Michał Bałucki. Szkic literacki

>>> Dane tekstu >>>
Autor Czesław Pieniążek
Tytuł Michał Bałucki
Podtytuł Szkic literacki
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Kuryera Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Michał Bałucki.
SZKIC LITERACKI
przez
CZESŁAWA PIENIĄŻKA.
POZNAŃ.
Drukarnia Kuryera Poznańskiego.
1888.


Po stłumieniu wysileń rewolucyjnych 1849 r. srożyła się reakcya, a u młodzieży wytwarzały fermenty, coś, jakby niemiecka „Sturm- und Drangperiode“. — Germanizacyjny nacisk rządu wytwarzał siłę odporną, coraz tęższą, rosnącą w miarę tego nacisku, a wzmacnianą rozmiłowaniem się w poezyi mesyanicznéj. Karmiono ducha przemycanemi „Pieśniami Janusza,“ „Proroctwem kapłana polskiego;“ wyrywano sobie „Dziady“, wierzono namiętnie w prędkie zjawienie się tego, którego imię „czterdzieści i cztery“, uczono się „Przedświtu“, modlono „Psalmami przyszłości.“ — Rósł zapał, rozpłomieniały się wyobraźnie i serca, a w tych płomieniach tajała rozwaga starszych, więdniały kiełki rozsądku u młodych. Były to chwile wzniosłych upojeń nadzieją, wiarą i miłością, chwile namaszczające na męczeństwo.
We Włoszech idea narodowości, dążenie do zjednoczenia, przybrały kształty rewolucyi nie tylko politycznéj, ale społecznéj i kościelnéj. Miłość wolności narodu sprzęgła się tam z nienawiścią już nie form politycznych, ale podstaw moralnych i religijnych.
Taki to rewolucyjny ruch włoski zaczął dąć coraz silniejszym wichrem po Europie i nas tu owionął. Zmięszały się prądy. Nasz mesyanizm zamącił się wśród tego wichru rewolucyjnego, zapał zamienił się w gorączkę, upojenie w szał, pragnienie męczeństwa w żądzę walki. Modlitwa i przekleństwo splotły się w tym chaosie, krzyż Golgoty i czerwona koszula Garibaldego jakby senne widziadło snuły się przed oczyma. Burzyć i budować zarazem pragnęły rozkołysane, rozczochrane włoskim wichrem duchy. — Burzyć Rzym, budować Polskę.
Minęło dziesięciolecie, padły strzały w Warszawie; zaczęły się dni męczeństwa i modlitwy, dni najszlachetniejszych poświęceń i wstrętnych narodowi zamachów morderczych, dni krzyża i sztyletu, litanii i bluźnierstwa, bohaterstwa godnego praojców i wstrętnego uciekinierstwa, ofiar ostatniego grosza i hańbiących, a świętokradzkich sprzeniewierzeń; jaśniały w nich idealne dusze i dymiła czadem przewrotna blaga. A nad tém wszystkiém wyrosła mogiła, jakiéj chyba w Polsce dotąd nie było, ani tak wielkiéj, ani tak łzami oblanéj. U jéj stóp skończyła się ta epoka porozbiorowych dziejów, zrodzona nie z zapału, co tworzy, ale z gorączki, co trawi.
Dziś patrzymy ze czcią na groby i szubienice tych, co padli, jako czyste ofiary najszlachetniejszych uniesień, ale historya tych czasów powinna i musi być nauczycielem przyszłości, lekarzem na skłonność do zapaleń, to téż boleścią załzawione oczy od pobojowisk i placów egzekucyi Murawiewa zwracamy, do tych, co ocaleli, co żyją — i pytamy: jacy wy dziś jesteście? Do nich należy Michał Bałucki.
W roku 1857, w liceum św. Anny w Krakowie, byli w klasie 8 między innymi: Bałucki Michał, Bochenek Mieczysław, Czerny Władysław, Gumplowicz Ludwik, Kubala Ludwik, Lewartowski Władysław, Szczepański Alfred, Zieleński Władysław itd. Bałucki nie liczył się do pierwszych w klasie: z języków wcale niepokaźne miewał cenzury, z historyi tylko „befriedigend,“ za to z matematyki „ausgezeichnet,“ a z nauk przyrodniczych „vorzüglich.“ Dziś dla młodszych niezrozumiałe znaczenie tych cenzur, więc dodam, że było ich dziewięć. „Ausgezeichnet“ była pierwszą i najlepszą, a oznaczała więcéj, niż do niedawna używane „znakomity,“ „vorzüglich“ była drugą cenzurą, „befriedigend“ piątą, a znaczyła tyle, co dziś „zadowalniająco.“ Bałucki jest podobno unikatem wśród pisarzy polskich pod względem tych cenzur.
Nie przypominam sobie, by kto inny z naszego parnasu tyle okazywał chłodu dla historyi w czasach szkólnych, a takie zamiłowanie do sinusów i cosinusów. W rubryce, w któréj notuje się przyszły zawód ucznia, zapisywał Bałucki:... „Teologia!“
Mimo owego „ausgezeichnet“ z matematyki, któregoby mu ś. p. Kraszewski pewnie nie przebaczył, bo i matematyków i matematykę poczytywał za utrapienie nie tylko studentów, ale i ludzkości, — mimo owego rozmiłowania się w subtelnościach logarytmicznych, już czuł w sobie w onych czasach popędy poetyczne, skoro w 8 klasie napisał wierszem zadanie, na temat „Myśli jesienne.“ Przytoczę tu drobny szczegół z życia studenckiego, bo przyczyni się on do charakterystyki czasu. Byłem wówczas w klasie 3 w tém samém liceum św. Anny, a mieszkałem u prof. Trzaskowskiego, który udzielał w klasie 8 polszczyzny. Z ciekawości przezierałem niekiedy elaboraty ósmoklasistów, a gdym napotkał ów poemat Bałuckiego, taka cześć się obudziła we mnie dla niego, żem mu się odtąd niżéj kłaniał, niż wszystkim profesorom, co téż znaczniejsza część moich kolegów czyniła, dowiedziawszy się, że to: poeta. Taką to dla nas świętością była poezya. Nie dziw, że my bałwochwalcy poezyi, stworzyliśmy tragedyą 1863 roku.
Z tego znakomitego matematyka studenta, z owego zapowiedzianego teologa, wyrósł autor, którego jedni może przeceniają, inni potępić radzi; autor szeroko rozparty w literaturze, a tém szczególniéj interesujący krytyka, że w nim zwarło się, skrystalizowało, czy skamieniało to wszystko, co było wyrobem ducha w czasach przedstyczniowych, co było wytworem fermentu i mesyanicznych uniesień i rewolucyjnych wichrów. Bałucki, jak ów młodzieniec w baladzie Mickiewicza, na pół skamieniały, a nie wiadomo, czy stłukłby zwierciadło, czy je pocałował, gdyby go Twardowski z zaklęcia chciał wyzwolić. W téj skamieniałości przedstyczniowych prądów jego urok i dysonans, jego zalety i wady, cnoty i wielkie grzechy.
Nie skończyła się jego twórczość, nie gaśnie talent, krytyka wyroku wydać nie może i nie powinna; na wyczerpującą o Bałuckim pracę jeszcze za wcześnie, ale przed sąd pociągać należy autora, a dzieła jego powołać na świadków i zacząć rozprawę sądową. Oskarżyciel i obrońca przemawiać już mogą; byle sumiennie; w najlepszéj wierze spisano to, co oni powiedzą, a pewnie autor téj miary wysłucha spokojnie obu głosów i będzie mu przyjemniéj usłyszeć zdanie z przekonania płynące, niż banalne panegiryki bractwa wzajemnéj admiracyi. Przedewszystkiém atoli niech przemówi podsądny[1].
„W roku, 1837 dnia 29 września przytrafił mi się fatalny wypadek, że się urodziłem, a mianowicie w Krakowie przy ulicy Floryanskiéj w kamienicy „pod Aniołkiem“. Mieszkałem potém przy ulicy Szpitalnéj „pod Panem Jezusem“, a pobierałem nauki naprzód u św. Barbary, a potém u św. Anny. Mimo téj opieki Aniołów i Świętych, zrobiło się ze mnie prawdziwe djablątko, jak to się zaraz pokaże.
W szkołach uczyłem się miernie i późniejsza moja karyera literacka była dla moich pierwszych profesorów prawdziwą niespodzianką; nie przypuszczali oni bowiem, aby produkta takiéj ograniczonéj głowy mogły być warte czytania, a cóż dopiero drukowania.
Szczególniéj do języków, tak starożytnych jak i nowożytnych, nie miałem żadnych zdolności, co, jak utrzymują łaskawi krytycy, nadało pismom moim na wskroś swojski charakter. Z arytmetyki skorzystałem o tyle, że w skromnych dochodach moich unikałem starannie owego: nie mogę, — pożyczam sobie; wolałem nie pożyczać, a obywać się suchym kawałkiem chleba, i dla tego miałem opinią porządnego, a nawet zamożnego między kolegami.
W roku 1857, gdy byłem w klasie 8, profesor języka polskiego, Trzaskowski zadał nam temat do opracowania p. t.: „Myśli jesienne.“
Ponieważ nic mądrego nie umiałem napisać na ten temat prozą, przeto spróbowałem powiedzieć to samo wierszem, który pasował mnie na poetę. Wiersz ten był zarazem rodzajem paszportu, który mi ułatwił prześlizgnięcie się tanim kosztem przez egzamin dojrzałości na uniwersytet. Palnąłem z téj okazyi taką mowę pożegnalną w amfiteatrze nowodworskim, że jeden z kolegów, wzruszony nią, wyprawił nam wspaniałą ucztę pożegnalną, na któréj podchmieliwszy sobie, obiecywaliśmy sobie zostać wielkimi ludźmi i zachować przyjaźń aż do śmierci... Było to w roku 1857.
W tym roku wstąpiłem na uniwersytet krakowski, a mianowicie na wydział matematyczno-fizyczny, że jednak wykłady fizyki przyprawiały mnie o senność, a na lekcyi matematyki tłómaczyć wolałem Hajnego, przeto zaraz w następnym roku przeniosłem się na wydział historyczno-literacki, na którym z małym pożytkiem dla siebie przesiedziałem lat parę, zajmując się w chwilach wolnych od próżnowania czytaniem i pisaniem wierszy. — W tym czasie, t. j, w roku 1859 trafiło mi się w zastępstwie jednego kolegi towarzyszyć choremu szwagrowi Kraszewskiego do Meranu i zobaczyć przy téj sposobności kawałeczek Włoch, a mianowicie Wenecyą, Tryjest, Weronę. — Największą korzyścią z téj wycieczki do Włoch był wiersz, który mi z téj okazyi Józef Szujski na wyjezdnem napisał, a który chowam jako cenną pamiątkę. Miałem już wtedy między kolegami sławę obiecującego talentu, a było nas takich kilkunastu, którzyśmy chodzili ze Słowackim w kieszeni, z głową rozczochraną, pełną burzliwych myśli, i z fantastycznie wiązanemi krawatami.
Schodziliśmy się w rzeźbiarskiéj pracowni Filippiego, urządzonéj ze starego refektarza OO. Franciszkanów. Obok skromnych i nieśmiałych kochanków muz zasiadali tam tacy potentaci pióra i pędzla, jak Matejko, Grotger, Szujski, Tadeusz Wojciechowski, Kubala, (wtedy jeszcze kryjący się jak fiołek w trawie ze swoją wiedzą i poezyą), Żeleński i inni. Wielcy i mali, starsi i młodsi, bez różnicy, przyjaźnie sobie dłonie uścisnęli i poufne prowadzili rozmowy. Obok Łuszczkiewicza, już wtedy profesora siadali — niedawno jego uczniowie jeszcze — jak: Gadomski, Cynk, Gryglewski; — obok drukowanego już Szujskiego młodziutki Chłędowski, Bełcikowski, Turski, Lubowski i inni. Zajmujące były te zebrania; na młode umysły oddziaływała podniecająco ta olbrzymia pracownia sklepiona, napełniona posągami, które z ciemności wychylały się fantastycznie i zdawały się brać udział w naszych posiedzeniach. — Herbatka, albo miód i precle, stanowiły całą ucztę — ale za to serca i umysły miały prawdziwie lukulusowe gody. Czytywało się poezye zakazane w szkole; młode talenta zwierzały się kolegom ze swoich prób młodzieńczych i wspaniałych pomysłów na przyszłość. W sercach było ciepło wtedy, a w umysłach rozpalał już się ten ogień, który podniecony w roku 1861 prześladowaniami, miał roku 1863 buchnąć gwałtownie i ogarnąć większą część Polski.
Wyżéj wymieniony Michał Bałucki szedł, lubo z tyłu, za tym ruchem i pobrząkiwał na swojéj lirze, jak umiał. Po nocach sklejał dosyć wierszy drobnych przeważnie miłosnych. Napisał także poemat, a raczéj powiastkę wierszowaną p. t. Kostyna — czyli (bo czyli musiało być wtedy) Dziewczyna z pod lasu, którą „Gwiazdka Cieszyńska“ wydrukowała gratis, a jeden z przyjaciół szczęśliwego poety postarał się, że była niezmiernie chwaloną w „Gazecie Codziennéj“, będącéj wtedy pod redakcyą pobłażliwego na takie rzeczy Kraszewskiego.
Zachęcony takiém powodzeniem napisałem następnie drugi poemat p. t. Ziemiowit, książę mazowiecki, który po całorocznych tułaniach się po różnych księgarniach, wydawcach, krytykach, redakcyach, doczekał się druku w „Niewieście“, wydawanéj w Krakowie przez Turowskiego. Za tém poszła „Cicha miłość“, powiastka wierszem, którą za protekcyą Szujskiego Jan Dobrzański pozwolił drukować w „Dzienniku Literackim“, dawszy jako honoraryum autorskie kilka słów uznania dla młodego talentu. — W tymże dzienniku drukowałem przed paru laty pierwszy mój wiersz: „Cyganka“. Po „Cichéj miłości“ zamieścił „Dziennik Literacki“ poemat sceniczny „Bez chaty“, przypisany Szujskiemu, który z tego hołdu nie bardzo był zadowolniony z powodu jego rewolucyjnéj tendencyi. — „Czytelnia dla młodzieży“, wydawana przez Karola Ciszewskiego, drukowała w tym czasie „Przechrztę.
Lata te, w których dostałem się pod prasę drukarską; spędzałem na guwernerce, któréj z konieczności poświęcić się musiałem, gdyż podanie moje o miejsce suplenta w gimnazyum odrzucono z powodu złéj noty z policyi. Rok 1861 i 1862 spędziłem w redakcyi „Niewiasty,“ w któréj poumieszczałem pierwsze próby nowelli: „Zapóźno,“ „Dwie siostry,“ etc. Ciężka choroba mózgowa przerwała na czas jakiś tę powódź prozaicznych prac moich, na czas jakiś mówię, bo ledwie wyzdrowiałem i dostałem się na posadę nauczyciela do instytutu prywatnego w Częstochowie, wnet dawny nałóg do pisania obudził się i „Cierniowy wieniec“ p. Goczałkowskiéj w tym jeszcze r. 1862 pomieścił nowelkę moją p. t. „Niewieścia siła,“ a w początkach 1863 „Tygodnik ilustrowany“ nabył odemnie za ogromną sumę, jak mi się wtedy zdawało, bo 150 rubli, nowellę „Heraklesowe drogi“ a niedługo potém drugą „Ojcowska wola“, ilustrowaną przez Gersona. Powstanie 1863 roku skłoniło mnie do powrotu do Krakowa, gdzie zajmując podrzędne stanowisko w ówczesnym ruchu, napisałem „Przebudzonych,“ drukowanych w Brukseli pod pseudonimem Elpidona, ze względów cenzuralnych.
Przy końcu roku 1863 na mocy jakiegoś listu konspiracyjnego, mającego zagrażać całości państwa austryackiego, a w którym to liście moje nazwisko było także umieszczone, wpakowano mnie do kryminału, gdzie przesiedziałem rok cały. Był to rodzaj rekolekcyi duchowych, po których wydostawszy się na wolność, dokończyłem zaczętéj w więzieniu powieści „Starzy i Młodzi“, która w r. 1866 wyszła w Lipsku, także pod pseudonimem Elpidona, a następnie wyjechałem do Warszawy, z myślą stałego mieszkania i pracowania na literackiém polu. Ale jak krowa przeniesiona na inne miejsce traci mleko chwilowo, tak i u mnie produkcya literacka zmalała, zeszła prawie do zera i tęsknota wypędziła mnie z Warszawy do Krakowa. Tu rozpocząłem do spółki z Alfredem Szczepańskim wydawnictwo pisma dla kobiet „Kalina“, które dawało nam dużo zajęcia, ale mało dochodu i zadowolenia.
Po dwóch latach uważaliśmy za konieczne pismo to odstąpić innemu wydawcy, który je pogrzebał, a ja zawiesiłem się potém przy dzienniku krakowskim „Kraj“ jako kronikarz tygodniowy, pisując zarazem powieści „Błyszczące nędze,“ „Sabina,“ „O kawał ziemi,“ drukowane w „Kraju“ między 1870—73. — „Żydówka,“ Warszawa 1871. „Romans bez miłości,“ („Tygodnik ilustrowany“ 1871), „Siostrzenica ks. proboszcza“ („Tygodnik wielkopolski“ 1872) i wiele drobnych, a oprócz tego komedye: „Polowanie na męża,“ „Radzcy pana radzcy,“ „Pracowici próżniacy“ (odznaczone drugą nagrodą na konkursie krakowskim w r. 1871), „Na łonie natury.“ „Polowanie na męża“ było właściwie napisane jeszcze w więzieniu 1863 r., ale 5 lat czekać musiało, zanim dostało się na scenę i zyskało powodzenie, które autora zachęciło do popełnienia innych podobnych niedorzeczności na tém polu, a tytuły ich są „Emancypacya“ nagrodzona trzecią nagrodą, „Pozłacana młodzież“ w 4 aktach, „Komedya z oświatą“ i „Teatr amatorski“ r. 1875 i 1876, „Po śmierci cioci,“ 1877 — i „Rodzina Dylskich,“ dramat ludowy w 5 akt., a z powieści: „Byle wyżéj,“ „Biały murzyn,“ „Życie wśród ruin,“ „Po burzy,“ „Z obozu do obozu,“ „Ostatnia stawka,“ „Góral na dolinach,“ „Męczennica,“ „Album kandydatek do stanu małżeńskiego,“ „Hermanowe grzechy i kłopoty,“ „Trzy szkice powieściowe,“ „Za winy nie popełnione“ i mnóstwo innych drobniejszych powiastek, wydanych potem razem w 4 tom. u T. Paprockiego. W tym czasie przypada ożenienie z artystką teatru krakowskiego Kalikstą Ćwiklińską (1876) i śmierć téjże po roku pożycia. Pół trzecia roku żałoby, a następnie powtórne śluby z Eufenią ze Śliwińskich w r. 1879 — dwoje dzieci i następujące prace: Z powieści: „Typy i obrazki krakowskie,“ „Pańskie dziady,“ — „250 tysięcy,“ „W żydowskich rękach,“ jako téż drobne powiastki wyd. przez Heumana i Żupańskiego w Krakowie r. 1886 — tomik poezyi i następujące komedye: „Krewniaki,“ (nagrodzona pierwszą nagrodą na konkursie krakowskim), „Sąsiedzi“ w 4 akt., „Grube ryby“ w 3 akt., „Gęsi i gąski“ w 4 akt., „Dom otwarty“ w 3 akt., „Piękna żonka“ w 4 akt.
Za to niepotrzebne zawracanie ludziom głowy, psucie papieru i zatrudnianie pras drukarskich przez lat 25, przyjaciele w małém kółku wyprawili mu jubileusz 1884 roku, który mu tak głowę zawrócił, że utył z uciechy i zleniwiały rozwalił się na laurach, mało bardzo produkując.“
Pełna humoru, prostoty i szczerości przytoczona notatka autobiograficzna, mówi o tém, co autor napisał, chociaż pod względem bibliograficznym nie jest zupełnie dokładna. Czém te dzieła wypełnił, jaki z nich posiew dla czytelników, jaka wartość artystyczna, tego już sami dociekać musimy.
Poznanie ideałów Bałuckiego i tendencyi nie trudne, bo nie osłania ich, nie maskuje, nie kryje się po za retorykę, ale myśl obnaża, wypowiada ją śmiało, ze szczerością niekiedy naiwną. Zdawać by się mogło, że ta otwartość staje się zuchwalstwem, a jest ona przecież tylko wynikiem dobréj wiary w to, co wypowiada.
Są w nim uprzedzenia, nie ma przewrotności. Jest zapał dla własnego ideału, nie ma cynicznego poniewierania tych prawd, w które wierzyć nie chce, ale téż nie szczędzi im sarkazmu, Bogu służy wiernie, z pewną predylekcyą prawi o celowości w naturze (Rozmowa Antoniego z Pawłem w Białym Murzynie, Młodzi i starzy, Byle wyżéj itd.) upatruje w Opatrzności Boskiéj najwyższy czynnik wszelkiéj akcyi, najwyższego, a zawsze sprawiedliwego widzi w Niéj sędziego. W Bogu wskazuje pociechę, dźwignią, źródło wartości etycznéj człowieka i pod tym względem nie zniżył się nigdy do materyalizmu i pozytywizmu postyczniowych czasów. Ale natomiast gotów zbudować nowy Kościół, zreformować duchowieństwo, poobalać instytucye z Kościołem związane.
Jest to echo włoskiego libertynizmu, zaklęte z Garybaldego czasów. Niekiedy zwraca się wręcz przeciw katolicyzmowi (Młodzi i starzy), pragnąc w jego miejsce „czystego Chrystyanizmu,“(!) niekiedy nawet możnaby mniemać, że i tego mu za wiele, że mu sam deizm wystarczy (Siostrzenica księdza proboszcza), skoro księdzu każe wygłaszać teorye, zmierzające wprost do obalenia religii objawionéj. Dziwna rzecz, Bałucki sam sobie się sprzeciwia. Co mu się w jedném miejscu podobało głosić za prawdę, w inném miejscu obala.
Powiedziećby można, że jest niekatolickim w teoryi, katolickim w praktyce — boć przeważna część jego bohaterów modli się nie tylko do Boga Ojca, ale do Chrystusa Pana, do N. Maryi Panny — i sam autor modlić im się tak każe po katolicku, a radośnie patrzy na te modlitwy, chociaż zapędził się przed chwilą w jakiś odmęt niewiary, chociaż podnosił bunt przeciw Kościołowi. Jest to raczej podniesienie ręki, niż uderzenie, raczéj zamach, niż wymierzenie ciosu. Podobny on w tém do wielu, co to pokłócą się z plebanem, ale modlą się do Boga. Dodać trzeba, że tu autor nie rozumuje filozofią, nie rzuca się ex cathedra na dogmaty, jeno każe niektórym swoim bohaterom jakby mimochodem pogrozić Kościołowi kułakiem, zwracając kułak nie ku dogmatom, jeno ku liturgii. Ale to wszystko, co w téj sprawie mówi, jest przez autora podsłuchane, dopatrzone w społeczeństwie, nie narzucone. Jest on raczéj tak zwanym „Schwätzerem,“ niż burzycielem na seryo. Nie zdałby się ani na Lutra, ani na Kalwina, a może tylko, jak pan Mikołaj z Nagłowic, smakowałby w nowinkach genewskich, ale równie, jak on, nie opuściłby Kościoła na seryo. Bałucki wie dobrze o tém, że taki abstrakcyjny deizm bez sformułowanych dogmatów, nie ujęty w obrządek, w formę, zmusiłby całą masę ludzkości albo do szukania nowych form, albo do restytucyi dawnych, a chyba nie liczne jednostki na chwilę szału, nie na długą czasu metę, dałyby się pociągnąć do tego bezwyznaniowego wyznawania Boga. Niech się dobrze autor rozmówi ze swoimi bohaterami, niech mu się wyspowiadają szczerze, czy mogli mieć tyle zacności, tyle niekiedy wzniosłości charakteru, nie zmywając się w źródle głębokiéj wiary, strojnéj w prawdy przez Kościół głoszone? Czy nie upadali nisko (ksiądz Ludwik w Błyszczących nędzach), gdy sprzeniewierzyli się swemu Kościołowi?
Stało się modą ciskać obelgi na Kościół, więc dopatrywano przeciw niemu argumentu w ustroju hierarchii duchownéj, w jéj stanowiskach, dotacyach, wreszcie w nadużyciach jednostek, albo w niedostateczném ukształceniu niektórych księży. Tu i owdzie pojawiające się niewłaściwości, zboczenia, nadużycia, lub niedopełnianie obowiązku generalizowano. I nasz autor ukłonił się modzie, powtarza często komunały knajpowe przeciw duchowieństwu; niekiedy w sposób niesmaczny, nie artystyczny wytwarza karykatury (ks. Aureli i tłusty kanonik w Młodzi i starzy, ks. Felicyan w Żydówce). Widział autor Don Basilia we Figarze, spotkał gdzieś przy piwku nie bardzo sutannę szanującego księdza, i zdało mu się, że znalazł w nich typy duchowieństwa znalazłszy jeno karykatury, lub odpadki, które w każdym zawodzie, wśród ludzi zawsze napotkać można, bo wśród ludzi napotyka się grzechy.
Ksiądz Ludwik (Błyszczące nędze), to już nawet nie karykatura, ale potworność, możliwa logicznie, ale nieprawdopodobna. Romans księdza z zakonnicą w konfesyonale, to już z czysto artystycznych względów niesmaczne, wstrętne, brzydsze nawet w utworze sztuki, niż w życiu. Tu już błądzi nie człowiek Bałucki, ale artysta. Sztuka musi mieć wstyd. Sztuka zasłania oczy na widok rynsztoku moralnego, odwraca się od niego, albo ściera z siebie artystyczne piętno.
Józef (Błyszczące nędze) „nie chce być ciężarem społeczeństwu i tuczyć się w bezczynności jego kosztem, mogąc pracować i być użytecznym“, dla tego nie zostaje księdzem. Możnaby mniemać, że Bałucki zawód kapłański poczytuje za zbyteczny dla społeczeństwa, za jakąś synekurę ludzi leniwych, nieużytecznych, a jednak ks. Klemens (Biały Murzyn) tak pięknie maluje Antoniemu powołanie kapłana, gdy mówi, iż dla tego celibat istnieje, by ksiądz się wyrzekł miłości dla jednéj osoby, a ukochał ludzkość.
Mutatis mutandis (opowiadanie o księdzu, co obraził Biskupa, a kłócił się z konsystorzem) postać ks. Klemensa wyłania się z powieści tak, że na nią godzić się można, a stanowczo obala owe słowa Józefa o „tuczeniu się cudzym kosztem w bezczynności.“
Zawzięcie walczy autor z bigoteryą. Nieprzyjaciół raczéj wytwarza, niż znajduje w życiu, trudno bowiem dopatrzeć się w społeczeństwie naszém takiego zachwaszczenia bigotami, jakie spotykamy w kilku powieściach naszego autora. Kościół domaga się nabożności nie bigoteryi w tém utartém słowa znaczeniu, a z pewnością sam ją zwalcza, jako aberacyą ducha. Ale do nabożności sam autor nawoływa, w modlitwie wskazuje swym bohaterom lekarstwo na cierpienia duszy, oręż na bój z przeciwnościami życia, źródło doskonalenia się moralnego, a więc sam nie wiedząc o tém, staje tu na gruncie nauk Kościoła. Czyż autor myśli, że Kościół tych bigotów wytwarza, jakich w powieściach nam pokazuje?
Widzimy tedy w Bałuckim wiarę głęboką, ale obsypaną zarzewiem buntu przeciw formie Kościoła. Zarzewie jeszcze nie rozdmuchało się w płomień i pewnie nie rozdmucha, ale parzy, chociaż nie pali. Zkądże ta, jakby nie konsekwencya, jakby dwoistość jakaś, jakby stójka na rozdroża? Nie zaparł się autor Boga i wiary, nie zaparł dogmatu, jak to uczyniło wielu, ale zaczepia instytucye, obrządek, przepisy kościelne, chociaż — jak było wyżéj — nie wprost od siebie i nie zasadniczo. Dla czego? Może odpowiedź nie będzie trudna.
Otóż siedzieliśmy przy ognisku wiary, pod strzechą Kościoła. Tak zwane liberalne prądy (sit venia verbo: liberalny, bo to lucus a non lucendo), jak zagon tatarski rozproszyły nas, lub porwały w jasyr. Jedni z jasyru, lub z tułaczki wrócili, pospieszyli do niegasnącego nigdy ogniska, inni jeszcze błądzą po kniejach, jeszcze nie wrócili, nie wielu przepadło w jasyrze. Bałucki musiał bardziéj od wielu kochać to ognisko, skoro chciał być stróżem jego, teologiem. Pełnego miłości tego ogniska, porwał zagon tatarski; — jeniec nie wrócił jeszcze, ale tęskni za strzechą Kościoła, zmierza ku ognisku, ale wśród ciemnych dróg, błyśnie mu błędny ognik, a on go bierze za owe ognisko, czasem przypomni mu się bizun tatarski, który z niego chciał wybić wspomnienie przeszłości. Wędrowiec przestraszy się bizuna i choć sercem rwie się do opuszczonego ogniska, nuci pieśń tatarską, by nie dostał bizunem. Takich wytworzyły lata przedstyczniowe, takim pozostał Bałucki.
Bałucki jest téż dziwnego rodzaju konserwatystą... uprzedzeń. Czy to wytrwałość i stałość, czy upór? Jak sobie zaśpiewano w 1863 roku: „Gdy naród do boju wystąpił z orężem — Cześć wam, panowie za naszą niedolę, kajdany“ — tak mimo zmiany czasu i ludzi, mimo odmiennych dziś warunków życia, mimo przerodzenia się owych panów, echo téj piosenki rozbrzmiewa się po dziełach Bałuckiego. Cieszy to go bardzo, gdy potomków utytułowanéj szlachty może zamienić w zbrodniarzy, co zabijają ojców, ciotki, babki, lub przywłaszczają sobie cudze mienie, sierocińską spuściznę i t. d. Nie szukał tych postaci w życiu, w salonie; nie przejrzał całéj galeryi charakterów, ale bądź sobie wymarzył postać pod hasłem piosenki, bądź znalazł ją wyrzuconą z gniazda, jako niegodną, bądź spostrzegł jakiś egzemplarz owych pseudo-szachciców o kupowanych tytułach i malowanych na portrecie tradycyach — a jemu się zdało, że to typowe okazy i dalejże z niemi na wystawę w powieści i komedyi.
Obwiniłby go o to oskarżyciel, ale obrońca powie: Któż winien, że te sfery zamknęły się szczelnie w salonie, często pustym i nudnym, i otwierają go jeno dla tych, co tam albo uherbowanym biletem się anonsują, albo prononsacyą paryzką, albo kapitałem brzęczą, albo w liberyi przez próg przechodzą. Dla czego nie mają tam wstępu: talent, uczciwość i wykształcenie bez owych dodatków? Gdzież u nas salony w tém piękném słowa znaczeniu? Gdzie tradycye Puław? Bałucki herbowego biletu pokazać nie mógł, krociami nie brzęczał, liberyi wdziać nie umiał i nie chciał, więc i salonu nie poznał, nie zbadał i nie przypatrzył się ludziom, co się tam zamykają, a malował ich według tego, jak opiewała piosenka, jak prezentowali się wyrzuceni z salonu, wykolejeni.
Obrońca doda coś więcéj. Obrońca powie i udowodni, że Bałuckiemu niejednę winę przebaczyć można, jak Konradowi, bo „kochał wiele, bo kochał wielu“. Z każdego dzieła wieje silnym prądem miłość narodu, miłość ludzkości. Miłość gorąca, rzetelna, nie zamknięta deklamacyjnie w wykrzyknikach, ale rozlana w tendencyi, miłość serdeczna, więc i serce tam w autorze zacne, a gdzie serce, tam musi być poczucie sprawiedliwości, pragnienie sprawiedliwości. To téż serce mu szepce, iż nie podobna, by ci, co się w górze ustawiają, byli przewrotnością i zgnilizną; nie podobna bez ubliżenia godności narodu odsądzić od czci i wiary tych, co bądź co bądź, pod wieloma względami go reprezentują. Szuka więc wśród życia i znajduje postacie, które mu i salon i serce i duszę roztwierają na rozcież, i chociaż z niedowierzaniem, patrzy na nie pełen szacunku i wymiata dla nich najjaśniejsze kąty w swych powieściach, by je tam umieścić. Sciera z ławy pył sukmaną, jak poczciwy wieśniak na przywitanie poczciwego dziedzica, i stoi wobec téj postaci pełen serca i radości, chociaż nie śmiały jakiś, nieobyty z towarzystwem tego gościa. Taki hrabia (Heraklesowe drogi), miłościwie traktowany, Irena (Błyszczące nędze) utrzymana na poziomie godności; siłą charakteru, poczuciem obowiązku, góruje nad demokratycznie ukołysanym Ludwikiem, chociaż się to u Józefa „przesądem“ nazywa. Baron (O kawał ziemi) jest człowiekiem uczciwym, hr. Zatorski i młody książę (Młodzi i Starzy), traktowani bardzo sympatycznie itd.
Obrońca powie jeszcze, że autor łaje, karci (imaginowane często wady), ale chce poprawy ludzi (w jego przekonaniu winnych) a nie zagłady. Możeby smagał, ale pod gilotynę nie oddał. Chciałby szlachtę przetworzyć, przerodzić, ale nie myśli usuwać jéj, topić w odmęcie socyalnym. Chciałby reformy, a nie niwelacyi.
W końcu wykaże obrońca, że poczucie sprawiedliwości zapytało Bałuckiego: Czy tylko ci winni, co pną się na górę narodu? Czy ci u spodu biali, rozanieleni? I odpowiedział sobie, że grzechy nie chodzą jeno po szlachcie, ale po ludziach. Poszukał grzeszników i znalazł ich moc wielką śród mieszczan, śród ludu, za kantorem kupieckim (Padechorski), w młodéj inteligencyi (Jan w „Byle wyżéj“), za warsztatem szewskim (Baryłkiewicz), w szynkowniach (Żelazny) i t. d. Tylko, że tu lepiéj patrzył, lepiéj spostrzegał, kurtyny mu się odsłaniały, zbierał modele żywe, realne, to téż i ludzie tu prawdziwsi i prawdziwsze ich grzechy.
To téź sprawia, że chociaż Bałuckiego nazywają mieszczańskim pisarzem, nikt może lepszéj od niego na mieszczańskie grzechy nie napisał satyry. To, co o szlachcie wyczytać można, jest przesadne, nienaturalne, zmanierowane, a więc nie zaszkodzi ani nie pomoże, bo nie przekona; ale mieszczaństwo schwytane na gorącym uczynku, studyowane z natury, więc obrazy przemawiają, przykuwają do siebie i pozwalają nazwać Bałuckiego satyrykiem mieszczańsko-ludowych śmieszności i błędów. Dość wspomnieć ten znakomity typ mieszczanina w panu Walentym (Polowanie na męża), który dotąd zagorzałym jest demokratą, dopókąd hrabia na herbatę do niego się nie zapowiedział. Albo ów Baryłkiewicz (Byle wyżéj), zasklepiony w przesądach o godności majsterstwa cechowego, pełen pozy jak grand hiszpański. A ów Jakób Sikorski (Biały murzyn), z całym swym heroizmem posłuszeństwa, a owi rozliczni obywatele miastowi (Karykatury), wdziewający kontusze na przybycie księcia pana i t. d.
Nie poszedł Bałucki po za styczniowe czasy w cynizm niwelatorski pozytywistów, wyrosłych z nihilistycznego podlewu, ale téż nie wyszedł z tego zaklęcia, w jakie go wprawiła piosnka „Cześć wam panowie za wasze kajdany“ i nie przebrzmiało w nim echo walk „z białymi“. Stanął na punkcie styczniowych prądów i kocha naród tą miłością, jaką te prądy niosły, a uprzedza się owych czasów uprzedzeniem.
Do rozlicznych nieszczęść naszych w porozbiorowéj epoce, przyplątała się jeszcze epidemia dzielenia się na demokratów i arystokratów. Zrozumiały ten przedział w onczas, gdy istniały jeszcze resztki przywilejów szlacheckich, gdy prawo uznawało różnicę stanów. Postęp domagał się w imię sprawiedliwości Bozkiéj i ludzkiéj usunięcia różnic, stare nawyki nie dozwalały ustąpić z odziedziczonego po średnich wiekach stanowiska. Że wówczas miała racyę nazwa demokratów, dla tych, co wywalczali ludowi prawa obywatelskie, łatwo się zgodzić, ale gdzież obecnie przedmiot sporu? gdzie ludzie, coby chcieli lub mogli cofnąć naród wstecz w rozpadłe formy społeczne? Czy potrzeba dziś walczyć o to, co już zdobyte i zabezpieczone? Nazwy się poniewierają jeszcze jak widma i straszą prostaczków, albo podają chyba temat do karykatur pismom humorystycznym. Gdzież u nas szukać materyału do demokracyi? Czy w „Chłopach arystokratach“ Anczyca, tak wiernie skopiowanych? Czy w „Baryłkowiczu“ pana Bałuckiego? Czy we Walentym z polowania na męża? Czy może w spanoszonych kupcach, jak ów w „Legacie“?
Podobno istotną różnicę polskich demokratów i arystokratów znajdziemy w owéj rycinie, co przedstawiła dwie figury. Jedna brudno-rozczochrana, nie znająca widocznie użytku mydła i grzebienia, siedzi za szynkownym stołem i pije żytniówkę; pod tém podpisano: demokrata. Druga figura wymuskana, o twarzy głupiéj, zabarwionéj cynizmem rozpusty, ze szkiełkiem w oku, z głową opartą na olbrzymich kołnierzykach, siedzi na pół wyciągnięta za wytwornie przybranym stołem i pije: szampana. Pod tą figurą napis: arystokrata.
Chyba takich ludzi, kieliszkiem zajętych, dałoby się tak podzielić, ale w jakimże celu usiłujemy dzielić to, co prawo zrównało, co sumienie narodu uznało, co stało się już warunkiem i podstawą społecznego żywota?
To téż ze zdumieniem i niesmakiem czyta się apologią demokracyi (Heraklesowe drogi). Niechby się tam wreszcie autor kłaniał widmom demokracyi, a walczył jak Don Kiszot z wiatrakami, z poczwarą arystokracyi, ale niech w téj walce nie padają trzaski i błoto na godność sztuki i artysty. Wiarę polityczną można zamanifestować w tendencyi, wreszcie i przez usta bohatera, ale w formie artystycznéj. Tu atoli bohater Bałuckiego jak agitator przemawia, gromi, łaje.
Wygląda to jak mowa na zgromadzeniu wyborczém, a nie jak dialog powieściowy. Nam się to wydaje wielkiém nadużyciem sztuki do celów niby politycznych. Polityka dla stronnictw, sztuka, dla człowieka. Dokądby nas to zawiodło, gdyby poeci, powieściopisarze i t. d. podzielili się według podziału w parlamentach przyjętego? Byłaby powieść prawicy lub lewicy; komedya skrajnéj lewicy, tragedya skrajnéj prawicy, dramat lewego środka, nowella dzikich!
Niech się tam w parlamentach dzielą na obozy; dziennikarstwo niech spełnia funkcyą rycerzy, czy żołdaków tego lub owego obozu; nie wolno artyście stawać w szeregu z ciurami, czy pachołkami, z pijaną tłuszczą, lub markietankami pośród obozu. Poetom i artystom być kapłanami przystało, kapłanami w téj świątyni, gdzie: Bóg, ludzkość, ojczyzna, a nie włóczyć się u tych uroczysk, na których spychające się z tronu bożyszcza pogaństwa politycznego kłócą się i szaleją.
Nie ma miejsca dla poety ani w obozie Pankracego, ani w okopach hr. Henryka. Poecie patrzyć w górę i powtarzać: „Galilee vicisti!
Bałucki rozumuje niekiedy jak dziennikarz w artykule wstępnym; zapala się jak agitator i ztąd się bierze, że jego ludzie często nie tacy, jakimi być mogli, jakimi prawdopodobnie byli w tych warunkach życia, które im autor wydzielił, ale jakimi autor ich mieć pragnął, aby teorye jego wypowiadali. Węglarze, wyrobnicy (Starzy i młodzi) rozumują jak komuniści z bruku paryzkiego, a bohater (medyk Wasyl) ultra-demokratyczny reflektuje, moralizuje wyrobników. Podobno zamieniono tu role, bo jak dotąd, to u nas w Polsce tacy wyrobnicy pracują i modlą się, a podobni do Wasyla szerzyć usiłują socyalistyczne poglądy.
Te publicystyczne uniesienia wiodą autora w zamęt niekonsekwencyi. Leon, syn Żelaznego, złodzieja, sam anielskiéj czystości charakteru, poświęca się na dźwiganie młodzieży z bezmyślności, na dźwiganie nędzarzy z niedoli moralnéj i materyalnéj, wstrzymuje od złodziejstwa obcego sobie człowieka, a nawet nie pomyśli o tém, by własnego ojca dźwignął z upadku, by go podniósł do godności człowieka. Nie troszczy się o niego wcale, zapomina o nim. A gdzież serce? gdzież wiara w swe posłannictwo? gdzie siła charakteru? Potrzebne było autorowi to zapomnienie ojca u Leona, nie dla efektu do fabuły, ale raczéj dla tego, by kosztem spaczenia całéj figury bohatera wykazać, że wartość człowieka jedynie i wyłącznie od niego samego zawisła, bez względu na gniazdo, z jakiego wyszedł. Dziwny ten Leon. Kocha hrabiankę Zatorską, patrzy, jak ona umiera z miłości dla niego i nie myśli o tém, że ją bądź co bądź shańbi, czyniąc synową złodzieja najnikczemniejszego rodzaju. Jużby to przecież miłość dla panny Zatorskiéj powinna była skłonić Leona do tego, by ojca dźwignął z upodlenia. Leon byłby to pewnie uczynił, a gdyby mu się nie udało, jako człowiek honorowy, byłby wyznał kim jest jego ojciec, by nie narażać ukochanéj na to, co ją wreszcie i spotkało. Ale autor nie pozwolił Leonowi zająć się ojcem, bo mu szło o to, by nawet syn kryminalisty, opoja zezwierzęconego, miał prawo do ręki najszlachetniejszéj dziewicy, jeżeli sam własną osobą na to zasługuje.
Nie zawsze i nie wszędzie popada Bałucki w rozbrat z samym sobą, nie stale sprzeniewierza się wymogom artystycznym. W powieściach o wielkim zakroju staje na koturnach, pozuje czasem na trybuna, w nowelkach (z niektóremi wyjątkami) jest artystą znamienitym. Jeżeli w dużéj powieści spotkamy niekiedy karykaturę, zamiast bohatera, potworność sytuacyi, to w nowelkach wszędzie prawie: wdzięk, prostota, prawda, powiew poetyczny i dar obserwacyi niezwykły. Pomysły niekiedy wyborne, a prawie zawsze głębokie, moralne, owiane tym poczciwym optymizmem, co płynie z miłościwego poglądu na świat i ludzi; lub jeżeli chmurne pesymizmem, to nigdy tym strasznym, nowomodnym, ale prawdziwie ludzkim, co zapłacze patrząc na ziemię, a uśmiechnie, gdy się zwraca ku niebu. Nad niejedną nowelką (z Albumu maluczkich) przemyśleć można dłużéj, niż nad niejednym traktatem filozoficznym.
Dowcip niewymuszony, nie ten wprawdzie, co skłania do wybuchów śmiechu, ale ten zdrowszy, co stale rozwesela.
W charakterystyce ludzi bywa niekiedy prawdziwym mistrzem. Kilkoma słowy tak skreśli postać, że patrzymy na nią z największém zadowoleniem artystyczném, jak na owe drobne obrazki Szelkena w galeryi drezdeńskiéj, niezrównane w sile charakterystyki. Drobne to, a jakie wyśmienite, owa przekupka krakowska w powrocie z Bielan, rozmawiająca z „osobą.“ (Z wycieczki tatrzańskiéj.)
Używa często rozmowy z czytelnikiem, tłómaczy się przed nim z intencyi swych, zamiarów, a chociaż zwykle bywa to dosyć nudne, u Bałuckiego nie razi, niekiedy nawet podnosi urok opowiadania.
Przyrodę maluje nie zbyt zręcznie, a przynajmniéj bez wdzięku, czasem na kształt pisarzy z XVII wieku. „Uroczysta cisza usypiającéj przyrody“, ulubiony zwrot Bałuckiego, dość sobie banalnie wygląda. Natomiast znajdujemy pełne poezyi ustępy, jak w opisie Bielan i Kopca Kościuszki. „Im bliżej Krakowa, tém pagórki bardziéj się zniżały, jak stopnie wzorzystym dywanem nakryty, aż tam gdzie zdawały się już zstępować w dolinę, podniosły się jeszcze do góry dwoma wzgórzami. Na wyższym stoi klasztór biały — na niższym mogiła. Zdaje się, że to ziemia westchnęła i piersi podniosła ku górze. Westchnęła ku Bogu i na tém podniesieniu stanął kościół — a drugi raz westchnęła ku wolności i stanęła mogiła bohatera. “ (Starzy i młodzi.)
Często razi trywialnością, jakąś obozową nonszalancyą. Obrazy z wycieczki tatrzańskiéj pełne takich niesmacznych, płaskich, knajpą cuchnących wybryków i w stylu i w sytuacyach. Trywialność niekiedy bywa monstrualną (Karykatury, Za winy niepopełnione i t. d.), albo co najmniéj niewłaściwie zastosowaną do ludzi i miejsca. Szczególniéj lubi ośmieszać aptekarzy w miasteczkach, każe im bić żony, odbierać od nich policzki, służyć za bawidełko miasteczka. Inne figury małomiejskie, traktowane zwykle szablonowo, według dawnego, przestarzałego rysunku. Dziś już po małych miastach, dzięki ich wzrostowi, kolejom, telegrafom, ludzie tacy jak i w miastach dużych, a zwłaszcza inteligencya. Sytuacye mogą być i są odmienne, bo żyje się w ściślejszém skupieniu i łatwiéj zaziera za kulisy życia.
W użyciu języka nie bardzo téż bywa ostrożny nasz autor, skoro pisze, że ktoś „przychodzi do tego zbytkownego ubrania.“ A takie rażące germanizmy pojawiają się nie rzadko.
Już to o wytworność w technice artystycznéj nie wiele troszczy się Bałucki, posługuje się efektami nienaturalnemi z pewną lubością; listy, choroby tak często służą mu za „deus ex machina“, że bywa ich niekiedy aż za wiele. Mimo tego umie zająć, podobać się i pozostać w pamięci czytelnika na długo, nie tyle przez jaskrawość fabuły, ile przez rozwiązanie, prawie zawsze zadowalniające wymagania etyczne.
Zadanie powieści tak pojmuje nasz autor w „Byle wyżéj“: „Powieść nie jest tylko prostą kopią pojedyńczych epizodów życia i chybia swego zadania, jeżeli przestaje na malowaniu typów i charakterów, choćby najgenialniéj, na zręczném plątaniu wypadków i rozciekawianiu. Ona powinna wykazywać głębszą, nieśmiertelną prawdę i sprawiedliwość, nurtujące na dnie czynów ludzkich, musi nie tylko mówić: jak? ale i dla czego? Najznakomitsze typy, najsprytniejsza intryga pozostaną tylko bawidełkiem, sztuczką, jeżeli w nich czytelnik nie doczyta się tego, co go nauczyć, podnieść i umoralnić może. Szkodaby była zaiste czasu na przeczytanie kilku tomów powieści na to tylko, aby się dowiedzieć, jakie ubranie nosił pan Pafnucy, jaki charakter miała panna Placyda, lub przez jakie trudności musiał przechodzić pan Gerwazy, zanim się połączył związkiem małżeńskim z panną Balbiną. Nie pojmujemy celu takich powieści. Anatomia nie jest ostatecznym celem medycyny, ale tylko środkiem do poznania ciała, by je potém skuteczniéj leczyć można. Powieść, która przestaje na anatomizowaniu serca ludzkiego, opisuje choroby i jego zboczenia, w połowie dopiéro spełnia zadanie swoje i środki bierze za cel. Tak pojmujemy zadanie powieści.“
Czy spełnił autor tak, jak je pojął? I tak i nie. Spełnił o tyle, że uczy kochać Boga, że podnosi ducha wiarą w Opatrzność i sprawiedliwość Bozką, że dąży do umoralnienia przez miłość cnoty, dla cnoty saméj; ale nie spełnił tego zadania, bo skory do rozluźniania węzłów, które nas około Kościoła i Ojczyzny w jednolite ciało sprzęgają, bo dozwala anarchii w rygorze religijnym, a rozdziela, zamiast łączyć, ogniwa społecznego łańcucha.
Zalety swe i wady przeniósł i do komedyi, z tą odmianą, że trudniéj tam pomieścić swoje „ja“, więc téż dla obserwacyi więcéj miał miejsca i czasu, i skorzystał z tego lepiéj jeszcze niż w powieściach, chociaż i tutaj zwraca wzrok obserwacyjny nie na typy, jeno na odpadki (Młoda żonka).
Więcéj umiarkowania, mniéj uprzedzeń; więcéj zbliżenia się do świata i ludzi, których jeszcze nie zna, a Bałucki nie pocałuje zwierciadła, jak ów młodzieniec w balladzie Mickiewicza, nie skamienieje do reszty, ale pozwoli stłuc Twardowskiemu zwierciadło i stanie tam, gdzie literaturze stać wypadło, gdzie jéj Mickiewicz i życiem swojém i twórczością i ideałami stanowisko wytchnął, to jest w pośrodku, w usłudze narodowi, by waśniących się jednać, miłością nie stronnictwa, ale naród ogarniać, a pamiętać, że po nad narodem i po nad ludzkością, rozpięło się niebo.
W Krakowie, 10 grudnia 1887.

Czesław Pieniążek.





  1. Na prośbę moją, by mi podał niektóre szczegóły o sobie, bym mógł z nich korzystać w artykule literackim, napisał Bałucki to, co tu przytaczam. Nie chciałem amputacyą popsuć téj notatki autobiograficznéj, więc podaję ją w całości. Odbija się w niéj, jak w zwierciadle, pogodna dusza autora. (Przyp. autora.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Czesław Pieniążek.