Nie-boska komedja/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nie-boska komedja | |
Redaktor | Tadeusz Pini | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | Zakłady graficzne Instyt. Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
»To be or not to be, that is the question[1]« Hamlet.
Dr. TADEUSZ PINI.
Gwiazdy wokoło twojej głowy, pod twojemi nogi fale morza, na falach morza tęcza przed tobą pędzi i rozdziela mgły — co ujrzysz, jest twojem: brzegi, miasta i ludzie tobie się przynależą, niebo jest twojem. Chwale twojej niby nic nie zrówna.
∗
∗ ∗ |
Ty grasz cudzym uszom niepojęte rozkosze, splatasz serca i rozwiązujesz, gdyby wianek, igraszkę palców twoich — łzy wyciskasz, suszysz je uśmiechem, i na nowo uśmiech strącasz z ust na chwilę, na chwil kilka, czasem na wieki. — Ale sam co czujesz? ale sam co tworzysz? co myślisz? Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością. Biada ci — biada! Dziecię, co płacze na łonie mamki, kwiat polny, co nie wie o woniach swoich, więcej ma zasługi przed Panem od ciebie.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Ale i ty cierpisz, choć twoja boleść nic nie utworzy, na nic się nie zda. Ostatniego nędzarza jęk policzon między tony harf niebieskich, twoje rozpacze i westchnienia opadają na dół i szatan je zbiera, dodaje w radości do swoich kłamstw i złudzeń – a Pan je kiedyś zaprzeczy, jako one zaprzeczyły Pana.
∗
∗ ∗ |
Nie przeto wyrzekam na ciebie, poezjo, matko piękności i zbawienia. Ten tylko nieszczęśliwy, kto na światach poczętych, na światach, mających zginąć, musi wspominać lub przeczuwać ciebie – bo jedno tych gubisz, którzy się poświęcili tobie, którzy się stali żywemi głosami twej chwały.
∗
∗ ∗ |
Błogosławiony ten, w którym zamieszkałaś, jako Bóg zamieszkał w świecie: niewidziany, niesłyszany, w każdej części jego okazały, wielki, Pan, przed którym się uniżają stworzenia i mówią: „On jest tutaj“. Taki cię będzie nosił, gdyby gwiazdę, na czole swojem, a nie oddzieli się od twej miłości przepaścią słowa. On będzie kochał ludzi i wystąpi mężem pośród braci swoich. A kto cię nie dochowa, kto zdradzi zawcześnie i wyda na marną rozkosz ludziom, temu sypniesz kilka kwiatów na głowę i odwrócisz się, a on zwiędłemi się bawi i grobowy wieniec splata sobie przez całe życie. – Temu i niewieście jeden jest początek.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
CHÓR ZŁYCH DUCHÓW: W drogę, w drogę, widma, lećcie ku niemu! Ty naprzód, ty na czele, cieniu nałożnicy, umarłej wczoraj, odświeżony w mgle i ubrany w kwiaty. Dziewico, kochanko poety, naprzód!
W drogę i ty, sławo, stary orle, wypchany w piekle, zdjęty z palu, kędy cię strzelec zawiesił w jesieni! Leć i roztocz skrzydła, wielkie, białe od słońca, nad głową poety!
Z naszych sklepów wynidź, spróchniały obrazie edenu, dzieło belzebuba! Dziury zalepiem i rozwiedziemy pokostem — a potem płótno czarodziejskie, zwiń się w chmurę i leć do poety — wnet się rozwiąż naokoło niego, opasz go skałami i wodami, naprzemian nocą i dniem! Matko naturo, otocz poetę!
∗
∗ ∗ |
Kościół, nad kościołem ANIOŁ STRÓŻ się kołysze.
Jeśli dotrzymasz przysięgi na wieki, będziesz bratem moim w obliczu Ojca niebieskiego.
∗
∗ ∗ |
Świadki — gromnica na ołtarzu.
KSIĄDZ: (ślub daje)
Pamiętajcie na to!
∗
∗ ∗ |
Bal — muzyka — świece — kwiaty. — PANNA MŁODA walcuje i po kilku okręgach staje, przypadkiem napotyka MĘŻA w tłumie i głowę opiera na jego ramieniu.
PAN MŁODY: Jakżeś mi piękna w osłabieniu swojem! W nieładzie kwiaty i perły na włosach twoich — płoniesz ze wstydu i znużenia... — O wiecznie, wiecznie będziesz pieśnią moją.
PANNA MŁODA: Będę wierną żoną tobie, jako matka mówiła, jako serce mówi. Ale tyle ludzi jest tutaj — tak gorąco i huczno...
PAN MŁODY: Idź z raz jeszcze w taniec, a ja tu stać będę i patrzeć na cię, jakem nieraz w myśli patrzał na sunących aniołów.
PANNA MŁODA: Pójdę, jeśli chcesz, ale już sił prawie nie mam.
PAN MŁODY: Proszę cię, moje kochanie.
∗
∗ ∗ |
DUCH ZŁY (pod postacią DZIEWICY, lecąc)
Niedawno-m jeszcze biegała po ziemi w taką samą porę — teraz gnają mnie czarty i każą świętą udawać.
Kwiaty, odrywajcie się i lećcie do moich włosów!
Świeżość i wdzięki umarłych dziewic, rozlane w powietrzu, płynące nad mogiłami, lećcie do jagód moich!
Tu czarnowłosa się rozsypuje — cienie jej puklów, zawiśnijcie mi nad czołem! Pod tym kamieniem zgasłych dwoje ócz błękitnych — do mnie, do mnie ogień, co tlał w nich! Za temi kraty sto gromnic się pali — księżnę dziś pochowano; suknio atłasowa, biała jak mleko, oderwij się od niej! Przez kraty leci suknia do mnie, trzepocząc się, jak ptak — a dalej, a dalej!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: (przez sen) Skądże przybywasz, niewidziana, niesłyszana oddawna? Jak woda płynie, tak płyną twoje stopy, dwie fale białe — pokój świątobliwy na skroniach twoich... Wszystko, com marzył i kochał, zeszło się w tobie. (przebudza się) Gdzież jestem? Ha, przy żonie! To moja żona. (wpatruje się w żonę) Sądziłem, że to ty jesteś marzeniem mojem, a otóż po długiej przerwie wróciło ono i różnem jest od ciebie. Ty dobra i miła, ale tamta... Boże! Co widzę — na jawie! —
DZIEWICA: Zdradziłeś mnie.
MĄŻ: Przeklęta niech będzie chwila, w której pojąłem kobietę, w której opuściłem kochankę lat młodych, myśl myśli moich, duszę duszy mojej!...
ŻONA: (przebudza się) Co się stało? Czy już dzień? Czy powóz zaszedł? Wszak mamy jechać dzisiaj po różne sprawunki.
MĄŻ: Noc głucha. Śpij — śpij głęboko!
ŻONA: Możeś zasłabł nagle, moj drogi? Wstanę i dam ci eteru.
MĄŻ: Zaśnij!
ŻONA: Powiedz mi, drogi, co masz, bo głos twój niezwyczajny i gorączką nabiegły ci jagody.
MĄŻ: (zrywając się) Świeżego powietrza mi trzeba. Zostań się! Przez Boga, nie chodź za mną — nie wstawaj, powiadam ci raz jeszcze!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Od dnia ślubu mojego spałem snem odrętwiałych, snem żarłoków, snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce. Świat cały jakoś zasnął wokoło mnie na podobieństwo moje — jeździłem po krewnych, po doktorach, po sklepach, a że dziecię ma się mi narodzić, myślałem o mamce.
Do mnie, państwa moje dawne, zaludnione, żyjące, garnące się pod myśl moją, słuchające natchnień moich! Niegdyś odgłos nocnego dzwonu był hasłem waszem (chodzi i załamuje ręce). Boże, czyś Ty sam uświęcił związek dwóch ciał? Czyś Ty sam wyrzekł, że nic ich rozerwać nie zdoła, choć dusze się odepchną od siebie, pójdą każda w swoją stronę, i ciała, gdyby dwa trupy, zostawią przy sobie?
Znowu jesteś przy mnie — o moja — o moja! Zabierz mnie z sobą! Jeśliś złudzeniem, jeślim cię wymyślił, a tyś się utworzyła ze mnie i teraz objawiasz się mnie, niechże i ja będę marą, stanę się mgłą i dymem, by zjednoczyć się z tobą!
DZIEWICA: Pójdzieszli za mną, w którykolwiek dzień przylecę po ciebie ?
MĄŻ: O każdej chwili twoim jestem.
DZIEWICA: Pamiętaj!
MĄŻ: Zostań się — nie rozpraszaj się jako sen! Jeśliś pięknością nad pięknościami, pomysłem nad wszystkiemi myśli, czegóż nie trwasz dłużej od jednego życzenia, od jednej myśli?
GŁOS KOBIECY: Mój drogi, chłód nocy spadnie ci na piersi; wracaj, mój najlepszy, bo mi tęskno samej w tym czarnym, dużym pokoju!
MĄŻ: Dobrze — zaraz.
Znikł duch, ale obiecał, że powróci, a wtedy żegnaj mi, ogródku, i domku, i ty, stworzona dla ogródka i domku, ale nie dla mnie!
GŁOS: Zmiłuj się — coraz chłodniej nad rankiem.
MĄŻ: A dziecię moje! O Boże!
∗
∗ ∗ |
ŻONA: Byłam u Ojca Benjamina; obiecał mi się na pojutrze.
MĄŻ: Dziękuję ci.
ŻONA: Posłałam do cukiernika, żeby kilka tort przysposobił, boś podobno dużo gości sprosił na chrzciny — wiesz, takie czekoladowe, z cyfrą Jerzego Stanisława.
MĄŻ: Dziękuję ci.
ŻONA: Bogu dzięki, że już raz się odbędzie ten obrządek, że Orcio nasz zupełnie chrześcijaninem się stanie — bo, choć już chrzczony z wody, zdawało mi się zawsze, że mu niedostaje czegoś. (idzie do kolebki) Śpij, moje dziecię! Czy już się tobie coś śni, że zrzuciłeś kołderkę? Ot, tak — teraz leż tak! — Orcio mi dzisiaj niespokojny. Mój maleńki, mój śliczny, śpij!
MĄŻ: (na stronie) Parno — duszno — burza się gotuje. Rychłoż tam ozwie się piorun, a tu pęknie serce moje?
ŻONA: (wraca, siada do fortepianu, gra i przerywa, znowu grać zaczyna i przestaje znowu) Dzisiaj, wczoraj — ach, mój ty Boże, i przez cały tydzień, i już od trzech tygodni, od miesiąca, słowa nie rzekłeś do mnie — i wszyscy, których widzę, mówią mi, że źle wyglądam...
MĄŻ: (na stronie) Nadeszła godzina — nic jej nie odwlecze, (głośno) Zdaje mi się owszem, że dobrze wyglądasz.
ŻONA: Tobie wszystko jedno, bo już nie patrzysz na mnie; odwracasz się, kiedy wchodzę, i zakrywasz oczy, kiedy siedzę blisko. Wczoraj byłam u spowiedzi i przypominałam sobie wszystkie grzechy, a nie mogłam nic znaleźć takiego, coby cię obrazić mogło.
MĄŻ: Nie obraziłaś mnie.
ŻONA: Mój Boże — mój Boże!
MĄŻ: Czuję, że powinienem cię kochać.
ŻONA: Dobiłeś mnie tem jednem: „powinieniem“ — ach, lepiej wstań i powiedz — „nie kocham“ — przynajmniej już będę wiedziała wszystko — wszystko! (zrywa się i bierze dziecko z kolebki) Jego nie opuszczaj, a ja się na gniew twój poświęcę! Dziecko moje kochaj — dziecko moje, Henryku!
ŻONA: O jedno słowo cię proszę — o jedną obietnicę tylko: powiedz, że go zawsze kochać będziesz!
(wchodzi) DZIEWICA: O mój luby, przynoszę ci błogosławieństwo i rozkosz — chodź za mną!
O mój luby, odrzuć ziemskie łańcuchy, które cię pętają! Ja ze świata świeżego, bez końca, bez nocy. Jam twoja.
ŻONA: Najświętsza Panno, ratuj mnie! — To widmo blade, jak umarły — oczy zgasłe, i głos, jak skrzypienie woza, na którym trup leży.
MĄŻ: Twe czoło jasne, twój włos kwieciem przetykany, o luba...
ŻONA: Całun w szmatach opada jej z ramion.
MĄŻ: Światło leje się naokoło ciebie! Głos twój raz jeszcze — niechaj zaginę potem!
DZIEWICA: Ta, która cię wstrzymuje, jest złudzeniem. Jej życie znikome, jej miłość jako liść, co ginie wśród tysiąca zeschłych — ale ja nie przeminę.
ŻONA: Henryku, Henryku, zasłoń mnie, nie daj mnie! Czuję siarkę i zaduch grobowy.
MĄŻ: Kobieto z gliny i z błota, nie zazdrość, nie potwarzaj, nie bluźń! Patrz, to myśl pierwsza Boga o tobie, ale tyś poszła za radą węża i stałaś się, czem jesteś.
ŻONA: Nie puszczę cię!
MĄŻ: O luba, rzucam dom i idę za tobą.
∗
∗ ∗ |
PIERWSZY GOŚĆ: (pocichu) Dziwna rzecz, gdzie hrabia się podział?
DRUGI GOŚĆ: Zabałamucił się gdzieś, lub pisze.
PIERWSZY GOŚĆ: A pani blada, niewyspana, słowa do nikogo nie przemówiła.
TRZECI GOŚĆ: Chrzest dzisiejszy przypomina mi bale, na które zaprosiwszy, gospodarz zgra się wilją w karty, a potem gości przyjmuje z grzecznością rozpaczy.
CZWARTY GOŚĆ: Opuściłem śliczną księżniczkę, przyszedłem, sądziłem, że będzie sute śniadanie, a zamiast tego, jako Pismo mówi, płacz i zgrzytanie zębów.
OJCIEC BENJAMIN: Jerzy Stanisławie, przyjmujesz olej święty?
OJCIEC i MATKA CHRZESTNA: Przyjmuję.
JEDEN Z GOŚCI: Patrzcie, wstała i stąpa, jak gdyby we śnie.
DRUGI GOŚĆ: Roztoczyła ręce przed się i, chwiejąc się, idzie ku synowi
TRZECI GOŚĆ: Co mówicie? Podajmy jej ramię, bo zemdleje!
OJCIEC BENJAMIN: Jerzy Stanisławie, wyrzekasz się szatana i pychy jego?
OJCIEC i MATKA CHRZESTNA: Wyrzekam się.
JEDEN Z GOŚCI: Cyt — słuchajcie!
ŻONA: (kładąc dłonie na głowie dziecięcia) Gdzie ojciec twój, Orcio?
OJCIEC BENJAMIN: Proszę nie przerywać —
ŻONA: Błogosławię cię, Orciu, błogosławię, dziecię moje. Bądź poetą, aby cię ojciec kochał, nie odrzucił kiedyś!
MATKA CHRZESTNA: Ale pozwólże, moja Marysiu...
ŻONA: Ty ojcu zasłużysz się i przypodobasz — a wtedy on twojej matce przebaczy.
OJCIEC BENJAMIN: Bój się pani hrabina Boga!
ŻONA: Przeklinam cię, jeśli nie będziesz poetą!
GOŚCIE: (razem) Coś nadzwyczajnego zaszło w tym domu. Wychodźmy, wychodźmy!
OJCIEC CHRZESTNY: (przed kolebką) Jerzy Stanisławie, dopiero coś został chrześcijaninem i wszedł do towarzystwa ludzkiego, a później zostaniesz obywatelem, a za staraniem rodziców i łaską bożą znakomitym urzędnikiem. Pamiętaj, że ojczyznę kochać trzeba i że nawet za ojczyznę zginąć jest pięknie...
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Tegom żądał, o to przez długie modliłem się lata i nareszcie-m już bliski mojego celu. Świat ludzi zostawiłem ztyłu. Niechaj sobie tam każda mrówka bieży i bawi się dźbłem swojem, a kiedy je opuści, niech skacze ze złości lub umiera z żalu.
GŁOS DZIEWICY: Tędy — tędy!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Gdzie mi się podziała? Nagle rozpłynęły się wonie poranku, pogoda się zaćmiła. Stoję na tym szczycie, otchłań pode mną i wiatry huczą przeraźliwie.
GŁOS DZIEWICY: (w oddaleniu) Do mnie, mój luby!
MĄŻ: Jakże już daleko, a ja przesadzić nie zdołam przepaści.
GŁOS: (w pobliżu) Gdzie skrzydła twoje?
MĄŻ: Zły duchu, co się natrząsasz ze mnie, gardzę tobą!
GŁOS DRUGI: U wiszaru góry twoja wielka dusza, nieśmiertelna, co jednym rzutem niebo przelecieć miała, ot, kona — i nieboga twoich stóp się prosi, by nie szły dalej. Wielka dusza — serce wielkie!
MĄŻ: Pokażcie mi się, weźcie postać, którąbym mógł zgiąć i obalić! Jeśli się was ulęknę, bodaj bym jej nie otrzymał nigdy.
DZIEWICA: (na drugiej stronie przepaści) Uwiąż się dłoni mojej i wzleć!
MĄŻ: Cóż się dzieje z tobą? Kwiaty odrywają się od skroni twoich i padają na ziemię, a, jak tylko się jej dotkną, ślizgają, jak jaszczurki, czołgają, jak żmije.
DZIEWICA: Mój luby!
MĄŻ: Przez Boga, suknię wiatr zdarł ci z ramion i rozdarł w szmaty.
DZIEWICA: Czemu się ociągasz?
MĄŻ: Deszcz kapie z włosów — kości nagie wyzierają z łona.
DZIEWICA: Obiecałeś — przysiągłeś!
MĄŻ: Błyskawica źrzenice jej wydarła.
CHÓR DUCHÓW ZŁYCH: Stara, wracaj do piekła! Uwiodłaś serce wielkie i dumne, podziw ludzi i siebie samego. Serce wielkie, idź za lubą twoją!
MĄŻ: Boże, czy Ty mnie za to potępisz, żem uwierzył, iż Twoja piękność przenosi o całe niebo piękność tej ziemi — za to, żem ścigał za nią i męczył się dla niej, ażem stał się igrzyskiem szatanów?
DUCH ZŁY: Słuchajcie bracia — słuchajcie!
MĄŻ: Dobija ostatnia godzina. Burza kręci się czarnemi wiry — morze dobywa się na skały i ciągnie ku mnie — niewidoma siła pcha mnie coraz dalej — coraz bliżej... Ztyłu tłum ludzi wsiadł mi na barki i prze ku otchłani.
DUCH ZŁY: Radujcie się, bracia — radujcie!
MĄŻ: Napróżno walczyć! Rozkosz otchłani mnie porywa — zawrót w duszy mojej... Boże, wróg Twój zwycięża!
ANIOŁ STRÓŻ: (ponad morzem) Pokój wam, bałwany, uciszcie się!
W tej chwili na głowę dziecięcia twego zlewa się woda święta.
Wracaj do domu i nie grzesz więcej!
Wracaj do domu i kochaj dziecię twoje!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Gdzie pani?
SŁUGA: jw. pani słaba....
MĄŻ: Byłem w jej pokoju — pusty.
SŁUGA: Jasny panie, bo jw. pani tu niema...
MĄŻ: A gdzie?
SŁUGA: Odwieźli ją wczoraj...
MĄŻ: Gdzie?
SŁUGA: Do domu warjatów.
MĄŻ: Słuchaj, Marjo, może ty udajesz, skryłaś się gdzie, żeby mnie ukarać? Ozwij się, proszę cię — Marjo — Marysiu!
Nie — nikt nie odpowiada. Janie! Katarzyno! Ten dom cały ogłuchł, oniemiał.
Tę, której przysiągłem na wierność i szczęście, sam strąciłem do rzędu potępionych już na tym świecie. Wszystko, czegom się dotknął, zniszczyłem i siebie samego zniszczę wkońcu. Czyż na to piekło mnie wypuściło, bym trochę dłużej był jego żywym obrazem na ziemi?
Na jakiejże poduszce ona dziś głowę położy? Jakież dźwięki otoczą ją w nocy? Skowyczenia i śpiewy obłąkanych! Widzę ją: czoło, na którem zawsze myśl spokojna, witająca, uprzejma przezierała, pochylone trzyma, a myśl dobrą swoją posłała w nieznane obszary, może za mną, i błąka się biedna i płacze...
GŁOS SKĄDSIŚ: Dramat układasz.
MĄŻ: Ha, mój szatan się odzywa! (bieży ku drzwiom, rozpycha podwoje) Tatara mi osiodłać. — Płaszcz mój i pistolety!
∗
∗ ∗ |
ŻONA DOKTORA: (z pękiem kluczów u drzwi) Może pan krewny hrabiny? —
MĄŻ: Jestem przyjacielem jej męża, on mnie tu przysłał.
ŻONA DOKTORA: Proszę pana, wiele sobie z niej obiecywać nie sposób. Mój mąż wyjechał, byłby to lepiej wyłuszczył. Przywieźli ją zawczoraj — była w konwulsjach. Jakie gorąco! (obciera twarz) Mamy dużo chorych, żadnego jednak tak niebezpiecznie, jak ona. Imainuj sobie pan, ten instytut kosztuje nas ze dwakroć sto tysięcy. Patrz pan, jaki widok na góry! — Ale pan, widzę, niecierpliwy. Więc to nieprawda, że jakóbiny jej męża porwali w nocy? Proszę pana.
∗ ∗
∗ |
MĄŻ: (wchodzi) Chcę być z nią sam na sam.
GŁOS Z ZA DRZWI: Mój mąż by się gniewał, gdyby...
MĄŻ: Dajże mi w. pani pokój!
GŁOS Z NAD SUFITU: W łańcuchy spętaliście Boga. Jeden już umarł na krzyżu — ja drugi Bóg, i równie wśród katów.
GŁOS Z POD PODŁOGI: Na rusztowanie głowy królów i panów! Ode mnie poczyna się wolność ludu.
GŁOS Z ZA PRAWEJ ŚCIANY: Klękajcie przed królem, panem waszym!
GŁOS Z ZA LEWEJ ŚCIANY: Kometa na niebie już błyska — dzień strasznego sądu się zbliża.
MĄŻ: Czy mnie poznajesz, Marjo?
ŻONA: Przysięgłam ci na wierność do grobu.
MĄŻ: Chodź — daj mi ramię! Wyjdziemy.
ŻONA: Nie mogę się podnieść. Dusza opuściła ciało moje, wstąpiła do głowy.
MĄŻ: Pozwól, wyniosę ciebie!
ŻONA: Dozwól chwil kilka jeszcze, a stanę się godną ciebie.
MĄŻ: Jakto?
ŻONA: Modliłam się trzy nocy, i Bóg mnie wysłuchał.
MĄŻ: Nie rozumiem cię.
ŻONA: Odkiedym cię straciła, zaszła odmiana we mnie. „Panie Boże“ — mówiłam i biłam się w piersi, i gromnicę przystawiałam do piersi, i pokutowałam — „spuść na mnie ducha poezji!“ I trzeciego dnia z rana stałam się poetą.
MĄŻ: Marjo!...
ŻONA: Henryku, mną teraz już nie pogardzisz! Jestem pełna natchnienia! Wieczorami już mnie nie będziesz porzucał.
MĄŻ: Nigdy, nigdy!
ŻONA: Patrz na mnie! Czy nie zrównałam się z tobą? Wszystko pojmę, zrozumiem, wydam, wygram, wyśpiewam. Morze, gwiazdy, burza, bitwa... Tak — gwiazdy, burza, morze — ach, wymknęło mi się jeszcze coś: bitwa. — Musisz mnie zaprowadzić na bitwę — ujrzę i opiszę. Trup, całun, krew, fala, rosa, trumna....
Nieskończoność mnie obleje
I, jak ptak, w nieskończoności
Błękit skrzydłami rozwieję
I, lecąc, się rozemdleję
W czarnej nicości.
MĄŻ: Przeklęstwo — przeklęstwo!
ŻONA: (obejmuje go ramionami i całuje w usta) Henryku mój, Henryku, jakżem szczęśliwa!
GŁOS Z POD POSADZKI: Trzech królów własną ręką zabiłem — dziesięciu jest jeszcze, i księży stu, śpiewających mszę.
GŁOS Z LEWEJ STRONY: Słońce trzecią część blasku straciło — gwiazdy zaczynają potykać się po drogach swoich. Niestety — niestety.
MĄŻ: Dla mnie już nadszedł dzień sądu.
ŻONA: Rozjaśnij czoło, bo smucisz mnie na nowo! Czegóż ci niedostaje? Wiesz, powiem ci coś jeszcze.
MĄŻ: Mów, a wszystkiego dopełnię!
ŻONA: Twój syn będzie poetą.
MĄŻ: Co?
ŻONA: Na chrzcie ksiądz mu dał pierwsze imię — poeta, a następne znasz, Jerzy Stanisław. Jam to sprawiła — błogosławiłam, dodałam przeklęstwo — on będzie poetą. Ach, jakże cię kocham, Henryku!
GŁOS Z SUFITU: Daruj im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią!
ŻONA: Tamten dziwne cierpi obłąkanie — nieprawdaż?
MĄŻ: Najdziwniejsze.
ŻONA: On nie wie, co gada, ale ja ci ogłoszę, coby było, gdyby Bóg oszalał, (bierze go za rękę) Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę — człowiek każdy, robak każdy krzyczy: „Ja Bogiem“ — i co chwila jeden po drugim konają — gasną komety i słońca. Chrystus nas już nie zbawi — krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań. — Czy słyszysz, jak ten krzyż, nadzieja miljonów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki, a coraz niżej i niżej, aż tuman wielki powstał z jego odłamków? i Najświętsza Bogarodzica jedna się jeszcze modli i gwiazdy, Jej służebnice nie odbiegły Jej dotąd — ale i Ona pójdzie, kędy idzie świat cały.
MĄŻ: Marjo, może chcesz widzieć syna?
ŻONA: Jam mu skrzydła przypięła, posłała między światy, by się napoił wszystkiem, co piękne i straszne i wyniosłe. On wróci kiedyś i uraduje ciebie. Ach!
MĄŻ: Źle tobie?
ŻONA: W głowie mi ktoś lampę zawiesił, i lampa się kołysze — nieznośnie.
MĄŻ: Marjo moja najdroższa, bądźże mi spokojna, jako dawniej byłaś!
ŻONA: Kto jest poetą, ten nie żyje długo.
MĄŻ: Hej, ratunku — pomocy!
ŻONA DOKTORA: Pigułek, proszków... Nie — nic zsiadłego, owszem, płynne jakie lekarstwo. Małgosiu, bież do apteczki! — Pan sam temu przyczyną — mój mąż mnie wyłaje.
ŻONA: Żegnam cię, Henryku.
ŻONA DOKTORA: To jw. hrabia sam w osobie swojej!
MĄŻ: Marjo, Marjo! —
ŻONA: Dobrze mi, bo umieram przy tobie.
ŻONA DOKTORA: Jaka czerwona! Krew rzuciła się do mózgu.
MĄŻ: Ale jej nic nie będzie?
DOKTOR: Już jej nic niema — umarła.
Czemu, o dziecię, nie hasasz na kijku, nie bawisz się lalką, much nie mordujesz, nie wbijasz na pal motyli, nie tarzasz się po trawnikach, nie kradniesz łakoci, nie oblewasz łzami wszystkich liter od A do Z? Królu much i motyli, przyjacielu poliszynela, czarcie maleńki, czemuś tak podobny do aniołka? — Co znaczą twoje błękitne oczy, pochylone, choć żywe, pełne wspomnień, choć ledwo kilka wiosen przeszło ci nad głową? Skąd czoło opierasz na rączkach białych i zdajesz się marzyć, a, jako kwiat obarczony rosą, tak skronia twoje obarczone myślami?
∗
∗ ∗ |
A kiedy się zarumienisz, płoniesz, jak stulistna róża, i, pukle odwijając wtył, wzroczkiem sięgasz do nieba — powiedz, co słyszysz, co widzisz, z kim rozmawiasz wtedy? Bo na twe czoło występują zmarszczki, gdyby cieniutkie nici, płynące z niewidzialnego kłębka — bo w oczach twoich jaśnieje iskra, której nikt nie rozumie — a mamka twoja płacze, i woła na ciebie, i myśli, że jej nie kochasz — a znajomi i krewni wołają na ciebie i myślą, że ich nie poznajesz. Twój ojciec jeden milczy i spogląda ponuro, aż łza mu się zakręci i znowu gdzieś przepadnie.
∗
∗ ∗ |
Lekarz wziął cię za puls, liczył bicia i ogłosił, że masz nerwy. Ojciec chrzestny ciast ci przyniósł, poklepał po ramieniu i wróżył, że będziesz obywatelem pośród wielkiego narodu. — Profesor przystąpił i macał głowę twoją i wyrzekł, że masz zdatność do nauk ścisłych. — Ubogi, któremuś dał grosz, przechodząc, do czapki, obiecał ci piękną żonę na ziemi i koronę w niebie. — Wojskowy przyskoczył, porwał, i podrzucił, i krzyknął: „Będziesz pułkownikiem“. — Cyganka długo czytała dłoń twoją prawą i lewą, nic wyczytać nie mogła, jęcząc, odeszła, dukata wziąć nie chciała. — Magnetyzer palcami ci wionął w oczy, długiemi palcami twarz ci okrążył i przeląkł się, bo czuł, że sam zasypia. — Ksiądz gotował cię do pierwszej spowiedzi i chciał ukląc przed tobą, jak przed obrazkiem. — Malarz nadszedł, kiedyś się gniewał i tupał nóżkami, nakreślił z ciebie szatanka i posadził cię na obrazie dnia sądnego między wyklętemi duchami.
∗
∗ ∗ |
Tymczasem wzrastasz i piękniejesz, nie ową świeżością dzieciństwa, mleczną i poziomkową, ale pięknością dziwnych, niepojętych myśli, które chyba z innego świata płyną ku tobie, bo, choć często oczy masz gasnące, śniade lica, zgięte piersi, każdy, co spojrzy na ciebie, zatrzyma się i powie: „Jakie śliczne dziecię“. — Gdyby kwiat, co więdnie, miał duszę z ognia i natchnienie z nieba, gdyby na każdym listku, chylącym się ku ziemi, anielska myśl leżała miasto kropli rosy, ten kwiat byłby do ciebie podobnym, o dziecię moje. Może takie bywały przed upadkiem Adama.
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Zdejm kapelusik i módl się za duszę matki!
ORCIO: Zdrowaś Panno Marjo, łaskiś bożej pełna, królowa niebios, Pani wszystkiego, co kwitnie na ziemi, po polach, nad strumieniami...
MĄŻ: Czego odmieniasz słowa modlitwy? Módl się, jak cię nauczono, za matkę, która temu dziesięć lat właśnie o tej samej godzinie skonała.
ORCIO: Zdrowaś Panno Marjo, łaski bożej pełna, Pan z tobą; błogosławionaś między aniołami, i każdy z nich, kiedy przechodzisz, tęczę jedną z skrzydeł swych wydziera i rzuca pod stopy twoje. — Ty na nich, jak gdyby na falach...
MĄŻ: Orcio!
ORCIO: Kiedy mi te słowa się nawijają i bolą w głowie tak, że, proszę papy, muszę je powiedzieć.
MĄŻ: Wstań! Taka modlitwa nie idzie do Boga. Matki nie pamiętasz — nie możesz jej kochać.
ORCIO: Widuję bardzo często mamę.
MĄŻ: Gdzie, mój maleńki?
ORCIO: We śnie, to jest niezupełnie we śnie, ale tak, kiedy zasypiam, naprzykład zawczoraj.
MĄŻ: Dziecko moje, co ty gadasz?
ORCIO: Była bardzo biała i wychudła.
MĄŻ: A mówiła co do ciebie?
ORCIO: Zdawało mi się, że się przechadza po wielkiej i szerokiej ciemności, sama bardzo biała, i mówiła:
Ja błąkam się wszędzie,
Ja wszędzie się wdzieram,
Gdzie światów krawędzie,
Gdzie aniołów pienie,
I dla ciebie zbieram
Kształtów roje,
O dziecię moje,
Myśli i natchnienie.
I od duchów wyższych,
I od duchów niższych
Farby i odcienie,
Dźwięki i promienie
Zbieram dla ciebie,
Byś ty, o synku mój
Był, jako są w niebie,
I ojciec twój
Kochał ciebie.
Widzi ojciec, że pamiętam słowo w słowo. Proszę kochanego papy, ja nie kłamię.
MĄŻ: (opierając się o filar grobu) Marjo, czyż dziecię własne chcesz zgubić, mnie dwoma zgonami obarczyć?... Co ja mówię? Ona gdzieś w niebie cicha i spokojna, jak za życia na ziemi! Marzy się tylko temu biednemu chłopięciu.
ORCIO: I teraz słyszę głos jej, lecz nic nie widzę.
MĄŻ: Skąd? W której stronie?
ORCIO: Jak gdyby od tych dwóch modrzewi, na które pada światło zachodzącego słońca.
Ja napoję
Usta twoje
Dźwiękiem i potęgą.
Czoło przyozdobię
Jasności wstęgą,
I matki miłością
Obudzę w tobie
Wszystko, co ludzie na ziemi, anieli w niebie
Nazwali pięknością —
By ojciec twój,
O synku mój,
Kochał ciebie.
MĄŻ: Czyż myśli ostatnie przy zgonie towarzyszą duszy, choć dostanie się do nieba? Możeż być duch szczęśliwym, świętym i obłąkanym zarazem?
ORCIO: Głos mamy słabieje, ginie już prawie za murem kośćtnicy, ot, tam — tam — jeszcze powtarza:
O synku mój,
By ojciec twój
Kochał ciebie.
MĄŻ: Boże, zmiłuj się nad dzieckiem naszem, którego, zda się, że w gniewie Twoim przeznaczyłeś szaleństwu i zawczesnej śmierci! Panie, nie wydzieraj rozumu własnym stworzeniom, nie opuszczaj świątyń, któreś sam wybudował sobie! Spojrzyj na męki moje i aniołka tego nie wydawaj piekłu! Mnieś przynajmniej obdarzył siłą na wytrzymanie natłoku myśli, namiętności i uczuć, a jemu? — dałeś ciało, do pajęczyny podobne, które lada myśl wielka rozerwie. — O Panie Boże — o Boże!
Od lat dziesięciu dnia spokojnego nie miałem. Nasłałeś wielu ludzi na mnie, którzy mi szczęścia winszowali, zazdrościli, życzyli — spuściłeś na mnie grad boleści i znikomych obrazów, i przeczuciów, i marzeń. — Łaska Twoja na rozum spadła, nie na serce moje. Dozwól mi dziecię ukochać w pokoju, i niechaj stanie mir już między Stwórcą i stworzonym! Synu, przeżegnaj się i chodź ze mną! Wieczny odpoczynek.
FILOZOF: Powtarzam, iż to jest nieodbitą, samowolną wiarą we mnie, że czas nadchodzi wyzwolenia kobiet i murzynów.
MĄŻ: Pan masz rację.
FILOZOF: I wielkiej do tego odmiany w towarzystwie ludzkiem w szczególności i w ogólności — z czego wywodzę odrodzenie się rodu ludzkiego przez krew i zniszczenie form starych.
MĄŻ: Tak się panu wydaje.
FILOZOF: Podobnie, jako glob nasz się prostuje lub pochyla na osi swojej przez nagłe rewolucje.
MĄŻ: Czy widzisz to drzewo spróchniałe?
FILOZOF: Z młodemi listkami na dolnych gałązkach?
MĄŻ: Dobrze. — Jak sądzisz, wiele lat jeszcze stać może?
FILOZOF: Czy ja wiem? Rok — dwa lata.
MĄŻ: A jednak dzisiaj wypuściło z siebie kilka listków świeżych, choć korzenie gniją coraz bardziej.
FILOZOF: Cóż z tego?
MĄŻ: Nic — tylko, że gruchnie i pójdzie precz na węgle i popiół, bo nawet stolarzowi nie zda się na nic.
FILOZOF: Przecie nie o tem mowa.
MĄŻ: Jednak to obraz twój, i wszystkich twoich, i wieku twego, i teorji twojej.
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Pracowałem lat wiele na odkrycie ostatniego końca wszelkich wiadomości, rozkoszy i myśli, i odkryłem — próżnię grobową w sercu mojem. Znam wszystkie uczucia po imieniu, a żadnej żądzy, żadnej wiary, miłości niema we mnie, jedno kilka przeczuciów krąży w tej pustyni: o synu moim, że oślepnie — o towarzystwie, w którem wzrosłem, że rozprzęgnie się — i cierpię tak, jak Bóg jest szczęśliwy: sam w sobie, sam dla siebie.
GŁOS ANIOŁA STRÓŻA: Schorzałych, zgłodniałych, rozpaczających pokochaj, bliźnich twoich, biednych bliźnich twoich, a zbawion będziesz!
MĄŻ: Kto się odzywa?
MEFISTO: (przechodząc) Kłaniam uniżenie. Lubię czasem zastanawiać podróżnych darem, który natura osadziła we mnie. Jestem brzuchomowca.
MĄŻ: (podnosząc rękę do kapelusza) Na kopersztychu podobną twarz gdzieś widziałem.
MEFISTO: (na stronie) Hrabia ma dobrą pamięć. (głośno) Niech będzie pochwalon...
MĄŻ: Na wieki wieków — amen.
MEFISTO: (wchodząc pomiędzy skały) Ty i głupstwo twoje.
MĄŻ: Biedne dziecię, dla win ojca, dla szału matki przeznaczone wiecznej ślepocie — niedopełnione, bez namiętności, żyjące tylko marzeniem, cień przelatującego anioła, rzucony na ziemię i błądzący w znikomości swojej. — Jakiż ogromny orzeł wzbił się nad miejscem, w którem ten człowiek zniknął!
ORZEŁ: Witam cię — witam.
MĄŻ: Leci ku mnie, cały czarny. Świst jego skrzydeł, jako świst tysiąca kul w boju.
ORZEŁ: Szablą ojców twoich bij się o ich cześć i potęgę!
MĄŻ: Roztoczył się nade mną — wzrokiem węża grzechotnika ssie mi źrzenice. Ha, rozumiem ciebie.
ORZEŁ: Nie ustępuj, nie ustąp nigdy, a wrogi twe, podłe wrogi twe, pójdą w pył.
MĄŻ: Żegnam cię wśród skał, pomiędzy któremi znikasz. Bądź co bądź, fałsz czy prawda, zwycięstwo czy zaguba, uwierzę tobie, posłanniku chwały. — Przeszłości, bądź mi ku pomocy, a jeśli duch twój wrócił do łona Boga, niechaj się znów oderwie, wstąpi we mnie, stanie się myślą, siłą i czynem!
Oni naprzód — ja potem.
Błękicie niezmierzony, ty ziemię obwijasz — ziemia niemowlęciem, co zgrzyta i płacze — ale ty nie drżysz, nie słuchasz jej, ty płyniesz w nieskończoność swoją.
Matko naturo, bądź mi zdrowa! Idę się na człowieka przetworzyć: walczyć idę z bracią moją.
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Nic mu nie pomogli — w panu ostatnia nadzieja.
LEKARZ: Bardzo mi zaszczytnie...
MĄŻ: Mów panu, co czujesz!
ORCIO: Już nie mogę ciebie, ojcze, i tego pana rozpoznać. Iskry i nicie czarne latają przed mojemi oczyma, czasem z nich wydobędzie się nakształt cieniutkiego węża — i nuż robi się chmura żółta — ta chmura w górę podleci, spadnie na dół, pryśnie z niej tęcza — i to nic mnie nie boli.
LEKARZ: Stań, panie Jerzy, w cieniu! Wiele pan lat masz?
MĄŻ: Skończył czternaście.
LEKARZ: Teraz odwróć się do okna!
MĄŻ: A cóż?
LEKARZ: Powieki prześliczne, białka przeczyste, żyły wszystkie w porządku, muszkuły w sile. (do Orcia) Śmiej się pan z tego — pan będziesz zdrów, jak ja. (do Męża) Niema nadziei — sam pan hrabia przypatrz się źrzenicy — nieczuła na światło. Osłabienie zupełne nerwu optycznego.
ORCIO: Mgłą zachodzi mi wszystko — wszystko.
MĄŻ: Prawda — rozwarta, szara, bez życia...
ORCIO: Kiedy spuszczę powieki, więcej widzę, niż z otwartemi oczyma.
LEKARZ: Myśl w nim ciało przepsuła. Należy się bać katalepsji.
MĄŻ: (odprowadzając lekarza na stronę) Wszystko, co żądasz — pół mojego majątku.
LEKARZ: Dezorganizacja nie może się zreorganizować.
Najniższy sługa pana hrabiego. Muszę jechać zdjąć jednej pani kataraktę.
MĄŻ: Zmiłuj się, nie opuszczaj nas jeszcze!
LEKARZ: Może pan ciekawy nazwiska tej choroby?
MĄŻ: I żadnej, żadnej niema nadziei?
LEKARZ: Zwie się po grecku: amaurosis.
MĄŻ: (przyciskając syna do piersi) Ale ty widzisz jeszcze cokolwiek?
ORCIO: Słyszę głos twój, ojcze.
MĄŻ: Spojrzyj w okno, tam słońce, pogoda.
ORCIO: Pełno postaci mi się wije między źrzenicą a powieką — widzę twarze widziane, znajome miejsca — karty książek czytanych.
MĄŻ: To widzisz jeszcze?
ORCIO: Tak, oczyma duszy, lecz tamte pogasły.
MĄŻ: (pada na kolana)
Przed kim ukląkłem — gdzie mam się upomnieć o krzywdę mojego dziecka? (wstając) Milczmy raczej! Bóg się z modlitw, szatan z przeklęstw śmieje.
GŁOS SKĄDSIŚ: Twój syn poetą — czegóż żądasz więcej?
∗
∗ ∗ |
OJCIEC CHRZESTNY: Zapewne, to wielkie nieszczęście być ślepym.
LEKARZ: I bardzo nadzwyczajne w tak młodym wieku.
OJCIEC CHRZESTNY: Był zawsze słabej kompleksji, i matka jego umarła nieco... tak...
LEKARZ: Jakto?
OJCIEC CHRZESTNY: Poniekąd tak — waćpan rozumiesz — bez piątej klepki.
MĄŻ: Przepraszam pana, żem go prosił o tak późnej godzinie, ale od kilku dni mój biedny syn budzi się zawsze koło dwunastej, wstaje i przez sen mówi. Proszę za mną.
LEKARZ: Chodźmy! Jestem bardzo ciekawy owego fenomenu.
∗
∗ ∗ |
KREWNY: Cicho!
DRUGI: Obudził się, a nas nie słyszy.
LEKARZ: Proszę panów nic nie mówić.
OJCIEC CHRZESTNY: To rzecz arcydziwna.
ORCIO: (wstając) O Boże — Boże!
KREWNY: Jak powoli stąpa...
DRUGI: Jak trzyma ręce założone na piersiach.
TRZECI: Nie mrugnie powieką — ledwo, że usta roztwiera, a przecię głos ostry, przeciągły, z nich się dobywa.
SŁUŻĄCA: Jezusie Nazareński!
ORCIO: Precz ode mnie, ciemności! Jam się urodził synem światła i pieśni. Co chcecie ode mnie, czego żądacie ode mnie?
Nie poddam się wam, choć wzrok mój uleciał z wiatrami i goni gdzieś po przestrzeniach — ale on wróci kiedyś, bogaty w promienie gwiazd, i oczy moje rozogni płomieniem.
OJCIEC CHRZESTNY: Tak, jak nieboszczka, plecie, sam nie wie co. — To widok bardzo zastanawiający.
LEKARZ: Zgadzam się z panem dobrodziejem.
MAMKA: Najświętsza Panno Częstochowska, weź mi oczy i daj jemu!
ORCIO: Matko moja, proszę cię, matko moja, naślij mi teraz obrazów i myśli, bym żył wewnątrz, bym stworzył drugi świat w sobie, równy temu, jaki postradałem!
KREWNY: Co myślisz, bracie? To wymaga rady familijnej.
DRUGI: Czekaj — cicho!
ORCIO: Nie odpowiadasz mi? O matko, nie opuszczaj mnie!
LEKARZ: (do Męża) Obowiązkiem moim jest prawdę mówić.
OJCIEC CHRZESTNY: Tak jest, to jest obowiązkiem — i zaletą lekarzy, panie konsyljarzu.
LEKARZ: Pański syn ma pomieszanie zmysłów, połączone z nadzwyczajną drażliwością nerwów, co niekiedy sprawia, że tak powiem, stan snu i jawu zarazem, stan podobny do tego, który oczywiście tu napotykamy.
MĄŻ: (na stronie) Boże, patrz, on Twoje sądy mi tłumaczy!
LEKARZ: Chciałbym pióra i kałamarza. — Cerasi laurei dwa grana, etc. etc...
MĄŻ: W tamtym pokoju pan znajdziesz. — Proszę wszystkich, by wyszli.
GŁOSY POMIESZANE: Dobranoc — dobranoc — do jutra.
ORCIO: (budząc się) Dobrej nocy mi życzą! Mówcie o długiej nocy, o wiecznej może, ale nie o dobrej, nie o szczęśliwej!
MĄŻ: Wesprzyj się na mnie, odprowadzę cię do łóżka.
ORCIO: Ojcze, co to się ma znaczyć?
MĄŻ: Okryj się dobrze i zaśnij spokojnie, bo doktor mówi, że wzrok odzyskasz.
ORCIO: Tak mi niedobrze. Sen mi przerwały głosy czyjeś.
MĄŻ: Niech moje błogosławieństwo spoczywa na tobie! Nic ci więcej dać nie mogę, ni szczęścia, ni światła, ni sławy — a dobija godzina, w której będę musiał walczyć, działać z kilkoma ludźmi przeciwko wielu ludziom. Gdzie się ty podziejesz, sam jeden i wśród stu przepaści, ślepy, bezsilny, dziecię i poeto zarazem, biedny śpiewaku bez słuchaczy, żyjący duszą za obrębem ziemi, a ciałem przykuty do ziemi — o ty nieszczęśliwy, najnieszczęśliwszy z aniołów, o ty mój synu!
MAMKA: (u drzwi) Pan konsyljarz każe jw. pana prosić.
MĄŻ: Dobra moja Katarzyno, zostań się przy małym!
Do pieśni, do pieśni!
Kto ją zacznie, kto jej dokończy? Dajcie mi przeszłość, zbrojną w stal, powiewną rycerskiemi pióry! Gotyckie wieże wywołam przed oczy wasze, rzucę cień katedr świętych na głowy wam. Ale to nie to — tego już nigdy nie będzie.
Ktokolwiek jesteś, powiedz mi, w co wierzysz! Łatwiejbyś życia się pozbył, niż wiarę jaką wynalazł, wzbudził wiarę w sobie. Wstydźcie się, wstydźcie wszyscy, mali i wielcy — a mimo was, mimo, żeście mierni i nędzni, bez serca i mózgu, świat dąży ku swoim celom, rwie za sobą, pędzi przed się, bawi się z wami, przerzuca, odrzuca. Walcem świat się toczy: pary znikają i powstają, wnet zapadają, bo ślisko — bo krwi dużo — krew wszędzie — krwi dużo, powiadam wam.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Czy widzicie, jak oni czekają niecierpliwie, szemrzą między sobą, do wrzasków się gotują? Wszyscy nędzni, ze znojem na czole, z rozczuchranemi włosy, w łachmanach, z spiekłemi twarzami, z dłoniami pomarszczonemi od trudu. Ci trzymają kosy, owi potrząsają młotami, heblami; patrz, ten wysoki trzyma topór spuszczony, a tamten stęplem żelaznym nad głową powija; dalej, w bok pod wierzbą, chłopię małe wisznię do ust kładzie, a długie szydło w prawej ręce ściska. Kobiety przybyły także, ich matki, ich żony, głodne i biedne, jak oni, zwiędłe przed czasem, bez śladów piękności; na ich włosach kurzawa bitej drogi, na ich łonach poszarpane odzieże, w ich oczach coś gasnącego, ponurego, gdyby przedrzeźnianie wzroku. Ale wnet się ożywią — kubek lata wszędzie, obiega wszędzie. Niech żyje kielich pijaństwa i pociechy!
∗
∗ ∗ |
Teraz szum wielki powstał w zgromadzeniu. Czy to radość, czy rozpacz? — Kto rozpozna jakie uczucie w głosach tysiąców! Ten, który nadszedł, wstąpił na stół, wskoczył na krzesło i panuje nad nimi, mówi do nich. Głos jego przeciągły, ostry, wyraźny: każde słowo rozeznasz, zrozumiesz — ruchy jego powolne, łatwe, wtórują słowom, jak muzyka pieśni — czoło wysokie, przestronne, włosa jednego na czaszce niemasz, wszystkie wypadły, strącone myślami — skóra, przyschła do czaszki, do liców, żółtawo się wcina pomiędzy koście i muszkuły — a od skroni broda czarna wieńcem twarz opasuje; nigdy krwi, nigdy zmiennej barwy na licach — oczy niewzruszone, wlepione w słuchaczy — chwili jednej zwątpienia, pomieszania nie dojrzeć. A kiedy ramię wzniesie, wyciągnie, wytęży ponad nimi, schylają głowy, zda się, że wnet uklękną przed tem błogosławieństwem wielkiego rozumu — nie serca — precz z sercem, z przesądami, a niech żyje słowo pociechy i mordu!
∗
∗ ∗ |
To ich wściekłość, ich kochanie, to władca ich dusz i zapału — on obiecuje im chleb i zarobek. Krzyki się wzbiły, rozciągnęły, pękły po wszystkich stronach: „Niech żyje Pankracy! — Chleba nam, chleba, chleba!“ A u stóp mówcy opiera się na stole przyjaciel, czy towarzysz, czy sługa.
∗
∗ ∗ |
Oko wschodnie, czarne, cieniowane długiemi rzęsy, ramiona obwisłe, nogi uginające się, ciało niedołężnie wbok schylone, na ustach coś lubieżnego, coś złośliwego, na palcach złote pierścienie. I on także głosem chrapliwym woła: „Niech żyje Pankracy!“ — Mówca ku niemu na chwilę wzrok obrócił: „Obywatelu Przechrzto, podaj mi chustkę!“
∗
∗ ∗ |
Tymczasem trwają poklaski i wrzaski: „Chleba nam, chleba, chleba! Śmierć panom, śmierć kupcom! Chleba, chleba!“
∗
∗ ∗ |
PRZECHRZTA: Bracia moi podli, bracia moi mściwi, bracia kochani, ssajmy karty Talmudu, jako pierś mleczną, pierś żywotną, z której siła i miód płynie dla nas, dla nich gorycz i trucizna.
CHÓR PRZECHRZTÓW: Jehowa pan nasz, a nikt inny. On nas porozrzucał wszędzie, on nami, gdyby splotami niezmiernej gadziny, oplótł świat czcicielów krzyża, panów naszych, dumnych, głupich, niepiśmiennych. Po trzykroć pluńmy na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im!
PRZECHRZTA: Cieszmy się, bracia moi! Krzyż, wróg nasz, podcięty, zbutwiały, stoi dziś nad kałużą krwi, a jak raz się powali, nie powstanie więcej. Dotąd pany go bronią.
CHÓR: Dopełnia się praca wieków, praca nasza markotna, boleśna, zawzięta. Śmierć panom! Po trzykroć pluńmy na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im!
PRZECHRZTA: Na wolności bez ładu, na rzezi bez końca, na zatargach i złościach, na ich głupstwie i dumie osadzim potęgę Izraela — tylko tych panów kilku, tych kilku jeszcze zepchnąć wdół, trupy ich przysypać rozwalinami krzyża.
CHÓR: Krzyż znamie święte nasze, woda chrztu połączyła nas z ludźmi; — uwierzyli pogardzający miłości pogardzonych.
Wolność ludzi prawo nasze, dobro ludu cel nasz; uwierzyli synowie chrześcijan w synów Kaifasza. Przed wiekami wroga umęczyli ojcowie nasi — my go na nowo dziś umęczym, i nie zmartwychwstanie więcej.
PRZECHRZTA: Chwil kilka jeszcze, jadu żmiji kropel kilka jeszcze, a świat nasz, nasz, o bracia moi!
CHÓR: Jehowa pan Izraela, a nikt inny. Po trzykroć pluńmy na zgubę ludom, po trzykroć przeklęstwo im!
PRZECHRZTA: Do roboty waszej — a ty, święta księgo, precz stąd, by wzrok przeklętego nie zbrudził kart twoich! (Talmud chowa)
Kto tam?
GŁOS Z ZA DRZWI: Swój. W imieniu wolności, otwieraj!
PRZECHRZTA: Bracia, do młotów i powrozów!
LEONARD: (wchodząc) Dobrze, obywatele, że czuwacie i ostrzycie puginały na jutro.
A ty co robisz w tym kącie?
JEDEN Z PRZECHRZTÓW: Stryczki, obywatelu.
LEONARD: Masz rozum, bracie. Kto od żelaza nie padnie w boju, ten na gałęzi skona.
PRZECHRZTA: Miły obywatelu Leonardzie, czy sprawa pewna na jutro?
LEONARD: Ten, który myśli i czuje najpotężniej z nas wszystkich, wzywa cię na rozmowę przeze mnie. On ci sam na to pytanie odpowie.
PRZECHRZTA: Idę, a wy nie ustawajcie w pracy! Jankielu, pilnuj ich dobrze!
CHÓR PRZECHRZTÓW: Powrozy i sztylety, kije i pałasze, rąk naszych dzieło, wyjdziecie na zatratę im. Oni panów zabiją po błoniach, rozwieszą po ogrodach i borach, a my ich potem zabijem, powiesim. Pogardzeni wstaną w gniewie swoim, w chwałę Jehowy się ustroją; słowo jego zbawienie, miłość jego dla nas zniszczeniem dla wszystkich. Pluńmy po trzykroć na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im!
∗
∗ ∗ |
PANKRACY: Pięćdziesięciu hulało tu przed chwilą i za każdem słowem mojem krzyczało: „Wiwat!“ Czy choć jeden zrozumiał myśli moje, pojął koniec drogi, u początku której hałasuje? — Ach, servile imitatorum pecus!
Czy znasz hrabiego Henryka?
PRZECHRZTA: Wielki obywatelu, z widzenia raczej, niż z rozmowy. Raz tylko, pamiętam, przechodząc na Boże Ciało, krzyknął mi: „Ustąp się!“ i spojrzał na mnie wzrokiem pana, za co mu ślubowałem stryczek w duszy mojej.
PANKRACY: Jutro jak najraniej wybierzesz się do niego i oświadczysz, że chcę się z nim widzieć osobiście, potajemnie, pojutrze w nocy.
PRZECHRZTA: Wiele mi dasz ludzi? Bo nieostrożnie byłoby się puszczać samemu.
PANKRACY: Puścisz się sam; moje imię strażą twoją, szubienica, na której powiesiliście barona zawczoraj, plecami twemi.
PRZECHRZTA: Aj waj!
PANKRACY: Powiesz, że przyjdę do niego o dwunastej w nocy, pojutrze.
PRZECHRZTA: A jak mnie każe zamknąć lub obije?
PANKRACY: To będziesz męczennikiem za wolność ludu.
PRZECHRZTA: Wszystko, wszystko za wolność ludu. — (na stronie) Aj waj!
PANKRACY: Dobranoc, obywatelu.
LEONARD: Naco ta odwłoka, te półśrodki, układy, rozmowy? Kiedym przysiągł uwielbiać i słuchać ciebie, to, że cię miałem za bohatera ostateczności, za orła, lecącego wprost do celu, za człowieka, stawiającego siebie i swoich wszystkich na jedną kartę.
PANKRACY: Milcz, dziecko!
LEONARD: Wszyscy gotowi, przechrzty broń ukuli i powrozów nasnuli, tłumy krzyczą, wołają o rozkaz; daj rozkaz, a on pójdzie, jak iskra, jak błyskawica, i w płomień się zamieni, i przejdzie w grom!
PANKRACY: Krew ci bije do głowy; to konieczność lat twoich, a z nią walczyć nie umiesz i to nazywasz zapałem.
LEONARD: Rozważ, co czynisz! Arystokraty w bezsilności swojej zawarli się w Św. Trójcy i czekają naszego przybycia, jak noża giliotyny. — Naprzód, mistrzu, bez zwłoki naprzód, i po nich!
PANKRACY: Wszystko jedno. Oni stracili siły ciała w rozkoszach, siły rozumu w próżniactwie — jutro czy pojutrze legnąć muszą.
LEONARD: Kogóż się boisz? Któż cię wstrzymuje?
PANKRACY: Nikt — jedno wola moja.
LEONARD: I na ślepo jej mam wierzyć?
PANKRACY: Zaprawdę ci powiadam, na ślepo.
LEONARD: Ty nas zdradzasz.
PANKRACY: Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej. Nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał...
LEONARD: Tu szpiegów niema, a potem cóż?...
PANKRACY: Nic — tylko pięć kul w twoich piersiach zato, żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności. — (przystępuje do niego) Wierz mi — daj sobie pokój!
LEONARD: Uniosłem się, przyznaję, ale nie boję się kary. Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż!
PANKRACY: Jesteś żywy, pełny nadziei i wierzysz głęboko — najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia.
LEONARD: Co mówisz?
PANKRACY: Myśl więcej, gadaj mniej, a kiedyś mnie zrozumiesz. Czy posłałeś do magazynu po dwa tysiące ładunków?
LEONARD: Posłałem Dejca z oddziałem.
PANKRACY: A składka szewców oddana do kasy naszej?
LEONARD: Z najszczerszym zapałem się złożyli co do jednego i przynieśli sto tysięcy.
PANKRACY: Jutro zaproszę ich na wieczerzę. Czy słyszałeś co nowego o hrabim Henryku?
LEONARD: Pogardzam zanadto panami, bym wierzył temu, co o nim mówią. Upadające rasy energji nie mają — mieć nie powinny, nie mogą.
PANKRACY: On jednak zbiera swoich włościan i, zaufany w ich przywiązaniu, gotuje się iść na odsiecz zamkowi Świętej Trójcy.
LEONARD: Kto nam zdoła się oprzeć? Przecię w nas wcieliła się idea wieku naszego.
PANKRACY: Ja chcę go widzieć, spojrzeć mu w oczy, przeniknąć do głębi serca, przeciągnąć na naszą stronę.
LEONARD: Zabity arystokrata.
PANKRACY: Ale poeta zarazem. Teraz zostaw mnie samym!
LEONARD: Przebaczasz mi, obywatelu?
PANKRACY: Zaśnij spokojnie! Gdybym ci nie przebaczył, jużbyś zasnął na wieki.
LEONARD: Jutro nic nie będzie?
PANKRACY: Dobrej nocy i miłego marzenia.
Hej, Leonardzie!
LEONARD: (wracając) Obywatelu wodzu —
PANKRACY: Pojutrze w nocy pójdziesz ze mną do hrabiego Henryka.
LEONARD: Słyszałem.
PANKRACY: Dlaczegóż mnie, wodzowi tysiąców, ten jeden człowiek na zawadzie stoi? Siły jego małe w porównaniu z mojemi: kilkaset chłopów, ślepo wierzących jego słowu, przywiązanych miłością swojskich zwierząt... To nędza, to zero. Czemuż tak pragnę go widzieć, omamić? Czyż duch mój napotkał równego sobie i na chwilę się zatrzymał? — Ostatnia to zapora dla mnie na tych równinach — trza ją obalić, a potem... Myśli moja, czyż nie zdołasz łudzić siebie, jako drugich łudzisz? Wstydź się, przecię ty znasz swój cel, ty jesteś myślą, panią ludu! W tobie zeszła się wola i potęga wszystkich i, co zbrodnią dla innych, to chwałą dla ciebie... Ludziom podłym, nieznanym, nadałeś imiona, ludziom bez czucia wiarę nadałeś, świat na podobieństwo swoje, świat nowy utworzyłaś naokoło siebie — a sama błąkasz się i nie wiesz, czem jesteś! Nie, nie, nie — ty jesteś wielką.
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: (przebrany, w czarnym płaszczu, z czapką czerwoną wolności na głowie, wchodzi, trzymając PRZECHRZTĘ za ramię) Pamiętaj!
PRZECHRZTA: (pocichu) jw. panie, oprowadzę cię — nie wydam cię, na honor.
MĄŻ: Mrugnij okiem, palec podnieś, a w łeb ci strzelę. Możesz się domyślić, że nie dbam o życie twoje, kiedym własne na to odważył.
PRZECHRZTA: Aj waj! — Żelaznami kleszczami dłoń mi ściskasz. Cóż mam robić?
MĄŻ: Mów ze mną, jak ze znajomym, z przyjacielem nowoprzybyłym. Cóż to za taniec?
PRZECHRZTA: Taniec wolnych ludzi.
CHÓR: Chleba, zarobku, drzewa na opał w zimie, odpoczynku w lecie! — hura! hura!
Bóg nad nami nie miał litości — hura! hura!
Królowie nad nami nie mieli litości — hura! hura!
Panowie nad nami nie mieli litości — hura! hura!
My dziś Bogu, królom i panom za służbę podziękujem. Hura! hura.
MĄŻ: (do dziewczyny) Cieszy mnie, żeś taka rumiana i wesoła.
DZIEWCZYNA: A dyć tośmy długo na taki dzień czekały. Juści ja myłam talerze, widelce szurowała ścierką, dobrego słowa nie słyszała nigdy — a dyć czas, czas, bym jadła sama, tańcowała sama. Hura!
MĄŻ: Tańcuj, obywatelko!
PRZECHRZTA: (cicho) Zmiłuj się, jw. panie, ktoś może cię poznać! Wychodźmy!
MĄŻ: Jeśli kto mnie pozna, toś zginął. Idźmy dalej!
PRZECHRZTA: Pod tym dębem siedzi klub lokajów.
MĄŻ: Przybliżmy się!
PIERWSZY LOKAJ: Jużem ubił mojego dawnego pana.
DRUGI LOKAJ: Ja szukam dotąd mojego barona. — Zdrowie twoje!
KAMERDYNER: Obywatele, schyleni nad prawidłem w pocie i poniżeniu, glancując buty, strzyżąc włosy, poczuliśmy prawa nasze. Zdrowie klubu całego!
CHÓR LOKAI: Zdrowie prezesa — on nas powiedzie drogą honoru.
KAMERDYNER: Dziękuję, obywatele.
CHÓR LOKAI: Z przedpokojów, więzień naszych, razem, zgodnie, jednym wypadliśmy rzutem. Wiwat! Salonów znamy śmieszności i wszeteczności. Wiwat! Wiwat!
MĄŻ: Cóż to za głosy, twardsze i dziksze, wychodzące z tej gęstwiny na lewo? —
PRZECHRZTA: To chór rzeźników, jw. panie.
CHÓR RZEZNIKÓW: Obuch i nóż, to broń nasza, szlachtuz, to życie nasze. Nam jedno, czy bydło, czy panów rznąć.
Dzieci siły i krwi, obojętnie patrzym na drugich, słabszych i bielszych. Kto nas powoła, ten nas ma; dla panów woły, dla ludu panów bić będziem.
Obuch i nóż broń nasza, szlachtuz życie nasze. — Szlachtuz — szlachtuz — szlachtuz!
MĄŻ: Tych lubię — przynajmniej nie wspominają ani o honorze, ani o filozofji. Dobry wieczór pani.
PRZECHRZTA: (cicho) jw. panie, mów „obywatelko“ lub „wolna kobieto“!
KOBIETA: Cóż znaczy ten tytuł, skąd się wyrwał? Fe — fe — cuchniesz starzyzną.
MĄŻ: Język mi się zaplątał.
KOBIETA: Jestem swobodną, jako ty, niewiastą wolną, a towarzystwu zato, że mi prawa przyznało, rozdaję miłość moją.
MĄŻ: Towarzystwo znów zato ci dało te pierścienie i ten łańcuch ametystowy. Oh, podwójnie dobroczynne towarzystwo!
KOBIETA: Nie, te drobnostki zdarłam przed wyzwoleniem mojem z męża mego, wroga mego, wroga wolności, który mnie trzymał na uwięzi.
MĄŻ: Życzę obywatelce miłej przechadzki, (przechodzi)
Któż jest ten dziwny żołnierz, oparty na szabli obosiecznej, z główką trupią na czapce, z drugą na felcechu, z trzecią na piersiach? Czy to nie sławny Bianchetti, taki dziś kondotjer ludów, jako dawniej bywali kondotjery książąt i rządów?
PRZECHRZTA: On sam, jw. panie — dopiero od tygodnia do nas przybyły.
MĄŻ: Nad czem tak zamyślił się generał?
BIANCHETTI: Widzicie, obywatele, ową lukę między jaworami? Patrzcie dobrze — dojrzycie tam na górze zamek. Doskonale widzę przez moją lunetę mury, okopy, i cztery bastjony.
MĄŻ: Trudno go opanować.
BIANCHETTI: Tysiąc tysięcy królów! — Można obejść jarem, podkopać się, i...
PRZECHRZTA: (mrugając) Obywatelu generale!
MĄŻ: (pocichu) Czujesz ten kurek odwiedziony pod moim płaszczem?
PRZECHRZTA: (na stronie) Aj waj! — (głośno) Jakżeś więc to ułożył, obywatelu generale?
BIANCHETTI; (zadumany) Chociażeście moi bracia w wolności, nie jesteście moimi braćmi w genjuszu. Po zwycięstwie dowie się każdy o moich planach, (odchodzi)
MĄŻ: (do Przechrzty) Radzę wam, go zabijcie, bo tak się poczyna każda arystokracja.
RZEMIEŚLNIK: Przeklęstwo — przeklęstwo!
MĄŻ: Co robisz pod tem drzewem, biedny człowiecze? Czemu patrzysz tak dziko i mgławo?
RZEMIEŚLNIK: Przeklęstwo kupcom, dyrektorom fabryki! Najlepsze lata, w których inni ludzie kochają dziewczyny, biją się na otwartem polu, żeglują po otwartych morzach, ja prześlęczałem w ciasnej komorze, nad warsztatem jedwabiu.
MĄŻ: Wychylże czarę, którą trzymasz w dłoni!
RZEMIEŚLNIK: Sił nie mam — podnieść do ust nie mogę... Ledwo się tutaj przyczołgałem, ale dla mnie już nie zawita dzień wolności. Przeklęstwo kupcom, co jedwab sprzedają, i panom, co noszą jedwabie! Przeklęstwo — przeklęstwo!
PRZECHRZTA: Jaki brzydki trup!
MĄŻ: Tchórzu wolności, obywatelu przechrzto, patrz na tę głowę bez życia, pływającą w pokrwawie zachodzącego słońca!
Gdzie się podzieją teraz wasze wyrazy, wasze obietnice: równość, doskonałość i szczęście rodu ludzkiego?
PRZECHRZTA: (na stronie) Bodaj byś także za wcześnie zdechł i ciało twoje psy rozerwały na sztuki! — (głośno) Puszczaj mnie! Muszę zdać sprawę z mojego poselstwa.
MĄŻ: Powiesz, żem cię miał za szpiega i dlatego zatrzymał. (obziera się naokoło) Odgłosy biesiady głuchną ztyłu — przed nami już same tylko sosny i świerki, oblane promieńmi wieczoru.
PRZECHRZTA: Nad drzewami skupiają się chmury — lepiejbyś wrócił do swoich ludzi, którzy i tak już oddawna czekają na ciebie w jarze Św. Ignacego.
MĄŻ: Dzięki ci za troskliwość, mości Żydzie. — Nazad — chcę obywateli raz jeszcze w zmierzchu obejrzeć.
GŁOS POMIĘDZY DRZEWAMI: Syn chamów dobranoc zasyła staremu słonku.
GŁOS Z PRAWEJ: Zdrowie twoje, dawny wrogu nasz, coś nas pędził do pracy i znoju! Jutro, wschodząc, zastaniesz twoich niewolników przy mięsiwie i konwiach. A teraz, szklanko, idź do czarta!
PRZECHRZTA: Orszak chłopów tu ciągnie.
MĄŻ: Nie wyrwiesz się — stój za tym pniem i milcz!
CHÓR CHŁOPÓW: Naprzód, naprzód, pod namioty, do braci naszych — naprzód, naprzód, pod cień jaworów, na sen, na miłą wieczorną gawędkę — tam dziewki nas czekają, tam woły pobite, dawne pługów zaprzęgi, czekają nas.
GŁOS JEDEN: Ciągnę go i wlokę, zżyma się i opiera. Idź w rekruty — idź!
GŁOS PANA: Dzieci moje, litości, litości!
GŁOS DRUGI: Wróć mi wszystkie dni pańszczyzny!
GŁOS TRZECI: Wskrześ mi syna, panie, z pod batogów kozackich!
GŁOS CZWARTY: Chamy piją zdrowie twoje, panie — przepraszają cię, panie.
CHÓR CHŁOPÓW: (przechodząc) Upiór ssał krew i poty nasze — mamy upiora, nie puścim upiora. Przez biesa, przez biesa, ty zginiesz wysoko, jako pan, jako wielki pan, wzniesion nad nami wszystkimi. Panom, tyranom śmierć — nam biednym, nam głodnym, nam strudzonym jeść, spać i pić! Jako snopy na polu, tak ich trupy będą — jako plewy w młockarniach, tak perzyny ich zamków. Przez kosy nasze, siekiery i cepy, bracia, naprzód!
MĄŻ: Nie mogłem twarzy dojrzeć wśród zastępów.
PRZECHRZTA: Może jaki przyjaciel lub krewny jw-go?
MĄŻ: Nim pogardzam, a was nienawidzę. Poezja to wszystko ozłoci kiedyś. Dalej, Żydzie — dalej!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: (na dole, wysuwając się z za drzew z PRZECHRZTĄ) Gałęzie podarły na łachmany moją czapkę wolności. A to co za piekło z rudawych płomieni, wznoszące się wśród tych dwóch ścian lasu, tych dwóch nawałów ciemności?
PRZECHRZTA: Zabłądziliśmy, szukając wąwozu Świętego Ignacego. Nazad w krzaki, bo tu Leonard odprawia obrzędy nowej wiary.
MĄŻ: (wstępując) Przez Boga, naprzód! Tegom żądał właśnie. Nie lękaj się, nikt nas nie pozna!
PRZECHRZTA: Ostrożnie — powoli!
MĄŻ: Wszędzie rozwaliny jakiegoś ogromu, który musiał wieki przetrwać, nim runął. Filary, podnóża, kapitele, ćwiertowane posągi, rozrzucone floresy, któremi oplatano starodawne sklepienia. Teraz mi pod stopą zamignęła stłuczona szyba. Zda się, że twarz Bogarodzicy na chwilę wyjrzała z cieniu i znów tam ciemno. Tu, patrz, cała arkada leży — tu krata żelazna, zasypana gruzem; zgóry lunął błysk pochodni: widzę pół rycerza, śpiącego na połowie grobu. Gdzież jestem, przewodniku?
PRZECHRZTA: Nasi ludzie krwawo pracowali przez czterdzieści dni i nocy, aż wreszcie zburzyli ostatni kościół na tych równinach. Teraz właśnie cmentarz mijamy.
MĄŻ: Wasze pieśni, ludzie nowi, gorzko brzmią w moich uszach. Czarne postacie ztyłu, zprzodu, po bokach się cisną, a pędzone wiatrem blaski i cienie przechadzają się po tłumie, jak żyjące duchy.
PRZECHODZĄCY: W imieniu wolności pozdrawiam was obu.
DRUGI: Przez śmierć panów witam was obu.
TRZECI: Czego się nie śpieszycie? Tam śpiewają kapłani wolności.
PRZECHRZTA: Niepodobna się oprzeć — zewsząd nas pchają.
MĄŻ: Któż jest ten młody człowiek, na gruzach przybytku stojący? Trzy ogniska palą się pod nim, wśród dymu i łuny twarz jego płonie, głos jego brzmi szaleństwem.
PRZECHRZTA: To Leonard, prorok natchnięty wolności. Naokoło stoją nasze kapłany, filozofy, poeci, artyści, córki ich i kochanki.
MĄŻ: Ha, wasza arystokracja! Pokaż mi tego, który cię przysłał!
PRZECHRZTA: Nie widzę go tutaj.
LEONARD: Dajcie mi ją do ust, do piersi, w objęcia, dajcie piękną moją, niepodległą, wyzwoloną, obnażoną z zasłon i przesądów, wybraną z pośród córek wolności, oblubienicę moją!
GŁOS DZIEWICY: Wyrywam się do ciebie, mój kochanku.
DRUGI GŁOS: Patrz, ramiona wyciągam do ciebie — upadłam z niemocy — tarzam się po zgliszczach, kochanku mój!
TRZECI GŁOS: Wyprzedziłam je! Przez popiół i żar, ogień i dym stąpam ku tobie, kochanku mój.
MĄŻ: Z rozpuszczonym włosem, z dyszącą piersią wdziera się na gruzy namiętnemi podrzuty.
PRZECHRZTA: Tak co noc bywa.
LEONARD: Do mnie, do mnie, o rozkoszo moja, córo wolności! Ty drżysz w boskim szale. Natchnienie, ogarnij mą duszę! Słuchajcie wszyscy — teraz wam prorokować będę!
MĄŻ: Głowę pochyliła, mdleje.
LEONARD: My oboje obrazem rodu ludzkiego, wyzwolonego, zmartwychwstającego. Patrzcie, stoim na rozwalinach starych kształtów, starego Boga. Chwała nam, bośmy członki Jego rozerwali, teraz proch i pył z nich — a duch Jego zwyciężyli naszemi duchami. Duch Jego zstąpił do nicości.
CHÓR NIEWIAST: Szczęśliwa, szczęśliwa oblubienica proroka! My tu na dole stoimy i zazdrościm jej chwały.
LEONARD: Świat nowy ogłaszam, Bogu nowemu oddaję niebiosa. Panie swobody i rozkoszy, Boże ludu, każda ofiara zemsty, trup każdego ciemięzcy twoim niech będzie ołtarzem. W oceanie krwi utoną stare łzy i cierpienia rodu ludzkiego; życiem jego odtąd — szczęście, prawem jego — równość, a kto inne tworzy, temu stryczek i przeklęstwo.
CHÓR MĘŻÓW: Rozpadła się budowa ucisku i dumy. Kto z niej choć kamyczek podniesie, temu śmierć i przeklęstwo.
PRZECHRZTA: (na stronie) Bluźnierce Jehowy, po trzykroć pluję na zgubę wam.
MĄŻ: Orle, dotrzymaj obietnicy, a ja tu na ich karkach nowy kościół Chrystusowi postawię!
POMIESZANE GŁOSY: Wolność — szczęście — hura! — hejże! — rykacha! — hurracha! — hurracha!
CHÓR KAPŁANÓW: Gdzie pany, gdzie króle, co niedawno przechadzali się po ziemi, w berłach i koronach, w dumie i gniewie?
ZABÓJCA: Ja zabiłem króla Aleksandra.
DRUGI: Ja króla Henryka.
TRZECI: Ja króla Emanuela.
LEONARD: Idźcie bez trwogi i mordujcie bez wyrzutów, boście wybrani z wybranych, święci wśród najświętszych, boście męczennikami, bohaterami wolności!
CHÓR ZABÓJCÓW: Pójdziemy nocą ciemną, sztylety ściskając w dłoniach, pójdziemy, pójdziemy.
LEONARD: Obudź się, urodziwa moja!
Nuż, odpowiedzcie żyjącemu Bogu! Wznieście pieśni wasze! Chodźcie za mną wszyscy, wszyscy; jeszcze raz obejdziem i zdepcem świątynię umarłego Boga.
A ty podnieś głowę — powstań i obudź się!
DZIEWICA: Pałam miłością ku tobie i Bogu twemu. Światu całemu miłość rozdam moją! — Płonę — płonę!
MĄŻ: Ktoś mu zabiegł — padł na kolana — mocuje się sam z sobą, coś bełkoce, coś jęczy.
PRZECHRZTA: Widzę, widzę; to syn sławnego filozofa.
LEONARD: Czego żądasz, Hermanie?
HERMAN: Arcykapłanie, daj mi święcenie zbójeckie!
LEONARD: (do kapłanów) Podajcie mi olej, sztylet, i truciznę, (do Hermana) Olejem, którym dawniej namaszczano królów, na zgubę królom namaszczam cię dzisiaj — broń dawnych rycerzy i panów na zatratę panów kładę w ręce twoje — na twoich piersiach zawieszam medaljon, pełny trucizny. Tam, gdzie twoje żelazo nie dojdzie, niech ona żre i pali wnętrzności tyranów! Idź i niszcz stare pokolenia po wszech stronach świata!
MĄŻ: Ruszył z miejsca i na czele orszaku ciągnie po wzgórzu.
PRZECHRZTA: Usuńmy się z drogi!
MĄŻ: Nie — chcę tego snu dokończyć.
PRZECHRZTA: Po trzykroć pluję na ciebie, (do Męża) Leonard może mnie poznać, jw. panie — patrz, jaki nóż wisi na jego piersiach!
MĄŻ Zakryj się płaszczem moim. Co to za niewiasty przed nim tańcują?
PRZECHRZTA: Hrabiny i księżniczki, które, porzuciwszy mężów, przeszły na wiarę naszą.
MĄŻ: Niegdyś anioły moje. Pospólstwo go zewsząd oblało — zginął mi w natłoku, jedno po muzyce poznaję, że się od nas oddala. Chodź za mną, stamtąd lepiej nam patrzeć będzie! (wdziera się na odłamek muru)
PRZECHRZTA: Aj waj, aj waj, każdy nas tu spostrzeże.
MĄŻ: Widzę go znowu. Drugie niewiasty cisną się za nim, blade, obłąkane, w konwulsjach. Syn filozofa pieni się i potrząsa sztyletem. Dochodzą teraz do ruin wieży północnej.
Stanęli — pląsają na gruzach — rozrywają nieobalone arkady — sypią iskrami na leżące ołtarze i krzyże — płomień się zajmuje i gna słupy dymu przed sobą. Biada wam — biada!
LEONARD: Biada ludziom, którzy się dotąd kłaniają umarłemu Bogu!
MĄŻ: Czarne bałwany nawracają się i ku nam pędzą.
PRZECHRZTA: O Abrahamie!
MĄŻ: Orle, wszak moja godzina nie tak bliska jeszcze?
PRZECHRZTA: Już po nas!
LEONARD: (przechodząc, zatrzymuje się) Coś ty za jeden, bracie, z taką dumną twarzą? Czemu nie łączysz się z nami?
MĄŻ: Spieszę zdaleka na odgłos waszego powstania. Jestem morderca klubu hiszpańskiego i dopiero dziś przybyłem.
LEONARD: A ten drugi poco się w zwojach płaszcza twego kryje?
MĄŻ: To mój brat młodszy. Ślubował, że twarzy ludziom nie ukaże, nim zabije przynajmniej barona.
LEONARD: Ty sam czyją śmiercią się chlubisz? —
MĄŻ: Na dwa dni tylko przed wybraniem się w drogę starsi bracia dali mi święcenie.
LEONARD: Kogoż masz na myśli?
MĄŻ: Ciebie pierwszego, jeśli się nam sprzeniewierzysz.
LEONARD: Bracie, na ten użytek weź sztylet mój!
MĄŻ: (dobywa swojego sztyletu) Bracie, na ten użytek i mojego wystarczy.
GŁOSY LUDZI: Niech żyje Leonard! Niech żyje morderca hiszpański!
LEONARD: Jutro staw się u namiotu obywatela wodza!
CHÓR KAPŁANÓW: Pozdrawiamy cię, gościu, imieniem ducha wolności. W ręku twoim część naszego zbawienia. Kto walczy bezustanku, morduje bez słabości, kto dniem i nocą wierzy zwycięstwu, ten zwycięży wreszcie.
CHÓR FILOZOFÓW: My ród ludzki dźwignęli z dzieciństwa. My prawdę z łona ciemności wyrwali na jaśnią. Ty za nią walcz, morduj i giń!
SYN FILOZOFA: Towarzyszu bracie, czaszką starego świętego piję zdrowie twoje. Dowidzenia!
DZIEWCZYNA: (tańcując) Zabij dla mnie księcia Jana!
DRUGA: Dla mnie hrabiego Henryka.
DZIECI: Prosimy cię ślicznie o głowę arystokraty.
INNI: Szczęść się twojemu sztyletowi!
CHÓR ARTYSTÓW: Na ruinach gotyckich świątynię zbudujem tu nową. Obrazów w niej ni posągów niema, sklepienie w długie puginały, filary w osiem głów ludzkich, a szczyt każdego filara jako włosy, z których się krew sączy. Ołtarz jeden biały, znak jeden na nim: czapka wolności. Hurracha!
INNI: Dalej, dalej, już brzask świta!
PRZECHRZTA: Rychło nas powieszą? Gdzie szubienica?
MĄŻ: Cicho, Żydzie! Lecą za Leonardem, nie patrzą już na nas.
Ogarniam wzrokiem, raz ostatni podchwytuję myślą ten chaos, dobywający się z toni czasu, z łona ciemności, na zgubę moją i wszystkich braci moich. Gnane szałem, porwane rozpaczą, myśli moje w całej sile swej kołują.
Boże, daj mi potęgę, której nie odmawiałeś mi niegdyś, a w jedno słowo zamknę świat ten nowy, ogromny! On siebie sam nie pojmuje. Lecz to słowo moje będzie poezją całej przyszłości.
GŁOS W POWIETRZU: Dramat układasz.
MĄŻ: Dzięki za radę! Zemsta za zhańbione popioły ojców moich! Przeklęstwo nowym pokoleniom! Ich wir mnie otacza — ale nie porwie za sobą. Orle, orle, dotrzymaj obietnicy! A teraz nadół ze mną i do jaru Św. Ignacego.
PRZECHRZTA: Już dzień bliski — nie pójdę dalej.
MĄŻ: Drogę mi znajdź, puszczę cię potem!
PRZECHRZTA: Wśród mgły i zwalisk, cierni i popiołów, gdzie mnie wleczesz? Daruj mi, daruj!
MĄŻ: Naprzód, naprzód i na dół ze mną! Ostatnie pieśni ludu konają za nami — ledwo gdzie jeszcze tli się pochodnia. Pośród tych wyziewów bladych, tych zroszonych drzew, czy widzisz cienie przeszłości, czy słyszysz te żałobne głosy?
PRZECHRZTA: Mgła wszystko zalewa. Coraz bardziej zlatujemy wdół.
CHÓR DUCHÓW Z LASU: Płaczmy za Chrystusem, za Chrystusem wygnanym, umęczonym! Gdzie Bóg nasz, gdzie kościół Jego?
MĄŻ: Prędzej, prędzej do miecza, do boju! Ja Go wam oddam — na tysiącach krzyżów rozkrzyżuję nieprzyjaciół Jego.
CHÓR DUCHÓW: Strzegliśmy ołtarzy i pomników świętych, odgłos dzwonów na skrzydłach nosiliśmy wiernym. W dźwiękach organów były głosy nasze, w połyskach szyb katedry, w cieniach jej filarów, w blaskach puharu świętego, w błogosławieństwie Ciała Pańskiego było życie nasze. Teraz gdzie się podziejemy?
MĄŻ: Rozwidnia się coraz bardziej — ich postacie mdleją w promieniach zorzy.
PRZECHRZTA: Tędy droga twoja, tam jaru początek.
MĄŻ: Hej! Jezus i szabla moja!
Weź na pamiątkę rzecz i godło zarazem!
PRZECHRZTA: Wszak zaręczyłeś mi słowem, jw. panie, bezpieczeństwo tego, który dziś o północy.....
MĄŻ: Stary szlachcic dwa razy nie powtarza słowa. Jezus i szabla moja!
GŁOSY W KRZAKACH: Marja i szabla nasza! Niech pan nasz żyje!
MĄŻ: Wiara, do mnie! Bądź zdrów, obywatelu! Wiara, do mnie! Jezus i Marja!
∗
∗ ∗ |
PANKRACY: (do swoich ludzi) Położyć się twarzą do murawy, leżeć w milczeniu, ognia mi nie krzesać, nawet do fajki, a za pierwszym strzałem skoczyć mi na pomoc. Jeśli strzału nie będzie, nie ruszać się do dnia białego.
LEONARD: Obywatelu, raz cię jeszcze zaklinam...
PANKRACY: Ty przylep się do tej sosny i dumaj!
LEONARD: Mnie jednego przynajmniej weź z sobą! To pan, to arystokrata, to kłamca!
PANKRACY: (wskazuje mu ręką, by został) Stara szlachta słowa dotrzymuje czasem.
∗
∗ ∗ |
Obrazy dam i rycerzy, porozwieszane po ścianach — w głębi filar z tarczą herbowną. — MĄŻ siedzi przy stoliku marmurowym, na którym lampa, para pistoletów, pałasz i zegar; naprzeciwko drugi stolik, srebrne konwie i puhary.
MĄŻ: Niegdyś o tej samej porze, wśród grożących niebezpieczeństw i podobnych myśli Brutusowi ukazał się genjusz Cezara.
I ja dziś czekam na podobne widzenie. Za chwilę stanie przede mną człowiek bez imienia, bez przodków, bez anioła stróża, co wydobył się z nicości i zacznie może nową epokę, jeśli go wtył nie odrzucę nazad, nie strącę do nicości.
Ojcowie moi, natchnijcie mnie tem, co was panami świata uczyniło! Wszystkie lwie serca wasze dajcie mi do piersi, powaga skroni waszych niechaj się zleje na czoło moje! Wiara w Chrystusa i kościół jego, ślepa, nieubłagana, wrząca, natchnienie dzieł waszych na ziemi, nadzieja chwały nieśmiertelnej w niebie, niechaj zstąpi na mnie, a wrogów będę mordował i palił, ja, syn stu pokoleń, ostatni dziedzic waszych myśli i dzielności, waszych cnót i błędów.
Teraz gotów jestem. (wstaje)
SŁUGA ZBROJNY: (wchodząc) Jw. panie, człowiek, który miał się stawić, przybył i czeka.
MĄŻ: Niech wejdzie!
PANKRACY: (wchodząc) Witam hrabiego Henryka. To słowo „hrabia“ dziwnie brzmi w gardle mojem.
MĄŻ: Dzięki ci, żeś zaufał domowi mojemu. Starym zwyczajem piję zdrowie twoje.
Gościu, w ręce twoje.
PANKRACY: Jeśli się nie mylę, te godła czerwone i błękitne zowią się herbem w języku umarłych. Coraz mniej takich znaczków na powierzchni ziemi. (pije)
MĄŻ: Za pomocą bożą wkrótce tysiące ich ujrzysz.
PANKRACY: (puhar od ust odejmując) Otóż mi stara szlachta: zawsze pewna swego, dumna, uporczywa, kwitnąca nadzieją, a bez grosza, oręża, bez żołnierzy. Odgrażająca się, jak umarły w bajce powoźnikowi u furtki cmentarza, wierząca lub udająca, że wierzy w Boga — bo w siebie trudno wierzyć. Ale pokażcie mi pioruny, na waszą obronę zesłane, i pułki aniołów, spuszczone z niebios! (pije)
MĄŻ: Śmiej się z własnych słów! Ateizm to stara formuła, a spodziewałem się czegoś nowego po tobie.
PANKRACY: Śmiej się z własnych słów! Ja mam wiarę silniejszą, ogromniejszą od twojej. Jęk, przez rozpacz i boleść wydarty tysiącom tysiąców, głód rzemieślników, nędza włościan, hańba ich żon i córek, poniżenie ludzkości, ujarzmionej przesądem, wahaniem się i bydlęcem przyzwyczajeniem — oto wiara moja; Bóg mój na dzisiaj — to myśl moja, to potęga moja, która chleb i cześć im rozda na wieki. (pije i rzuca kubek)
MĄŻ: Ja położyłem siłę moją w Bogu, który ojcom moim panowanie nadał.
PANKRACY: A całe życie byłeś djabła igrzyskiem.
Zresztą zostawiam tę rozprawę teologom, jeśli jaki pedant tego rzemiosła żyje dotąd w całej okolicy. Do rzeczy — do rzeczy!
MĄŻ: Czegóż więc żądasz ode mnie, zbawco narodów, obywatelu Boże?
PANKRACY: Przyszedłem tu, bo chciałem cię poznać — powtóre: ocalić.
MĄŻ: Wdzięcznym za pierwsze — drugie zdaj na szablę moją.
PANKRACY: Szabla twoja — szkło, Bóg twój — mara! Potępionyś głosem tysiąców, opasanyś ramionami tysiąców. Kilka morgów ziemi wam zostało, co ledwo na wasze groby wystarcza — dwudziestu dni bronić się nie możecie. Gdzie wasze działa, rynsztunki, żywność, a wreszcie, gdzie męstwo?...
Gdybym był tobą, wiem, cobym uczynił.
MĄŻ: Słucham. Patrz, jakem cierpliwy!
PANKRACY: Ja więc, hr. Henryk, rzekłbym do Pankracego: „Zgoda — rozpuszczam mój hufiec, mój hufiec jedyny, nie idę na odsiecz Świętej Trójcy, a zato zostaję przy mojem imieniu i dobrach, których całość warujesz mi słowem.“
Wiele masz lat, hrabio?
MĄŻ: Trzydzieści sześć, obywatelu.
PANKRACY: Jeszcze piętnaście lat najwięcej, bo tacy ludzie niedługo żyją... twój syn bliższy grobu, niż młodości... jeden wyjątek ogromowi nie szkodzi. Bądź więc sobie ostatnim hrabią na tych równinach, panuj do śmierci w domu naddziadów, każ malować ich obrazy i rżnąć herby! — A o tych nędzarzach nie myśl więcej! Niech się wyrok ludu spełni nad nikczemnikami!
Zdrowie twoje, ostatni hrabio!
MĄŻ: Obrażasz mnie każdem słowem, zda się próbujesz, czy zdołasz w niewolnika obrócić na dzień tryumfu swego. Przestań, bo ja ci się odwdzięczyć nie mogę! Opatrzność mojego słowa cię strzeże.
PANKRACY: Honor święty, honor rycerski wystąpił na scenę! Zwiędły to łachman w sztandarze ludzkości. O, znam ciebie, przenikam ciebie: pełnyś życia, a łączysz się z umierającymi, bo chcesz wierzyć jeszcze w kasty, w kości prababek, w słowo Ojczyzna i tam dalej — ale w głębi ducha sam wiesz, że braci twojej należy się kara, a po karze niepamięć.
MĄŻ: Tobie zaś i twoim cóż inszego?
PANKRACY: Zwycięstwo i życie! Jedno tylko prawo uznaję i przed niem kark schylam; tem prawem świat bieży w coraz wyższe kręgi — ono jest zgubą waszą i woła teraz przez moja usta:
„Zgrzybiali, robaczywi, pełni napoju i jadła, ustąpcie młodym, zgłodniałym i silnym!“
Ale ja pragnę cię wyratować — ciebie jednego.
MĄŻ: Bodajbyś zginął marnie za tę litość twoją! Ja także znam świat twój i ciebie: patrzałem wśród cieniów nocy na pląsy motłochu, po karkach którego wspinasz się dogóry, widziałem wszystkie stare zbrodnie świata, ubrane w szaty świeże, nowym kołujące tańcem. Ale ich koniec ten sam, co przed tysiącami łat: rozpusta, zło i krew. A ciebie tam nie było; nie raczyłeś zstąpić pomiędzy dzieci twoje, bo w głębi ducha ty pogardzasz niemi. Kilka chwil jeszcze, a, jeśli rozum cię nie odbieży, ty będziesz pogardzał sam sobą.
Nie dręcz mnie więcej! (siada pod herbem swoim)
PANKRACY: Świat mój jeszcze nie rozparł się w polu — zgoda — nie wyrósł na olbrzyma, łaknie dotąd chleba i wygód — ale przyjdą czasy...
Ale przyjdą czasy, w których on zrozumie siebie i powie o sobie: „Jestem“, a nie będzie drugiego głosu na świecie, coby mógł także odpowiedzieć: „Jestem“.
MĄŻ: Cóż dalej?
PANKRACY: Z pokolenia, które piastuję w sile woli mojej, narodzi się plemię ostatnie, najwyższe, najdzielniejsze. Ziemia jeszcze takich nie widziała mężów. Oni są ludźmi wolnymi, panami jej od bieguna. Ona cała jednem miastem kwitnącem, jednym domem szczęśliwym, jednym warsztatem bogactw i przemysłu.
MĄŻ: Słowa twoje kłamią, ale twarz twoja niewzruszona, blada, udać nie umie natchnienia.
PANKRACY: Nie przerywaj, bo są ludzie, którzy na klęczkach mnie o takie słowo prosili, a ja im tych słów skąpiłem!
Tam spoczywa Bóg, któremu już śmierci nie będzie, Bóg, pracą i męką czasów odarty z zasłon, zdobyty na niebie przez własne dzieci, które niegdyś porozrzucał na ziemi, a one teraz przejrzały i dostały prawdy. Bóg ludzkości objawił się im.
MĄŻ: A nam, przed wiekami — ludzkość przezeń już zbawiona.
PANKRACY: Niechże się cieszy takiem zbawieniem, nędzą dwóch tysiący lat, upływających od Jego śmierci na krzyżu!
MĄŻ: Widziałem ten krzyż, bluźnierco, w starym, Rzymie; u stóp Jego leżały gruzy potężniejszych sił, niż twoje, sto bogów, twemu podobnych, walało się w pyle, głowy skaleczonej podnieść nie śmiało ku Niemu — a On stał na wysokościach, święte ramiona wyciągał na wschód i na zachód, czoło święte maczał w promieniach słońca — znać było, że jest panem świata.
PANKRACY: Stara powiastka, pusta, jak chrzęst twego herbu, (uderza w tarczę)
Ale ja dawniej czytałem twe myśli. Jeśli więc umiesz sięgać w nieskończoność, jeśli kochasz prawdę i szukałeś jej szczerze, jeśliś człowiekiem na wzór ludzkości, nie na podobieństwo mamczynych piosneczek, słuchaj, nie odrzucaj tej chwili zbawienia! Krwi, którą oba wylejem dzisiaj, jutro śladu nie będzie. Ostatni raz ci mówię: jeżeliś tem, czem wydawałeś się niegdyś, wstań, porzuć dom i chodź za mną!
MĄŻ: Tyś młodszym bratem szatana! (wstaje i przechadza się wzdłuż) Daremne marzenia! Kto ich dopełni? Adam skonał na pustyni — my nie wrócim do raju...
PANKRACY: (na stronie) Zagiąłem palec popod serce jego — trafiłem do nerwu poezji.
MĄŻ: Postęp, szczęście rodu ludzkiego! I ja kiedyś wierzyłem... — Ot, macie, weźcie głowę moją, byleby... Stało się! Przed stoma laty, przed dwoma wiekami polubowna ugoda mogła jeszcze... ale teraz, wiem: teraz trza mordować się nawzajem, bo teraz im tylko chodzi o zmianę plemienia.
PANKRACY: Biada zwyciężonym! Nie wahaj się! Powtórz raz tylko „biada“ i zwyciężaj z nami!
MĄŻ: Czyś zbadał wszystkie manowce przeznaczenia? Czy pod kształtem widomym stanęło ono u wejścia namiotu twojego w nocy i olbrzymią dłonią błogosławiło tobie — lub w dzień czyś słyszał głos jego o południu, kiedy wszyscy spali w skwarze, a tyś jeden rozmyślał, że mi tak pewno grozisz zwycięstwem, człowiecze z gliny, jako ja, niewolniku pierwszej lepszej kuli, pierwszego lepszego cięcia?
PANKRACY: Nie łudź się marną nadzieją, bo nie draśnie mnie ołów, nie tknie się żelazo, dopóki jeden z was opiera się mojemu dziełu, a, co później nastąpi, to już wam nic z tego.
Czas szydzi z nas obu. Jeśliś znudzony życiem, przynajmniej ocal syna swego!
MĄŻ: Dusza jego czysta, już ocalona w niebie, a na ziemi los ojca go czeka.
PANKRACY: Odrzuciłeś więc?
Milczysz? dumasz? Dobrze — niechaj ten duma, co stoi nad grobem.
MĄŻ: Zdala od tajemnic, które za krańcami twoich myśli odbywają się teraz w głębi ducha mojego! Świat cielska do ciebie należy — tucz go jadłem, oblewaj posoką i winem, ale dalej nie zachodź i precz, precz ode mnie!
PANKRACY: Sługo jednej myśli i kształtów jej, pedancie rycerzu, poeto, hańba tobie! Patrz na mnie: — myśli i kształty są woskiem palców moich.
MĄŻ: Darmo, ty mnie nie zrozumiesz nigdy, bo każden z ojców twoich pogrzeban z motłochem pospołu, jako rzecz martwa, nie jako człowiek z siłą i duchem.
Spojrzyj na te postacie: myśl ojczyzny, domu, rodziny, myśl — nieprzyjaciółka twoja, na ich czołach wypisana zmarszczkami — a co w nich było i przeszło, dzisiaj we mnie żyje. Ale ty, człowiecze, powiedz mi, gdzie jest ziemia twoja? Wieczorem namiot twój rozbijasz na gruzach cudzego domu, o wschodzie go zwijasz i koczujesz dalej. Dotąd nie znalazłeś ogniska swego i nie znajdziesz, dopóki stu ludzi zechce powtórzyć za mną: „Chwała ojcom naszym!“
PANKRACY: Tak, chwała dziadom twoim na ziemi i niebie! W rzeczy samej, jest na co patrzeć.
Ów, starosta, baby strzelał po drzewach i Żydów piekł żywcem. Ten, z pieczęcią w dłoni i podpisem „kanclerz“, sfałszował akta, spalił archiwa, przekupił sędziów, trucizną przyśpieszył spadki — stąd wsie twoje, dochody, potęga. Tamten, czarniawy, z ognistem okiem, cudzołożył po domach przyjaciół — ów, z runem złotem, w kolczudze włoskiej, znać służył u cudzoziemców — a ta pani blada, z ciemnemi puklami, kaziła się z giermkiem swoim — tamta czyta list kochanka i śmieje się, bo noc bliska — tamta, z pieskiem na robronie, królów była nałożnicą. Stąd wasze genealogje bez przerwy, bez plamy. Lubię tego w zielonym kaftanie: pił i polował z bracią szlachtą, a chłopów wysyłał, by z psami gonili jelenie. Głupstwo i niedola kraju całego — oto rozum i moc wasza. Ale dzień sądu bliski i w tym dniu obiecuję wam, że nie zapomnę o żadnym z was, o żadnym z ojców waszych, o żadnej chwale waszej.
MĄŻ: Mylisz się, mieszczański synu. Ani ty, ani żaden z twoichby nie żył, gdyby ich nie wykarmiła łaska, nie obroniła potęga ojców moich. Oni wam śród głodu rozdawali zboże, wśród zarazy stawiali szpitale, a kiedyście z trzody zwierząt wyrośli na niemowlęta, oni wam postawili świątynie i szkoły; podczas wojny tylko zostawiali doma, bo wiedzieli, żeście nie do pola bitwy.
Słowa twoje łamią się na ich chwale, jak dawniej strzały pohańców na ich świętych pancerzach. One ich popiołów nie wzruszą nawet — one zaginą, jak skowyczenie psa wściekłego, co bieży i pieni się, aż skona gdzie na drodze. A teraz czas już tobie wyniść z domu mego. Gościu, wolno puszczam ciebie.
PANKRACY: Dowidzenia na okopach Świętej Trójcy! A kiedy wam kul zabraknie i prochu...
MĄŻ: To się zbliżym na długość szabel naszych. Dowidzenia!
PANKRACY: Dwa orły z nas, ale gniazdo twoje strzaskane piorunem.
Przechodząc próg ten, rzucam nań przeklęstwo, należne starości. I ciebie i syna twego poświęcam zniszczeniu.
MĄŻ: Hej, Jakóbie!
Odprowadzić tego człowieka aż do ostatnich czat moich na wzgórzu!
JAKÓB: Tak mi Panie Boże dopomóż!
Od baszt Św. Trójcy do wszystkich szczytów skał, po prawej, po lewej, ztyłu i na przodzie, leży mgła śnieżysta, blada, niewzruszona, milcząca, mara oceanu, który niegdyś miał brzegi swoje, gdzie te wierzchołki czarne, ostre, szarpane, i głębokości swoje, gdzie dolina, której nie widać, i słońce, które jeszcze się nie wydobyło.
Na wyspie granitowej, nagiej stoją wieże zamku, wbite w skałę pracą dawnych ludzi i zrosłe ze skałą, jak pierś ludzka z grzbietem u centaura. Ponad niemi sztandar się wznosi, najwyższy i sam jeden wśród szarych błękitów.
Powoli śpiące obszary budzić się zaczną: wgórze słychać szumy wiatrów — zdołu promienie się cisną — i kra z chmur pędzi po tem morzu z wyziewów.
Wtedy inne głosy, głosy ludzkie, przymieszają się do tej znikomej burzy i, niesione na mglistych bałwanach, roztrącą się o stopy zamku.
Widna przepaść wśród obszarów, co pękły nad nią.
Czarno tam w jej głębi, od głów ludzkich czarno: dolina cała zarzucona głowami ludzkiemi, jako dno morza głazami.
Słońce ze wzgórzów na skały wstępuje, w złocie unoszą się, w złocie roztapiają się chmury, a im bardziej nikną, tem lepiej słychać wrzaski, tem lepiej dojrzeć można tłumy, płynące u dołu.
Z gór podniosły się mgły i konają teraz po nicościach błękitu. Dolina Świętej Trójcy obsypana światłem migającej broni — i lud ciągnie zewsząd do niej, jak do równiny Ostatniego Sądu.
∗
∗ ∗ |
CHÓR KAPŁANÓW: Ostatnie sługi Twoje, w ostatnim kościele Syna Twego, błagamy Cię za czcią ojców naszych. Od nieprzyjaciół wyratuj nas, Panie!
PIERWSZY HRABIA: Patrz, z jaką dumą spogląda na wszystkich!
DRUGI HRABIA: Myśli, że świat podbił.
TRZECI HRABIA: A on się tylko nocą przedarł przez obóz chłopów.
PIERWSZY HRABIA: Sto trupów położył, a dwieście swoich stracił.
DRUGI HRABIA: Nie dajmy, by go wodzem obrali!
MĄŻ: (klęka przed arcybiskupem) U stóp twoich składam zdobycz moją.
ARCYBISKUP: Przypasz miecz ten, błogosławiony niegdyś ręką św. Florjana.
GŁOSY: Niech żyje hr. Henryk — niech żyje!
ARCYBISKUP: I przyjm ze znakiem Krzyża Św. dowództwo w tym zamku, ostatniem państwie naszem: wolą wszystkich mianuję cię wodzem.
GŁOSY: Niech żyje — niech żyje!
GŁOS JEDEN: Nie pozwalam.
INNE GŁOSY: Precz — precz — za drzwi! Niech żyje Henryk!
MĄŻ: Jeśli kto ma co do zarzucenia mnie, niechaj wystąpi, wśród tłumu się nie kryje!
Ojcze, szablę tę biorę i niech mi Bóg zrządzi zgon prędki, zawczesny, jeśli nią ocalić was nie zdołam!
CHÓR KAPŁANÓW: Daj mu siłę, daj mu Ducha Świętego, Panie! Od nieprzyjaciół wyratuj nas, Panie!
MĄŻ: Teraz przysięgnijcie wszyscy, że chcecie bronić wiary i czci przodków waszych, że głód i pragnienie umorzy was do śmierci, ale nie do hańby, nie do poddania się, nie do ustąpienia, choćby jednego z praw Boga waszego lub waszych!
GŁOSY: Przysięgamy.
CHÓR: Krzywoprzysięzca gniewem Twoim niech obarczon będzie! Bojażliwy gniewem Twoim niech obarczon będzie! Zdrajca gniewem Twoim niech obarczon będzie!
GŁOSY: Przysięgamy.
MĄŻ: (dobywa miecza) Teraz obiecuję wam sławę — u Boga wyproście zwycięstwo!
∗
∗ ∗ |
HRABIA: (na stronę odprowadza Męża) Jakże? Wszystko stracone?
MĄŻ: Nie wszystko, chyba, że wam serca zabraknie przed czasem.
HRABIA: Przed jakim czasem?
MĄŻ: Przed śmiercią.
BARON: (odprowadza go w inszą stronę) Hrabio, podobno widziałeś się z tym okropnym człowiekiem. Będzież on miał litości choć trochę nad nami, kiedy się dostaniem w ręce jego?
MĄŻ: Zaprawdę ci mówię, że o takiej litości żaden z ojców twoich nie słyszał — zowie się: szubienica.
BARON: Trza się bronić, jak można.
MĄŻ: Co książę mówi? —
KSIĄŻE: Parę słów na boku. (odchodzi z nim) To wszystko dobre dla gminu, ale, między nami, oczywistem jest, że się oprzeć nie zdołamy.
MĄŻ: Cóż więc pozostaje?
KSIĄŻE: Obrano cię wodzem, a zatem do ciebie należy rozpocząć układy.
MĄŻ: Ciszej — ciszej!
KSIĄŻE: Dlaczego?
MĄŻ: Boś, mości książę, już na śmierć zasłużył.
Kto wspomni o poddaniu się, ten śmiercią karanym będzie!
BARON, HRABIA, KSIĄŻE: (razem) Kto wspomni o poddaniu się, ten śmiercią karanym będzie.
WSZYSCY: Śmiercią! Śmiercią! Wiwat!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Gdzie syn mój?
JAKÓB: W wieży północnej usiadł na progu starego więzienia i śpiewa proroctwa.
MĄŻ: Najmocniej osadź basztę Eleonory! Sam nie ruszaj się stamtąd i co kilka minut patrzaj lunetą na obóz buntowników!
JAKÓB: Wartoby, tak mi Panie Boże dopomóż, dla zachęty rozdać naszym po szklance wódki.
MĄŻ: Jeśli potrzeba, każ otworzyć nawet piwnice naszych hrabiów i książąt!
Całym wzrokiem oczu moich, całą nienawiścią serca obejmuję was, wrogi. Teraz już nie marnym głosem, mdłem natchnieniem będę walczył z wami, ale żelazem i ludźmi, którzy mnie się poddali.
Jakże tu dobrze być panem, być władcą, choćby z łoża śmierci spoglądać na cudze wole, skupione naokoło siebie, i na was, przeciwników moich, zanurzonych w przepaści, krzyczących z jej głębi ku mnie, jak potępieni wołają ku niebu!
Dni kilka jeszcze, a może mnie i tych wszystkich nędzarzy, co zapomnieli o wielkich ojcach swoich, nie będzie — ale, bądź co bądź, dni kilka jeszcze pozostało — użyję ich rozkoszy mej kwoli — panować będę — walczyć będę — żyć będę. To moja pieśń ostatnia!
Nad skałami zachodzi słońce w długiej, czarnej trumnie z wyziewów. Krew promienista zewsząd leje się na dolinę. Znaki wieszcze zgonu mojego, pozdrawiam was szczerszem, otwartszem sercem, niż kiedykolwiek wprzódy witałem obietnice wesela, ułudy, miłości.
Bo nie podłą pracą, nie podstępem, nie przemysłem doszedłem końca życzeń moich, ale nagle, znienacka, tak, jakom marzył zawżdy.
I teraz tu stoję na pograniczach snu wiecznego wodzem tych wszystkich, co mi wczoraj jeszcze równymi byli.
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Sto ludzi zostawić na szańcach, reszta niech odpocznie po tak długiej bitwie!
GŁOS ZA DRZWIAMI: Tak mi Panie Boże dopomóż!
MĄŻ: Zapewne słyszałeś wystrzały, odgłosy naszej wycieczki, ale bądź dobrej myśli, dziecię moje: nie przepadniemy jeszcze ni dzisiaj, ni jutro.
ORCIO: Słyszałem, ale to nie tknęło mi serca. Huk przeleciał i niema go więcej. Co innego w dreszcz mnie wprawia, ojcze.
MĄŻ: Lękałeś się o mnie?
ORCIO: Nie, bo wiem, że twoja godzina nie nadeszła jeszcze.
MĄŻ: Sami jesteśmy. Ciężar spadł mi z duszy na dzisiaj, bo tam, w dolinie, leżą ciała pobitych wrogów. Opowiedz mi wszystkie myśli twoje! Będę ich słuchał, jak dawniej w domu naszym.
ORCIO: Za mną, za mną, ojcze! Tam straszny sąd co noc się powtarza.
MĄŻ: Gdzie idziesz? Kto ci pokazał to przejście? Tam lochy wiecznie ciemne, tam gniją dawnych ofiar kości.
ORCIO: Gdzie oko twoje zwyczajne słońca nie dowidzi, tam duch mój stąpać umie. Ciemności, idźcie do ciemności.
∗
∗ ∗ |
ORCIO: Czy nie słyszysz ich głosów, czy nie widzisz ich kształtów?
MĄŻ: Milczenie grobów, a światło pochodni na kilka stóp tylko rozświeca przed nami.
ORCIO: Coraz już bliżej — coraz już widniej: idą z pod ciasnych sklepień jeden po drugim i tam zasiadają w głębi.
MĄŻ: W szaleństwie twojem potępienie moje! Szalejesz, dziecię, i siły moje niszczysz, kiedy mi ich tyle potrzeba.
ORCIO: Widzę duchem blade ich postacie, poważne, kupiące się na sąd straszny. Oskarżony już nadchodzi i jako mgła płynie.
CHÓR GŁOSÓW: Siłą, nam daną za męki nasze, my, niegdyś przykuci, smagani, dręczeni, żelazem rwani, trucizną pojeni, przywaleni cegłami i żwirem, dręczmy i sądźmy, sądźmy i potępiajmy, a kary szatan się podejmie.
MĄŻ: Co widzisz?
ORCIO: Oskarżony — oskarżony — ot, załamał dłonie...
MĄŻ: Kto on jest?
ORCIO: Ojcze, ojcze!...
GŁOS JEDEN: Na tobie się kończy ród przeklęty — w tobie ostatnim zebrał wszystkie siły swoje i wszystkie namiętności swe i całą dumę swoją, by skonać.
CHÓR GŁOSÓW: Zato, żeś nic nie kochał, nic nie czcił, prócz siebie, prócz siebie i myśli twych, potępion jesteś, potępion na wieki!
MĄŻ: Nic dojrzeć nie mogę, a słyszę z pod ziemi, nad ziemią, po bokach westchnienia i żale, wyroki i groźby.
ORCIO: On teraz podniósł głowę, jako ty, ojcze, kiedy się gniewasz; i odparł dumnem słowem, jako ty, ojcze, kiedy pogardzasz...
CHÓR GŁOSÓW: Daremno, daremno! Ratunku niema dla niego ni na ziemi, ni w niebie!
GŁOS JEDEN: Dni kilka jeszcze chwały ziemskiej, znikomej, której mnie i braci moich pozbawili naddziady twoje, a potem zaginiesz ty i bracia twoi — i pogrzeb wasz jest bez dzwonów żałoby, bez łkania przyjaciół i krewnych, jako nasz był kiedyś na tej samej skale boleści.
MĄŻ: Znam ja was, podłe duchy, marne ogniki, latające wśród ogromów anielskich!
ORCIO: Ojcze, nie zapuszczaj się w głąb! Na Chrystusa imię święte zaklinam cię, ojcze!...
MĄŻ: (wraca) Powiedz, powiedz, kogo widzisz?
ORCIO: To postać...
MĄŻ: Czyja?
ORCIO: To drugi ty jesteś — cały blady — spętany... Oni teraz męczą ciebie! Słyszę jęki twoje... (pada na kolana) Przebacz mi, ojcze! Matka pośród nocy przyszła i kazała... (mdleje)
MĄŻ: (chwyta go w objęcia) Tego nie dostawało! Ha, dziecię własne przywiodło mnie do progu piekła! Marjo, nieubłagany duchu! Boże, i Ty, druga Marjo, do której modliłem się tyle!
Tam poczyna się nieskończoność mąk i ciemności... Nazad! Muszę jeszcze walczyć z ludźmi — potem wieczna walka.
CHÓR GŁOSÓW: (w oddali)
Za to, żeś nic nie kochał, nic nie czcił prócz siebie, prócz siebie i myśli twych, potępion jesteś, potępion na wieki.
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Nie — przez syna mego — przez żonę nieboszczkę moją, nie — jeszcze raz mówię: nie!
GŁOSY KOBIECE: Zlituj się! Głód pali wnętrzności nasze i dzieci naszych — dniem i nocą strach nas pożera!
GŁOSY MĘŻCZYZN: Jeszcze pora — słuchaj posła — nie odsyłaj posła!
OJCIEC CHRZESTNY: Całe życie moje obywatelskiem było i nie zważam na twoje wyrzuty, Henryku. Jeślim się podjął urzędu poselskiego, który w tej chwili sprawuję, to, że znam wiek mój i cenić umiem całą wartość jego. Pankracy jest reprezentantem obywatelem, że tak rzekę...
MĄŻ: Precz z oczu moich, stary!
Przyprowadź tu oddział naszych!
BARON: Zgubiłeś nas, hrabio.
DRUGI: Wypowiadamy ci posłuszeństwo.
KSIĄŻĘ: Sami ułożymy z tym zacnym obywatelem warunki poddania zamku.
OJCIEC CHRZESTNY: Wielki mąż, który mnie przysłał, obiecuje wam życie, bylebyście przyłączyli się do niego i uznali dążenie wieku.
KILKA GŁOSÓW: Uznajemy — uznajemy!
MĄŻ: Kiedyście mnie wezwali, przysiągłem zginąć na tych murach — dotrzymam, i wy wszyscy zginiecie wraz ze mną.
Ha, chce się wam żyć jeszcze?
Ha, zapytajcie ojców waszych, poco gnębili i panowali?
A ty czemu uciskałeś poddanych?
A ty czemu przepędziłeś wiek młody na kartach i podróżach daleko od ojczyzny?
Ty się podliłeś wyższym, gardziłeś niższymi.
Dlaczegożeś dzieci nie wychowała sobie na obrońców — na rycerzy? Terazby ci się zdały na coś, aleś kochała Żydów, adwokatów — proś ich o życie teraz!
Czego się tak śpieszycie do hańby? Co was tak nęci, by upodlić wasze ostatnie chwile? Naprzód raczej za mną, naprzód, mości panowie, tam, gdzie kule i bagnety — nie tam, gdzie szubienica i kat milczący, z powrozem w dłoni na szyje wasze!
KILKA GŁOSÓW: Dobrze mówi — na bagnety!
INNE GŁOSY: Kawałka chleba już niema...
KOBIECE GŁOSY: Dzieci nasze, dzieci wasze!
WIELE GŁOSÓW: Poddać się trzeba — układy — układy!
OJCIEC CHRZESTNY: Obiecuję wam całość, że tak rzekę, nietykalność osób i ciał waszych.
MĄŻ: (przybliża się do Ojca Chrzestnego i chwyta go za piersi) Święta osobo posła, idź skryć siwą głowę pod namioty przechrztów i szewców, bym jej krwią twoją własną nie zmazał!
WSZYSCY: (razem) Związać go — wydać Pankracemu!
MĄŻ: Chwila jeszcze, mości panowie.
Z tobą, zda mi się, wdzierałem się na góry za dzikim zwierzem — pamiętasz, wyrwałem cię z przepaści.
Z wami rozbiłem się na skałach Dunaju. — Hieronimie, Krzysztofie, byliście ze mną na Czarnem morzu.
Wam odbudowałem chaty zgorzałe.
Wyście uciekli do mnie od złego pana.
A teraz mówcie: pójdziecie za mną, czy zostawicie mnie samego, z śmiechem na ustach, żem wpośród tylu ludzi jednego człowieka nie znalazł?
WSZYSCY: Niech żyje hr. Henryk — niech żyje!
MĄŻ: Rozdać im, co zostało wędliny i wódki — a potem na mury!
WSZYSCY ŻOŁNIERZE: Wódki — mięsa — a potem na mury!
MĄŻ: Idź z nimi, a za godzinę bądź gotów do walki!
JAKÓB: Tak mi Panie Boże dopomóż!
GŁOSY KOBIECE: Przeklinamy cię za niewiniątka nasze!
INNE GŁOSY: Za ojców naszych!
INNE GŁOSY: Za żony nasze!
MĄŻ: A ja was za podłość waszą.
∗
∗ ∗ |
JAKÓB: Ostatniemi naszemi nabojami skropieni, odstąpili, ale tam, w dole się zgromadzą i niedługo wrócą do szturmu! Darmo, nikt losu przeznaczonego nie uszedł, od kiedy świat światem.
MĄŻ: Niema już więcej kartaczy?
JAKÓB: Ani kul, ani lotek, ani śrutu. Wszystko się przebiera nareszcie.
MĄŻ: A więc syna mi przyprowadź, bym go raz jeszcze uściskał!
Dym bitwy zamglił oczy moje — zda mi się, jakby dolina wzdymała się i opadała nazad, skały w sto kątów łamią się i krzyżują... Dziwnym szykiem także ciągną myśli moje. (siada na murze)
Człowiekiem być nie warto — aniołem nie warto. — Pierwszy z archaniołów po kilku wiekach, tak jak my po kilku latach bytu, uczuł nudę w sercu swojem i zapragnął potężniejszych sił. Trza być Bogiem lub nicością.
Weź kilku naszych, obejdź sale zamkowe i pędź do murów wszystkich, co spotkasz!
JAKÓB: Bankierów, i hrabiów, i książąt. (odchodzi)
MĄŻ: Chodź, synu, połóż tu rękę swoją na dłoni mojej, czołem ust moich się dotknij! Czoło matki twojej niegdyś było takiej samej bieli i miękkości.
ORCIO: Słyszałem głos jej dzisiaj, nim zerwali się męże twoi do broni. Słowa jej płynęły tak lekko, jak wonie, i mówiła: „Dziś wieczorem zasiądziesz przy mnie.“
MĄŻ: Czy wspomniała choćby imię moje?
ORCIO: Mówiła: „Dziś wieczorem czekam na syna mego.“
MĄŻ: (na stronie) U końca drogi czyż opadnie mnie siła? Nie daj tego, Boże! Za jedną chwilę odwagi masz mnie więźniem Twoim przez wieczność całą. (głośno)
O synu, przebacz, żem ci dał życie! Rozstajemy się — czy wiesz, na jak długo?
ORCIO: Weź mnie i nie puszczaj — nie puszczaj! Ja cię pociągnę za sobą.
MĄŻ: Różne drogi nasze. Ty zapomnisz o mnie wśród chórów anielskich, ty kropli rosy nie rzucisz mi zgóry... O Jerzy — Jerzy! — O synu mój!
ORCIO: Co za krzyki? Drżę cały! Coraz groźniej — coraz bliżej — huk dział i strzelb się rozlega — godzina ostatnia, przepowiedziana, ciągnie ku nam...
MĄŻ: Spieszaj, spieszaj, Jakóbie!
GŁOS JEDEN: Daliście odłamki broni i bić się każecie.
GŁOS DRUGI: Henryku, ulituj się!
TRZECI: Nie gnaj nas słabych, zgłodniałych, ku murom!
INNE GŁOSY: Gdzie nas pędzą — gdzie?
MĄŻ: (do nich) Na śmierć, (do syna) Tym uściskiem chciałbym się z tobą połączyć na wieki — ale trza mi w inszą stronę.
GŁOS WGÓRZE: Do mnie, do mnie, duchu czysty, do mnie, synu mój!
MĄŻ: Hej, do mnie, ludzie moi! (dobywa szabli i przykłada do ust leżącego) Klinga szklanna, jak wprzódy — oddech i życie uleciały razem.
Hej! Tu — naprzód! — Już się wdarli na długość szabli mojej! — Nazad, w przepaść, syny wolności!
∗
∗ ∗ |
MĄŻ: Cóż ci jest, mój wierny, mój stary?
JAKÓB: Niech ci czart odpłaci w piekle upór twój i męki moje! Tak mi Panie Boże dopomóż!
MĄŻ: (rzucając pałasz) Nie potrzebnyś mi dłużej. — Wyginęli moi, a tamci, klęcząc, wyciągają ramiona ku zwycięzcom i bełkoczą o miłosierdzie!
Nie nadchodzą jeszcze w tę stronę — jeszcze czas — odpocznijmy chwilę! — Ha, już się wdarli na wieżę północną — ludzie nowi się wdarli na wieżę północną i patrzą, czy gdzie nie odkryją hrabiego Henryka. Jestem tu, jestem, ale wy mnie sądzić nie będziecie. — Ja się już wybrałem w drogę, ja stąpam ku sądowi Boga.
Widzę ją, całą czarną, obszarami ciemności płynącą do mnie, wieczność moja, bez brzegów, bez wysep, bez końca, a pośrodku jej Bóg, jak słońce, co się wiecznie pali, wiecznie jaśnieje, a nic nie oświeca.
Biegną, zobaczyli mnie! Jezus, Marja! Poezjo, bądź mi przeklęta, jako ja sam będę na wieki! Ramiona, idźcie i przerzynajcie te wały!
∗
∗ ∗ |
HRABIA: Krzysztof na Wolsagunie.
PANKRACY: Ostatni raz je wymówiłeś. — A twoje?
KSIĄŻĘ: Władysław, pan Czarnolasu.
PANKRACY: Ostatni raz je wymówiłeś. — A twoje?
BARON: Aleksander z Godalberg.
PANKRACY: Wymazane z pośród żyjących — idź!
BIANCHETTI: (do Leonarda) Dwa miesiące nas trzymali, a nędzny rząd armat i ladajakie parapety.
LEONARD: Czy dużo ich tam jeszcze?
PANKRACY: Oddaję ci wszystkich — niech ich krew płynie dla przykładu świata! A kto z was mi powie, gdzie Henryk, temu daruję życie.
RÓŻNE GŁOSY: Zniknął przy samym końcu.
OJCIEC CHRZESTNY: Staję teraz jako pośrednik między tobą a niewolnikami twoimi, tymi przezacnego rodu obywatelami, którzy, wielki człowiecze, klucze zamku Św. Trójcy złożyli w ręce twoje.
PANKRACY: Pośredników nie znam tam, gdzie zwyciężyłem siłą własną. Sam dopilnujesz ich śmierci.
OJCIEC CHRZESTNY: Całe życie moje obywatelskiem było, czego są dowody niemałe, a jeślim się połączył z wami, to nie nato, bym własnych braci szlachtę...
PANKRACY: Wziąć starego doktrynera — precz, w jedną drogę z nimi!
Gdzie Henryk? Czy kto z was nie widział go żywym lub umarłym? Wór pełny złota za Henryka — choćby za trupa jego!
A wy nie widzieliście Henryka?
NACZELNIK ODDZIAŁU: Obywatelu wodzu, udałem się za rozkazem generała Bianchetti ku stronie zachodniej szańców zaraz na początku wejścia naszego do fortecy i na trzecim zakręcie bastjonu ujrzałem człowieka rannego i stojącego bez broni przy ciele drugiego. Kazałem podwoić kroku, by schwytać, ale, nim zdążyliśmy, ów człowiek zeszedł trochę niżej, stanął na głazie chwiejącym się i patrzał chwilę obłąkanym wzrokiem — potem wyciągnął ręce, jak pływacz, który ma dać nurka, i pchnął się z całej siły naprzód. Słyszeliśmy wszyscy odgłos ciała, spadającego po urwiskach — a oto szabla, znaleziona kilka kroków dalej.
PANKRACY: (biorąc szablę) Ślady krwi na rękojeści — poniżej herb jego domu.
To pałasz hrabiego Henryka. — On jeden z pośród was dotrzymał słowa. Zato chwała jemu, giljotyna wam.
Generale Bianchetti, zatrudnij się zburzeniem warowni i dopełnieniem wyroku!
Leonardzie!
LEONARD: Po tylu nocach bezsennych powinienbyś odpocząć, mistrzu — znać strudzenie na rysach twoich.
PANKRACY: Nie czas mi jeszcze zasnąć, dziecię, bo dopiero połowa pracy dojdzie do końca swojego z ich ostatniem westchnieniem. Patrz na te obszary, na te ogromy, które stoją wpoprzek między mną a myślą moją! Trza zaludnić te puszcze, przedrążyć te skały, połączyć te jeziora, wydzielić grunt każdemu, by we dwójnasób tyle życia się urodziło na tych równinach, ile śmierci teraz na nich leży. Inaczej dzieło zniszczenia odkupionem nie jest.
LEONARD: Bóg wolności sił nam podda.
PANKRACY: Co mówisz o Bogu? Ślisko tu od krwi ludzkiej. Czyjaż to krew? Za nami dziedzińce zamkowe — sami jesteśmy, a zda mi się, jakoby tu był ktoś trzeci.
LEONARD: Chyba to ciało przebite.
PANKRACY: Ciało jego powiernika, ciało martwe — ale tu duch czyjś panuje... A ta czapka — ten sam herb na niej — dalej, patrz, kamień, wystający nad przepaścią. Na tem miejscu serce jego pękło.
LEONARD: Bledniesz, mistrzu.
PANKRACY: Czy widzisz tam wysoko — wysoko?
LEONARD: Nad ostrym szczytem widzę chmurę pochyłą, na której dogasają promienie słońca.
PANKRACY: Znak straszny pali się na niej.
LEONARD: Chyba cię myli wzrok.
PANKRACY: Miljon ludu słuchało mnie przed chwilą — gdzie jest lud mój?
LEONARD: Słyszysz ich okrzyki — wołają ciebie — czekają na ciebie.
PANKRACY: Plotły kobiety i dzieci, że się tak zjawić ma, lecz dopiero w ostatni dzień.
LEONARD: Kto?
PANKRACY: Jak słup śnieżnej jasności stoi ponad przepaściami, oburącz wspart na krzyżu, jak na szabli mściciel. Ze splecionych piorunów korona cierniowa...
LEONARD: Co się z tobą dzieje? Co tobie jest?
PANKRACY: Od błyskawicy tego wzroku chyba mrze, kto żyw!
LEONARD: Coraz to bardziej rumieniec zbiega ci z twarzy... — Chodźmy stąd, chodźmy! Czy słyszysz mnie?
PANKRACY: Połóż mi dłonie na oczach, zadław mi pięściami źrzenice, oddziel mnie od tego spojrzenia, co mnie rozkłada w proch!
LEONARD: Czy dobrze tak?
PANKRACY: Nędzne ręce twe — jak u ducha, bez kości i mięsa, przejrzyste, jak woda, przejrzyste, jak szkło — przejrzyste, jak powietrze. Widzę wciąż!
LEONARD: Oprzyj się na mnie!
PANKRACY: Daj mi choć odrobinę ciemności!
LEONARD: O mistrzu mój!
PANKRACY: Ciemności — ciemności!
LEONARD: Hej, obywatele! — hej, bracia — demokraty, na pomoc! — Hej, ratunku — pomocy — ratunku!
PANKRACY: Galilaee, vicisti!