samym sobie — chcą tylko jednego: zasnąć i spać. To jest bardzo mało efektowne, to żenuje i nudzi. Wydaje mi się jednak czasem, że kiedyś /kiedy?/ prawdziwie wielka literatura właśnie z tych grząskich bagien, z tych nieudanych nieszczęść ludzkich wyrośnie i kiedyś /kiedy?/ znajdzie się ktoś, kto ponad bunt i protest będzie potrafił ukazać racje ludzi zniewolonych i bez nadziei.
Natychmiast po wyjściu Łukasza Beata Konarska, jeszcze w łóżku, przesuwa aparat telefoniczny na tapczan i wykręca numer Moniki Panek. Telefon odbiera Zofia Panek.
BEATA: Dzień dobry pani, mówi Beata Konarska. Czy mogę poprosić Monikę?
PANKOWA: Chwileczkę, zaraz sprawdzę, czy córka będzie mogła podejść.
BEATA: Dziękuję pani bardzo.
MONIKA /po chwili/: Beatka?
BEATA: Przepraszam, kochana, że zabieram ci czas, ale doszłam do przekonania, że koniecznie muszę do ciebie zadzwonić.
MONIKA: Słucham cię.
BEATA: Tylko się ze mnie nie śmiej, błagam cię. Wczoraj wieczorem coś mnie takiego napadło, że zaczęłam robić, tylko się nie śmiej, proszę cię, zaczęłam robić coś w rodzaju rachunku sumienia, to było dla mnie bardzo przykre, musiałam stwierdzić, że mam niedobry, zły charakter, a w stosunku do ciebie nie jestem w porządku.
MONIKA: Ty, Beatko? Czy nie przesadzasz?
BEATA: Wcale nie przesadzam! Byłam wobec ciebie bardzo, ale to bardzo nie w porządku. A ponieważ dzisiaj jest twój ślub, pomyślałam sobie, że powinnam się w jakiś sposób przed tobą oczyścić i wyznać ci swoje grzeszki.
MONIKA /lekko/: Mam nadzieję, że nie będzie to wyznanie, iż romansowałaś z Konradem.
BEATA: Ach, nie! skąd! Przede wszystkim nie lubię w łóżku starszych panów, a poza tym... nie, nie! Moje winy wobec ciebie nie mają nic wspólnego z tymi rzeczami. Wprost przeciwnie. Ja ci okropnie zazdrościłam, tak okropnie, że chwilami cię nienawidziłam.
MONIKA: Zdumiewasz mnie, Beatko.
BEATA: No, widzisz! Będziesz mną teraz pogardzać.
MONIKA: Ależ, Beatko. Trochę dziwna jesteś.
BEATA: Wcale nie dziwna. Jestem zła.
MONIKA: Czegoż ty mnie mogłaś zazdrościć? Jesteś młodziutka, śliczna, utalentowana, masz wszystko przed sobą...
BEATA: A jednak ci zazdrościłam, widzisz, jaka jestem wstrętna, podła. Cholernie ci zazdrościłam. Zazdrościłam ci, bo chodziły, pewnie słyszałaś, takie plotki, że masz grać lady Mackbeth. A ja tak marzyłam o tej roli! Rozumiesz mnie teraz? Jestem szczera, powinnaś mi wybaczyć moje obrzydliwe myśli.
MONIKA /po chwili/: Przyznam się, że nie bardzo cię, Beato, rozumiem. Powiedziałaś: plotki. Jakie plotki? Nic mi o żadnych plotkach nie wiadomo. Plotki? Niesłychanie w takim razie dowcipne plotki! Bardzo mi przykro, Beato, ze względu na ciebie i twój rodzaj uczuć, ale ja gram lady Mackbeth, to nie są plotki, w poniedziałek zaczynamy próby.
BEATA /biednie i pokornie:/ Waśnie, pan dyrektor Otocki też mi to powiedział.
MONIK:A Dał ci rolę? No, widzisz! To bardzo ładnie z jego strony. Nie powinnaś się, Beatko, czuć pokrzywdzona, jesteś jeszcze taka młoda, tyle się jeszcze w życiu nagrasz! Kogo masz grać? Lady Macduff? A może jedną z wiedźm, to by było w stylu Eryka.
BEATA /tym samym głosem/: Nie, lady Mackbeth.
MONIKA /po chwili/: Przepraszam cię, moja Beatko, wiem, że jesteś dowcipna, ale w tym wypadku, niestety, twoje żarty nie wydają mi się w najlepszym gatunku. Nie rozumiem doprawdy...
BEATA: Ależ ja nie żartuję. Dlaczego na mnie krzyczysz?
MONIKA: Nie żartujesz? Więc co to wszystko znaczy?
BEATA: Nie wiem, kochana Moniko, doprawdy pojęcia nie mam. Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie pan dyrektor Otocki i powiedział, bardzo cię przepraszam, ale mówię, jak było, powiedział, że po rozmowie z panem Wanertem obaj doszli do wniosku, że mam grać lady Mackbeth i w poniedziałek zaczynamy próby.
MONIKA /nieostrożnie/: A ja?
BEATA: Dyrektor Otocki powiedział jeszcze, żeby na razie nic ci nie wspominać, ale myślałam, że żartował, może w związku z tymi plotkami, i ty jesteś we wszystkim zorientowana. Ogromnie mi przykro, ale jeśli mam być szczera, czuję pewną ulgę, naprawdę czuję się jak gdyby lepsza, bo mnie już nie zżera zazdrość, to jest okropne, okropne uczucie.
MONIKA: Wyobrażam sobie, choć muszę wyznać, że moja wyobraźnia nie za wszystkimi namiętnościami podąża dość sprawnie. Obawiam się, że z zazdrości dostałabym na egzaminie stopień najgorszy, bardzo źle.
BEATA: Szczęśliwa jesteś!
MONIKA: Możliwe. W każdym razie wyobraźni mi starcza, żeby docenić, Beatko, twoje intencje. Bardzo miło z twojej strony, że zadzwoniłaś. Mam nadzieję, że wieczorem zobaczę cię razem z Łukaszem w Jabłonnie?
BEATA: Wcześniej, będziemy przecież na ślubie.
MONIKA: To się cieszę, Beatko. A na razie wybacz, mam jeszcze strasznie dużo do roboty. Pa!
Beata po tej rozmowie trochę markotnieje i przygasa. Czuje się zawiedziona. Była prawie pewna, że Monika jak nakłuty balon pęknie z wielkim hukiem. I nie pękła. W pewnym momencie była bliska załamania, szybko się przecież pozbierała. "Twarda krowa" — myśli Beata. I gdy to stwierdza, ogarniają ją wątpliwości, czy jednak nie przesadziła odsłaniając swoje karty tak wcześnie i wbrew umowie z Otockim. Och, Beatko, Beatko! — mówi do siebie rozczesując przed lustrem długie, jasne włosy — musisz się jeszcze bardzo, bardzo wiele nauczyć... głupia dupa jesteś, Beata, nędzna cipa — mówi na głos, wysuwając dolną wargę do przodu i gdy przygląda się swemu odbiciu w lustrze przychodzi jej na myśl, że w podobny sposób powinna w pewnych momentach dolną wargę wysuwać lady Mackbeth, a równocześnie, wciąż w siebie czujnie wpatrzona, obserwuje z zainteresowaniem, jak jej okrągłe dziewczęco-naiwne oczy tracą nagle ciepły, miodowy blask, zwężają się i stają się zimne, prawie przeźroczyste, jak krucha warstewka lodu — widzisz, co narozrabiałaś? twarda krowa na pewno się nie podda potulnie, już w tej chwili zmieniła się prawdopodobnie w lwicę i ryczy, i pazury wysuwa, uważaj, Beatko, ona ma plecy, a ty co masz? kto się o ciebie upomni, kiedy lwica ryknie i dla świętego spokoju ciebie rzucą na pożarcie? Beatko, Beatko, może być z tobą niedobrze...
Więc, żeby zapobiec ewentualnym komplikacjom Beata dzwoni do Teatru Stołecznego. Otocki dopiero co przyszedł i chyba po wiadomej rannej rozmowie telefonicznej powinien być w znakomitym humorze.
OTOCKI: Jak się masz, Beatko! Co dobrego?
BEATA: Niestety, panie dyrektorze, nic dobrego. Jestem zrozpaczona, stała się rzecz okropna, naprawdę okropna.
OTOCKI: Okropna? Beatko! Pokłóciłaś się z Łukaszem?
BEATA: Och, nie! Łukasz, panie dyrektorze, jest bardzo miły i zabawny, kiedy się gniewa, ale dzisiaj nie miał czasu się kłócić, bo się śpieszył do telewizji.
OTOCKI: Więc co się stało?
BEATA: Coś bardzo nieprzyjemnego, panie dyrektorze. Okropnie mi przykro i wstyd, ale niechcący wygadałam się przed Moniką, tak się to jakoś wszystko głupio złożyło. Już po wyjściu Łukasza przypomniałam sobie, że zupełnie wyleciało mi z głowy, o której jest ślub Moniki, nie byłam pewna, czy w południe, czy o pół do pierwszej. Więc zadzwoniłam do Moniki...
OTOCKI /wyrozumiale/: I wygadałaś się?
BEATA: Sama nie wiem, panie dyrektorze, jak to się stało, ale ona chyba musiała coś przeczuwać, bo zaczęła mi zadawać takie pytania...
OTOCKI: Że szczere, prawdomówne dziecko nie mogło się oprzeć?
BEATA: Jak na mężczyznę jest pan bardzo dobrym psychologiem, panie dyrektorze. Ja naprawdę kłamię bardzo nieudolnie.
OTOCKI Nie martw się, z wiekiem się nauczysz.
BEATA: Myśli pan? To okropne, że prawdziwe cnoty lgną do człowieka dopiero na starość.
OTOCKI: Starości, Beatko, też się coś nie coś należy. Nie sądzisz?
BEATA: Zapewne. Ale tymczasem my młodzi, niedorośli do cnót, jesteśmy bezbronni. I co teraz będzie?
OTOCKI: Masz szczęście, Beatko!
BEATA: Pan ze mnie żartuje, panie dyrektorze.
OTOCKI: Posłuchaj mnie, Beatko. Starsi panowie, do których się zaliczam, nie tylko bywają, jak to przyznałaś, niezłymi psychologami, ale również nie lubią, kiedy się ich wrabia w konia. Tak się mówi po waszemu?
BEATA /ostrożnie/: To zależy. Można też robić z kogoś balona, jeleń już wyszedł z mody.
OTOCKI: Tak? za okupacji "jeleń" był w powszechnym użyciu.
BEATA: Bardzo mi przykro, ale ja się wtedy jeszcze nie ujawniłam.
OTOCKI: Duży tupet, Beatko, zawsze się łączy z pewnym ryzykiem. Grasz w pokera?
BEATA: Łukasz lubi. I chwali się, że wygrywa.
OTOCKI: Wyobrażam sobie, że też ma niezły tupet.
BEATA: Coś musimy mieć, panie dyrektorze.
OTOCKI: Proszę bardzo, miejcie! Mój syn też ma tupet i podobno robi karierę.
BEATA: On jest fajny, panie dyrektorze. Bardzo fajny.
OTOCKI: Zapewne, jak wy młodzi lubicie mówić. Chciałbym jednak, żeby ta młoda i interesująca osoba, jaką, Beatko, jesteś, zechciała przyjąć do wiadomości, że jeszcze obok was, tupetowców, istnieją stare ramole, które świetnie się we wszystkich waszych grach i komediach orientują. Słyszysz mnie, Beatko?
BEATA: Wszystkie palce u rąk i nóg zmieniłam w słuchanie, panie dyrektorze.
OTOCKI: Niepotrzebnie, wystarczy ci jedno ucho. Otóż, przyjm, Beatko, do wiadomości, że gdyby nie pewien układ faktów — dlatego ci powiedziałem, że masz szczęście — mogłabyś się leciutko potknąć. Rozumiesz mnie?
BEATA: Obawiam się, że nie nadążam, panie dyrektorze.
OTOCKI: Przestań się zgrywać, Beatko, przede mną nie musisz. Będziesz lepiej grać, kiedy zrozumiesz, że nie każdy wapniak musi być głupcem. Że w szczeniackim stylu chciałaś się odegrać na Monice, w obecnym układzie nie mam ci za złe. Przeciwnie, wyświadczyłaś mi swego rodzaju przysługę. Takie bywa życie, Beatko. I jeszcze jedno, dobra rada wujaszka: jeśli w tej rozgrywce jesteś na minus... jesteś?
BEATA: Zapewne, panie dyrektorze.
OTOCKI: To się w najbliższej przyszłości nie staraj odgrywać. Ludzie, którzy się jako tako poznali, powinni sobie wzajemnie pomagać. Takie bywa życie.
BEATA: To znaczy, że w poniedziałek...
OTOCKI: Za kwadrans dziesiąta, Beatko. Grałaś u Wanerta, więc wiesz, jak przestrzega punktualności.
Tymczasem, zgodnie z przewidywaniami Beaty, Monika, odłożywszy słuchawkę, rzeczywiście przeżywa moment rozterki, kiedy już, już ma się przemienić w lwicę. Sama w pustym hallu, już uczesana, lecz z nie dokończonym makijażem /dzięki czemu tylko jedno oko ma opracowane ostatecznie, a drugie jeszcze naturalne, więc jakby nie wyklute/, nie może w pierwszej chwili uwierzyć, iż to, co przed chwilą usłyszała, jest prawdą. A jednak! Przypomina sobie cokolwiek dziwne zachowanie Otockiego przed wczorajszym koncertem. Tam się ukrywa pies pogrzebany? Więc skupiona i opanowana stara się dokładnie odtworzyć tę scenę od początku, kiedy razem z Konradem podeszli do Otockiego rozmawiającego w hallu z Erykiem Wanertem. Czyżby właśnie wtedy uknuli to świństwo? Tak nagle! I dlaczego? Kto za tym stoi? Raszewski? Mało prawdopodobne, tego rodzaju zemsta nie byłaby w jego stylu. Lecz jaką sprawę, jeśli nie tę, mógł mieć Otocki? I dlaczego nie powiedział od razu, co miał do powiedzenia? Zachowywał się raczej normalnie, ale Eryk miał twarz trochę niewyraźną. Czy mówił coś? Chyba nie. A może?
W tym momencie Pankowa, nieświadoma sytuacji, zagląda do przedpokoju, chciała o coś ważnego córkę spytać, lecz gdy ta, nieruchoma i blada, a poza tym jednooka, i choć niezmiennie piękna, jest w tej chwili piękna urodą trochę niesamowitą i groźną, więc gdy Monika nieprzyjemnie ku matce warknie: czego chcesz? Pankowa intuicyjnie wyczuwając, że musiało zajść coś poważnego, zapomina co miała do powiedzenia, duża i tęga, też jeszcze bez makijażu, we frymuśnie kolorowym szlafroku stoi osłupiała, a półotwarte usta nie zdobią jej trochę nazbyt obfitej twarzy /tylko ciemno zagęszczone i wciąż ze smolistym poblaskiem oczy mamy Pankowej przypominają prehistoryczne czasy, kiedy przy stoliku w "Nadświdrzańskiej", w brajtszwancach i ciężarna, przyjmowała oświadczyny ubogiego ćwoka/.
MONIKA: Czego chcesz?
PANKOWA: Moniczko...
MONIKA /na stłumionym krzyku/: Zostaw mnie! Czy w tym przeklętym domu człowiek nie może być chwilę sam?
Więc wobec nadgorliwie pośpiesznego zniknięcia matki jest sama. Zdecydowanie i bez pośpiechu nakręca numer sekretariatu Teatru Stołecznego. Sekretarka Otockiego informuje ją, że dyrektor właśnie rozmawia. Zatem dzwoni po kilku minutach, a ponieważ w przedpokoju, jak we wszystkich przedpokojach, wisi lustro — oczekując na połączenie widzi siebie, nie jest tym odbiciem usatysfakcjonowana, zatem jej chłodna niechęć zwraca się ku Konradowi, bo on, nie kto inny wczoraj wieczorem w Filharmonii, gdy sytuacja stała się podejrzanie dwuznaczna, powinien był okazać się mężczyzną i natychmiast zażądać od Otockiego wyjaśnień. Zastanawia się również, trochę na stronie, czy nie popełniła w swoim czasie błędu, rezygnując z doprowadzenia Raszewskiego do rozwodu, w tej chwili woli w tej sprawie sobie przypisać winę aniżeli pamiętać, jak było naprawdę /Raszewski zdając sobie sprawę, jak złe wrażenie wśród towarzyszy z kierownictwa zrobiłoby jego małżeństwo z dziewczyną o tyle młodszą i do tego córką starego przyjaciela, nigdy by się na podobną historię nie zdecydował, nie był poza tym aż tak bardzo w Monice zakochany, jak to ona sobie wyobrażała/.
Rozmowa Moniki z Otockim:
OTOCKI: Jak się masz, Moniczko?
MONIKA: Dziękuję, mam się bardzo dobrze. Natomiast nie jestem pewna, czy możesz o sobie powiedzieć to samo.
OTOCKI: O! A czemuż to?
MONIKA: Wiem wszystko. Ta mała żmija nie omieszkała się pochwalić. Jestem zdumiona, tak zdumiona, że wolę nawet nie określać charakteru tego zdumienia. Powiem tylko tyle: wydawało mi się, że od ludzi, których uważałam za przyjaciół i którzy, jak mogłam sądzić, także i ze swojej strony za moich przyjaciół przynajmniej jak dotąd się uważali, mogę oczekiwać minimum lojalności i szacunku. Może się mylę, lecz do tej pory sądziłam, że jeśli się podejmuje jakieś decyzje, to informuje się przede wszystkim osobę zainteresowaną. Jakim prawem narażacie mnie, ty i Eryk, żebym się dopiero od jakiejś smarkatej musiała dowiadywać, że zdecydowaliście się na podwójną obsadę. Wstyd mi za was!
OTOCKI: Przepraszam cię, Moniko, ale nie bardzo cię rozumiem.
MONIKA: Jeszcze nie rozumiesz?
OTOCKI: Wspomniałaś o podwójnej obsadzie. Czyżby Beatka tak ci tę sprawę zreferowała?
MONIKA: Wybacz, ale teraz ja nie rozumiem.
OTOCKI: Czego?
MONIKA /po chwili/: Ach tak? Umówmy się zatem, że już rozumiem. Nie doceniałam cię, mój błąd. Pozwól jednak, że cię o jedno tylko spytam.
OTOCKI: Słucham.
MONIKA: Za kogo ty mnie właściwie bierzesz? Za kreaturę, którą można w TAKI sposób załatwiać odmownie i do tego ośmieszać?
OTOCKI: Nie denerwuj się, kochana Moniko.
MONIKA: Ja się nie denerwuję, JA PYTAM.
OTOCKI: Owszem, denerwujesz się. A tymczasem nikt nie miał zamiaru ani załatwiać cię odmownie ani tym bardziej ośmieszać. Sprawa jest rzeczywiście pod pewnymi względami trochę przykra i drastyczna...
MONIKA: Trochę?
OTOCKI: Ale jeżeli zechcesz ją rozpatrzyć obiektywnie...
MONIKA: Dość, nie wysilaj się. Nie mam ochoty wysłuchiwać twoich obłudnych racji obiektywnych. Chcę wiedzieć jedno: poza moimi plecami, bez mojej wiedzy odebraliście mi w ostatniej chwili rolę. Tak czy nie?
OTOCKI: Przyznaję, może zbyt późno, ale trudno, wiele złożyło się przyczyn, doszliśmy z Erykiem do przekonania, zresztą lojalnie stwierdzam: inicjatywa wyszła ode mnie, a jako dyrektor teatru mam chyba do tego prawo, otóż doszliśmy do przekonania, że przy koncepcji Eryka, zwłaszcza przy jego koncepcji postaci lady Mackbeth, lepiej się do tej roli nada dziewczyna typu Beaty. Zaufaj, Moniko, mojemu artystycznemu doświadczeniu, ale kiedy dokładnie całą sprawę przeanalizowałem, doszedłem do przekonania, że po kilku próbach, posiadając tak niezawodny instynkt, sama byś z roli zrezygnowała. Tradycyjną lady Mackbeth na pewno zagrałabyś wspaniale, ale nie lady Mackbeth Eryka, wierz mi, kochana Moniko.
MONIKA: Zatem to twoja decyzja ostateczna?
OTOCKI: Jeszcze mi będziesz za nią wdzięczna, zobaczysz.
MONIKA: Mam nadzieję, że Konrad nie został wciągnięty do tego spisku?
OTOCKI: Nie mógł zostać wciągnięty do czegoś, czego nie było.
MONIKA: W takim razie może zechce pan, panie dyrektorze, przyjąć do wiadomości, że w sytuacji, którą pan z tak niebywałym artystycznym taktem zechciał wytworzyć, w pańskich planach repertuarowych, a także personalnych będą musiały zajść pewne zmiany, powiedziałabym: dość radykalne. To jedno. A poza tym, wolałabym zrezygnować z przyjemności ujrzenia pana na moim ślubie. Może pan uważać, że życzenia już mi pan złożył. Żegnam.
Pankowa cały czas podsłuchuje pod drzwiami, ponieważ jednak nie dosłyszy na prawe ucho, nawet mimo nienagannej dykcji córki nie może się połapać w całości sytuacji.
Monika przechodzi do gabinetu ojca i stamtąd dzwoni do telewizyjnego studia. Telefon wciąż zajęty a gdy wreszcie połączenie uzyskuje — generalna próba Prometeusza już się zaczęła.
Od paru dni upały, Agnieszka skończyła dzisiaj swoją pracę magisterską pod bardzo uczonym tytułem: Analiza elementów modelu społeczno-etycznego skonstruowanego na podstawie dramatów Tennessee Williamsa /1945—1960/. Janusz zaczął zdawać egzaminy do liceum. Zbliżam się do pięciuset stron maszynopisu. Kłopot z papierem, nigdzie go nie można dostać.
Od kilku dni, wieczorami, lektury nieczytanej od bardzo dawna Anabasis Ksenofonta i w związku z tym pomysł, że jedynym z ostatnich filmów Eryka Wanerta /tylko jego życiorys nie został ostatecznie wykończony/, oczywiście nakręconym za granicą, mogłaby być właśnie ekranizacja tej pasjonującej i dramatycznej historii.
Wczoraj wieczorem Zygmunt M. po paromiesięcznym pobycie na Zachodzie. Czytałem mu trochę fragmentów z Dziennika i z Życiorysów. Gdy czytam takie strony — przypominam je sobie, lecz nie śmiałbym powiedzieć, że teraz, gdy dość szybko zbliżam się do końca, ogarniam całość.
Przed południem bardzo sympatyczna para Węgrów z Radia Budapeszteńskiego /pani Judith Foti i pan Laszlo Rapcsányi/. Nagrywanie rozmowy, czego w istocie bardzo nie lubię, ponieważ ten rodzaj wypowiedzi jest sprzeczny z moją, jako pisarza potrzebą inwencji, we wszelkich wywiadach nie ja pytam, lecz mnie pytania zadają, a ja mogę być wówczas tylko, gdy pytam.
W związku z wieczorną rozmową z Agnieszką o matce Andrzeja S. pomysł opowiadania Dziewczyna i synowie. Drobna, krucha, ruda, z piegami, rozbrajająco dziecięca we wszystkich swoich reakcjach i pragnieniach /ale przekroczyła czterdziestkę/, skłonna w równej mierze do krańcowego smutku, jak roześmianej i trzpiotowatej radości, pełna fantastycznych projektów, wciąż coś zaczynająca i szybko zniechęcona — jest matką trzech synów, z których każdy reprezentuje inny rodzaj temperamentu i konfliktów, lecz ten świat trzech dryblasów zmusza ją do ustawicznej konfrontacji siebie samej z różnymi manifestacjami brutalnej rzeczywistości.
Henryk Orlik, rozbudzony wczesnym telefonem sekretarki pułkownika Pasieki, zostaje powiadomiony, iż na pół do jedenastej ma się w ważnej sprawie stawić u pułkownika — — — — — — — — — —
Szkic rozmowy:
PASIEKA: Cześć, Orlik. Siadajcie. Nieszczególnie wyglądacie, popijaliście wczoraj?
ORLIK: Trochę.
PASIEKA: Macie kaca?
ORLIK: Przejdzie, towarzyszu pułkowniku.
PASIEKA: Powinniście się zacząć szanować, Orlik, nie jesteście już młodzikiem. Ale to wasza sprawa. Chciałbym natomiast obgadać z wami pewne sprawy nasze, wspólne. Podobno wam się Orlik, znudziła praca dla nas?
ORLIK: Mnie? Kto wam powiedział?
PASIEKA: Słuchajcie, Orlik, ja już nie pierwszy raz zauważyłem, że macie nieprzyjemny zwyczaj odpowiadania na pytanie pytaniem. Jak was do siebie wzywam, to widać mam powód, żeby was wezwać, nie?
ORLIK: Oczywiście, towarzyszu pułkowniku.
PASIEKA: I jak mówię, że podobno chcieliście się z nami rozstać, to widocznie mam podstawy, żeby tak mówić. Chcecie mieć dla siebie więcej czasu, rozumiem, jasne. Chcecie karierę literacką robić?
ORLIK: Jaką tam karierę, towarzyszu pułkowniku? Zamówienia mam po prostu. Prasa, radio, telewizja, wyrobić się nie mogę.
PASIEKA: Nie możecie się wyrobić, powiadacie. No, cóż? w takim razie pójdziemy wam, Orlik, na rękę i się rozstaniemy.
ORLIK: Jeżeli o mnie chodzi, towarzyszu pułkowniku...
PASIEKA: Powtarzam, chcemy wam, Orlik, pójść na rękę. Dla utalentowanych ludzi pióra, zaangażowanych ideowo po słusznej stronie, mamy zawsze szacunek. Przez dłuższy czas nie wykazywaliście co prawda większej aktywności, ale skoro w ciągu ostatniego roku, jak sami powiadacie, nie możecie się wyrobić...
ORLIK: Towarzyszu pułkowniku, słowo daję, że jeśli tylko o to chodzi, to ja jestem gotów w każdej chwili zrezygnować.
PASIEKA: Właśnie wam to proponuję.
ORLIK: Przepraszam, źle mnie zrozumieliście, towarzyszu pułkowniku. Chciałem powiedzieć, że mogę w każdej chwili zrezygnować z działalności publicystycznej. To nie będzie ofiara z mojej strony, zapewniam was, zrozumcie moją sytuację, towarzyszu pułkowniku: gdybym przestał dla was pracować, wszyscy się zaraz dowiedzą, będę ośmieszony i skompromitowany, nikt się ze mną nie będzie liczyć, wy nie znacie tak dobrze, jak ja, specyfiki środowiska — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Ząb Konrada Kellera: okazało się po prześwietleniu, że pod korzeniem formuje się ropień. Na razie żaden zabieg nie jest możliwy. Celina Raszewska przepisuje silny antybiotyk /oxyteracyna, przez pierwszą dobę po dwie pastylki co trzy godziny, następnie taką samą dawkę co sześć godzin, żadnego w czasie kuracji alkoholu, dużo natomiast zsiadłego mleka albo kefiru/, Konrad zdjęty zgrozą: na miłość boską, ileż tych proszków będzie razem? Celina Raszewska zapewnia go, że osiem gram oxyteracyny powinno zlikwidować stan ropny. Osiem gram? Razem trzydzieści dwie pastylki. Lekki obrzęk, niestety, jest możliwy. Aby temu zapobiec, trzeba robić zimne okłady oraz możliwie często przepłukiwać jamę ustną naparem z szałwi. Obolałość obecną z pewnością uśmierzy gardan. Celina Raszewska /oczywiście wraz z mężem zaproszona zarówno na ślub, jak i na przyjęcie w Jabłonnie/ jest zbyt taktowna, aby dać swemu sławnemu pacjentowi do zrozumienia, iż jest zorientowana w jego sprawach osobistych. Lecz z drugiej strony Konrad Keller jest nazbyt wstrząśnięty złowieszczymi wymiarami zaleconej kuracji, aby w formie dyskretnej, choć nieco chaotycznej, wyrażonej przy pomocy swego słynnego szeptu nie napomknąć o komplikacjach wynikających z jego rozlicznych w dniu dzisiejszym obowiązków. Opiekuńczo i z pełnym zrozumieniem w tym względzie pocieszany, nie może się powstrzymać, aby nie wyrazić obawy, iż zażycie tak ogromnej dawki silnego antybiotyku może spowodować jeśli nie trwałe, to w każdym razie przewlekłe osłabienie pamięci. Rzeczowych wyjaśnień lekarki słucha raczej nieuważnie, czując się już w tej chwili bardziej Prometeuszem przykutym do nagiej skały aniżeli sobą samym: "O jasne, boskie niebo! Wiatry szybkoskrzydłe! — Ożywcze rzeki! Fale mórz w odwiecznym ruchu! — Ziemio, najlepsza matko! Ciebie też przyzywam, — Promienny kręgu słońca, który widzisz wszystko! — Spójrzcie, jakie męczarnie bóg cierpi od bogów".
W drodze do Telewizji Eryk Wanert wyręcza przyjaciela i sam wstępuje do apteki, aby zakupić lekarstwa, jest także na tyle taktowny, iż na razie zatrzymuje je przy sobie, dopiero po przybyciu do studia doradza dyskretnie Konradowi, aby kurację oxyteracynową rozpoczął natychmiast. Kategoryczny sprzeciw Kellera. Teraz? Wykluczone! Kto może zaręczyć, że nie jest na oxyteracynę uczulony? A jeśli jest, niepodobna przewidzieć, w jaki sposób organizm na zadany gwałt zareaguje. Mowy nie ma, żeby na podobne ryzyko narażał i siebie i spektakl. Apeluje natomiast do czujności Eryka, prosząc go, aby uprzedził kamerzystów, iż na wypadek, gdyby zauważyli na jego twarzy ślad obrzęku — zdejmowali go od strony zdrowej, wystarczy że mu dadzą odpowiedni znak, ułatwi im natychmiast pracę, ustawiając odpowiednio głowę.
Okazuje się jednak, że żadne tego rodzaju zabiegi nie są konieczne. Próba generalna Prometeusza przebiega bezbłędnie. Wielki sukces Konrada Kellera. Wszyscy zdają sobie sprawę, że tą kreacją osiągnął szczyty swego artyzmu. Ząb bolał go przez cały czas.
Ledwie próba się kończy /godzina jedenasta/, Konrad Keller proszony jest do telefonu, w bardzo ważnej sprawie dzwoni Monika Panek. Zatem Konrad nagi i jeszcze z łańcuchami u rąk i nóg, tylko w szlafroku narzuconym na ramiona, przechodzi do kabiny reżyserskiej, aktorzy są jeszcze na planie, m.in. Halicki-Hermes oraz młodzi ludzie z Chóru, teraz rozproszeni, pokryci złotomiedzianą patyną, z płonącymi czarami na głowach. Eryk Wanert /na krótko przed rozpoczęciem spektaklu otrzymał z Jabłonny wiadomość o śmierci stryja/ zostawia Konrada samego. Młodzieńcy z Chóru zdejmują swoje czary i wygaszają płomienie. Dym wypełnia studio.
KONRAD: Jak się masz, kochanie. Bardzo ładnie, że dzwonisz. Akurat skończyliśmy, zdaje się, że wszystko poszło nieźle, nawet chyba bardzo nieźle. Miałem pewne wątpliwości i obawy, ale na planie...
MONIKA: Wybacz, Konrad, może później mi o tym opowiesz. Dzwonię, żeby ci zakomunikować, że zaszły pewne sprawy bardzo dla nas obojga nieprzyjemne. Krótko mówiąc: przed godziną dowiedziałam się, że nie będę grać w Mackbecie, słyszysz? W TWOIM Mackbecie?
KONRAD: W moim?
MONIKA: Doskonale rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, nie bądź przesadnie skromny. W TWOIM Mackbecie! Uknuto przeciw mnie nikczemny spisek...
KONRAD: Kto?
MONIKA: Oczywiście Otocki, chociaż nie jestem pewna, w jakim stopniu również i Eryk maczał palce w tej brudnej intrydze.
KONRAD: A kto ma grać Lady Mackbeth?
MONIKA: Zdumiejesz się. Konarska!
KONRAD: Ciekawe.
MONIKA: Uważasz?
KONRAD: Bardzo zdolna dziewczyna, może być interesująca.
MONIKA: Konrad!
KONRAD: Tak, słucham cię.
MONIKA: Zdumiewasz mnie. Odnoszę wrażenie, że ciebie to wszystko w ogóle nic nie obeszło, jakby się nic nie stało. Jak ja mam to rozumieć?
KONRAD: Przede wszystkim spokój trzeba zachować, kochanie.
MONIKA: Jestem spokojna, nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo jestem spokojna. Ale MNIE obrażono i ośmieszono.
KONRAD: Przesadzasz, kochanie. W teatrze...
MONIKA: Bądź łaskaw nie przerywać. Powtarzam: znieważono mnie i ośmieszono. I jeśli ten fakt zechcesz łaskawie wziąć pod uwagę, może zrozumiesz, co w tej sytuacji powinieneś uczynić.
KONRAD: Ja co mam uczynić? A cóż ja mogę uczynić? Wiesz, że nigdy, z zasady, nie mieszam się do żadnych spraw obsadowych.
MONIKA: Bardzo szanuję twoje zasady, choć moment nie wydaje mi się właściwy, abyś mi o nich przypominał. Ja nie mam zamiaru, Konrad, niepokoić twoich zasad. Nie żądam, abyś o mnie walczył. Ja z ludźmi pokroju Otockiego nie mam zamiaru walczyć. Wobec złej woli i chamstwa po prostu wycofuję się. Nie muszę należeć do zespołu Teatru Stołecznego. I mam nadzieję, że TY też nie musisz.
KONRAD: Moniko, Moniko, zastanów się! W jakiej sytuacji ty mnie stawiasz? Dlatego, że odebrano rolę mojej żonie...
MONIKA: Jeszcze nie jestem twoją żoną.
KONRAD: Wszystko jedno. Więc dlatego, że moją narzeczoną pozbawiono roli, ja się mam, jak głupiec, obrażać! Daruj, ale doprawdy nie widzę siebie w podobnej sytuacji.
MONIKA: Przykro mi, że nie widzisz swoich elementarnych obowiązków. Przykro mi również, że nasze odczuwania i oceny pewnych spraw są aż tak bardzo rozbieżne. Zatem nie zadzwonisz do Otockiego i nie zgłosisz swojej rezygnacji?
KONRAD: Nie możesz tego ode mnie wymagać.
MONIKA: Pozwól, że to ja będę decydować, czego od ciebie wymagać mogę, a czego nie mogę. Więc nie zadzwonisz?
KONRAD: Skończmy, Moniko, tę niepotrzebną rozmowę. Jestem jeszcze nie rozcharakteryzowany, słyszysz, jak brzęczą, to łańcuchy, których nie zdążyłem zdjąć, muszę wpaść do siebie, żeby się przebrać, u ciebie być przed dwunastą, doprawdy czasu zostało bardzo mało.
MONIKA: Ach tak? Postaram się w takim razie, żebyś go miał pod dostatkiem.
KONRAD: Nie rozumiem.
MONIKA: Możesz się nie przebierać, a po mnie przyjeżdżać w ogóle nie musisz. Uważasz, że nasza rozmowa była niepotrzebna? Ja sądzę wręcz przeciwnie. Przyszła w samą porę, przynajmniej dla mnie. Może zbyt późno, ale na szczęście nie za późno doszłam do przekonania, że nie może mi odpowiadać mąż z zasadami twojego typu. Jesteś wolny, Konrad.
KONRAD: Ciekawe.
MONIKA: Owszem, bardzo ciekawe.
KONRAD: W pewnym sensie jesteś niebywała, Moniko.
MONIKA: Dziękuję ci, że to doceniasz. Zresztą w pewnym antysensie ty też jesteś niebywały. Umówmy się zatem, że od dzisiaj będziemy się wzajemnie podziwiać, ale na dystans. Wszystkiego najlepszego ci życzę, mój drogi. I na razie nie śpiesz się z rozcharakteryzowaniem. Wiem, że nie lubisz się śpieszyć. Miło mi, że na pożegnanie mogłam ci wyświadczyć tak drobną przysługę.
Odłożywszy słuchawkę Konrad stoi chwilę przy aparacie i poprzez dużą szybę reżyserskiej kabiny spogląda na studio nieco w dole, większość aktorów już się rozeszła, został tylko Łukasz Halicki zabawiający się na środku hali kaduceuszem, pracownicy techniczni rozbierają dekorację. Nagle Konrad zdaje sobie sprawę, że ząb przestał go boleć. Ciekawe — mówi półgłosem sam do siebie. Zdjęcie łańcuchów nie zabiera mu wiele czasu, okazują się jednak zbyt ciężkie i niewygodne do dźwigania, zostawia je zatem na podłodze w kabinie i schodzi do studia. Tam rozgląda się poszukując sylwetki Łukasza. Ten nieoczekiwanie wyłania się gdzieś z boku: nagi tylko ze złotą przepaską na biodrach, w uskrzydlonych sandałach i z nieodłącznym kaduceuszem.
HALICKI: Czekałem na pana.
KELLER: To świetnie się składa, mój drogi.
HALICKI: Chciałem panu powiedzieć, że przez pana o mało co nie wysiadłem.
KELLER: Bardzo pięknie grałeś, Łukaszku.
HALICKI: Dziękuję, robiłem co mogłem i jak mogłem. Ale kiedy pan powiedział tę kwestię: "W mojej nędzy śpi wolność, miałbym ją zamienić — na twój los niewolnika butnego tyrana"?, poczułem w gardle taki skurcz, iż myślałem przez moment, że się będę musiał rozbeczeć!
KELLER: Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu?
HALICKI: Chciałbym, żeby kiedyś taki sam szczeniak, jak ja teraz, mógł mi po spektaklu wyznać to samo, co ja wyznałem panu.
KELLER: Wzruszasz mnie, Łukaszku. Dziękuję. Ale do rzeczy! Ja ciebie też szukałem.
HALICKI: Mnie?
KELLER: Chcę cię prosić o pewną przysługę.
HALICKI: Jestem na pańskie rozkazy.
KELLER: Przysługa, o której myślę, ma charakter dość niecodzienny, powiedziałbym: świąteczny, uroczysty, lecz zarazem nie pozbawiony pewnych elementów...
HALICKI: Ziemskich?
KELLER: Właśnie!
HALICKI: Aby powierzone mi zadanie jak najzgrabniej wypełnić, postaram się zachować wszystkie przymioty Hermesa.
KELLER: Trochę szkoda, że będziesz musiał zmienić kostium.
HALICKI: A może nie muszę?
KELLER: Niestety! Rola, którą chciałbym ci powierzyć do sympatycznego odegrania, posiada wprawdzie bardzo wiele cech zbliżających ją do postaci Hermesa, biorąc jednak pod uwagę, mój drogi, czas oraz położenie geograficzne...
HALICKI: Rozumiem, mam wystąpić w ciuchach osobistych?
KELLER: Wiesz z pewnością, że o dwunastej w południe miał się odbyć mój ślub?
HALICKI: Przepraszam, użył pan prawidłowego czasu?
KELLER: Jak najbardziej. Życie bywa tak błazeńskie, iż w jednej chwili, jak przy kuglarskich sztuczkach, potrafi czas przyszły zamienić w przeszły. Wobec tak niecodziennej, jak sam musisz przyznać, dekonfiguracji i biorąc pod uwagę godzinę dość natrętnie późną trzeba założyć, że znaczna ilość przyjaciół oraz znajomych zaproszonych...
HALICKI: Zgromadzi się o dwunastej w Urzędzie Stanu Cywilnego. Oszałamia mnie pan!
KELLER: Ja też jestem troszeczkę oszołomiony.
HALICKI: Ale, o ile się nie mylę, w wyższym sensie?
KELLER: Zachowując pewien umiar, powiedzmy: w sensie zbliżonym do wyższego. Domyślasz się, przypuszczam, o jaką przysługę chcę cię prosić?
HALICKI: Rzeczywiście szkoda, że nie będę tam mógł zjawić się w kostiumie Hermesa. Jaką deklarację mam złożyć zebranym?
KELLER: Sam się zorientujesz na miejscu, kiedy zobaczysz, jak to będzie wyglądać, dobry instynkt na pewno podszepnie ci słowa właściwe. Cóż? nie dokonało się, nie spełniło. Trudno! Non consumatum. Przeprosisz, że przykro...
HALICKI: W czyim imieniu? Tylko pana?
KELLER: Jesteś nieoceniony, Łukaszku! To subtelne rozróżnienie nie przyszło mi do głowy.
HALICKI: Mogę coś doradzić?
KELLER: Zawsze.
HALICKI: Wydaje mi się, że oświadczenie, jakie złożę zebranym wypadnie i zgrabniej i dowcipniej, że odwołam się do ulubionych słów pani Moniki, jeżeli będzie wyrazem intymnych uczuć obu stron zainteresowanych. Ale może się mylę?
KELLER: Przeciwnie, masz rację. Wszelka jednostronność mogłaby się w tym wypadku spotkać z komentarzami jak najbardziej fałszywymi. Natomiast gdy poprzez twoje usta będziemy zawiadamiać i przepraszać oboje, nasza zgodna jednomyślność powinna uśmierzyć cokolwiek wezbrane żywioły.
HALICKI: Wydaje mi się, że trochę mniej niż cokolwiek, ale może.
KELLER: To jeszcze nie koniec, mój drogi.
HALICKI: Domyślam się, Jabłonna!
KELLER: Niestety! Wprawdzie większość zaproszonych gości dowie się już do tego czasu, że przyjęcia weselnego nie będzie...
HALICKI: Zawsze się jednak mogą przytrafić jednostki nie nadążające za życiem. Rozumiem. Wierny i posłuszny wysłaniec wyższych sfer wbije się wieczorem w czarny garnitur, wsiądzie do swego szybkosilnikowego pojazdu i punkt ósma będzie czynić honory domu. Szefie, uwielbiam nie nadążających za żydem. Tylko jedno moje nieśmiałe marzenie.
KELLER: Zależy od mnie?
HALICKI: Mogę w zabytkowej sieni pałacu w Jabłonnie witać nie nadążających za życiem z moim kaduceuszem?
KELLER: Jeżeli ci rekwizytornia wypożyczy...
HALICKI: Szefie, pan mnie nie docenia, ja mam w domu swój własny kaduceusz. Kolega z ASP wystrugał mi go przed paroma miesiącami. Godzinami ćwiczyłem.
KELLER /po chwili, z akcentem szacunku/: Przepraszam.
HALICKI: Drobiazg.
KELLER: A zatem?
HALICKI: Już odlatuję. Gdzie pana szukać?
KELLER /nagle uświadomiwszy sobie ogrom oczekujących go zabiegów leczniczych/: W domu, oczywiście w domu.
HALICKI: O key, szefie. Po każdej akcji w terenie będę składał meldunki.
Od dwóch dni zbiera się na burzę, lecz nic nie może się wykluć z tego nieruchomego i lepkiego gęstowia upału. Zmęczenie.
Pracowałem dzisiaj od ósmej rano do siódmej wieczorem, przepisywane ze starych notatek i uzupełniane dialogi: Konrad Keller — Monika Panek, Konrad Keller — Łukasz Halicki. Dopiero po przeczytaniu wieczorem tekstu zorientowałem się, że w pewnym momencie przeoczyłem krótkie spotkanie Keller — Eryk Wanert, gdy Keller po rozmowie z Moniką /od wielu lat o tej rozmowie myślałem/ wychodzi z kabiny reżyserskiej, poszukując Łukasza Halickiego, któremu chce powierzyć ową szczególną misję posłańca. Eryk Wanert na krótko przed próbą generalną dowiedział się o śmierci stryja. To musiało być dla niego wstrząsem. Lecz jak głębokim? Jest rzeczą oczywistą, że człowiek jego pokroju potrafił zapanować nad odczuciami osobistymi i w czasie trwania próby generalnej skupić się wyłącznie na obowiązkach reżyserskich. Lecz potem? Czy powinien wprost powiedzieć Kellerowi, że w tych okolicznościach nie może być świadkiem jego ślubu? Tak mało wiem o Eryku Wanercie, iż najprostszymi jego reakcjami nie potrafię pokierować, zawodzi mnie kreacyjna swoboda. Martwy jest u mnie ten Eryk i chyba nie dam rady, żeby go ożywić.
Teraz, gdy już tak blisko jestem końca — osaczają mnie coraz natarczywiej stany znużenia i niecierpliwości.
W czasie dramatycznej rozmowy telefonicznej, jaką Leopold Panek przeprowadza w swoim gabinecie z żoną, Andrzej Wajs z wydziału planowania znajduje się akurat w sekretariacie Prezesa, sekretarka Panka, Joanna Tuszewska /po Wyższym Studium Języków Obcych/, jest również sekretarką Komitetu Wykonawczego "Bractwa Żółwiowego".
/Sprzeczne uczucia Zofii Pankowej, gdy dowiedziała się od córki o zerwaniu małżeństwa: jest trochę przepłoszona skandalicznym posmakiem tego wydarzenia, lecz równocześnie, ponieważ nie lubiła Konrada Kellera w charakterze zięcia, doznaje pewnej satysfakcji, związanie się córki z aktorem, nawet tak wybitnym i sławnym jak Keller, nie odpowiadało jej aspiracjom, od dawna pielęgnowała w sobie nadzieję, że poprzez małżeństwo Monika wejdzie w sfery arystokratyczne, wychodząc za mąż za potomka którejś z rodzin o wielkim, historycznym nazwisku, stając się księżną Radziwiłłową, Czartoryską albo Lubomirską, względnie hrabiną Potocką czy Tyszkiewiczową/.
Trochę senną rozmowę Andrzeja Wajsa z Joanną przerywa telefon z gabinetu Prezesa. W pewnym momencie ładna, choć trochę standardowa twarzyczka Joanny ożywia się, Andrzej zauważa to natychmiast, lecz chociaż podwójna sekretarka robi w jego stronę wielkie oczy i znacząco gestykulując wolną ręką — przewodniczący "Bractwa Żółwiowego" nie zdradza żadnego zaciekawienia, jest w humorze wyraźnie złym, ponieważ w dzielnicy, w której mieszka /Bielany/, wyłączono dzisiaj dopływ ciepłej wody, musiał zatem zrezygnować z prysznica i poprzestać na powierzchownym umyciu lodowato zimną wodą.
Po telefonie prezesa Panka:
JOANNA: Bomba!
ANDRZEJ: Duża?
JOANNA: Wodorowa.
ANDRZEJ: Gdzie spadła?
JOANNA: Tutaj.
Andrzej Wajs ma pełne zaufanie do ocen Joanny, więc jeszcze szczególniejszego zainteresowania nie okazując, wypowiada jednak formułę, która oznacza, że dalszą rozmowę przenosi na płaszczyznę "Bractwa Żółwiowego".
ANDRZEJ: Żółwie lądowe bywają trzymane w niewoli.
JOANNA: Niektóre przeżywają w niewoli 70, 100, a nawet 150 lat.
ANDRZEJ: Meldujcie, Tuszewska.
JOANNA: Ślubu nie będzie!
ANDRZEJ: Ślubu?
JOANNA: Nie będzie, odwołany.
ANDRZEJ: Poczekaj, musiałem się dzisiaj myć zimną wodą i mózg mam trochę zziębnięty. Nie chwytam.
JOANNA: Przed chwilą prezes Panek zakomunikował mi, że ślub jego córki, panny Moniki Panek z panem Konradem Kellerem został odwołany.
ANDRZEJ /wszystko sobie przypominając/ Oo!
JOANNA: W związku z tym doniosłym wydarzeniem muszę o nim natychmiast powiadomić telefonicznie co najważniejsze osobistości, żeby się nie fatygowały niepotrzebnie. Bomba?
ANDRZEJ /w stanie nagłego olśnienia/: Poczekaj, masz listę gości?
JOANNA: Oczywiście, według niej rozsyłałam zaproszenia.
ANDRZEJ: Na przyjęcie w Jabłonnie, też?
JOANNA: Oczywiście.
ANDRZEJ: Zostały ci jakieś zaproszenia in blanco?
JOANNA: A jeśli tak?
ANDRZEJ /prawie rozmarzony/: O rany, co za okazja! Na ruinie szczęścia małżeńskiego "Bractwo" zabawi się na wyższym szczeblu. Przyznaj, jestem genialny?
JOANNA: Obawiam się...
ANDRZEJ: Na razie rozdzwaniaj radosną wiadomość. Wpadnę za pół godziny, wtedy wszystko obgadamy. I pamiętaj, żółwie bardzo szybko reagują, jeśli zostały zaniepokojone, a niektóre okazują niewiarygodną ostrożność!
Wypisy z Życia zwierząt Alfreda Brehma /notatki do statutu "Bractwa Żółwiowego"/:
Budowa żółwi jest tak osobliwa i tak gruntownie odbiega od gadziego gatunku, że nie sposób ich nie rozpoznać. Mózg żółwia jest uderzająco mały, jednak zwierzęta te nie są bynajmniej tak głupie i gnuśne, jak to się ogólnie zwykło przyjmować. Umieją gromadzić doświadczenia i uczą się wkrótce poznawać swego opiekuna.
Uporczywa wytrzymałość życiowa żółwi posuwa się tak daleko, że jeszcze całymi miesiącami po najstraszliwszych okaleczeniach spełniają wszelkie czynności wykonywane normalnie przez sztuki zupełnie zdrowe. Pozbawione głów żółwie poruszają się jeszcze przez wiele tygodni, a za dotknięciem wciągają nogi do skorupy.
Jest rzeczą ogólnie znaną, że wiele spośród żółwi może zupełnie albo prawie wciągnąć głowę i kończyny.
Od pradawnych czasów żółwie lądowe bywają trzymane w niewoli. Niektóre przeżywały w niewoli 70, 100, a nawet 150 lat.
Żółwie lądowe piją rzadko, ale dużo na raz.
Nie do uwierzenia, jak długi czas żółwie mogą żyć bez jedzenia — ba, nawet nie oddychając.
Żółwie są wysoce wrażliwe na zdawałoby się niegroźne wpływy zewnętrzne, tylko że cierpią nie okazując tego, co sprawia wrażenie, że mogłyby znieść wszystko.
W niewoli żółwie większą część dnia jedzą. W tej czynności pozwalają sobie przeszkodzić tylko wówczas, kiedy się je mierzy lub waży. Wywiera to zresztą na nie tak głębokie wrażenie, że przez wiele dni potem okazują zmniejszony apetyt. Podobnie odwiedziny obcych osób w ich pomieszczeniu wyprowadzają je ze zwykłego spokoju, natomiast wizyty dozorcy nie robią na nich najmniejszego wrażenia, z czego można wnosić, że go znają. Gdy siądzie się im na grzbiecie, gładząc połączenia między tarczami grzbietowymi można je łatwo skłonić, by podniosły się z ziemi i przewiozły swego jeźdźca. Osiągnąć to łatwo, gdy się je łaskocze w partii karkowej.
W niewoli można żółwie łatwo wyżywić gotowanym ryżem i odpadkami z kuchni.
Wydaje się, że żółwie błotne, żyjąc jedynie w okolicach wilgotnych, są specjalnie wyćwiczone w ukrywaniu się. Niby to beztrosko wygrzewają się na brzegu w promieniach słońca, skoro jednak podkraść się do nich blisko i próbować sięgnąć po nie ręką, znikają bezgłośnie.
Żółwie błotne bardzo szybko reagują, jeśli zostały zaniepokojone, a niektóre okazują niewiarygodną ostrożność. Umieją wyszukiwać sobie korzystnie położone kryjówki i czynią użytek z uprzednio nabytych doświadczeń.
Najbardziej uderzającymi cechami żółwia morskiego, jadalnego, są: towarzyskość i pokojowe usposobienie.
Szylkret tylko wtedy łatwo się odłącza od kości pancerza grzbietowego, gdy się dość mocno ogrzeje. Wobec tego nieszczęsne żółwie zawiesza się nad ogniem i przypieka tak długo, aż skutek zostanie osiągnięty.
Komitet Wykonawczy: przewodniczący — Andrzej Wajs; wiceprzewodniczący — Michał Hajewicz, sekretarz jednego z wiceprezesów Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk; sekretarz — Joanna Tuszewska, sekretarka prezesa Państwowego Instytutu Prasowego; członkowie: Jacek Linowski, urzędnik w Biurze Budżetowo-Gospodarczym Generalnej Prokuratury; Leszek Klon, inżynier dźwięku zatrudniony w Polskim Radio; Konrad Henner, referent w Ministerstwie Handlu Zagranicznego.
Niektórzy członkowie: Gerald Bar z Instytutu Maszyn Matematycznych Polskiej Akademii Nauk; Bronisław Boczkowski, inżynier technolog z Fabryki Samochodów na Żeraniu; Wiesław Dworzak, dziennikarz; Agnieszka Grudzińska, lekarka pracująca w Instytucie Reumatologicznym; Maciej Grudziński, chirurg; Zbigniew Jodełka, pracownik naukowy w Instytucie Spraw Międzynarodowych; Paweł Kuczyński, pracownik naukowy Zakładów Farmaceutycznych w Tarchominie; Julia Lidke, pracownica naukowa w Instytucie Badań Literackich; Barbara Osińska, pracownica naukowa w Instytucie Biologii Doświadczalnej; Tomasz Pietruski, programista w Centrum Obliczeniowym Polskiej Akademii Nauk; Maria Paschalska, dziennikarka; Joanna Szubert, tłumaczka w Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego; Marta Tatarak, pracownica naukowa w Instytucie Sztuki; Witold Tomczyk, referent w Departamencie Prasowym Ministerstwa Spraw Zagranicznych; Stefan Witwicki, po studiach socjologicznych, zatrudniony w jednym z dużych wydawnictw; Krzysztof Załuski, operator filmowy.
Edward Kubiak, jeszcze w łóżku, słucha radia i z dziennika południowego dowiaduje się o zgonie profesora Henryka Wanerta. Przejęty tą śmiercią, bo choć osobiście zmarłego nie znał, słyszał o nim od Karola Wanerta, więc w odległych czasach, gdy był młodym i ładnym chłopcem, zatem poruszony usłyszaną wiadomością wstaje z łóżka, aby poszukać żony. Znajduje Danutę w kuchni, zajętą przygotowywaniem obiadu. Niewiele zostało z jej dawnej urody zaraz po wojnie. Zestarzała się chudnąc i dzięki przywiędłej, pomarszczonej twarzy, nazbyt cienkim wargom i zaniedbaniu sprawia wrażenie starszej niż jest.
DANUTA /z niezadowoleniem/: Już wstałeś? Obiad jeszcze w lesie.
EDWARD: Wiesz, kto umarł? Profesor Henryk Wanert.
DANUTA /gdy Edward otwiera lodówkę/: Czego szukasz?
EDWARD: Napijesz się może jednego?
DANUTA: Coś ty? o tej porze wódkę pić?
EDWARD: Ja o innej nie mogę, a mam ochotę na jednego.
DANUTA: Na jednego! już ja cię znam. Po jednym przyjdzie drugi, a po drugim następny.
EDWARD: Dajże spokój, mówisz, jakbym był pijakiem, a ja nigdy do picia pociągu nie miałem.
DANUTA /po chwili/: On też był taki?
EDWARD /rozumiejąc aż nadto przejrzystą aluzję, lecz nie chcąc od razu skapitulować/: Kto?
DANUTA: No ten, co umarł, Wanert.
EDWARD: Wielki uczony był.
DANUTA: Ja pytam, czy był taki?
EDWARD: To znaczy jaki?
DANUTA: Zawsze się chwalisz, że jesteś bystry, a tu raptem nic nie możesz zrozumieć.
EDWARD: No, bo nie wiem, o co ci chodzi.
DANUTA: Pytam, czy był taki sam, jak ten twój Wanert?
EDWARD /Z pasją/: Nie wiem, nie znałem go.
DANUTA: Jak go nie znałeś, to pewnie był porządnym człowiekiem.
Kubiak wypija drugą wódkę i zamierza opuścić kuchnię, chcąc uniknąć jałowej i męczącej kłótni, a też świadomy, iż wycofując się pozostawi żonę w stanie niezaspokojonego rozjątrzenia, co przy jej wzrastającej z latami zaczepności i kłótliwości równoznaczne było dla niej z poczuciem klęski. W ostatniej jednak chwili zatrzymuje Kubiaka widok dwóch, zresztą znajomych milicjantów, zbliżających się do ich domu. Danuta też ich dostrzega.
DANUTA /z satysfakcją w głosie/: No, nareszcie!
EDWARD: Co nareszcie?
DANUTA: Doigrał się ten zbój! Najwyższy czas.
Obaj milicjanci już weszli do środka i choć Kubiak ma przez moment nadzieję, że z powodu jakiejś błahej sprawy lokalnej, aby zasięgnąć informacji, zajdą do nich /bo Wiesiek Kwiecień, chociaż łobuz, jest bardzo ładnym i sympatycznym chłopakiem/ — słychać ich ciężkie kroki na schodach prowadzących na pierwsze piętro, do mieszkania Jaskólskiej. Edward otwiera lodówkę i z półlitrówki już bliskiej dna nalewa trzeci kieliszek. Długie milczenie. Z radia, które Kubiak wstając zapomniał wyłączyć, dobiegają dziarskie dźwięki ludowej kapeli. Słychać z góry dobijanie się do drzwi. Kubiak nie wytrzymuje nerwowo i wypróżnia półlitrówkę.
EDWARD: Mnie jego żal, słowo daję.
DANUTA: Domyślam się.
EDWARD: Gówno się domyślasz! Tobie tylko jedno w głowie.
DANUTA: Coś powiedział?
EDWARD: Nic.
DANUTA: Nic, powiadasz? Myślisz, że ja jestem ślepa kura i nic nie widzę?
EDWARD: Czego na przykład?
DANUTA: Pośmiewisko i wstyd! Jak ci te opuchnięte oczki latały, ilekroć tego drania widziałeś, jakie krygi, frygi przed nim odstawiałeś. W lustrze się przejrzyj!
EDWARD: Nawzajem.
DANUTA: Żebyś wiedział, że przeklinam siebie i tę godzinę, kiedy jak ostatnia z ostatnich idiotek zgodziłam się wyjść za ciebie za mąż. Ja siebie w lustrze widzę, ale to ty musisz na mnie patrzyć. Och, jak ja żałuję, że nie jestem ładnym chłopakiem, wtedy bym ci pokazała!
EDWARD: Danuta, zastanów się, na co te awantury? Nie jesteśmy już młodzi...
DANUTA: Przez ciebie jestem stara i do niczego, przez ciebie.
EDWARD: Ja bym chciał...
DANUTA: Już ja wiem, czego byś ty chciał. Żebym zdechła, a ty żebyś miał swobodę i w moim domu urządzał sobie męski burdel. Ja ciebie dobrze znam. Wyszkolił cię ten twój Wanert.
EDWARD: Danuta, zastanów się, to było czterdzieści lat temu.
DANUTA: Dla mnie jest teraz! Won z kuchni, nie chcę na ciebie patrzyć.
I znów Edward Kubiak chce się wycofać, lecz wstrzymują go odgłosy, jakie dochodzą z góry; silne zatrzaśnięcie drzwi i kroki schodzących na dół. Po chwili przed oknem kuchni wyłaniają się na wietrze rozpraszającym drobne płatki śniegu sylwetki obu milicjantów, prowadzących Wieśka Kwietnia z gołą głową, w kożuchu i ze skutymi rękoma. Niebawem znikają w lepkiej zawiei.
EDWARD: Ciesz się!
DANUTA: Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.
EDWARD: Jezus Maria, kobieto! Skąd w tobie tyle złości?
DANUTA: Skąd? Siebie spytaj.
W Jabłonnie, przy zwłokach stryja, Eryk Wanert rozmyśla. Zmarły jest już w ciemnym garniturze i jego zwłoki spoczywają na łóżku przykrytym miejscowym, pensjonatowym kocem. Za oknem suche, nagie drzewa, drobna zawieja.
Prawie dwanaście godzin pracy. Po wczorajszym, późnowieczornym deszczu trochę się odświeżyło, chłodniej i wiatr.
Tekst piosenki, który mi przed kilkoma laty /zimą 1967/ przesłał z Londynu do Paryża Romek Polański, o ile pamiętam, w tym samym mniej więcej czasie Polański był w Paryżu, i z nim, długowłosym, oraz z Anią J. jedliśmy kolację w restauracji przy quais St. Michel, prawie na wprost Notre Dame, wtedy Romek po winie, tak jak on to potrafi, wyśpiewał na szepcie tę szkolną, łódzką piosenkę, i już wówczas pomyślałem, że właśnie coś podobnego powinni w finale Miazgi, po północy, w mętnym, śnieżnym pejzażu zagubionego kwietnia /wtedy maja/ śpiewać przed frontem pałacu w Jabłonnie pijani i całkiem rozluźnieni członkowie "Bractwa Żółwiowego", dlatego prosiłem Romka, żeby mi ten tekst koniecznie przysłał, zrobił to i — pamiętam dobrze — kiedy rano wychodząc z hotelu odebrałem na dole list z Londynu, wsunąłem go do kieszeni i wprost z placu Odeonu poszedłem ulicą de Médicis ku bulwarowi St. Michel, już było prawie ciepło, bo siedziałem na tarasie zatłoczonej kawiarni przy placu Rostanda i tam rozpieczętowałem list Romka ze znakami jego ostatniego podówczas filmu Cul de Sac, i wtedy odczytałem ten tekst: wydał mi się bardzo zabawny; niestety, nie mogę go teraz znaleźć.
Wróciwszy do siebie Konrad Keller stwierdza, że jednak spuchł, obrzęk zniekształcający twarz jest bardzo wyraźny. W okolicznościach zwykłych byłby najprawdopodobniej tą groteskową deformacją ciężko zdeprymowany, teraz jednak, gdy sobie uświadamia, jak koszmarnych i ośmieszających komplikacji uniknął nieomal cudem, dzięki nieoczekiwanej decyzji Moniki — odczuwa dla swej niedoszłej żony coś w rodzaju tkliwej wdzięczności, a z kolei to wysublimowane doznanie poczyna w nim promieniować na całość wytworzonej sytuacji, niosąc ze sobą zrazu wstydliwie mgliste, lecz dość szybko wykrystalizowane uczucie ogromnej ulgi, co sprawia, że prawie w nastroju frywolnego rozbawienia obserwuje w lustrze głupkowaty dzięki obrzękowi wyraz własnej twarzy, potem z niewiarygodną lekkomyślnością połyka dwie ogromne pastylki oxyteracyny i wciąż w nastroju płochego wesela przechodzi do pokoju, chcąc zdjąć z pawlacza podręczną torbę, aby spakować do niej różne drobiazgi Moniki, nim jednak to przedsięwzięcie podejmie powstrzymuje go refleksja, iż pośpiech w tym wypadku byłby mimo wszystko przejawem nie najlepszego smaku, trochę na zasadzie odruchu warunkowego wyobraża sobie przez moment chłodną i ironiczną reakcję Moniki, gdyby w czapce-niewidce mogła stać się świadkiem tak wulgarnego likwidowania resztek przeszłości, jeszcze jak świeże zwłoki nie ostygłej.
Zatem wycofując się z terenów wątpliwej jakości, lecz wciąż pełen musującej uciechy postanawia zadzwonić do Adama Nagórskiego, by powiadomić go, że się rozmyślił /telefonował do Adama jeszcze w Telewizji/ i na obiad przyjdzie, przy czym w nonszalanckim stosunku do własnej osoby posuwa się tak daleko, iż gdy Adam, zresztą bardzo ucieszony decyzją ciotecznego brata, pyta go, jak się czuje? — Konrad odpowiada z tryumfem: znakomicie, spuchłem.
Zaraz po pół do pierwszej telefon Łukasza Halickiego. Dzwoni z budki telefonicznej na Nowym Świecie, więc jego meldunek jest zwięzły: wszystko było okey, frekwencja szałowa, młodych dup nadkomplet, hall "maleńkiej" świątyni nie pomieścił zgromadzenia tak wielkiego, lud wprawdzie nie klęczał, lecz stał na dworze, kamery z Telewizji i z Kroniki Filmowej stawiły się, liczni fotoreporterzy również, kwiatów naniesiono w ilości, która na oko obliczając, zdolna by była wypełnić po brzegi największą kwiaciarnię, zatem pełny sukces artystyczny.
KELLER: Powiadasz?
HALICKI: Nie wszyscy przybyli autami, więc wilgotne ciuchy parowały i było trochę, jak w łaźni.
KELLER: A potem?
HALICKI: Dupy mnie obległy i musiałem dawać autografy. Przepraszam, szefie, siła wyższa.
KELLER: Miałem zatem słuszność, abyś się nie pojawił w kostiumie Hermesa?
HALICKI: Szefie, obawiam się, że skończyłbym wówczas jak Orfeusz. Ma pan dla mnie jakieś nowe zlecenia?
KELLER: Wszystko przebiega prawidłowo.
HALICKI: Muszę się więc na razie wyłączyć, bo przed budką czekają rodacy spragnieni kontaktów.
KELLER: Chwileczkę.
HALICKI: Tak jest, szefie.
KELLER: Powiedz Beatce, słyszysz mnie? HALICKI Tak jest, szefie.
KELLER: Powiedz Beatce, że bardzo się cieszę, że z nią będę grać.
HALICKI /po chwili/: Mogę być szczery? Wolałbym, żeby to był Hamlet.
KELLER: Rozumiem.
HALICKI: Albo Don Carlos.
KELLER: Owszem, chętnie bym zagrał starego Filipa.
HALICKI: Oczywiście powtórzę Beatce, co pan powiedział, na pewno bardzo się ucieszy. Odlatuję, szefie. Zadzwonię wieczorem.
Na obiedzie u Adama Nagórskiego tylko Halina Ferens-Czaplicka /Aimo Immonen jeszcze nie wrócił do hotelu/ oraz Konrad Keller. Nastrój z początku raczej niżowy i trochę sztuczny: gospodarz wyraźnie zmęczony, Halina zamyślona i podstarzała, natomiast Konrad odwrotnie: nadmiernie ożywiony, co na obojgu pozostałych, zwłaszcza przy fatalnie zniekształconej twarzy znakomitego aktora, sprawia wrażenie /całkiem fałszywe/, iż tym podekscytowaniem chce zamaskować przygnębienie. Ale Nagórski dużo pije, Halina też pozwala sobie na parę kieliszków wódki i potem na trochę wina, więc rodzinna atmosfera powoli się ożywia, przy czarnej kawie, gdy za oknem z rozległym widokiem na Wisłę wciąż zimowy krajobraz niewydarzonego kwietnia, Nagórski jest dostatecznie podpity, aby odczuć potrzebę zwierzeń, co też czyni, nie zapominając o koniaku.
W związku z owym dawno już zaprojektowanym zwierzeniem Nagórskiego fragment z mego Dziennika /marzec 1969/:
"Gdy krew poczęła mi odpływać ze skroni i z twarzy, i przenikliwy chłód uczułem pod czaszką, musiałem pewnie wyglądać trochę tak, jak śmiertelnie pobladły Hans Castorp, gdy w noc sylwestrową podszedł do pani Chauchat, aby ją spytać, czy ma ołówek. Na tym się jednak podobieństwo kończy, mój stan nie miał nic wspólnego z miłością. Chociaż może? To był wstrząs przerażenia, że bezwiednie i nieświadomie popełniam coś w rodzaju świętokradztwa, bezwstydnie łamiąc uświęcone reguły. Groza i strach.
Pierwszy raz w życiu wówczas zemdlałem. Może nie do końca, chyba nie dość głęboko, aby świadomość utracić całkowicie, dostatecznie przecież, aby na oczach pełnej sali osunąć się na mównicę, z której wygłaszałem uroczyste przemówienie. Pamiętam trochę jak poprzez przymglenie, że prawie natychmiast jacyś ludzie znaleźli się przy mnie, podtrzymali i wyprowadzili /wynieśli?/ z sali do sąsiedniego pokoju. Jak się później dowiedziałem, przemówienie przerwane w połowie dokończył za mnie J. I.
Wszystko to stało się 17 listopada 1952 roku, w siedzibie Związku Literatów Polskich, na uroczystym wieczorze dla uczczenia 40-lecia pracy pisarskiej Marii Dąbrowskiej. Był to chyba szczytowy moment mego partyjnego fideizmu, a również mojej "kariery" politycznej. Miałem już poza sobą dwa tomiki felietonów politycznych oraz trzy wzniosłe i ortodoksyjne chorałki /Aby pokój zwyciężył, O człowieku radzieckim oraz Partia i twórczość pisana/ byłem posłem ze Szczecina, jednym z wiceprezesów Zarządu Głównego ZLP, a od sierpnia naczelnym redaktorem Przeglądu Kulturalnego. W związku z założeniem tego tygodnika przeniosłem się w sierpniu na stałe do Warszawy, po ośmiu prawie latach nieobecności. Ponieważ otrzymanie odpowiedniego mieszkania wymagało czasu Marysia z dziećmi i z moim żyjącym jeszcze podówczas ojcem pozostali w Szczecinie, ja natomiast zamieszkałem w "Bristolu" nie przewidując na razie, że ta prowizorka w pokoju na piątym piętrze przeciągnie się aż do marca roku przyszłego.
40-lecie Marii Dąbrowskiej pomyślane było skromnie, dopiero w dziesięć lat później przydzielono jej Jubileusz okazały i szczególnie uroczysty. Na razie najwybitniejsza polska pisarka otrzymała tylko krzyż oficerski Odrodzenia Polski, zostało również ustalone, że przemówienia na uroczystości Związku nie wygłosi prezes ZLP, Leon Kruczkowski, ja jako wiceprezes miałem go zastąpić. Nie pamiętam szczegółów. Cały ten wieczór zaczyna się dla mnie i kończy na fatalnym omdleniu. Tłumaczono je prawdopodobnie różnie, prawdy z pewnością nie znał nikt. Przez wiele lat starannie tę prawdę ukrywałem, dopiero gdy się ostatecznie wyplątałem ze stanu magicznego zaczarowania — mogłem mówić o tym zdarzeniu bez uczuć palącego wstydu. Każde odejście, choć zdecydowane i subiektywnie słuszne, bywa zazwyczaj procesem długim i dręczącym. Myślę, że człowiek dopóty nie jest wyzwolony całkowicie, dopóki wstydzi się samego siebie. Wstyd oraz wyrzuty sumienia bywają ostatnim oddechem wiary i miłości. Dopiero pełne zrozumienie własnej klęski uwalnia od wstydu, a wyzwolenie staje się pełne i ostateczne, co wcale nie oznacza, że ów stan jest równoznaczny z samousprawiedliwieniem.
Nie jestem dobrym mówcą, więc jak zawsze, gdy mam publicznie zabrać głos, i tym razem przemówienie miałem napisane. Chyba nie długie: cztery, pięć stron. Z początku wszystko szło dobrze. Katastrofa zaczęła się w momencie, gdy nagle, podniósłszy wzrok sponad kartek leżących na mównicy, zauważyłem, że siedzący obok siebie w pierwszym rzędzie: Janina B. oraz Paweł H., ona sekretarz Podstawowej Organizacji, on kierownik wydziału kultury w KC, naraz pochylają się ku sobie i coś szepcą. Wielki Boże, ileż różnych uwag mogli sobie zakomunikować! Mnie się natomiast wydało, nie! to była pewność, absolutna pewność, iż w tekście, który odczytuję, musiały się znaleźć jakieś błędne sformułowania i tylko one, wyłącznie one mogą być komentowane przez czujnych pedagogów i wychowawców. Przysięgam, że nie myślałem wówczas, iż popełniony przeze mnie błąd ideologiczny może mi zaszkodzić w sensie politycznym. Nie myślałem o własnej pozycji publicznej i ewentualnych konsekwencjach. Odwołałem się z początku do słowa: świętokradztwo. Tak, to było w moim ówczesnym odczuciu właśnie to. Nie byłem w stanie uświadomić sobie na czym mój błąd polega, lecz miałem pewność, że błąd popełniłem. To było straszne. Chyba nigdy w życiu nie przeżyłem podobnie stężonej grozy. I to ona sprawiła, że krew zaczęła mi odpływać z głowy, czułem, że blednę i zamieram, krople zimnego potu zaczęły mi pokrywać czoło, jeszcze słyszałem własny głos, lecz coraz cichszy i dalszy, coraz bardziej obcy, już do mnie nie należący, ponosiłem słuszną karę za znieważenie wzniosłego tabu.
W wiele lat później, gdy Paweł H. już dawno został usunięty z wszelkich partyjnych stanowisk, opowiedziałem mu to zdarzenie, na pewno zrozumiał, co wówczas przeżyłem, ale nie umiał mi powiedzieć o czym wtedy z Janiną B. był rozmawiał, zapewnił mnie jednak, że żadnych zastrzeżeń wobec mego przemówienia nie mieli. Może powiedzieli sobie, że na sali jest duszno?
Uprościłbym tamte lata, a i własną historię, gdybym dał do zrozumienia, iż to wydarzenie z listopada 52 stało się w moim życiu przełomem. Owszem, leżąc później na hotelowym łóżku, i jeszcze potem, gdy wyjechałem na kilka dni do pustego Nieborowa — zapytywałem samego siebie, co ze sobą dobrowolnie uczyniłem? Wierzyłem jednak dalej, jakkolwiek — to wiem na pewno — nie była to już wiara tak jednolita i czysta, jak przedtem. Coś w tej wierze pękło, zarysowała się szczelina. Czekało mnie jeszcze wiele przeżyć trudnych i pogmatwanych, dopiero we wrześniu roku następnego napisałem zatrzymany wówczas przez cenzurę Lament papierowej głowy i dopiero w styczniu 1954 nie zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, gdzie miałem zostać wybrany delegatem na Zjazd Partii. Powoli, prawie po omacku odzyskiwałem wolność. Lecz cokolwiek działo się później, źródła moich decyzji i kroków sięgają do tamtego wieczoru, kiedy omdlałem owładnięty sakralną grozą i strachem świętokradcy. W sensie pedagogicznym był to dobry wieczór".
Janusz dostał się do Liceum Księgarskiego. W poniedziałek ma jechać nad morze, do Janków A. Charakterystyczne: na dostaniu się do Liceum bardzo mu zależało, denerwował się okropnie, lecz teraz, gdy się dowiedział, że wyjazd jego przyjaciela, Waldka, napotyka na pewne trudności — przygnębienie Janusza z powodu tego zawodu wydaje się nieporównanie większe od radości ze zdanych pomyślnie egzaminów.
Gdy na wadze złożone zostają wiedza i zwątpienie — szala ze zwątpieniem jest cięższa: pragnienie waży więcej niż jego realizacja, lecz gdy szala rozpaczy wznosi się ku górze — szala z nadzieją powinna być bardzo ciężka.
Halina Ferens-Czaplicka u matki, w jej mieszkaniu na Osiedlu Mariensztackim, pierwszym /jeszcze w roku 1949/ warszawskim osiedlu mieszkaniowym wybudowanym po wojnie, więc dzisiaj bardzo już staroświeckim, z mieszkaniami ciasnymi i dość mrocznymi, zwłaszcza gdy mieszczą się na parterze, jak dwupokojowe mieszkanie Emilii Czaplickiej.
Emilia pokazuje córce trochę już podniszczony zeszyt złożony z pięciu kartek grubego czerpanego kremowego papieru i okładki z kremowego kartonu, związanych zielonym kordonkiem. Na zewnętrznej stronie okładki dedykacja niebieskim atramentem "Miłej Joasi Perłowskiej ofiarowuje w dniu imienin Krzysztof Czaplicki". Na pierwszej, nie numerowanej kartce — imię i nazwisko autora, tytuł tomiku: 3 wiersze, a u dołu stronicy: "1942. Wydano w 1 egzemplarzu na papierze czerpanym. Przepisał autor".
Ten zeszycik sprzed lat prawie trzydziestu Emilia Czaplicka otrzymała przed paroma dniami wraz z listem od Joanny Golde, w którym dawna Joasia Perłowska pisze, że przez długie lata przechowywała tę pamiątkę po Krzysiu, z którym kolegowała na tajnych kompletach uniwersyteckich, teraz jednak, gdy okoliczności zmuszają ją do wyjazdu na stałe z Polski, uważa, że zeszycik powinien pozostać w kraju, przekazuje go zatem matce poety.
W pewnym momencie Emilia: wiesz, Halinko, ja już nie pamiętam twarzy Krzysia, pamiętam go tylko z fotografii... i głosu jego nie słyszę.
Podwieczorek u Panków, ale podwieczorek tylko z nazwy, ponieważ Pankowa, chcąc upłynnić bodaj część zapasów przygotowanych na przyjęcie, podała tartinki i alkohol. Oboje starzy, Monika oraz brat Zofii Pankowej, prałat Stanisław Motyl, który na życzenie siostry przyjechał z Opola, aby swojej siostrzenicy udzielić kościelnego ślubu.
Monika ma wszelkie powody, aby czuć się w pełni usatysfakcjonowana: na jej kategoryczne żądanie ojciec jeszcze przed południem skomunikował się ze Stefanem Raszewskim i uzyskał od niego solenną obietnicę, że paszport Monika będzie mogła odebrać w poniedziałek. Bilet lotniczy do Rzymu został zarezerwowany we wtorek. Sprawę przeniesienia Moniki do Teatru Ludowego też załatwiono od ręki, dzięki paru telefonom Ministra Kultury i Sztuki.
Pod wieczór budzi Nagórskiego z ciężkiej drzemki telefon.
NIKE: To ja, dobry wieczór.
W pierwszej chwili chce bez słowa odłożyć słuchawkę, lecz nie czyni tego.
NAGÓRSKI: Gdzie jesteś?
NIKE: Chcesz, żebym przyjechała?
NAGÓRSKI: A gdzie jesteś?
NIKE: Daleko.
NAGÓRSKI: Gdzie?
NIKE: Jeżeli wezmę taksówkę, mogę być za kwadrans.
NAGÓRSKI: Myślisz, że to ma sens?
NIKE: Mogę przyjechać autobusem. Tylko, czy chcesz mnie widzieć?
NAGÓRSKI: Jest ci źle?
NIKE: Nie, dlaczego miałoby mi być źle?
NAGÓRSKI: Zwykle odzywałaś się po rozstaniach, kiedy było ci źle.
NIKE: Teraz nie. A może? Może trochę. Ale nie dlatego dzwonię.
NAGÓRSKI: I po tygodniu znów się pokłócimy?
NIKE: Nie wiem, może. Ale nie chciałabym.
NAGÓRSKI: Teraz.
NIKE: Mam przyjechać?
NAGÓRSKI /po chwili milczenia/: Tak, kocham cię.
1/ powiedziała, że dzwoni z daleka, skąd? z Mokotowa, z Bielan? może spoza Warszawy? od kogo? to nie był telefon z ulicznej budki telefonicznej, powiedziała prawdę, że może przyjechać taksówką? pewnie ją ktoś odwiezie prywatnym autem, ale nie warto wychodzić przed dom, aby sprawdzić, bo jeżeli ją ktoś odwozi, zatrzyma się na pewno nie przed domem, ale gdzieś w okolicy Rynku, nigdy się nie dowiem, jak było naprawdę.
2/ na kolację: anchois z kaparami, zostały jeszcze oliwki faszerowane papryką /dolarowy import/, trochę młodej rzodkiewki, indyk na zimno, prawie cały tort orzechowy, szampan, wszystko dzięki temu, że małżeństwo Konrada nie spełniło się, a co tutaj się spełnia czy nie spełnia?
3/ jestem spocony i zmęczony, będę musiał wziąć tusz, powinienem to zrobić teraz, ale mogę nie zdążyć, zresztą to niepotrzebne, zdążę, nim pójdzie do łóżka, będzie pół godziny leżeć w gorącej wannie i kiedy się położy przy mnie naga, jej skóra będzie bardzo ciepła i jeszcze cokolwiek wilgotna, wtedy, gdy po raz pierwszy powiedziała: cieszę się, że mnie masz, też miała taką rozgrzaną skórę i kruchą wilgoć na brzuchu i plecach.
4/ list tego chłopca /ze Stefanem Raszewskim chyba nie ma nic wspólnego?/ bardzo ładny, prawie wzruszający, ciekawe, co tam napisał?
5/ Co za dziwaczny dzień!
Tak gdzieś trochę po siódmej /wciąż wiatr i wilgotny śnieg, na trotuarach błoto/ Zygmunt Raszewski po zebraniu swojej Organizacji Partyjnej, w drodze powrotnej do domu /mieszka na Muranowie/, chcąc coś zjeść w barze mlecznym w sąsiedztwie placu Dzierżyńskiego, stoi chwilę przed czerwonymi światłami na placu i czując nagle, jakby mu przez wnętrze głowy przeszła ciemna fala, niepewność własnych ruchów — stoi dalej bezradny, na skraju trotuaru, gdy zapalają się światła zielone, wreszcie z tym mrocznym i coraz natarczywiej głośnym zamętem, ostrożnie, jakby szedł wąską ścieżynką wśród przepaści, przechodzi lekko się zataczając na drugą stronę, odległość, jaka go od mlecznego baru dzieli, nie jest duża: sto najwyżej kroków, lecz jemu wydaje się przestrzenią nie do przebycia, zatrzymuje się więc na środku chodnika i wówczas zauważa go Julia Singer, która też wraca do domu, zmęczona i przygnębiona ogromem dużych i małych spraw, które ma do załatwienia w związku ze zgodą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na jej podanie o uzyskanie zezwolenia na emigrację.
Julia Singer i Zygmunt Raszewski nie widzieli się od dawna, lecz znają się jeszcze z lat trzydziestych. Stary Raszewski orientuje się w ostatnich przejściach Julii. Poznaje ją ostatkiem zanikającej przytomności, chce się uśmiechnąć, chce powiedzieć, że się z nią solidaryzuje — — — — — — — — — — — — — —
Prawie krok od końca. Liczyłem, że jutro, najdalej pojutrze dobrnę do tej ostatniej kropki, to znaczy do tego zapapranego świtu w Jabłonnie, gdy przed frontem pałacyku bawią się członkowie "Bractwa Żółwiowego" i chyba tańczą kozaczoka, właśnie wchodzącego w modę w roku ubiegłym. Ale generalny remont naszej kamienicy, który już trwa od kilku tygodni, jutro wkracza do naszego mieszkania, na razie ograniczony do wymiany całego centralnego ogrzewania, więc kucie ścian, sufitów i podłóg we wszystkich pomieszczeniach, ma to trwać dwa, trzy dni. Udało mi się, na szczęście, dostać od jutra pokój w "Bristolu".
Po kilkudniowych upałach gwałtowne ochłodzenie i od rana ulewny deszcz. Kują już pod naszym mieszkaniem i odgłosy wiertniczych świdrów kojarzą się z dentystycznym żądłem warczącym w ustach Gargantui. W południe, z torbą i maszyną do pisania przeniosłem się do "Bristolu".
Wczoraj wróciłem do domu, jednak cały tydzień stracony, w hotelu praca mi nie szła, kilka stronic napisanych wyrzuciłem do kosza. Ciężki kłopot ze sceną śmierci starego Raszewskiego. Dialog Stefana Raszewskiego z umierającym ojcem wyszedł sztucznie, chyba należy zrezygnować z dawnego pomysłu, że stary Raszewski przed śmiercią oddaje synowi partyjną legitymację. Także notatki do projektowanego dialogu na ulicy pomiędzy Zygmuntem Raszewskim i Julią Singer chyba niepotrzebne.
Szpital /może Przemienienia Pańskiego na Pradze/. Prawie panika wśród personelu, gdy się okazuje, że starzec w agonii /wylew krwi do mózgu/, przywieziony karetką Pogotowia, jest ojcem sekretarza Komitetu Centralnego. Telefony. Zaalarmowany naczelny dyrektor szpitala. Z separatki pośpiesznie zostaje usunięty dogorywający na uremię słynny u schyłku lat czterdziestych przodownik pracy, murarz warszawski, odznaczony najwyższym orderem: Budowniczego Polski Ludowej. Stefan Raszewski jest w domu i natychmiast przyjeżdża. Stary Raszewski jest częściowo sparaliżowany, lecz przytomny.
OJCIEC: Stefek...
SYN: Jestem, tato.
OJCIEC: Ciężko mi mówić...
SYN: Nie męcz się, tato.
OJCIEC: Powiedz... pomyliliśmy się?
SYN /po chwili/: Tato, myślisz, że mi jest dobrze?
OJCIEC: Pomyliliśmy się.
SYN: Ja się też męczę, tato.
OJCIEC: Ludzie się przez nas męczą, synku. Wszyscy się pomyliliśmy — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Poprawiałem Życiorysy przepisane na czysto. Zmęczenie, niezadowolenie, dużo troski w związku z myśleniem o przyszłości.
Zgodnie z informacją na zaproszeniach na wieczorne przyjęcie w Jabłonnie, o godzinie dwudziestej na placu Zamkowym oczekuje gości duży wycieczkowy autokar "Orbisu". Sprawność organizacyjna "Bractwa Żółwiowego" zdała świetnie egzamin: około sześćdziesięciorga członków i członkiń "Bractwa" stawiło się punktualnie na miejscu zbiórki. Przybywa również mała grupka owych "nie nadążających za życiem", jak się w rozmowie z Kellerem wyraził Łukasz Halicki: są to zasłużeni i leciwi weterani sceny, którzy na skutek nieprzyjaznych warunków atmosferycznych zrezygnowali z udania się na któryś z dwóch zapowiedzianych obrządków zaślubin, nie mogli sobie przecież odmówić, żeby nie skorzystać z zaproszenia na przyjęcie w Jabłonnie. Znalazłszy się w autokarze są cokolwiek zdziwieni, nie odnajdując wśród zebranych ani jednej twarzy znajomej, a czują się także nieco stropieni, że weselni goście są tak bardzo młodzi, mniej niż trzydziestoletni. Chociaż jak wszyscy przy zajmowaniu miejsc w autokarze pokazywali zaproszenia, jeden z aktorów, amant z lat trzydziestych, chcąc się upewnić, czy się znaleźli we właściwym autobusie, zwraca się z zapytaniem do jednego z młodych ludzi. Ależ tak! — uspokaja go uprzejmie Andrzejek Wajs — autokar jedzie do Jabłonny, a większość obecnych, w tej liczbie i on sam, zawdzięcza zaproszenie na weselne przyjęcie niezwykle demokratycznym obyczajom ojca panny młodej, prezesa Państwowego Instytutu Prasowego, Leopolda Panka, który do swoich pracowników, szczególnie młodych i na niższych stanowiskach, żywi uczucia prawdziwie ojcowskie, w zamian za co i oni obdarzają go wielkim szacunkiem i przywiązaniem, są też szczerze wzruszeni, że będą mieli okazję wziąć udział w przyjęciu tak uroczystym, wśród tylu znakomitości, jest to jeszcze jeden dowód, jak wiele, a właściwie wszystko zawdzięczają — oni młodzi — Polsce Ludowej, socjalizmowi oraz sojuszowi z bratnim Związkiem Radzieckim, który jest gwarantem naszego wszechstronnego rozwoju oraz przodującą siłą postępowej ludzkości w jej walce z imperializmem... Stary aktor wysłuchuje tego żarliwego przemówienia z kamienną twarzą, wreszcie dziękuje dość chłodno i wyniośle za informacje, po czym nachyliwszy się ku swoim koleżankom i kolegom mówi na donośnym, scenicznym szepcie: uważajcie, to komuniści.
Natomiast w ostatniej chwili przed odejściem autokaru zjawia się na placu Zamkowym Maciej Zaremba w rozpiętym kożuchu i z gołą głową, wypoczęty i odmłodzony, dokładnie cały dzień przespał u siebie w domu, budząc się co kilka godzin tylko po to, aby włączyć telefon i dowiedzieć się w szpitalu, czy Tomasz już się urodził, pojęcia zatem nie ma, jak nieprzewidziane wydarzenia miały miejsce w ciągu minionych godzin.
O tej samej mniej więcej porze, w hotelowym barze "Bristolu", Marek Kuran, zresztą doskonale zorientowany, że do ślubu Konrada z Moniką nie doszło, namawia większe towarzystwo /dwóch zaprzyjaźnionych play-boyów, młody krytyk literacki oraz dwie dziewczyny z Akademii Sztuk Pięknych — jedna z nich, to przyrodnia siostra Andrzeja Wajsa, Krysia Formińska/ na jazdę do Jabłonny. Lekko podpici ruszają spod "Bristolu" dwoma autami.
Przy skręcie z Krakowskiego Przedmieścia w Miodową /wciąż popaduje wilgotny śnieg i jest bardzo ślisko/ pod auto, którym jedzie Marek Kuran, omal nie wpada pijany mężczyzna w średnim wieku. Kuran natychmiast z auta wyskakuje, podnosi człowieka leżącego na skraju trotuaru /również jego teczkę, typową dla ludzi podróżujących na delegacji/ i dostrzegłszy w głębi Miodowej dwóch milicjantów szybko wciąga ofiarę wypadku do wnętrza samochodu. Nie zdążymy zwiać — mówi play-boy przy kierownicy, widząc, że milicjanci przyśpieszają kroku. Refleks Marka Kurana jest błyskawiczny. Zdążył już stwierdzić, że potrąconemu mężczyźnie nic się nie stało. Więc znów wyskakuje z auta i podbiega do nadchodzących milicjantów, obaj są bardzo młodzi, najwyżej dwudziestoparoletni. Marek, uruchamiając wszystkie zasoby swego wdzięku, bez zdenerwowania opowiada o co chodzi: właśnie jadą, to znaczy on /dokładnie podaje swoje personalia/ i para jego przyjaciół /córka prezesa Radia i Telewizji/, na przyjęcie do Jabłonny. Do Jabłonny? Tak, do Jabłonny, na przyjęcie weselne córki prezesa Państwowego Instytutu Prasowego, Leopolda Panka, może panowie słyszeli? córka prezesa Panka, znana aktorka, pani Monika Panek, wyszła dzisiaj za mąż za Konrada Kellera, tak, tego sławnego aktora. Surowe twarze młodziutkich milicjantów lekko łagodnieją. Więc Kuran dalej: tymczasem wydarzyła się bardzo przykra rzecz, panowie byli świadkami, chociaż z daleka, miał z nimi jechać brat prezesa Panka, przyjechał na ślub z prowincji, zawieruszył się im gdzieś przed godziną, szukali go po mieście, musiał pewnie wstąpić do któregoś z barów na Starym Mieście, cud, że nie wpadł pod auto, niemniej on, Marek Kuran, i we własnym imieniu i w imieniu przyjaciół bardzo by był wdzięczny, gdyby któryś z panów osobiście zechciał stwierdzić, że brat prezesa Panka nie został w tym przykrym wypadku poszkodowany, wszyscy będą spokojniejsi, jeśli ktoś z zewnątrz wyda kompetentną w tym względzie opinię.
Obaj milicjanci, już zupełnie rozluźnieni i trochę nawet rozbawieni, podchodzą w towarzystwie Kurana do auta. Grzecznie salutują. Pijany mężczyzna, rozwalony na tylnym siedzeniu, mamrocze coś bez związku, łatwo przecież poznać, że poza stanem opilstwa nic mu nie jest. Wszystko w porządku! Obywatel brat prezesa nieźle sobie dogodził? Niestety, pokusy stolicy! ale jest nadzieja, że po drodze wytrzeźwieje, szybę się trochę uchyli. Tak, świeże powietrze na pewno dobrze obywatelowi bratu zrobi. Przyjemnej zatem zabawy dla państwa. Wówczas Kuran z cokolwiek nieśmiałym uśmiechem: bardzo panów przepraszamy, ale gdyby panowie nie byli związani służbą... okazuje się, że obaj właśnie służbę zakończyli. Kuran z radosną przyjaźnią: no właśnie! to świetnie się składa... gdyby panowie zechcieli z nami pojechać, prezes Panek będzie na pewno szczęśliwy, jeśli będzie mógł panom osobiście podziękować za okazaną nam pomoc, zmieścimy się wszyscy, będzie nam trochę przyciasno, ale ostatecznie do Jabłonny, to jeden skok... Chłopcy /bo w nowo wytworzonej sytuacji stali się tymi, którymi są autentycznie/ spoglądają po sobie niepewnie, czuje się, że mają ochotę skorzystać z tak niebywałego zaproszenia, lecz też się wyczuwa, że każdy z nich łatwiej by powziął decyzję, gdyby był sam.
MILICJANT I: Nie wiem, czy nam wypada...
/Marek Kuran miałby ochotę powiedzieć: nie szkodzi, potem wam same wypadną/.
KURAN: Zabawić się? Po służbie?
MILICJANT II; Widzi pan, zabawa i zabawa...
MILICJANT I: Właśnie, kolega słusznie mówi, my się lubimy zabawić, czemu nie?
KURAN: No więc?
MILICJANT II: Pan jest inteligentny obywatel, to pan pewno wie, jak u nas różni ludzie na MO patrzą.
KURAN: Jezus Maria, chłopcy! pewnie, że wiem. Ale co to ma do rzeczy? Gadacie, jakbyście w kapitalistycznych czasach żyli. Kto miałby na was patrzyć źle? Towarzysze z Komitetu Centralnego i z Rządu? Artyści? Kto, jak nie wy, jest podporą naszej ojczyzny?
MILICJANT II: Faktycznie.
KURAN: Krysia, może ty ładniej niż ja potrafisz panów zaprosić?
KRYSTYNA FORMIŃSKA: Nie wiem, czy ładniej, ale proszę.
KURAN: Słyszycie? Ładna dziewczyna prosi, córeczka prezesa Radia i Telewizji.
MILICJANT II: Prezesa Formińskiego?
KURAN: Słyszysz, Krysia, jak twój papa jest znany?
PLAY-BOY: Słuchajcie panowie, nie możemy się zanadto spóźnić!
MILICJANT II: No, Krzysiek?
MILICJANT I: Jak uważasz.
MILICJANT II: Co, jak uważasz? co za mowa? ciebie pytam.
MILICJANT I: Żeby potem nie było wszystko na mnie.
KURAN: Jakie potem? Chłopaki! Rozkaz: okupować wnętrze gabloty, bratu prezesa zrobić powietrze i w drogę!
MILICJANT II /już całkiem rozluźniony/: Tak jest, obywatelu literacie. Ładuj się, Krzysiek, porządek musi być, nie?
Upał. Zastanawiające: jeszcze przed paroma laty i od dość dawna potrafiłem pracować tylko poza domem, teraz tylko w domu. Potrzeba dobrowolnie przyjętego rygoru, który chroni od niedorzecznych pokus, choć upragnionych? Potrzeba ograniczenia? Nie umiem na te pytania odpowiedzieć. Zresztą nie mam czasu, aby na nie odpowiadać. Nikt w Miazdze podobnych problemów nie posiada. Nagórski tonie, ponieważ posiada nazbyt wielką wolność osobistą.
Po całym dniu pracy doprowadziłem do sceny, w której Łukasz Halicki ma powitać w hallu pałacyku w Jabłonnie przybywających gości /?/. Więc, jak przed tygodniem parę zaledwie kroków od końca. Wątpliwości? Wciąż je mam, wciąż mnie oplątują i oblegają, czasem w stopniu tak nasilonym, iż w momentach przygnębienia wszystko, co w takim trudzie, rozeznaniu i zabłąkaniu napisałem w ostatnich siedmiu latach wydaje mi się suche, jak patyk i zaciśnięte, jak krtań histeryka. Zdaję sobie jednak sprawę, że mimo tych dokuczliwych komplikacji — z większą ulgą i nadzieją przybliżałbym się do końca, gdybym wiedział, że moja książka będzie się mogła ukazać w kraju. W okolicznościach, które przyjąłem dobrowolnie i równie dobrowolnie podjąłem, ów koniec ma jednak dla mnie ciężar głazu. W wyborach trudnych prawie zawsze się lęgnie świadomość klęski. Zwycięstwo? Może, kiedyś potem? Ale nie żyję — bo jakżeż bym mógł żyć? — "na potem". Żyję tu i teraz.
Zakresy naszej cenzury. Przed kilkoma dniami opowiadał mi ktoś z Filmu /z produkcji/, że ostatnio odbyła się ocena jednego z ukończonych filmów długometrażowych, w kolegium zasiadało paru wysoko postawionych członków aparatu partyjnego, i to oni uznali po projekcji, że film będzie mógł być oddany do rozpowszechnienia, ale po dokonaniu pewnych skrótów. Niewybredna, choć stara zabawa w salonowca, która polega na tym, że wybrany według losowania podmiot zabawy musi na ślepo odgadywać, kto go bije w tyłek. Scenę salonowca w tym filmie zakwestionowano, uzasadniając decyzję stwierdzeniem, że oglądając na ekranach podobną sekwencję publiczność mogłaby pomyśleć, że to ją biją po tyłkach. Druga scena więcej niż wątpliwa: śpiewanie tradycyjnego w Polsce przy rodzinnych i przyjacielskich okolicznościach: "Sto lat, sto lat, niech żyje nam..." Stwierdzono, że ta familiaryjna pieśń mogłaby się widzom filmowym skojarzyć z Październikiem, ponieważ właśnie w owym czasie, gdziekolwiek się Władysław Gomułka pojawiał publicznie — ludzie śpiewali mu: "Sto lat..."
Myślę niekiedy z prawdziwym żalem, że w naszym aparacie partyjno-rządowym działa ogromna ilość ludzi inteligentnych i bystrych, i tylko ogólna sytuacja /do której utrwalenia się przyczyniają/ uniemożliwia im wykorzystanie swoich najlepszych kwalifikacji dla dobra społecznego, przeciwnie: właśnie najlepsze uzdolnienia i rozeznania oddają w służbę najciemniejszej reakcji. Posiadają świadomość, że to jest reakcja? Podejrzewam, że tak. Lecz równocześnie podejrzewam, że ich konflikty, jakie z podobnych sprzeczności powinny wyniknąć, są o wiele poniżej miary konfliktu. I to, chyba, jest najstraszniejsze; ta lekkość przynależenia i osądzania, ta lekkość rezygnacji z siebie, lekkość wynikająca z potrzeby, żeby zawsze być na górze, u władzy, deprawuje jednostkę ludzką w sposób nieodwracalny. Nieuleczalne, podziurawione, pogięte i zardzewiałe nie do naprawienia wraki. Znajdując się w sytuacji, która mnie nie zmusza do podobnych koncesji — mam prawo osądzać ludzi, którzy tym koncesjom podlegają? Według mojego rozeznania moralnego praw takich nie posiadam i posiadać nie mogę. Nie mogę rzetelnie odpowiedzieć, kim byłbym, gdybym nie posiadał moich rezerw. A one — czy są wyłącznie zasługą moją? nie jestem tego pewien. Więc czyją? Nie wiem. Może narodu?
Miało być:
"...więc już owemu momentowi, gdy pomiędzy godziną 20,30 a 21 zajeżdżać będą w smugach reflektorów przed pałac w Jabłonnie rozliczne auta i limuzyny i z ich wnętrz na gęstą zawieję, wirującą przy podmuchach wichury w nieco nierzeczywistym poblasku latarni wyodrębniających z ciemności fronton pałacyku oraz podjazd na podobieństwo trochę niedbale ustawionej dekoracji, wychodzić będą zaproszeni, aby natychmiast w nieskoordynowanym popłochu dopaść wnętrza, jednak też natychmiast ze wszystkich stron oblepieni mokrym śniegiem, a od skrawka ziemi, którą będą musieli pieszo przebyć i od kamiennych stopni zagrożeni zdradziecką gołoledzią, więc w ostatecznym efekcie cokolwiek zadyszani i przepłoszeni, niezupełnie pewni swych koafiur i obuwia, o tak, o tak! niewątpliwie tym chwilom wieloinstrumentalnej uwertury, w warunkach, jakie zgotowała przewrotna natura, odjęta zostanie owa radosna lekkość, której wszystkim przybyszom aż w nadmiarze użyczyłby ciepły i wschodzącym księżycem rozjaśniony wieczór majowy; nieco później, gdy rozświetlone kryształowymi żyrandolami sale wchłaniać będą weselników i ogarniać ich przyjaznym ciepłem, jasnością i gwarem, a długie stoły, pełne zimnych mięs, ryb, sałatek, sosów, wiosennych nowalijek i przemyślnych zakąsek, sporządzonych w podziemnym królestwie mistrza Kubickiego, użyczą tłumnie się gromadzącym wokół jadła i napojów wspomagających kalorii — skażony w swoim kształcie moment towarzyskiej uwertury szybko zostanie zapomniany, więc zanim się w te pożywne sfery czasu przyszłego niedokonanego ufnie zanurzymy, wypada choć z kronikarskiego obowiązku wspomnieć, że ze względu na wiadome warunki atmosferyczne nienajlepiej chyba wypadnie również i scena od dawna, choć w tajemnicy opracowana przez prezesową Panek, mianowicie powitanie nowożeńców przez rodziców Panny Młodej, powitanie w pałacowym hallu chlebem i solą złożonymi na srebrnej tacy, specjalnie w tym celu zakupionej w "Desie", a sprzedanej przez pewnego arystokratę skoligaconego dość blisko z ostatnimi właścicielami Jabłonny, skomplikowane procesy myślowe doprowadziły eks-ambasadorową w Holandii do decyzji, aby dla wyeksponowania owej starej, ludowej tradycji wybrać nie dom własny, gdy państwo młodzi przybyli zaraz po ślubie w kościele św. Marcina, lecz pałac w Jabłonnie, należy rzypuszczać, że Monika, która nie lubi sytuacji nieprzewidzianych, bowiem w teatrze podobne sceny nie istnieją, a poza tym płatki śniegu będą jej topnieć na czole, rzęsach i policzkach, więc nie będzie szczególnie wzruszona ani zachwycona tą formą powitania, również faktem, że w pustym na razie hallu i ona z mężem a zwłaszcza jej rodzice znajdą się pod obstrzałem spojrzeń bezczynnych na razie szatniarzy, lecz z drugiej strony Pan Młody z pewnością umiejętnie — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— Moje dzieci... — powie prezesowa, a jeśli nie dosłownie tak, to coś w tym rodzaju.
Na to Monika:
— Och, mamo! Naprawdę jesteś taka wspaniała i wzruszająca, ale pozwól, że zanim się pożywimy, pójdziemy jednak do szatni.
Wówczas Pan Młody do obojga teściów:
Udziałem Waszej Miłości przyjmować
Naszą powinność. A nasza powinność
Jest wobec tronu i państwa jak dziecko,
Jak sługa, który czyniąc to, co chroni
Waszą Cześć, Waszą Miłość — czyni tylko
To, co mu każe obowiązek.
Po czym najpewniej sięgnie po kromkę spoczywającą skromnie w cieniu rumianego bochenka, poda ją oblubienicy do przełamania i nie jest wykluczone, że chcąc się utrzymać w podjętej konwencji powie na swoim słynnym szepcie:
Pozostań niewinna
Poprzez niewiedzę — najdroższe pisklątko,
Póki czynowi temu nie przyklaśniesz.
Wstałem o pół do ósmej, więc straciłem okazję, żeby powietrze wczesnego ranka trochę ochłodziło pokój. Wciąż nasilający się upał. Dopiero przepisując fragment z pierwszych stronic Miazgi uświadomiłem sobie, jak ogromna przestrzeń czasu i nie tylko czasu oddziela mnie od początków. Prawie takie uczucie, jakbym przepisywał kogoś obcego.
Mało co zrobiłem przez cały dzień, zbyt gorąco, zbyt duszno, dla zmęczenia taki upał stanowi pożywkę, dla zmęczonego — stan krańcowej bezsilności. Dopiero pod wieczór parogodzinna burza z ulewą odświeżyła trochę powietrze.
Różne lektury. Ale żadna na dłużej.
Z Pamiętników Saint-Simona /opis zburzenia Port-Royal/: "Przysięgać na Boga i duszę, że wierzy się w pewien stan faktyczny, w który uwierzyć się nie da, wydawało się wszystkim ludziom prawym — zbrodnią".
Z listu Flauberta do Wawrzyńca Pichat /2.XI.1856/: "Sztuka nie wymaga ani pobłażliwości, ani grzeczności, jedynie wiary, zawsze wiary i wolności".
A jest:
Gdy przed fronton pałacyku w Jabłonnie zajeżdża autokar "Orbisu" — pierwszy z niego wyskakuje /najlepszym swym skokiem z czasów Natchnienia świata/ Maciej Zaremba. U wejścia do rzęsiście oświetlonej sali z kopułą niebiańską u wysokiego stropu oczekuje gości Łukasz Halicki /z kaduceuszem? chyba nie, może później?/. Sprzeczne uczucia Zaremby w stosunku do Halickiego: lubi go i ceni, lecz równocześnie zazdrości autentycznej młodości. Teraz jednak jest w zbyt dobrym humorze, aby dostrzegłszy Łukasza, nie przywitać się z nim natychmiast.
ZAREMBA: Cześć, stary! Cieszę się, że cię widzę, państwo młodzi jeszcze nie przyjechali?
HALICKI /trochę podejrzliwie/: To nic nie wiesz?
ZAREMBA: Że co? słuchaj, stary, masz pojęcie? mój Tomek rodzi się już od przeszło trzydziestu godzin...
HALICKI: To źle czy dobrze?
ZAREMBA: Cholernie dobrze! najpierw się martwiłem, bóg wie co sobie myślałem, ale jedna z sióstr dyżurnych uspokoiła mnie, wiesz co powiedziała? że z krótkiego porodu dzieci są przeważnie słabe, rozumiesz? zobaczysz, mój Tomek będzie ważył przynajmniej z pięć kilo, Herakles!, poczekaj, zrzucę tylko kożuch, strasznie tu gorąco.
Tymczasem członkowie "Bractwa Żółwiowego" poczynają wypełniać pałacową sień. Dostrzegłszy Andrzeja Wajsa /zna go bardzo dobrze/ Halicki od razu orientuje się, że coś jest nie w porządku.
WAJS: Cześć, Łuka! Gdzie są państwo młodzi?
HALICKI: Kto są ci wszyscy?
WAJS: Ci? towarzysze delegaci, chcieliśmy w imieniu różnych instytucji złożyć życzenia prezesowi PIP-u.
HALICKI: No, no!
WAJS: Wyższe sfery jeszcze nie przybyły?
HALICKI: Owszem, w komplecie. Masz je przed sobą.
WAJS: Łuka, to wszystko jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe, zaczynam wierzyć w socjalizm. Moi koledzy, a zwłaszcza koleżanki, będą zachwyceni, że poznają cię osobiście.
HALICKI: Dziękuję w imieniu "non consumatum."
WAJS: No właśnie! Ciekawa historia, wiesz, o co poszło?
HALICKI: Andrzejku, ja jestem tylko Hermesem.
Niebawem tamte dwa auta. Facet, który omal nie wpadł pod samochód, otrzeźwiał na tyle, iż może się utrzymać na nogach /nieco później okazuje się, że jest to bawiący w Warszawie na delegacji kierownik wydziału propagandy Komitetu Powiatowego w jednym z miasteczek na Pomorzu Szczecińskim, miał wracać do siebie nocnym pociągiem/. Natomiast nieźle podpici są obaj młodzi milicjanci, zanim wyruszono do Jabłonny roztropny Marek Kuran podskoczył do "Delikatesów" na placu Zamkowym, zaopatrzył się w butelkę "Pejsachówki" /75%/ i po drodze zdążył obu chłopców uodpornić na ich skontaktowanie się z rzeczywistością oczekującą w Jabłonnie.
Grupka podstarzałych aktorów coraz bardziej zdziwiona i przepłoszona, choć trochę ich uspokaja więcej niż grzeczne powitanie ze strony Łukasza Halickiego.
KRYSIA FORMIŃSKA: Serwus, Jędrek! Popatrzcie, gdzie się rodziny nie spotyka?
ANDRZEJ WAJS: Nie gdzie, a po co?
KRYSIA FORMIŃSKA: Wesz, co ty jesteś? Świnia, i do tego cholernie staromodna. Papy nikt ci nie każe lubić, ja też za nim nie przepadam, ale do mamy mógłbyś się czasem odezwać.
ANDRZEJ WAJS: Rodzinna scena?
KRYSIA FORMIŃSKA: Głupi jesteś albo głupiego udajesz.
ANDRZEJ WAJS: To nie jest sprawa głupoty czy mądrości, miła siostrzyczko. Ja po prostu serca nie mam.
KRYSIA FORMIŃSKA: Zgrywasz się!
ANDRZEJ WAJS: Konstytucja nie zabrania.
KRYSIA FORMIŃSKA: Ale po co?
ANDRZEJ WAJS: A po co gówno śmierdzi, a róża pachnie? Ty się nigdy nie zgrywasz?
KRYSIA FORMIŃSKA: Stuknij się! ja siebie zanadto cenię, żeby się zgrywać.
ANDRZEJ WAJS: To kłamiesz.
KRYSIA FORMIŃSKA: Oczywiście. Jeżeli mi jest wygodnie, to kłamię. Ale to jest co innego.
Toast Łukasza Halickiego w okrągłej sali pod niebiańską kopułą, gdy się już wszyscy goście zgromadzili:
— Szanowni państwo! pewne okoliczności nieprzewidziane sprawiły, iż pani Monika Panek oraz pan Konrad Keller polecili mi, abym w ich imieniu powitał państwa oraz przeprosił, iż są nieobecni, nie mogąc się tym samym podjąć zaszczytnych i miłych obowiązków gospodarzy /tylko wśród aktorów starych poruszenie/. Niestety, gospodarzami w dniu dzisiejszym być nie mogą, ponieważ — to również polecili mi Państwu oznajmić — małżeństwo ich na skutek obopólnego porozumienia zostało odwołane. Nie spełniło się. Non consummatum. Ponieważ jednak w czasowniku "spełnić" i w jego formie rzeczownikowej "spełnienie" kryją się tak wieloznaczne treści, wśród nich i smutek wynikający z krańcowego wypełnienia i ostatecznego zakończenia, iż nie wydaje się, aby nie pokrzepił nas na duchu i ciele toast wzniesiony za wszelką pomyślność niespełnienia — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Po zaspokojeniu pierwszego głodu większość gości przenosi się niebawem z apartamentów do piwnicy, tej z częściowo zachowanymi dekoracjami malarskimi Antonia Tavellego z drugiej połowy XVIII wieku /w sali okrągłej na filarze wymalowano wśród trzcin i drzew na brzegu wody satyra goniącego dwie kąpiące się nimfy, a po przeciwnej stronie — dwa łabędzie. Arkady przyścienne i ściany pokryte są malowidłami pejzażowymi z bardzo różnymi drzewami liściastymi i szpilkowymi. Wśród tych widoków rozróżnić można: krajobraz widoczny przez otwór w malowanej skale, pola i wioskę w obramowaniu drzew liściastych, dwie kozy przed chatką krytą strzechą, staw, w którym odbijają się budynki nadbrzeżne, i w głębi zameczek, akwedukt antyczny, kanał z mostkiem i na nim łódź oraz mury kamienne z roślinami w szczelinach/.
Za barem, oczywiście, Edward Kubiak. Zespół "LA-DA-CO" też jest w piwnicy.
KURAN: Napije się pan ze mną, panie Edku, jednego?
KUBIAK: Pan wie, panie Marku, że ja przy pracy nigdy nie piję.
KURAN: Pan nazywa pracą to, co jest tutaj?
KUBIAK: Faktycznie, gdyby nie kilku panów, których mam przyjemność znać, tobym się trochę dziwił.
KURAN: To się pan dziw i wypij. Tu trzeźwym wstęp będzie zaraz wzbroniony.
KUBIAK: Przepraszam, że pytam, pan nie wie, skąd się wzięły te gliny?
KURAN: Ładni Adasie? Moi przyjaciele, poderwałem ich po drodze.
KUBIAK: Pan to jest, panie Marku!
KURAN: Przeważnie nie jestem, ale to na jedno wychodzi. Pijemy?
KUBIAK: Co pan sobie życzy?
KURAN: A pan, panie Edku?
KUBIAK: Mam butelkę "Martela", ale na razie schowaną.
KURAN: Ja wolę czystą, pan weź "Martela", co mamy sobie żałować. Wesele do dołu. Niech żyje wesele!
KUBIAK: Ja uważam, że pan Keller to może sobie powinszować.
KURAN: Myśli pan?
KUBIAK: Pewnie, małżeństwo, to ciężka niewola.
KURAN: Wszystko, panie Edku, jest niewolą.
KUBIAK: Ja rozumiem, ale jest niewola i niewola.
KURAN: To po co się pan żenił?
KUBIAK: Ja wiem? Młody jeszcze byłem, chciałem się ustatkować.
KURAN: Wie pan co, panie Edku? Zamienimy się!
KUBIAK: To znaczy?
KURAN: Pan będzie dzisiaj za gościa, a ja będę barmanował.
KUBIAK: Pan żartuje, praca za barem, to jest ciężka praca.
KURAN: A gościem być, pan myśli, też nie jest ciężka praca?
Jeszcze parę kieliszków i podchmielony Kubiak zgadza się na tę zamianę. Zatem Marek Kuran zrzuca marynarkę, podwija rękawy koszuli i uciszywszy zebranych wygłasza krótkie przemówienie, w którym oznajmia, że na dzisiejszy wieczór regulacją ruchu alkoholowego kierować będzie POEZJA. Ogólny entuzjazm. Zespół "La-Da-Co" wykonuje tusz. Ścisk dokoła baru. Marek Kuran przygotowuje skomplikowane, zdradziecko mocne mieszanki. Niebawem jest mu tak gorąco, iż rozbiera się i zostaje tylko w slipkach. Dla wielu gości staje się to zachętą do mniej lub bardziej posuniętego strip-tease’u. Bardzo chętnie pozbywają się mundurów obaj milicjanci. Nieco później ktoś przynosi z szatni ich czapki, ulegają licznym namowom /m.in. Edka Kubiaka/ i całkiem goli wkładają czapki na głowy.
Maciej Zaremba do Łukasza Halickiego:
— Masz pojęcie, stary? Wszystko to sobie zapisałem, mam na karteczce, posłuchaj: co minutę, uważasz? co minutę rodzi się na świecie 235-cioro dzieci, a umiera tylko 96 osób, to znaczy przyrost naturalny na minutę wynosi 139, a to daje 8.309 na godzinę, 199.450 na dobę, 72.600.000 rocznie, fantastyczne, nie? ile trzeba, żeby przełknąć jedną wódkę? dwie sekundy, co? i już się przez ten czas prawie pięcioro dzieci urodziło, cholerna historia...
Potem:
ZAREMBA: Słuchaj, stary, ty wiesz, ja w roku 2000 będę miał siedemdziesiąt jeden lat?
HALICKI: Nie martw się, podciągnę do ciebie.
ZAREMBA: Nie dogonisz.
HALICKI: Podciągnę.
ZAREMBA: Nigdy w jednym zaprzęgu nie pójdziemy.
HALICKI: Ty na przodzie.
ZAREMBA: Wiesz, gdzie mam taki przód? Mój syn w 2000 roku będzie miał trzydzieści jeden.
HALICKI: Nie będę miał dzieci.
ZAREMBA: Nie chcesz?
HALICKI: Wolę auto, auta można zmieniać.
ZAREMBA: Wiesz, co ci powiem?
HALICKI: Czarnego pudla sobie kupię.
ZAREMBA: Słuchaj, stary...
HALICKI: Zabronisz mi?
ZAREMBA: Ech, wy gówniarze!
HALICKI: Ty też nie byłeś w Powstaniu.
ZAREMBA: Ja?
HALICKI: To czego się stawiasz? Tylko grałeś Powstanie!
ZAREMBA: Ale jak!
HALICKI: Ale tylko grałeś, więc znaczy, mogę do ciebie podciągnąć?
ZAREMBA: Podciągaj, ja już jestem wrak. Eryk tylko ciebie widzi.
HALICKI: On jest fajny.
ZAREMBA: Ja dla niego też kiedyś byłem fajny — — — — — — —
Pijacki monolog partyjnego aktywisty z terenu w obecności Andrzeja Wajsa?
Po pracy, pod wieczór, grzebanie się w teczkach ze starymi notatkami. Zamiast tekstu poszukiwanego trafiłem m.in. na maszynowy odpis jednego z pierwszych artykułów, jakie napisałem: Myśli niespokojne, chyba z roku 1932. Przepisuję pierwszy rozdziałek:
"Sokrates wypił kielich cykuty. Giordano Bruno zginął na stosie. Campanella przepędził dwadzieścia siedem lat w więzieniu. Spinoza, najpierw wyłączony z grona współwyznawców, potem, nie chcąc krępować swojej myślowej niezależności, odrzucił zaszczytną i intratną katedrę na uniwersytecie w Heidelbergu. Wielu filozofów Oświecenia okupywało swoją działalność więzieniem i wygnaniem. Zola, pisząc Oskarżam, daleko był od myśli o Panteonie.
Jaka pasja, jaka siła wewnętrzna kazała tym ludziom różnych epok i różnych charakterów rezygnować dobrowolnie w obrocie swych myśli i idei już nie tylko z dobrobytu, zaszczytów i wolności, lecz w ogóle z życia? Duma? Fanatyzm? Heroizm?"
Z dalszego tekstu, zresztą dość mętnego i na wysokich koturnach, nie wynika, abym potrafił na te pytania odpowiedzieć. Miałem wówczas lat dwadzieścia trzy. I oto dzisiaj, gdy za miesiąc skończę lat sześćdziesiąt jeden — też na podobne pytanie /na wiele innych również/ odpowiedzieć nie umiem. Lecz czy muszę umieć? Jestem tylko pisarzem. Pisarz opisuje i stawia pytania. Tylko tyle. Owszem, również wartościuje, lecz jego osąd wynika z rozpoznania, z opisu. Kto na pytania odpowiada — wie, lub udaje, że wie. Opisujący tylko proponuje swój obraz świata i ludzi, a jeśli wspiera go cokolwiek w tym zuchwałym przedsięwzięciu, to pewna nadzieja, zresztą nie mniej zuchwała, iż w widzeniu subiektywnym nie jest osamotniony, a jeśli samotny jest dzisiaj — może nim przestać być jutro, lub pojutrze.
Odnaleziona stara notatka do Karolinki Adama Nagórskiego:
"Początek: rok 1946, powódź w województwie szczecińskim, na stacji X, w nocy zostaje zatrzymany pociąg osobowy, ponieważ zagrożony jest pobliski most. Do składu pociągu przyczepiona cysterna ze spirytusem metylowym. Kolejarze kradną kilka litrów tej straszliwej trucizny i rozprzedają ją zziębniętym i zmęczonym podróżnym. Wśród nich dwoje młodych: on akowiec, właśnie wypuszczony na wolność na podstawie amnestii, ona też z AK. Skutki zatrucia szybko się ujawniają. Tymczasem teren zagrożony powodzią odwiedza I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, człowiek w sile wieku, przedwojenny komunista. W szpitalu, gdzie leżą ofiary zbiorowego zatrucia, spotyka ciężko chorą, lecz niezagrożoną śmiercią lub ślepotą dziewczynę. Chłopak umiera. Pierwsze zainteresowanie.
Dziewczyna /Karolinka/ zostaje zupełnie sama i po opuszczeniu szpitala nie wie, co ze sobą zrobić, względy, jakie jej okazuje dojrzały i wysoko usytuowany mężczyzna, zrazu z powodów politycznych odstręczają ją. Lecz jednak. I tak zaczyna się ten szczególny romans, w którym ona jest stroną jakby zaczynającą od zera, on — wszystkim. Rozchodzi się z żoną i chcąc zdobyć dziewczynę całkowicie, czyni wszystko, aby upodobnić ją do siebie, uczynić z niej komunistkę. Niebawem okazuje się, że nie było to pragnienie szczególnie trudne do zrealizowania. Karolinka, z zakochania, z zagubienia, z potrzeby żyda staje się wierzącą komunistką. Przychodzą jednak lata 1953, 1954. Coś się w powietrzu poczyna odmieniać. Trudno powiedzieć, czy on się istotnie zmienia, czy też po wielu trudnych i ciężkich latach powraca do swojej młodości. Może również pozostać dalej "modelem" bez reszty ukształtowanym przez okres stalinowski. Natomiast Karolinka, ujarzmiona i dobrowolnie uformowana, powoli przestaje kochać /bo on wątpi/ i wraz z zanikaniem uczucia zanika w niej również przyswojona sztucznie ideologia. On — być może — czuje się, jakby odrodzony, również i miłość się w nim odnawia na mniej zaborczą i egoistyczną. Jest już jednak za późno. Karolinka odchodzi.
Pierwsza scena: pociąg zatrzymany w ciemnościach, ruiny dworca, bliski i groźny szum wiosennej powodzi..."
Na salonach Łukasz Halicki rozmawia ze starymi aktorami o teatrze i o sztuce.
W jednym z bocznych saloników /dawna sypialnia Księcia Prymasa?/ Komitet Wykonawczy "Bractwa Żółwiowego" przyjmuje w poczet członków Łukasza Halickiego.
W piwnicy zbiorowa orgia.
Maciej Zaremba kilkakrotnie wydzwania klinikę ginekologiczną. Jest już bardzo zmęczony i pijany. Gdzieś u schyłku nocy, gdy jeszcze raz dzwoni, dowiaduje się, że właśnie przed paroma godzinami poród odbył się szczęśliwie. Grażyna urodziła zdrowego chłopca. Zaremba postanawia natychmiast jechać do Warszawy. Biegnie do toalety i zimną wodą przemywa twarz, potem szuka Halickiego, żeby pożyczyć od niego auto. Ponieważ sprawia wrażenie zupełnie trzeźwego, Halicki zgadza się.
Na dworze już szarawo, popaduje drobny śnieg, szosa jest bardzo śliska. W półmroku chłopskie furmanki z warzywami, wolno ciągnące ku miastu. Zaremba nigdy nie był dobrym kierowcą i nie lubił prowadzić auta. Jedzie dość wolno, uważnie wymijając furmanki, kierownica ciąży mu w kurczowo zaciśniętych i spotniałych dłoniach. W pewnym momencie czuje, że dłużej nie da rady. Zjeżdża na bok szosy, zatrzymuje auto i wysiada. Chłodne powietrze trochę go otrzeźwia. Głęboko oddycha, zwilża skronie śniegiem. I wówczas z dość bliska, z półmroku zanikającej nocy, dociera do niego popularna melodia big-beatowa /może Beatlesów: "Ob-la-di-ob-la-da"?/, wygrywana na zwykłej fujarce. Słucha. Po chwili słychać skrzypienie kół, wyłania się wiejska furmanka zaprzężona w jednego konia, powozi stary, półsennie drzemiący chłop, obok niego jasnowłosy chłopiec, nie więcej niż dwunastoletni, to on właśnie wygrywa na prostej fujarce tę bigbeatową melodię. Nie widać ich obu wyraźnie. Lecz gdy furman mija stojącego przy aucie Zarembę, wydaje mu się nagle, że tym chłopcem jest on sam z dawnych lat, jakieś mgliste wspomnienie go przenika, nieomal pewność, że kiedyś także jechał o wczesnym świcie na wiejskim wozie i przygrywał na fujarce. Niebawem furmanka ginie w szarości, a melodyjka też powoli zanika.
Zaremba czuje, że wróciły mu siły, chce teraz jednego: jak najszybciej znaleźć się w Warszawie i zobaczyć syna. Gdy wraca do auta i rusza, ma absolutną pewność, iż bezbłędnie panuje nad oporną maszyną. Mijając furmankę opuszcza szybę i macha ku jadącemu ręką. Ma przed sobą pustą szosę. Przyśpiesza. Czuje, jak go wypełnia i rozpiera młodzieńcza sprawność fizyczna. Wtedy auto wpada w poślizg i roztrzaskuje się o przydrożne drzewo.
Świt, ale jeszcze szaro, śnieg popaduje ciągle. Autobus i trzy osobowe auta. Goście już opuszczają pałac, wciąż rzęsiście oświetlony. Wychodzą pojedynczo i grupami, hałasując, chłodne wilgotne powietrze oszałamia ich, ale też i trochę otrzeźwia i przywraca siły po szalonej nocy. Koniec zabawy? Niemożliwe! Marek Kuran coś szepce do Michała Otockiego, ten kiwa głową i przywołuje swoich kolegów.
MAREK KURAN: Panie i panowie! Na powitanie dnia! raz, dwa, tri, kozaczok!
Więc przed frontonem historycznego pałacyku i na rozległym trawniku przykrytym cieniutką warstewką śniegu wszyscy zaczynają pod zespół "LA-DA-CO" tańczyć kozaczoka, zrazu ospale i trochę nieporadnie, potem coraz żywiej. Także aktywista partyjny z terenu usiłuje tańczyć. Podryguje, podskakuje, nogi mu się plączą, znalazł się gdzieś w głębi trawnika, sam, jeszcze usiłuje wykonywać ruchy zgodne z daleką melodią, aż wreszcie traci równowagę i upada. Leży z twarzą w śniegu dłuższą chwilę, wyschniętym językiem liże śnieg, lecz gdy chce się podnieść — nie może, więc wreszcie rezygnuje z tych wysiłków i w pozycji na czworakach podnosi głowę i nieoczekiwanie dla samego siebie wydaje z siebie ostry i przejmujący dźwięk, łudząco podobny do syreny przeciwlotniczej.