Na bialskim zamku/Tom pierwszy/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom pierwszy
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Myliłby się ten, kto by sądził, że Damazy Butrym, którego jak lisa tropiono i osaczano — wiedząc dobrze o tym, z jakim miał nieprzyjacielem do czynienia, trwożył się tym bardzo.
Był to człowiek takiego temperamentu, że niebezpieczeństwo mu smakowało i dopiero czuł się w swym żywiole, gdy spokoju nie miał, a wykręcać się musiał i o lepszą iść z nieprzyjacielem.
Przez Froima starego i Żydów, których opłacał po szynkach, wiedział, co się działo, a Wolskiego wysłańcy najczęściej tam siadywali i między sobą, podpiwszy, rozpowiadali, co i jak czynić mieli. Żadne ich słowo nie uszło mu. Obracał się więc niemal swobodnie, bo był ostrzeżony, a nieporadnych ludzi wcale się nie lękał. Zuchwalstwo Damazy posuwał do tego stopnia, że, rozmaicie się przebierając, to po żydowsku, to po dziadowsku, to po babsku, swobodnie kręcił się po miasteczku i z tymi, którzy na niego czyhali, rozmawiał.
Wiedział, że za pochwycenie go naznaczona była nagroda — i śmiał się. Na noc, tak jak wprzódy, chadzał do reformatów, tylko nie tą furtą główną, ale w murze umieszczonymi drzwiczkami, którymi ze stajen gnój wyrzucano. Te zwykle stały prawie cały rok zamknięte; ale Damazy klucz od nich dostał przez furtiana, a parobek wewnątrz znajdujący się, drąg co wieczór wyjmował. Po wysokiej kupie gnoju i śmiecia można było wejść tędy do środka, samemu nie będąc widzianym.
Przekonawszy się, że rada brata była dobra i że z ucieczką należało czekać, dopóki chorąży z Białej nie wyjedzie, Butrym przysposabiał tymczasem, co do niej było potrzeba. Nie szło to łatwo, ale też i nie pilnym było.
Damazy od dawna tak się wesołym nie czuł i ochoczym, tak pełnym nadziei. We dnie od strony wałów nie było żadnej straży i nikt tam nie chodził zimą. Butrym, korzystając z tego, w biały dzień, okutawszy się jakąś opończą, przechadzał się pod oknami Faustysi i tak długo się tam wałęsał, aż ona go postrzegła, a on mógł jej dać znak.
Szczęściem, matki nie było w mieszkaniu; Damazy podbiegł pod sam mur i rozmówił się z nią, zapowiadając, że w nocy przyjdzie z listem i po list, aby w ten sposób ciągle o sobie wiedzieć mogli.
Zaklinała go Faustysia, aby się na niebezpieczeństwo nie narażał; ale Butrym tak wesoło drwił z niego i tak je sobie lekceważył, że jej dodał męstwa.
Tymczasem zaraz pierwszą kartkę stróż nocny wyszpiegował. Butrym widział go nadbiegającego i — choć list dostał, ale na przyszłość droga już była zamknięta. Faustysia też, nim okno zamknęła, biegnącego człowieka zobaczyła i list przeczytawszy, natychmiast go spaliła, aby nie wpadł w ręce matki.
Wolski, dowiedziawszy się o nowej przygodzie, sam nie był pewnym, co ma z tym począć. Czy oznajmić księciu, czy pójść do starej Zaborskiej, czy nikomu nie mówiąc nic — urządzić pod oknami zasadzkę?
Niezmierne zuchwalstwo Butryma do wściekłości go doprowadzało, bo zdawał się z niego naigrawać.
Księciu o tym oznajmić, że się znowu nie udało schwycić śmiałka, było to tylko gniew jego ściągnąć na siebie.
Nagryzłszy się sam sobą, Wolski zżymając się i burząc poszedł do starej Zaborskiej. Zastał ją na konferencji z Szurską, a przy tej nic mówić nie chciał.
Szurska pogardzała Wolskim i niechętnie rozmawiała z nim; wkrótce też wyszła. Z miny posępnej Wolskiego poznała stara, że złego coś przynosił z sobą.
Zaśmiał się złośliwie.
— Cóż to? — rzekł — panna Faustynka na mnie skarży przed księciem?
Spodziewając się Zaborska tego wyrzutu, na odparcie go była nieco przygotowaną. Zaczęła od dosyć naturalnego śmiechu.
— A wiesz, jak to było? — odparła. — Książę ją przecie sam zagadnął, aby mu powiedziała: czy Wolski, chodząc do niej, nie zaleca się czasem? Faustysia się uśmiechnęła i tyle, że głową kiwnęła; oto i tyle.
Wolski uwierzył temu czy nie, wargi zagryzł, głową potrząsł.
— Oj! moja jejmościuniu — rzekł — tak wy swoje interesa sprawiacie, że mi was żal. Niedobrze się to skończy. Jejmość córki nie trzymasz jak należy: nic nie wiesz. Żeby nie kłębuszek, tobyś nawet o Butrymie dotąd — ani be, ani me — nie wiedziała. No, a teraz to jejmość wiesz, że ten łotr po nocach się pod okna podkrada, a panna mu bileciki na sznurku spuszcza?
Zaborska z podskokiem się porwała z krzesła i krzyknęła:
— Kiedy? co?
— Dziś w nocy stróż o mało go nie schwycił.
— Nie może to być!
Zaborska chciała natychmiast biec do córki. Wolski ją wstrzymał.
— Miejże jejmość rozum, hałasu nie rób — cicho. Kto wie? Może się tym sposobem łotra tego pochwyci. Co pomoże, iż córkę wyłajesz? Ona się wszystkiego wyprze.
Zaborska płakała i narzekała.
— O Boże ty mój, Boże, za coś mnie takim dzieckiem obdarzył, przez które ja tylko cierpieć muszę! Szczęście jej samo w ręce lezie.
Łzy i narzekania na Wolskiego najmniejszego nie czyniły wrażenia; siedział gryząc paznokcie i dumając.
— Ale czyż to prawda? czy prawda? — wołała Zaborska.
— Kłamstwo nie może być, bo prosty człowiek takiej by rzeczy nie zmyślił.
Rozpaczała Zaborska. — A nuż książę się dowie?
— Ja mu tego nie powiem — odezwał się Wolski — ale jejmość pamiętaj, co ja dla niej czynię. Butryma tego wezmę, żeby mnie nie wiem co kosztować miało, a jak się w moje ręce dostanie, żywym z nich nie wyjdzie! Jejmość ze mną powinnaś wiernie trzymać; książę i nie bardzo młody, i nie tak to zdrów. O to się postaramy, aby pannę wyposażył, ja w tym, ale ona niczyją potem nie będzie — tylko moją.
Słowo? — zapytał Wolski rękę wyciągając — albo, albo? Chcecie na to przysiąc — ja wszystko na siebie biorę, odganiać będę — a Faustysia za nikogo nie pójdzie, tylko za mnie. Słowo? — powtórzył Wolski.
Zaborska stała chwilę tylko, niby wahając się jeszcze, i obie ręce mu podała.
— Pamiętajcież! — dodał Wolski. — Czy ona mnie teraz kocha, czy nie kocha, ja się o to nie troszczę: po ślubie inaczej musi być. Głową nałożę — mówił dalej — a Butryma tego dostanę — tylu go ludzi widziało. Księcia namówię, że albo ciepłą ręką da, albo papier taki, co by go nikt naruszyć nie mógł. Beze mnie wy nie zrobicie nic, a ze mną szczęście przyjdzie. Ja też nie bez jakiego grosza; wioszczynę się kupi albo dobrą zastawę dostanie, już ja wiem, gdzie.
Uśmiechnął się pod wąsem Wolski. Zaborska mu jeszcze raz rękę podała. Wstał tedy.
— Pilnujcie lepiej córki — rzekł — z oka spuszczać nie można. Filut dziewczyna, jak się okazuje, a Butrym ptaszek, którego pustym strzałem nie odstraszysz — jemu tylko kula w serce poradzi. Póki żyw, poty my pokoju mieć nie będziemy.
Z tym Wolski pociągnął do księcia. Do charakterystyki człowieka należy dodać, że nie darmo przed Zaborską wspominał, iż wie, kędy dobrą zastawę napyta.
Był naówczas chorąży z bratem, księciem hetmanem „Rybeńko“, jeżeli nie w otwartej waśni, to na zimno. Obaj o siebie i znaczenie swe byli zazdrośni. Chorąży lepiej na dworze u króla i u Brühla stał i na niego się więcej oglądano niż na hetmana. Tak mu się zdawało.
Pomiędzy Nieświeżem a Białą były jakieś naprężone stosunki; nieufnie spoglądano na siebie; komunikacje były nieczęste. Obawiał się książę hetman, aby bezdzietny chorąży komu innemu Białej nie przekazał z rodziny albo dóbr nie alienował w jakikolwiek sposób. Potrzebował więc na miejscu, u boku chorążego, mieć kogoś, co by donosił o tym, co się tu działo. Gdy razem ostatnim byli obaj w Warszawie, nastręczono księciu hetmanowi Wolskiego, jako faworyta wszystkowiedzącego i najzręczniejszego człowieka, którego by mógł sobie tajemnie pozyskać, aby mu donosił, co się w Białej działo.
Sam książę ani myślał się z takim wdawać człowiekiem lichej ekstrakcji, ale ze dworu posłał zaufanego, który znajomość zabrawszy z Wolskim potrafił się z nim ułożyć i zapewnić mu łaskę księcia hetmana, jeśliby mu wiernie służył. Chorąży nie był nieśmiertelnym. Wolski chciał być pewnym przyszłości. Obiecano mu sto czerwonych złotych rocznie, jeśli będzie gazetkę bezimienną do Nieświeża wysyłał o wszystkim, co się w Białej dzieje.
Szczególniej naglądać miał na to Wolski, jeśliby testament jaki pisano, aby zawczasu o nim książę hetman mógł wiedzieć. W Nieświeżu nie tajnym było, że ojciec księżny chorążyny, wojewoda czernihowski z Zawieprzyc, zabiegał o to, aby córka zapisy miała, jakie jej się należały. Inni też, jak księżna krajczyna, starali się dla swych dzieci. Domyślano się, że ks. biskup Ptolemaidy Riokur, w którym książę miał zaufanie, do układania testamentu zostanie na pewno wezwanym.
Nadzór i pilne ucho Wolskiego właśnie teraz najpotrzebniejszym było, bo wojewoda czernihowski o zapisy naciskał, a te razem z testamentem układać się miały.
Wolski i chorążego, i biskupa na probostwie umiał różnymi sposobami szpiegować; donosił o najmniejszej rzeczy do Nieświeża, miał dowody tego, iż tam z niego byli kontenci: mógł więc ufać, że w przyszłości szczodry książę hetman jego służbę dobrze wynagrodzi.
Niebezpieczną ona była i gdyby chorąży najmniejsze powziął o niej podejrzenie, z życiem by nie uszedł zdrajca. Wiedział dobrze Wolski, co ważył, i nie śmiał tego, co pisał, inaczej wysyłać, tylko przez umyślnych wysłańców nieświeskich, którzy, nie zatrzymując się w Białej, w przejeździe niby z nim się spotykali.
Chorąży nie miał tajemnic dla Wolskiego, przed którym się nawet ze swych niechęci dla brata wyznawał — a cokolwiek w chwili rozdrażnienia czasem na niego powiedział, natychmiast do Nieświeża wędrowało.
Tak samo ksiądz biskup Riokur, który sam chrzcił niegdyś Wolskiego, a dla którego on był z niezmierną pokorą i wdzięcznością, przywiązał się do niego, jako do człowieka, któremu wiele pomógł — i wierzył w jego poczciwość. Mówił z nim poufnie, jako faworytem księcia, i nie taił nic. Z tych źródeł i ze stosunków w kancelarii, Wolski był jak najlepiej uwiadomiony o wszystkim. A przybył ktoś taki, jak szambelan Kaszyc lub Matusewicz do Białej, w sprawie jakiej, Wolski się zaraz do nich wkręcił służby swe ofiarując. Że zaś przez niego dużo się jeśli nie zrobić to przygotować dawało, wszyscy z Wolskim za pan brat się rozgadywali i obeznawali go z najtajemniejszymi interesami. I szły z tego ulepione gazetki co tydzień do Nieświeża, a nikt ani się mógł domyślać nawet tego stosunku Wolskiego z księciem hetmanem.
Poseł książęcy przybywał zwykle naznaczonego dnia, niemal o jednej godzinie, a Wolski konno wyjeżdżał na gościniec ku niemu i nie mówiąc słowa, do skórzanej torby wsuwał pismo, sam dalej ruszając. Obcy ludzie nawet twarzy jego nie widywali.
Po wyjściu Wolskiego stara Zaborska potrzebowała czasu, nim się uspokoiła i rozrachowała, jak się z córką ma obchodzić. Rada była ją ująć, przygłaskać, chwycić za serce, zyskać sobie; lecz od czasu jak się na zamek przeniosły, córka, niegdyś dla niej czuła i przywiązana, zupełnie zmieniła postępowanie. Stała się nieufną, zimną, a niekiedy zuchwale prawie oporną.
Niczym jej przygłaskać nie było można.
Odstrychnęły się tak zupełnie od siebie, że w domu jedna na drugą nieufnie, jak na nieprzyjaciółkę patrzała. Czując się w duszy winną, matka gotową była dla córki do pobłażania i ustępstw, lecz Faustysia niczym się nie dawała przejednać.
Wyrywały się jej czasami z oburzeniem te straszne słowa:
— Własna matka mnie sprzedała.
Gdy w nocy, list spuszczając na sznurku, Faustysia dostrzegła nadbiegającego stróża, przelękła się bardzo i była prawie pewną, że zostanie oskarżoną, że nazajutrz badać ją będą i męczyć. Spaliwszy list po przeczytaniu, czekała tylko z silnym postanowieniem nieprzyznawania się do niczego.
„Pan Bóg mi to kłamstwo przebaczy“ — mówiła w duchu.
Po matce jednak z rana nie postrzegła nic i dopiero przyjście Wolskiego nowy niepokój obudziło.
Siadła do swoich krosien, pomodliwszy się — czekając, co ją spotka.
Przez wąski korytarzyk dochodziły ją głosy rozmowy matki z faworytem księcia, lecz słów dosłyszeć nie mogła, a podsłuchiwanie, które matka praktykowała, miała w obrzydzeniu.
Słysząc powracającą Zaborską nie podniosła na nią oczów córka i szyła pilno. Stara przeszła się pary razy po pokoiku, a że gdy miała na córkę napaść, czyniła to zwykle, nie umiejąc się pohamować, od razu — uspokoiła się Faustysia.
O wczorajszej przygodzie nie musiała wiedzieć.
Nie dała po sobie znać matka, z czym przyszła; popatrzyła na córkę i odezwała się łagodnie:
— Oczy sobie psujesz. Cały boży dzień nad tymi krosnami — ani się przejść, ani spocząć; nie dziw, że potem książę mówi: „mizernieje“ i mnie za to łaje.
— O! rada bym tak zbrzydnąć i zmizernieć, aby mi dał pokój — odpowiedziała Faustysia — dopiero bym była szczęśliwą.
— Tak, abyśmy obie na barłogu znowu leżały i o razowym chlebie żyły, bo braciszek Lubiszewski, że złamanego grosza nie da, choć sam jak pączek we wszystko opływa — to pewna.
— Na kawałek chleba i dla siebie, i dla matki poczciwie bym zapracowała, nie potrzebując łaski wuja Lubiszewskiego — rzekła Faustyna.
— Albo ty wiesz, co to na chleb pracować! — zaśmiała się stara — mnie pytaj.
A tu — dodała po chwili — na niczym nie zbywa, i że książę wieczorem przyjdzie się podurzyć koło niej, to już i tego wytrzymać jej trudno — dla starej matki.
— Alboż ludzie wiedzą, co książę robi u nas? — zawołała Faustysia — i co oni myślą? co gadają? Do kościoła gdy człowiek idzie, wstydzi się oczów podnieść; wytykają palcami — książęcą kochankę.
— Boś głupia! — odparła Zaborska — czego się masz wstydzić! pierwszaś ty czy ostatnia? Cóż to tobie ujma z tego, że taki pan się w tobie kocha? Ale!
— A! bodajbym tego nie dożyła! — zapłakała Faustyna, a Zaborska umilkła na chwilę.
— Żebym ja była wiedziała dając cię do klasztoru na edukację — rzekła — że te kwoki z ciebie zrobią takiego koczkodana, który na świecie się obrócić nie potrafi, wolałabym była, żebyś czytać i pisać nie umiała.
— A ja całe życie im wdzięczna będę, że mnie nauczyły nie czytać i pisać, ale — jak żyć potrzeba, aby spokojnie umierać.
Zaborska ruszyła ramionami.
— A tego to cię nauczyły — rzekła gniewnie — że matki słuchać potrzeba? Co ja biorę na swoje sumienie, to ty nie możesz? A od czegóż jest ksiądz? Mało to ludzie grzeszą? przecież im przebaczają! A tu — straszny mi grzech, że książę jej rękę poliże i pod brodę pogłaszcze!
Z coraz większym gniewem mówiła matka:
— Ty bo mnie do grobu przyprowadzisz — niewdzięczna!
Spuściwszy głowę, szyła pilno Faustyna już się nie odzywając.
Zaborska jeszcze jakiś czas narzekała na swój los; wreszcie, odpowiedzi nie otrzymując — wyszła.
Do wieczora w ciągłej obawie była Faustyna, aby o przygodzie nocnej indagacji nie rozpoczęto; w miarę jak dzień uchodził, strach ten się zmniejszał i choć sobie tego wytłumaczyć nie umiała — uspokoiła się.
Na wszelki wypadek, po wyjściu matki w swoim pokoiku napisała kartkę do Damazego i złożywszy ją wsunęła za gors, aby była gotowa. Gdy nadszedł wieczór, ostrożnie się starała wyjrzeć ku wałom, czy straż tam jaka była, i postrzegła chodzącego z pałką człowieka, a zdało się jej, że i drugi opodal stał na czatach.
Zgasiwszy światło nie kładła się długo, coraz do okna podchodząc a wypatrując, co się ze stróżami działo. Obaj oni chodzili, stawali i nie opuszczali stanowiska.
Zmiarkowała, że Damazy po wczorajszym wypadku tak prędko znowu się ukazać nie mógł, ale tak w niego, jego męstwo i przebiegłość ufała, że nieco później — zdawało się jej możliwym podkradnięcie się pod okno. Jak? — — nie wiedziała — ale on mógł znaleźć na to sposób.
Tymczasem Wolski, zniecierpliwiony tym, iż mu się pochwycić Butryma nie udawało, nie ufając ani Łobodzie, ani innym użytym do szpiegowania go, wpadł na myśl użycia na ten cel największego łotra, jakiego lochy pod zamkiem od roku w sobie mieściły.
Był to sławny zbój i złodziej, Sępikiem zwany, który dawniej na granicy węgierskiej z innymi opryszkami dokazywał, potem w lasach pod Warszawą rozbijał; ścigany nareszcie, zbiegł do puszczy nadbużnych, a tu go istnym trafem radziwiłłowscy leśnicy, śpiącego w chacie, pochwycili. Sępik ten i na podróżnych po gościńcach napadał, i na karczmy samotne, i na dwory. Odważnym był aż do zapamiętałości, dawniej jak żubr silnym; ale że go dwa razy na męki brano, aby wydał, gdzie miał skarby, i stawy mu powyciągano, stracił przez to moc i przebiegłość mu tylko została.
Słynął on z tego, że się przebrany nieraz kręcił tam, gdzie go szukano, że wszystko, co chciał dojść, dopatrzeć i wywąchać umiał. Nie było człowieka nad niego do cierpliwego, długiego śledzenia każdego kroku. Wolski, jako złamanego mękami i więzieniem, nie uważał go już za niebezpiecznego, do lasu mu znowu zbiec było trudno. Gdyby mu przebaczono, mógł dobrze usłużyć.
Wprawdzie książę, gdy go schwytano, poprzysiągł, że zdechnie i zgnije w więzieniu, i trzymano go o chlebie i wodzie w najgorszej kaźni; ale chorążemu Wolski mógł wmówić, co chciał, a Sępik mu był teraz potrzebnym.
Naprzód jednak chciał z nim się rozmówić Wolski — i z południa klucznika wziął, aby go po więzieniach prowadził. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyż nadzór nad nimi do niego należał, i każdego tygodnia, co najmniej raz Wolski musiał obejść wszystkie lochy, całe zamkowe podziemia, aby księciu donieść, co się tam w nich działo.
Znaczniejsza część zamku była na sklepionych tych dawnych izbicach zbudowaną, przeznaczonych od razu na więzienia i składy. Pod bramą i wieżą, pod skrzydłami, nawet pod samym korpusem zamku znajdowały się piwnice, lochy win i izby więzienne. Z tych jedne okna u góry i trochę światła miały, inne były całkiem ciemne, zaduszne i dla tych przeznaczone, którzy już na świat wyjść nie mieli. Nigdy te podziemia tak, jak za chorążego, przepełnione nie były. Siedzieli w nich i tacy, których winy ludzie nie pamiętali, którzy, ledwie żywi, dogorywali bez przytomności, nie mając siły podnieść się ze zgniłej garści słomy, na której leżeli.
Im dłużej tu kto przesiedział, tym mniej mógł mieć nadziei oswobodzenia. Nie było prawie przykładu, aby surowy aż do okrucieństwa chorąży kogokolwiek uwolnić kazał. Nieraz, tak jak za Lotaryńczykiem, wstawiali się do niego możni panowie, prosiły kobiety: naówczas zacinał się uparciej jeszcze i los więźnia tylko się tym pogarszał.
Trzeba było jak klucznicy i Wolski obeznanymi być z tymi korytarzami ciemnymi, wschodkami wiodącymi do drugiej kondygnacji, przejściami i szyjami wąskimi, aby się tu pokierować — i nie zbłądzić; trzeba też było jak oni mieć zahartowane serce, by przejść te lochy nie doznawszy boleści okrutnej.
Wśród tej ciszy — spoza drzwi słychać było to brzęk kajdan, to jęki i złorzeczenia, to głosy, na które w języku nazwy nie ma.
Dziwne to, ale prawdziwe jest zjawisko, że oprawcy i kaci, zmuszeni słuchać krzyków i patrzeć na męczarnie, zamiast czuć litość wpadają w rodzaj wściekłości i mordują z większą jeszcze zaciętością.
Uczucie to jakiegoś szału i rozdrażnienia opanowywało Wolskiego, ile razy wchodził do więzień, a chód jego, budząc z odrętwienia zamkniętych w nich, wywoływał narzekania i jęki. Była to katowska dusza, bo i uparte milczenie zarówno go niecierpliwiło i złościło, i stękanie a narzekania. Ile razy tu wchodził, doznawał jakiegoś pragnienia do znęcania się, do męczenia, i z tym uczuciem rozgorączkowany stąd wychodził.
Tym razem jednak tak był zajęty Sępikiem, że na odgłosy dochodzące go od komór zajętych nie zważał. Siedzieli tam i tacy zrozpaczeni, którzy posłyszawszy kroki głos podnosili, wołali, hałasowali, chcąc się przypomnieć, bo sądzili, że o nich zapomniano.
Do lochu, w którym siedział Sępik, iść było potrzeba długo, znajdował się bowiem pod głównym korpusem w drugiej kondygnacji. Sępik był przeznaczony wyrokiem chorążego, na który zresztą zasłużył, aby tam zdechł i zgnił. Więzienie też jakby na ten cel było stworzone. Z bliskiego stawu podchodziła do niego woda zaskórna, mury całe były nią przesiąkłe, okryte pleśnią i grzybami. Gniła słoma, którą tu rzadko odmieniano, padała się odzież, ranami okrywało ciało.
Ale człowiek rzucony w tę studnię, której powietrze dusiło przychodzącego, miał żelazną naturę stworzeń zahartowanych, które wszystko znosić mogą.
Gdy klucznik, otworzywszy drzwi, podszedł przodem z latarką i podniósł ją do góry, Wolskiemu przedstawił się obraz, który mógł jego okrucieństwo nasycić. Sępik — średniego wzrostu człek, grubych kości, stary już, z posiwiałą głową i brodą, w której rudych włosów pasma widać było jeszcze — leżał na sczerniałej i starej słomie otulony podartą w łachmany siermięgą; bosych nóg i rąk części widoczne pokryte miał całe gęstym włosem, który ciało może bronił od ran. Twarz okrągła, blada, zsiniała, z oczyma mocno wystającymi, nosem spłaszczonym i szerokimi ustami, miała wyraz dziki, ale przytępiony męczarnią. Obojętnie patrzał i zdawał się w początku nie rozumieć, czego od niego chcieli przybyli. Wodził oczyma po stróżu i Wolskim jak zwierz schwycony w jamie.
— A co? dobrze ci? — rzekł do niego Wolski, ale odpowiedzi nie otrzymał.
Nie ruszał się nawet z miejsca Sępik. Klucznik go nadaremnie nogą potrącił. Zbliżył się mimo odrazy Wolski ku niemu.
— Książę cię na śmierć tu gniłą dekretował — rzekł — ale ja bym potrafił może wydostać cię stąd, gdybyś zamiast rozbijać chciał panu służyć wiernie.
Sępik zdawał się wyrazy te rozumieć, zatrząsł się i rękami pokazał na nogi ze stawów powyciągane i bezsilne.
— Mówże — mruknął klucznik.
— Zapomniałem mówić — schrypłym głosem wykrztusił więzień.
Wolski pilno mu się przypatrywał, jakby chciał dojść, czy co z niego być może.
— No i cóż? — spytał Wolski — chciałbyś księciu służyć?
Usta Sępika się skrzywiły.
— Na co ja komu zdam się! — zamruczał.
— To już nie twoja rzecz, do czego by cię użyto — mówił Wolski — ino czy wiernie służyć byś przyrzekł?
— Wolałbym służyć choć za kata, niż tu gnić — rzekł zwolna się ożywiając Sępik.
— Utrzyma się on na nogach? — odezwał się Wolski do klucznika. Ten, latarkę postawiwszy na przymurku, pochylił się i Sępika za barki wziąwszy pomógł mu się podnieść. Niełatwo to przyszło; chwytał się zbój stróża, który musiał całą mocą na nogach stać, aby go nie opuścił. Na ostatek się dźwignął, ale zaraz o ścianę musiał się zeprzeć.
Nogi, choć nadwerężone w stawach, jeszcze go mogły utrzymać, a Wolski rachował, że odżywiwszy go i dawszy mu spocząć można było jeszcze przebiegłość zbója zużytkować; o jego chytrości i bystrości miał z dawna wyobrażenie może przesadzone.
Nie mówiąc do niego nic Wolski odezwał się do stróża:
— Wziąć go na górę do jasnego lochu, dać słomy świeżej i jeść do syta — rozumiesz? W komorze po więźniach płachty i sukmana się znajdzie; czyste mu wdziać. Zobaczymy, czy odżyje za dni parę.
To powiedziawszy wyszedł Wolski, gdyż powietrze go dusiło.
Rad nierad musiał czekać, aby się przekonać, czy z tego złamanego narzędzia, na które liczył, da się co uczynić.
We dwa dni potem przyszedł niecierpliwy do więzienia i kazał sobie otworzyć podziemie, do którego Sępika przeniesiono.
Różniło się ono wielce od tego, w które był naprzód wrzucony; trochę światła dawało okienko ponad ziemią, kamienny przymurek okryty słomą służył za łóżko. Próżna misa i drewniana łyżka, kawał nie dojedzonego chleba świadczyły, że go lepiej karmiono. Twardej natury człek cudownie tu się pokrzepił. Mógł już na nogach stać i wyraz twarzy rozbudzony, oczy jaśniejsze większą w nim siłę ukazywały. Wolski postrzegł to zaraz wchodząc.
— A co? — zapytał.
— Lepiej mi — rzekł zbój. — Jeszcze jaki tydzień, a będzie dobrze.
— Chcesz księciu służyć wiernie?
— Czemu nie! — kłaniając się odparł Sępik. — Sam ja już nie dokazałbym nic; do lasu nie pójdę, bobym tam rychło zdechł; jakby służba nie była ciężka...
Wskazał faworyt klucznikowi, aby precz szedł za drzwi, i zbliżył się do Sępika.
— Rąk ja twoich nie potrzebuję — rzekł — ale głowy. W mieście się różni ludzie ukrywają, których trzeba wyśledzić, odszukać, połapać. Do tego ty powinieneś być zdatny.
— Abym się trochę obył tu — odparł Sępik. — Trzeba mnie puścić wolno, pójdę po ludziach, za język ja umiem ciągnąć, a bylem wiedział, kogo — i z mysiej dziury wydobędę.
— Ano! pamiętaj — dodał Wolski — chceszli być cały a mieć chleb na starość — przysiąż służyć wiernie.
Sępik się w piersi uderzył.
Stracił on był już wszelką nadzieję widzenia świata bożego i wydobycia się na wolność; gdy ta zaświtała, gotów był na wszystko, byle go puszczono. Dał bowiem sobie na mękach powyciągać nogi i ręce ze stawów nie zdradziwszy się, gdzie swe łupy schował. Miał je zakopane w lesie i teraz myślał, że gdy się wydobędzie z lochu, potrafi skarb swój odzyskać i z nim umknąć kędy ku Węgrom, bo tam miał dawnych znajomych i towarzyszów.
Gotów był obiecywać, co chciano, i starać się usłużyć — myśląc o zupełnym kiedyś wyzwoleniu. Nadzieja ta wlewała w niego siłę.
Wolski, przekonawszy się, że Sępik może odzyskać zdrowie i być mu użytecznym, poszedł wieczorem do księcia. Nie mógł go uwolnić bez wiedzy księcia; potrzeba było uzyskać zezwolenie.
Zaczął się więc skarżyć, że ludzi sprawnych nie ma i dlatego Butryma, uwijającego się po okolicy, nie może dostać.
— Gdyby jaśnie oświecony pan mi pozwolił — rzekł — ja bym z tego łotra Sępika zrobił takiego charta, jakiego mnie potrzeba.
Chorąży ramionami ścisnął.
— Oszalał! — zawołał.
— Nie, mości książę — nie ma jak tacy ludzie do takiej, jakiej ja potrzebuję, posługi. Złego już on dokazać nie może nic, ale dobrego wiele, bo taki zbój zna wszystkie nory i wszystkie sposoby.
Chorąży milczał, nie lubił puszczać na wolność, kogo raz trzymał, i dlatego może, aby potem wychodzący nie rozpowiadali, co z nimi czyniono.
Wolski zaczął nastawać mocno — wspomniał o Butrymie, jaki to niebezpieczny był zuchwalec: że ująć go koniecznie należało, aby nie oblegał panny i nie pokusił się, Boże uchowaj, na porwanie jej. Sępik mu do tego był koniecznie potrzebny.
— To go weź, do kaduka! — odpowiedział na ostatek chorąży — ale nie inaczej, tylko abyś go potem — gdy swoje zrobisz, na powrót posadził, bom ja słowo rzekł, że on zgnić musi, i łamać go nie będę.
Wolski przeciwko tej restrykcji nic nie miał; zgodził się na to, co książę postanowił.
Tegoż dnia z więzienia przeprowadzono Sępika, z kajdan go rozkuwszy, do mieszkań stróżów, których żywność i napój miał mu być dawany. Szło o to, aby jak najprędzej mieć z niego pomocnika.
Pozwolił nawet Wolski, aby Sępik na miasteczko wychodził, na noc tylko do zamku powracając, aby tymczasem starał się czegoś dowiedzieć, rozpytać — rozpoznać między ludźmi. Sępik, który przed schwyceniem swym po okolicy dokazywał, a często jako dziad przebrany do Białej przychodził się rozsłuchywać, znał miejscowość dosyć dobrze. Miał zresztą przebiegłość tych ludzi, co życie strawili na wojowaniu z pogoniami i ściganiem, i łatwo się wszędzie umiał rozpatrzeć. Przyprowadzono mu Łobodę do pomocy, z którego naprzód ciągnąć począł, co mu było potrzeba. Sam on potem z nim wywlókł się do miasteczka i po szynkach chodząc języka szukał.
Nigdy może dawniej, gdy mu o własną skórę chodziło, nie był Sępik tak gorliwym, nie brał tak na kieł jak teraz. Chciał się zasłużyć, obiecując sobie, że zwolna obudziwszy zaufanie, i do lasu się będzie mógł dostać, i ludzi sobie w pomoc napytać.
Opisano mu Butryma jako tako, bo nie bardzo go kto widział teraz, oprócz Żydówki Chai. Sępik nie tylko jego, ale konia, i sługę, i kulbakę, sierść wierzchowca, suknie Damazego kazał sobie opisywać. Wierzchowiec na nieszczęście miał białą nogę, a Pawluczek gorąco rude włosy i twarz strasznie piegowatą.
Sępik, który w początkach na nogach się mógł z ciężkością utrzymać, gdy raz chodzenia spróbował, kija sobie dobrał i wprawiać się począł, choć kołysząc się i przechylając, coraz lepiej nauczył się stąpać. Łobodę, który go w początkach wodził, porzucił wkrótce i sam zaczął robić wycieczki do miasta.
Po długiej wstrzemięźliwości od piwa i wódki, gdy ich za pierwszym razem skosztował, zawróciła mu się głowa, ale potem odzyskał tę moc, jaką miał dawniej, że kwartę siwuchy mógł na raz wlać w siebie.
Z wielką pociechą Wolskiego wkrótce Sępik był nie do poznania, a wzięty na spytki dowiódł, że czasu nie zmarnował. Wiedział już, domyślał się więcej od przebiegłego faworyta. Około klasztoru reformatów krążąc doszedł do furtki, którą gnoje wyrzucano, i dopatrzył, że tam niedawne ślady ludzkie były, a drzwi też otwierały się często.
Nie którędy indziej, jeno tamtędy mógł się wymknąć Butrym, gdyby go w klasztorze szukano.
Napytał też i tego, że Butrymowie obaj z dawna Froimowi zubożałemu byli znani z przyjaźni. Miał oko na tę chałupę, chociaż nic jeszcze nie wyśledził w niej. Koń z białą nogą i chłopiec z rudą głową widywani byli razem u studni za miasteczkiem: i to też coś znaczyć mogło.
Słowem, Sępik był na tropach, a Wolski ręce zacierał, złote góry mu obiecując, jeżeli dostanie tego człowieka. Miał go, według osnutego planu, posadzić tam, skąd wziął Sępika, i stróżom szepnąć, aby niekoniecznie o chlebie dlań pamiętali.
Gdy na zamku taką nań obławy gotowano, Damazy jeszcze dosyć swobodnie się obracał w pobliżu, a o zmroku wślizgał się do miasta i chodził pod zamek, niemal pod okna Faustysi, pomimo podwójnej straży. Umiał on je tak wyprowadzać w pole, że gdy go w jedną gonili stronę, on z drugiej się podkradał. Dwa razy Stróże niewinnych przechodniów i zamkową czeladź łapali za niego.
Z zamiarem wykradzenia jednak czekał Damazy, aby się książę wybrał do Warszawy na zapowiedziany obrzęd inwestytury kurlandzkiej.
Z okazji tej uroczystości miało się właśnie odbyć owo nie widziane nigdy polowanie, na które chorąży króla jegomości zaprosił, przyrzekając mu, iż tyle zwierza położy i takiego, jakiego zechce. Znać potrzeba było upodobanie, istotnie do szału posunięte, Augusta III do myśliwskiej zabawy, aby zrozumieć, jaką to królowi radość sprawiało.
Wiadomym było wszystkim, że w niedostatku zwierzyny król pod altaną saskiego pałacu nocami padłe konie rzucać kazał i do psów zbiegających się do padliny strzelał — byle mieć przyjemność strzelania. Wiedział chorąży, sam niegdyś zapalony myśliwy, a i teraz nie obojętny dla łowów, jaką rozkosz królowi sprawi i jaką sobie wdzięczność pozyszcze.
Na tych łowach, choć ociężały i niezbyt zdrów, sam on gospodarzem być musiał i do Warszawy koniecznie jechać postanowił.
Butrym czekał tylko oznaczenia pewnego terminu, aby ostateczne przygotowania uczynić i drugiego dnia po wyjeździe księcia być we wszystko zaopatrzonym, czego wymagało porwanie z zamku Faustyny.
Wolski, który choć nie pełnił tych obowiązków, ale łowczego pańskiego tytuł nosił, zdawało się, że panu, równie jak Marcjan Butrym, towarzyszyć będzie w podróży.
Na podłowczego padł niesłychany ciężar i odpowiedzialność za przewiezienie tego mnóstwa zwierza żywcem do Warszawy, opatrzenia i opasania placu, komenderowania tą osobliwszą wyprawą, do której same konie i furmanki na seciny się liczyły.
Żadna stajnia, nawet Radziwiłłowska, nie byłaby starczyła na przewiezienie sieci, klatek, zwierza, koni, strzelb i wszelkich przyborów. Wzięto więc zawczasu w kontrybucję wszystką uprząż włościańską z Bialszczyzny i okolicy, wszystkie sanie, płozy i gryndże, jakie się gdzie na wyżkach znalazły.
Sanna trzymała, ale prorokowano — już po ostrych mrozach mającą ze zmianą księżyca nastąpić odwilż; potrzeba więc było na wypadek wszelki mieć i koła przysposobione.
Chociaż hasło dane jeszcze nie było, kiedy się ruszyć miano, Butrym ani na chwilę spocząć nie mógł. Ponieważ zwierz pochwytany w lasach bialskich księciu się nie wydawał dostatecznym jeszcze, wieziono go z lasów słuckich, a wszystek umieszczono w Białej, oddając pod straż Butryma.
Dzień i noc przy tych olbrzymich zwierzyńcach czuwać było potrzeba. Marcjan konno, gdy nóg już nie stawało, objeżdżał gromady ludzi i zagrody, bo za wszystko był odpowiedzialnym, a książę do łowów tych królewskich niesłychaną przywiązywał wagę.
Zajęty tymi przygotowaniami, Butrym trochę o bracie zapomniał i miał to przekonanie, że przecież opamiętawszy się, iż tu nic dokazać nie mógł, da pokój całemu przedsięwzięciu. Domyślał się, że Damazy na Litwę pojechać musiał szukać sobie gdzieś służby i o tej nieszczęsnej Faustysi zapomni.
Jakież było podziwienie Marcjana, gdy jednego dnia, za widna jeszcze, pod wieczór ujrzał brata konno przejeżdżającego pod zwierzyniec, z tak swobodną i jasną a wesołą twarzą, jak gdyby nic a nic mu nie zagrażało.
— Czołem, panie bracie — począł z dala już Damazy. — A co? Nieprawdaż? tuście się mnie nie spodziewali? Chciałem was odwiedzić, no i, prawdę rzekłszy, zobaczyć tę raritas, której człowiekowi drugi raz w życiu pewnie się widzieć nie trafi.
I śmiał się, podjeżdżając, Damazy.
— Oszalałeś chyba — odparł Marcjan — a też wiesz, że cię ścigają, szukają i tropią.
— A wiem! to i co! — zapytał pierwszy. — Kpię sobie z nich, i po wszystkim.
— Gdzież u licha siedzisz?
— W dziurze, a bardziej w kilku niż w jednej — rzekł Damazy. — Nie oddalałem się więcej nad jeden raz do Lubiszewskiego, do Chrzanówki.
— A tam coś robił?
— To moja osobista była sprawa — rzekł Damazy. — Wiesz, że Lubiszewski jest rodzonym bratem Zaborskiej, ale — jak niebo do ziemi.
Marcjan nawet długo rozpytywać brata nie miał ochoty, tak mu strach było, aby kto nie nadjechał, nie poznał Damazego i nie zdradził ich.
— Jedz ty stąd, bo tu za dużo oczów — szepnął bratu.
— Tchórzem cię podszyli w Białej, jak Bóg miły — rozśmiał się Damazy. — Konia mam takiego, że mnie nie wyścigną.
I uparcie stał Damazy rozpatrując się po taborze.
— Nie darmom ja się tu przywlókł — dodał. — Wiedziałem, że ty mi tak bardzo rad nie będziesz i że oberwę od ciebie; ale potrzebuję wiedzieć koniecznie, kiedy ta inwestytura i polowanie nastąpią, a książę sobie stąd wyjedzie. Czekam na to.
— Ty zawsze swoje! Szalona pałko! — krzyknął gniewnie Marcjan.
— Przypomnijże sobie, gdyśmy dziećmi byli, czym kiedy, choćby tobie, którego kochałem — ustąpił? Tak i tu: nie wyrzeknę się tego, co postanowiłem — to darmo. Kiedyż jedziecie?
— Nie wiem! — odburknął Marcjan — postanowionego jeszcze nie ma nic.
— Kłamiesz?
— Prawdę mówię.
— Nie może przecież być, abyście długo tyle zwierza, koni i ludzi karmili. Sami wilcy, których tu na setki liczyć, zjedzą was z kośćmi.
Marcjan ruszył ramionami.
— Terminu nie ma.
— A Wolski — z księciem jedzie czy nie? — zapytał Damazy.
— I tego nie wiem — odparł Marcjan. — Wołałbym, żeby go nie było, ale się on łowczym nazywa.
— A ja bym wolał, żeby z wami był — rozśmiał się Damazy. — Weźmijcie mi go z karku. Prześladuje mnie zbój okrutnie, bo mu się też Faustynki chce, a z matką się zmówił, że mu ją dać musi. Nie dał rady sam ani jego ciury głupie, więc z więzienia na mnie wypuścił zbója Sępika, o którym trzyma, że słyszy, jak trawa rośnie.
Śmiał się Damazy, a Marcjanowi coraz się robiło smutniej, gdy słyszał takie lekceważenie.
— Bój się Boga! — zawołał Marcjan — uchodź, pókiś cały. Uda ci się im raz lub dwa wymknąć: przecież przydybać cię mogą, a złapią — toś zginiony.
— W Bogu nadzieja, że się im wywinę — odparł Damazy — a byleście wy się z nim do Warszawy wybrali...
Marcjanowi słuchać przykro było.
— Damazy mój — zawołał — zuchwalstwem takim ludzie giną.
— I wszystko nim też zdobywają — przerwał brat. — Ty wiecznie będziesz podłowczym, bo nie masz tej śmiałości, co ja.
— Bodajbyś i ty ją postradał! Rozumiem zresztą ważyć i głowę, gdyby było za co!
Damazy popatrzał smutnie na dalekie lasy.
— Mój bracie — rzekł — jam taki, że wierzę niewieście i sercu jej, a nieszczęśliwą ratować — mam za prawą i poczciwą sprawę. Zdradzi mnie potem? Nie ja winien będę przed Bogiem, ale ona! Nazwij mnie prostodusznym dudkiem: wolę nim być, niż nie kochać nikogo i nie ufać nikomu. Dziej się wola Boża!
To mówiąc Damazy uśmiechnął się do brata, ręką skinął i konia, który, czując wilki, ciągle mu się rwał, chrapał i rzucał, puścił nareszcie. Białonóżka, poczuwszy cugle wolne, z kopyta cwałem poszedł i poniósł pana, skacząc przez krzaki zapamiętale, bo mu się zdało, że go wilcy gonili.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.