Pamiętniki D’Antony/Tom I/Woźnica kabryoletu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WOŹNICA
KABRYOLETU.

WOŹNICA KABRYOLETU.

WĄTPIĘ azali ktokolwiek z czytelników, którzy będą przebiegać to pisemko, zastanawiał się kiedy nad różnicą, jaka jest między woźnicą kabryoletu, a woźnicą karecianym. Ten ostatni poważny, nieporuszony, oziębły, znoszący zmiany powietrza z cierpliwością prawdziwego stoika; niemający innéj rozrywki jak tylko klaśnięcie niekiedy z bicza nad uchem swojego kamrata, którego omija; bez przywiązania do swoich dwóch wychudłych rossynantów któremi kieruje; nie mówiący prawie innych, jak tylko te klassyczne słowa: »Mon! prawo! trzymaj prawo!« Każdy trochę egoista, mało dbający o ubiór, prawie każdy nosi włosy gładko zaczesane, i każdy posiada doskonale litaniją przekleństwa.
Woźnica zaś kabryołetu, to zupełnie człowiek inny. Potrzeba być zanadto w złym humorze, ażeby jego uprzejmość nie potrafiła rozweselić; z jaką to starannością okrywa on nogi fartuchem niezważając na siebie, czy to deszcz pada, czy mrozi, byleby cię ochronić od dżdżu albo od zimna; potrzeba zanadto upartym być głuszcem, ażeby nie odpowiedzieć na tysiąc zadawanych przez niego zapytań, na wymykające się wykrzykniki, na jego cytacje historyczne. Każdy woźnica kabryoletu może uchodzić za człowieka światowego znającego ludzi, okrzesanego, a to ztąd: siada z nim naprzykład jaki literat mający odbyć ze trzydzieści dziewięć wizyt, cóż ma robić? — rozmawia z nim — ot już jest cóś dla literatury; woził na szpacer jakiego Deputowanego Izby, ten prawił mu o polityce — znowu dla niego korzyść; dwóch medyków wsiada na jego wózek, rozprawiają o operacjach, i tu zostaje mu odcień medycyny; jedném słowem ze wszystkiém obeznany choć tylko powierzchownie; każdy z nich kostyczny, dowcipny, świegotliwy, każdy chodzi w kaszkiecie, i ma jakiego kuzyna albo przyjaciela, który go darmo wprowadzi do teatru. Ze smutkiem przychodzi nam wyznać, że najczęściéj zajmuje miejsce w samym środku parteru.
Woźnica kareciany jest człowiekiem z czasów jeszcze pierwotnych, nie mając żadnych stosunków tylko z niektóremi indywiduami nieodbicie potrzebnemi w jego obowiązku ma charakter ostry, zawsze jednak jest uczciwym człowiekiem.
I woźnica kabryoletu należy także do dawnych stowarzyszeń; ucywilizowany, ale to przez samo tylko używanie, z postępem czasu; jego moralność jest prawie taka sama jak i Bartholo.
Karczmarze zazwyczaj na szyldach swoich mają wyobrażenie woźnicy karccianego w woskowanym kapeluszu, w błękitnym płaszczu, z ogromnym biczem w jednéj, i z kiesą w drugiéj ręce — z napisem: Dla wiernego woźnicy.
Żadnego nie widziałem szyldu z wyobrażeniem woźnicy kabryoletu z takimże napisem.
Ale mniejsza o to. Ja zawsze więcéj lubię furmanów kabryoletowych. Może to dla tego, że nie zawsze mam dość napełnioną kiesę, ażebym mógł jeździć z karecianymi.
Czy myślę o jakiéj dramie nader zajmującej, czy spieszę na jaką nudną repetycją, czy wracam ze spektaklu, na którym nie raz tylko co nie zadrzymię, rozmawiam z nimi, i często w przeciągu dziesięciu minut przejazdki więcéj się zabawię, aniżeli przez cały cztero-godzinowy wieczór, z którego mię odwozi.
Mam więc w mojéj mozgownicy szufladkę, jedynie tym za dwadzieścia pięć sous pamiątkom poświęconą.[1]
Między innemi, jedna największy w mojéj pamięci ślad zostawiła.
Jest już jednak blisko roku, jak Kantillon opowiadał zdarzenie, które zamierzam tu przedstawić.
Kantillona wózek miał numer 221.
Był to człowiek lat czterdzieści do czterdziestu pięciu mający, brunet, zarysów twarzy wyrazistych; nosił w czasie, o którym jest mowa, piérwszego Januaryi tysiąc ośmset trzydziestego piérwszego roku, kapelusz pilściowy z resztkami galonów, surdut z sukna drożdżowo-winiastego koloru z resztkami liberyi, i bóty z resztkami podnosków; dotąd przez jedénaście miesięcy te wszystkie resztki może już znikły. Wkrótce się dowiemy zkąd pochodzi, albo też raczéj, gdyż od wyżéj wymienionego czasu nie widziałem go, zkąd pochodziła ta szczególniejsza różnica ubioru Kantillona od innych jego towarzyszy.
Działo się, jak już powiedziałem, 1 Jamiaryi 1831 roku, o szóstéj godzinie z rana. Poprzypominałem wszystkie wizyty jakie potrzeba mi było koniecznie oddać osobiście; już na ulicy uporządkowałem listę przyjaciół, których zawsze przyjemnie jest ucałować w oba policzki, ścisnąć za obie ręce, choćby raz w rok około święta wielkonocnego, jedném słowem, tych sympatycznych ludzi, których zdarza się czasami nie oglądać przez całych sześć miesięcy? których spotykamy z roztwartemi ramionami, i u których nié ma potrzeby zostawiać biletu wizytowego.
Służalec mój, któregom posyłał po kabryolet, wybrał Kantillona. Kantillon winien był piérwszeństwo tego wyboru, resztkom swoich galonów, resztkom swojéj libervi i resztkom swoich resztków. Józef wywąchał swojego exlsolegusa. Oprócz tego, jego kabryolet był koloru czokoladowego, zamiast coby miał być pomalowany żółto, albo zielono, i posrebrzane ressory tak lekko się uginały, iż fasong sięgał prawie saméj gruntwagi. Mój uśmiéch zadowolenia przekonał Józefa, że byłem kontent z jego rostropności: uwolniłem go na cały dzień. Umieściłem się roskosznie na wygodnym materacu, Kantillon zakrył moje nogi fartuchem kawiano-mlécznym, bełkotnął frazes furmański, i koń ruszył bez pomocy harapa, który przez całą naszę przejazdkę leżał zaczepiony bardziéj jako nieodbicie potrzebna ozdoba, aniżeli jako narzędzie musu.
— Dokąd pan jedzie?
— Do Karola Nodir, do arsenału. Kontillon zrobił giest, jak gdyby chciał odpowiedzieć: «Nie tylko wiem gdzie to jest, lecz jeszcze znajome mi dobrze to imie». Co do mnie, gdy kabryolet niósł lekko; zacząłem marzyć, wdałem się w Antony, zacząłem rozmyślać nad trzecim aktem, który zostawał mi jeszcze do wykończenia, i który niezmiernie mię interesował.
Nié ma zapewne przyjemniejszych chwil dla poety, jak gdy widzi, że jego dzieło wkrótce się uwieńczy. Ileż to dni pracy, mozołu, ileż to chwil powątpiéwania, po ileż to razy prawie zupełnie traci serce, nim dojdzie swojego celu, a gdy dosięgnie wśród téj walki człowieka i rozumu, przebiegając myśl, którą ze wszystkich wycisnął źródeł, ze wszystkich stron wykształcił, ciągłą wytrwałością ugniatał jak zwyciężonego nieprzyjaciela pod swojémi kolanami proszącego przebaczenia, — ach! w ówczas jest chwila szczęścia! chwila szczęścia taka, jakiéj Bóg doznał gdy wyrzekł: «Stań się» i ziemia się stała; jak Bóg, dumny poeta może powiedzieć: «Zrobiłem coś z niczego; zrobiłem świat z nicości.»
Prawda, że świat poety często nie więcej nad dziesięciu liczy mieszkańców, nie więcéj miewa obszerności w sferze swojego wybujałego systematu nad trzydzieści cztéry stóp kwadratowych, i często zradza się i ginie tegoż samego wieczora.
Ale to nic nie znaczy, moje porównanie jednak niemniéj jest trafném: lubię bardziéj równość, która podwyższa, aniżeli równość która poniża.
Tak marząc, widziałem z poza przezroczy gazowej mój świat zajmujący swoje miejsce w pośrodku planet umysłowych; jego mieszkance mówili podług mojéj woli, podług, mojéj chęci; cieszyłem się z nich, słyszałem somsiedniéj sfery wyraźnv odgłos oklasków, przekonywający mię, że stawiające się osoby im się podobają; byłem rad z siebie samego.
Nie prędkobym się przebudził z tego dumnego marzenia — opium poetów, ale mój somsiad bardzo był niekontent z milczenia, widząc moje oczy stale w jednę stronę zwrócone, starał się jak mógł rozerwać mię — to powtarzał: «Mój panie, fartuch opada» — ja nic nie odpowiadając naciągałem znowu na kolana; to chuchał w swoje palcy: ja kładłem moje do kieszeni; to gwizdał jaką narodową zwrotkę, a ja machinalnie wybijałem miarę. Powiedziałem był mu przy wsiadaniu, że zostaniemy razem przez cztery albo pięć godzin, smucił się więc niezmiernie myśląc, że przez tak długi czas będzie musiał milczeć pomimo największéj chęci do gawędki. Wkrótce jednak symptomata jego nieukontentowania zaczęły coraz wzrastać, i prawdziwie widziałem się w wielkim ambarasie, chciałem przemówić: tu jego twarz rozpogodziła się. Ale na nieszczęście trzeci akt zostający do wykończenia mojego dramatu przyszedł mi w téjże chwili namyśl, i choć już byłem się obrócił mając odemkniętą jak przemówić gębę, odwróciłem się nazad cedząc między zębami sam do siebie: «To dobrze, to dobrze
Kantillon sądził, że ja oszalałem.
Westchnął nieborak.
Wkrótce zatrzyma! konia, mówiąc: «Czy tutaj“?» Byłem przed gankiem Nodiera.
Chciałbym czytelniku chętnie mówić tu z tobą o Nodierze, którego znam dobrze i wielkim jestem przyjacielem, którego także zapewne musisz być przyjacielem, tylko że go nie znasz osobiście. Lecz odłóżmy to na późniéj.
Teraz zaś jedynie o naszym woźnicy rzecz chodzi. Wróćmy do niego.
Po upływie pól godziny wyszedłem od Nodiera, Kantillon podał mi zręcznie stopnie, Wsiadłem — i po zwyczajném brrrr i kilku wstrząśnieniach kabryoletu, siedziałem najwygodniéj jak w fotelu, w którym przyjemnie jest marzyć; zamykając na wpół oczy rzekłem:
— Taylor, ulica Bondy.
Kantillon korzystając z pory spieszył przemówić.
— Czy nie ten pan Karol Nodier, co to robi książki?
— Zgadłeś, ten sam; zkądże u kata wiadomo ci o tém, tobie?...
— Czytałem jego romans, za czasów kiedy byłem jeszcze u P. Eugieniusza; młodą dziewicę, któréj kochanka gilotynowano.
— Teressę Ober?
— Aha, tak, to samo.... oh! gdybym ja znał tego pana, podałbym mu piękny przedmiot do romansu.
— Ach!
— Nie ma co achać. Gdybym tak często machał piórem jak moim biczem, nie podawałbym przedmiotów innym, sambym pisał romanse.
— No, opowiedzże mnie to samo, mój przyjacielu.
Spojrzał na mnie przymrużając oczy.
— Oh!panu, ależ bo to zupełnie co innego.
— Dla czego?
— Bo pan nie robisz książek, prawda panie?
— Nie, ale ja robię sztuki teatralne; i może twoja historja posłuży mi do jakiego dramatu.
Tu znowu spojrzał na mnie.
— Czy nie pan to czasami napisał — Dwóch więźniów?
— Nie, mój przyjacielu.
— Albo — Oberża des Adrets?
— Nie.
— A jakież pan pisał sztuki?
— Dotąd pisałem dla teatru francuzkiego i Odeonu.
Kantillon spuścił nos na kwintę, z jego twarzy jednak mogłem wyczytać, że nie bardzo dobre miał o mnie wyobrażenie; po niejakiéj chwili.
To wszystko jedno, rzekł, byłem kiedyści w teatrze francuzkim z P. Eugeniuszem. Widziałem Talma w Sylla: ot to prawdziwy portret Cesarza, i cała sztuka piękna, bardzo piękna; drugi raz byłem na małéj sztuczce, jakiś tam machlarz w ubiorze służącego kozyrzył się niecnota; oh! pocieszny to był dudek!.... Ale to wszystko jedno, ja lepiéj lubię — Oberża des Adrets.
Nie było co odpowiedzieć. Zkądinąd w tejże saméj chwili i w mojéj głowie snuły się także roztrząsania literackie.
— Więc pan robi tragiedje? rzekł on patrząc na mnie z ukosa.
— Nie, mój przyjacielu.
— A cóż pan robi?
— Dramy.
— Ah! to pan jesteś romantykiem. Woziłem kiedyś jednego akademika do akademii, który bardzo dobrze układał dramy, romantyczniej pisał on także tragedje; deklamował mnie nawet kawałek swojéj ostatniéj. Nie wiem jak on się nazywa, chudy, wysoki, co ma krzyż legii honorowej, i koniec nosa czerwony. Pan musi go znać? — Skinąłem głową jak gdybym chciał powiedzieć — tak.
— A twoja bistorja?
— Ah! ależ bo to, widzi pan, bardzo smutna; wiele tam zabójstw, umarłych!
Wzruszony ton jego, gdy to mówił, jeszcze bardziéj wzbudził we mnie ciekawość.
Mów, mów! łatwo to powiedzieć, a jak zacznę czasami płakać, to i historja moja....
Spojrzałem na niego z ironiją.
— Widzi bo to pan, kiedyści ja niebyłem woźnicą kabryoletu, jak pan wnosić może z mojej liberyi, rzekł wskazując z niejakiém zadowoleniem swój ubiór, na którym znaczne jeszcze były szczątki różowych obszewek. Przed dziesięciu laty służyłem u P. Eugeniusza. Czy pan znał P. Eugieniusza?
— Eugieniusza, jakiego?
— Ah! Eugieniusz ten... nie słyszałem nigdy jak go inaczéj nazywają, i nie widziałem żadnego razu ani jego ojca, ani jego matki: był to urodziwy młody mężczyzna, taki jak pan, takiegoż wieku. Wiele pan lat sobie liczy?
— Dwadzieścia siedm.
— Jak raz jak on; prawda, że nie był tak ciemnym brunetem, a do tego pan ma włosy pokręcone, a on proste. Zresztą śliczny chłopiec, to tylko źle widzi pan, że zawsze był smutny jak czapka nocna; miał dziesięć tysięcy przychodu, ale i to nic nie pomagało; już ja nawet zacząłem był powątpiéwać, czy nie dostał defektu pylory. Otoż, widzi pan, wszedłem do jego na służbę. Nigdy innego słowa. «Kantillon, mój kapelusz.... Kantillon załóż konia do kabyoletu.... Kantillon jeżeli P. Alfred de Linar przyjdzie, powiedz że nie ma mnie w domu.» Trzeba wiedzieć, że on nie lubił tego P. de Linar. A to dla tego, ze ten jegomość był wielki trzpiot. Oh! ale jaki trzpiot... pan rozumie. Mieszkał w tym samym domu gdzie i my, i zawsze siedział nam na karku; oh! jak to było nieznośnie! Tegoż samego dnia przychodzi on i pyta się P. Eugieniusza; ja powiadam, że nie ma.... aż tu paf, mój pan kaszla; on to posłyszał, ot tobie masz, de Linar wychodząc powiedział: «Twój pan wielki impertynent.» Biorę to na siebie; udajmy, że nic nie mówił.
— Aa, mój panie, a do którego numeru jedziemy na ulicy Boudy?
— Numer 64.
— Ha.... oh!.... to tutaj.
Taylora niebyło w domu: tylko wszedłem i wyszedłem.
— Cóż potém?
— Potém? ah! moja historja... Ale naprzód proszę powiedzieć dokąd teraz jedziemy?
— Ulica Saint-Lazar, numer 58.
— Ali! do panny Mars: ot to, to mi dzielna aktorka. Mówiłem więc, że tegoż samego wieczora jeździliśmy na ulicę la Paix; hup! o saméj północy mój pan wpada w najgorszy humor; spotkał się był z P.Alfredem, pomówił z nim słów kilka, i słyszałem jak wracając mówił: «Jest to błazen, którego muszę nauczyć.» Zapomniałem powiedzieć, że mój pan strzelał z pistoletów, ale strzelał, panie! a jak pałaszem wywijał — to jak sam święty Jerzy! Przybyliśmy do mostu, gdzie teraz wiele jest statuów, pan musi wiedzieć; wówczas tam jeszcze nie było. Aż tu ni ztąd ni z owąd postrzegamy kobiétę, która tak mocno płakała, iż pomimo turkotu naszego kabryoletu posłyszeliśmy jéj szlochanie. Mój pan zawołał: — «Stój!» Ja stawam. W mgnieniu oka wyskoczył z pojazdu; to dobrze....
»Noc była tak ciemna, że ani świata bożego widzieć nie można było. Kobiéta szła na przód, mój pan za nią. Wtém nagle zatrzymuje się ona w połowie mostu, wskakuje na poręcz, i tylko słyszę — pauf! Mój pan stanął zdumiony; ot zkąd biéda. Ale trzeba wiedzieć, że pan Eugieniusz pływał jak łosoś.
»Ja zaś pomyślałem sobie: jeżeli zostanę w kabryoleeie nie wiele pomogę; a z drugiéj strony nie umiejąc ani trocha pływać, jeżeli skoczę do wody, to tylko to ztąd wyniknie, że zamiast jednego będą musieli dwóch wyciągać z rzeki. Rzekłem do mojego konia, ot do tego samego, który wówczas miał lat cztéry mniéj na karku, a w brzuchu owsa ze dwie miarki więcej: — «Stój tu mój Koko.» Jak gdyby mnie rozumiał, stał spokojnie: to dobrze.
»Poleciałem jak szalony, przybywam nad brzeg rzeki. Stała niewielka gondola, — wskakuję do niéj: oh! na nieszczęście przywiązana powrozem; ja dawaj targać, targam, targam. Szukam swojego noża; niema, zapomniałem wziąć z sobą; chuda sprawa! a tymczasem mój pan już pływa sobie jak kruk morski.
»Targam z całéj siły, targam, aż nareszcie — krak, powróz się urwał; żeby trocha, poleciałbym jak kamień na dno rzeki. Upadłem na brzeg gondoli, szczęście że padłem nicem na ławkę. Rzekłem do siebie; nie ma tu czasu liczyć gwiazdy na niebie: wstaję.
W mgnieniu oka czółno już na wodzie. Szukam wioseł: tym przeklętym koziołkiem wyrzuciłem jedno do wody. Poganiam czółno choć jednym tylko, kieruję jak frygę, mówiąc: oto jak gdybym śpiéwał — czekajmy.
— Ah! panie, przez całe życie będę ja pamiętał ten moment: jak to było strasznie, zdawało się, że rzeka płynie atramentem, tak była czarna woda. Kiedy niekiedy tylko niewielka fala uderzała brzegi zostawując po sobie pianę, niekiedy na środku, biała sukienka panienki ukazywała się, albo głowa mojego pana, który wypływał na wierzch dla odetchnięcia. Raz tylko ukazali się w jednym czasie oboje. Słyszałem pana Engieninsza jak wołał: odobrze! widzę ją, widzę!» We dwie sekundy już był tam, gdzie, przed chwilą bielała sukienką. Wkrótce pokazały się tylko rozrzucone jego nogi, które stulił prędko i znikł.... Byłem prawie o dziesięć tylko kroków od nich, oddalając się coraz ani prędzéj ani wolniéj jak bieg wody, ściskając moje wiosło tak, iż zdawało się że zaraz rozpęknie, wołałem: O Boże Bogów! potrzebaż abym na ten raz nie umiał pływać!
»Znów jednak wkrótce się ukazał. Tą razą trzymał już on ją za włosy; biédaczka, była bezwładną: a i mojemu panu także nie bardzo było słodko, djabelnie musiało być jemu trudno utrzymać się na wodzie, gdyż ona nie mogła poruszyć ani ręką ani nogą, i była tak ciężką jak ołów. Podniósł głowę chcąc zobaczyć, z któréj strony bliżéj do brzegu i postrzegł mnie. «Kantillon! zawołał, do mnie!» wysunąłem się jak mogłem z czółna wyciągając do niego wiosło; lecz, uich! potrzeba było jeszcze ze trzy stopy.... — Do mnie, powtarzał, do mnie! Krew we mnie psuła się. «Kantillon!» Fala przeszła przez jego głowę; stałem z roztwartą gębą, i z wlepionémi w tę stronę oczami; znowu się ukazał: bardziéj jeszcze wychyliłem się nad czółno i podałem wiosło; zbliżył się trochę do mnie.... «Śmiało, mój panie, śmiało!.» wołałem. Ale już nie mógł odpowiedzieć. «Puść ją, krzyczałem, puść, ratuj się sam jakkolwiek — Nie, odpowiedział, ja....» tu woda wleciała mu do gęby. Ah! panie, nie było ani jednego u mnie włoska na głowie, któryby się nie napił dowoli wody. Byłem prawie za czółnem podając wiosło; jednak coraz zbliżał się do mnie. Most, Policja, Tiuileri, wszystko to tańcowało, a jednak ja tylko na jego głowę miałem zwrócone oczy, która coraz i coraz się zanurzała, na jego oczy zalane wodą, patrzące jeszcze na mnie, które wydawały się wówczas dwa razy większe; potém widziałem tylko włosy jego; wkrótce i włosy zanurzyły się jak i wszystko: jednę tylko rękę ze skrzepłemi palcami podnosił nad wodę. Użyłem całéj mojéj możności, wyciągnąłem jak najdalej wiosło: — bierz się pan, hup! wołałem. Włożyłem do ręki wiosło.... No, chwała Bogu!...
Tu Kantillon otarł pot z czoła. Ja także odetchnąłem, on zaczął daléj.
— Dobrze to mówią, że tonący i brzytwy się chwyta; i mój pan tak się uczepił za wiosło, iż wszystkie palce zostawiły dobrą pamiątkę na drzewie. Oparłem wiosło na brzegu statku, podważyłem, pan Eugieniusz ukazał się nad wodą. Drżałem jak osina, lękałem się ażeby nie upuścić wiosła. Ciągnąłem ile mi sił stawało, pan Eugieniusz z odwaloną głową, był prawie zupełnie omdlały; gdy już byłem znacznie się przybliżył; wziąłem go za ręce; chwała Bogu, byłem już pewny mając go w swoich szczypczykach. Przez dni ośm zostały znaki mojéj gorliwości, błękitne plamy na jego ramionach.
„Mój pan nie upuścił swojéj kukaweczki wciągnąłem go do czółna, a on ją z sobą choć sam prawie martwy. No, chwała Bogu, oboje już w czółnie, ale jak w jednym tak i w drugim bardzo mało duchu. Wołałem do niego — Mój panie, to ja, twój sługa! Rozumiałem że go ożywię uderzając w dłonie, ale tak miał ściśnione pięści jak gdyby chciał orzechy ciskać. Co tu robić; choć ty pęknij nié ma rady.
»Znów wziąłem moje wiosło, chciałem przybić do brzegu. I z obydwoma wiosłami ze mnie nie wielki marynarz, a tém bardziéj z jedném. Ja chcę w tę stronę, a obracam się w drugą, bieg wody z sobą mię unosi.... Gdybym wiedział że z wodą dopłyniemy do portu, byłbym spokojny, ale tu nie było rady jak tylko chyba wołać ratunku: i nie długo czekając dawaj ja krzyczeć gwałtu jak paw jaki.
»Chałastra siedząca na małych barkach gdzie najczęściéj ratują topiących się, posłyszała mię. Puścilli się na swoich statkach, jak Neptuny na wodę. W dwóch uderzeniach wiosłem już byli obok mniej zaczepili mój statek do swojego, i wpięć minut mój pan i panienka jak śledzie leżeli na piasku.
»Pytają się mnie, czy i ja także topiłem się, odpowiadam że nie, ale to wszystko jedno, jeżeli dacie mi czaszę wódki, to przynajmniéj się orzeźwię. Nogi pode mną się schylały jak motek nici.
»Mój pan piérwszy otworzył oczy; rzucił się mi na szyję.... szlochałem, śmiałem się, płakałem. Mój Boże! o jakże człowiek jest słabą istotą!...
»Pan Eugieniusz obrócił się, postrzegł młodą dziewicę, którą orzeźwiano. »Tysiąc franków dla was przyjaciele, rzekł on, jeżeli ona ożyje; ty zaś Kantillonie, mój przyjacielu, mój zuchu, mój wybawco, (ja ciągle wówczas płakałem) biegaj co rychlej po kabryolet.
»Ah! zawołałem, to prawda, a mój Koko!... Rozumie się, jak tylko o nim przypomniałem poleciałem na złamanie karku. Przybywam na miejsce gdzie go postawiłem... ani kabryoletu ani konia, ot tego samego. Nazajutrz Policja nam wynalazła: jakiś amator zawerbował go był do siebie.
»Wracam i powiadam: kiepsko panie, przepadł. «To nic nie znaczy, odpowiedział, schodź po fiakra.» A nasza panna? «Poruszyła raz swoje nóżki.» — Chwała Bogu! Gdy powróciłem z fiakrem panienka zupełnie już przyszła do siebie, tylko nic nie mogła jeszcze mówić. Zanieśliśmy ją do koczyka, — «Woźnico, ulica Bak, numer 31, tylko prędko.«
— Wszak to tu mój panie, panna Mars, numer 58.
— Skończyłeś już swoję historją?
— Skończyłem? pch!... jeszcze ani czwarteé części nie ma; jeszcze to nic co ja powiedziałem, pan zobaczysz.
I w rzeczy saméj jego opowiadanie wcale mię interessowało. Nie miałem nic do panny Mars jak tylko złożyć wizytę, to jest zobaczyć ją tak śliczną w tysiąc ośmset trzydziestym, jak i w tysiąc ośmset trzydziestym piérwszym. Za dziesięć minut już byłem w kabryolecie.
— No, twoja historja?
— Naprzód powiedz pan dokąd jechać.
— Nie uważaj, ruszaj prosto; historja.
— Ah! moja łiistorja, stanęliśmy na... »Woźnico, ulica Bak, tylko prędko.«
»Na moście nasza panna znowu osłabiała.
»Pan mój kazał mnie wysiąść z pojazdu, schodzić po doktora. Gdy z nim wróciłem, znalazłem pannę Marją.... Czy ja panu mówiłem, że ona nazywała się Marja?
— Nie.
— »Otoż takie ona miała imie po chrzcie; znalazłem pannę Marją leżącą na łóżku i kilka osób ją pilnujących. Nie mogę panu opisać jak pięknie wydawała się, jéj twarz wybladła, jéj oczy przymknięte, jéj ręce na krzyż na piersiach złożone i wyglądała jak Najświętsza Panna, któréj imie nosiła, a do tego była jeszcze przy nadziei.
— Ah! zawołałem, dlatego to zapewne rzuciła się do wody.
— »Otoż to, pan jak raz tak mówisz teraz, jak mój pan, kiedy mu doktor oznajmił o tém; my tego pierwéj nie widzieliśmy. Doktor za pomocą niewielkiego flakonika orzeźwił ją; oh! pamiętam ja ten flakonik. Wyobraź pan tylko sobie, doktor postawił go na komodzie, ja panie mój widząc, że to ją ożywiło, pomyślałem sobie, musi to być szczególniejszy odor. Powinąłem się zręcznie koło komody, i kiedy nikt na mnie nie patrzał, odrywam podwójny korek, wsuwam do nosa szyjkę: otoż to panie zażyłem tabaki, jak gdyby się szpilek ukłuło razem.... Nic to, przynajmniéj znamy się na tém. Łzy z moich oczu jak woda z chmury płynęły. Pan Eugienisz rzeki: «Nie płacz mój przyjacielu, doktor zaręcza, że będzie zdrowa;» Ja zaś mówiłem do siebie: ten doktor może być mocnym w swoim przedmiocie, jednakże jeżeli ja zachoruję kiedy z przypadku, to pewno nie do niego się udam.
»Tymczasem panna Marja zaczęła powoli wracać do siebie, spojrzała wkoło: — Ah! gdzież jestem? rzekła, ja nieznam tego mieszkania. «Być może, odpowiedziałem, bo pani żadnego razu niebyłaś tutaj.» Mój Pan szepnął — «Cicho Kanlilionie; umiejąc zaś doskonale obchodzić się z kobiétami, rzekł: Uspokoj się pani, jesteś tu jak we własnym domu, ja ośmieliłem się przybrać nader pochlebne imię brata, i spodziewam się że nieodmówi mi szczęścia, ażebym się starał i szanował jak siostrę; a jak tylko stan zdrowia jej się polepszy, za najprzyjemniejszy poczytam obowiązek odwieść do jéj mieszkania. — Ja jestem chorą? rzekła z przestrachem; poczém zbierając swoje myśli nagle zawołała: «Oh! tak, przypominam wszystko, ja chciałam....» Krzyknęła boleśnie — «Więc to panu winnam moje ocalenie? ah! gdybyś pan wiedział jak okropną przysługę wyświadczyłeś, jak bolesną przyszłość odkryłeś, przywołując mię do życia. Ja słuchałem tego przecierając mój nos, w którym djabelnie jeszcze kręciło, pamiętam to wszystko, i słowo w słowo jak się działo panu powtarzam. Mój pan ile tylko mógł starał się pocieszyć; ale na wszystko co tylko on mówił, odpowiadała: «Ah! gdybyś pan wiedział!» Znudziło mojego pana to ciągłe powtarzanie, nachylił się i szepnął jéj do ucha: «Wiem wszystko. — Pan? zawołała. — Tak, kochałaś, byłaś opuszczoną, zdradzoną. — «Tak, zdradzoną, opuszczoną, okrutnie, bezczelnie!» — Opowiedz pani mnie, rzekł pan Eugieniusz, wszystkie swoję smutki; nie dla tego proszę ażebym zaspokoił moję ciekawość, ale może przez to będę mógł stać się jéj użytecznym; sądzę że pani niepowinnaś mię uważać za obcego. — Oh! zapewne że nie, człowiek poświęcający tak bezinteresownie życie swoje, być musi nader szlachetny. Jestem pewny że pan nie skrzywdziłeś nigdy biédnéj kobiety; nie przyczyniłeś się nigdy do hańby od któréj śmiercią tylko chyba się ratować można. Tak, tak, opowiem tobie wszystko! Ja pomyślałem sobie, musi to być coś interesownego; początek niezły, słuchajmy co będzie dalej. — Lecz pierwéj dodała, pozwól mi napisać słów kilka do mojego ojca, zostawiłam do niego list pożegnania, oznajmując o mojém przedsięwzięciu, jemu się zdaje że spełniłam już ten okropny zamiar. Spodziewam się że pan pozwoli ażeby on przyszedł tutaj? ah! lękam się bardzo żeby on także niezrobił jakiego szaleństwa zrospaczy! pozwól napisać do niego niechaj tu przybywa niezwłócznie; wiem że tylko z nim ja mogę płakać; łzy tylko dla mnie teraz są pociechą!»
— »Pisz pani, pisz odpowiedział podając pióro i kałamarz. Eh! i któżby się ośmielił opaźniać tak uroczystą chwilę widzenia się córki i ojca którzy już mniemali że na wieki z sobą się rozłączyli, że się nigdy z sobą już niezobaczą! Pisz, ja sam o to proszę, pisz niezwłócznie. Nieszczęśliwy ojciec! o jakże musi on cierpieć!
«Tymczasem nasza panienka jak maczkiem pisała bilecik; gdy skończyła zapytała się: jaki jest adres do tego domu; Ulica Bak, numer 31 odpowiedziałem.
— «Ulica Bak, numer 31! powtórzyła. I ni ztąd ni zowąd kałamarz — klap, wywrócił się na sukno. Po chwili dodała melancholicznie: «Jakimże to cudownym sposobem opatrzności znalazłam się w tym domu?» Ja odpowiedziałem: cudownym czy niecudownym, to wszystko jedno, a tymczasem potrzeba niemało tu i soli i olejków, ażeby wyjąć tak wielką plamę.
«Mój pan stał patrząc w milczeniu. — Pojmuję dla czegoś się tak zdumiał, rzekła, ale wkrótce o wszystkiem się dowiész, i nie będziesz się dziwił mojemu pomieszaniu, jakie sprawił twój sługa opowiadając adres do tego domu.» Tu podała mu list do swojego ojca.
— «Kantillon, zanieś ten list.» Spojrzałem na koopertę: Fossée-Saint-Victor: ależ to djabelnie daleko, rzekłem. To nic nie znaczy; odpowiedział, weź kabryolet i wracaj tu najdalej za pół godziny.
„Natychmiast wybiegłem na ulicę, spotykani kabryolet, wskakuję do niego. «Sto sous przyjacielu, tylko zawieź mię jak najrychlej na ulicę Fossee-Saint-Victor i nazad.»Chciałbym ja także miewać taki niekiedy proficik.
«Zatrzymaliśmy się przed niewielkim domem: — pukam, pukam, oddźwierna odmyka gderając. Ja rzekłem: gderaj sobie babulo, Pan Dumont czy w domu? — O Boże! zawołała, czy nie przynosisz jakiej wiadomości o jego córce? — Nawet bardzo dobrą! odpowiedziałem. — «Na piątém piętrze w końcu wschodów.» Skaczę po cztéry na raz wschody, przybywam, zaglądam przez drzwi na wpół otwarte i postrzegam starego żołnierza płaczącego okropnie, zapieczętował list, i zaczął nabijać pistolety. Ja pomyślałem sobie pewno to być musi jéj ojciec.
„Odmykam drzwi. Przychodzę w imieniu panny Maryi, rzekłem.
»Obrócił się, zbladł jak śmierć i rzekł...
»Od mojéj córki!»
— Tak od panny Marji, waszéj córki. Wszak pan jesteś Diumout, odstawny kapitan?
«Skinął głową. Oo jest list od panny Marji. — Czy uwierzysz Panie? włosy mu nagłowie powstały; woda i z czoła i z oczu lała się potokiem;
— »Ona żyje! zawołał, i to twój pan ją ocalił? prowadź mię do niéj natychmiast! natychmiast! oto masz, weź przyjacielu!»
Dodał, wyjmując z niewielkiego biórka, trzy czy cztery sztuki pięcio-frankowe i wsunął mi je do ręki. Przyjąłem, ażeby go nie obrazić, i myśląc sobie: nie bardzo pan jesteś kosmaty, oglądałem apartament. Powinąłem się zręcznie, położyłem dwadzieścia franków za biustem: bardzo dziękuję panu Kapitanowi, rzekłem.
— »Czyś gotów? — Czekam pana. Leci przez wschody, ja do niego mówię: ależ mój stary kapitanie, przed panem to i wschodów nie ma. Pch! on już był na dole.
»Jesteśmy więc w kabryolecie. Zapytałem się kapitana: powiedz pan bezogródki co chciałeś robić z pistoletami któreś nabijał? Marszcząc brew swoję, odpowiedział: jeden był dla tego nikczemnika, któremu Bóg przebacza; ale ja nie przebaczam.
»Ja rzekłem: ot prawdziwy ojciec dzieci.
— »A drugi dla mnie.
— Na szczęście los zdarzył inaczéj, odpowiedziałem.
— Jeszcze to nie koniec, rzekł, lecz powiedz mi jakim sposobem twój pan, ten zacny młodzieniec, ocalił moję biédną Marją?
»Opowiedziałem mu wszystko; biédny starzec płakał wówczas ciągle, jak dziécko.... I kamień nawetby rozmiękł widząc tego starego żołnierza płaczącego, nawet nasz woźnica, rzekł: porzuć pan tę dziecinadę, bo dalibóg ja nie widzę jak kierować konia, gdyby to szlachetne zwierzę nie miało więcéj rozumu aniżeli my wszyscy trzej, pewnobyśmy zajechali aż do la Morgue.
— Do la Morgue! rzekł stary drżąc cały, do la Morgue! — Kiedy przypomnę, że nie miałem już nadziei z nią się zobaczyć, że chyba ujrzę moję biédną Marją, dziecko mojego serca, rozciągniętą na czarnym woniejącym marmurze! — Oh! powiedz mi przynajmniéj, powiedz jak się nazywa twój dobry pan; niech go błogosławię, niech go zamieszczę w mojém sercu obok imienia drugiego.
— »Zapewne to drugie imię jest tego, którego masz biust u siebie?
— »O Marjo! tyś już bezpięczna, nieprawdaż? wszak doktor ręczył za to?
— «Nie mów mi pan o tym doktorze, to prawdziwie wydęty dzbanuszek.
— »Jakto? więc się trzeba jeszcze o nię lękać?
— »Nie, odpowiedziałem, nie, to się odnosi do mojego nosa.
— »Tymczasem nie postrzegliśmy się jak przybyliśmy: w tejże prawie chwili woźnica rzekł: jużeśmy na miejscu.
— »Pomóż mi wysiąść mój przyjacielu, rzekł kapitan, nie mogę ustać na nogach. Gdzież ona?
— »Tam, na drugiem piętrze, gdzie widać światło i cień pod zasłoną.
— »Oh! chodź ze mną.
«Biédny starzec! jak płótno był blady. Wziąłem go pod rękę, czułem jak mocno jego serce biło. Może ją znajdę umarłą, rzekł patrząc na mnie wzrokiem obłąkanym.
»W tejże chwili drzwi apartamentu P. Eugieniusza otworzyły się, posłyszeliśmy głos kobiécy, wołający: Mój ojciec! mój ojciec!
— »To ona, to jéj głos! zawołał kapitan; i drżący starzec, który przed chwilą zaledwo mógł ustać na nogach, pomknął się jak rzeźki młodzieniec, wszedł do komnaty, nie przemówiwszy do nikogo, ani dzień dobry, ani dobry wieczór, zbliżył się szlochając do łóżka swojéj córki: Marjo! drogie dziécię! moja córko!
»Gdy ja przyszedłem, to był prawdziwie rozczulający widok: ojciec i córka w najtkliwszych objęciach, on swoją twarzą, starémi swojémi wąsy tulił się do twarzy młodéj dziewicy. Obecni płakali, P. Eugieniusz płakał, ja płakałem, słowem prawdziwa łzów ulewa.
«Mój pan rzekł do otaczających i do mnie: zostawmy ich na osobności. Wychodząc zaś szepnął mi do ucha: pilnuj P. Alfreda de Linar jak będzie wracał z balu, proś ażeby przyszedł pomówić ze mną. Stawam na wschodach myśląc sobie: nic źle bracie wyjdziesz.
«»W kwadrans tylko słyszę: derleng, derleng. Był to P. Alfred. Biegł po wschodach nócąc coś sobie — Ja przemówiłem do niego grzecznie:
— »Mój pan chce z panem pomówić.
— »Alboż twój pan nie może zaczekać do jutra? odpowiedział ironicznie.
— »Widno że nie, kiedy prosił pana natychmiast.
— »To dobrze, gdzież on? Oto jestem, rzeki P. Eugieniusz, który mię posłyszał. Może wstąpisz do téj komnaty? wskazując gdzie była panna Marja. Ja nic nie rozumiałem jeszcze.
»Odmykam drzwi. Kapitan wchodzi do przyległego pokoju dając mi znak, ażebym zaczekał, nim się on schowa. Gdy to zrobił, powiedziałem: niech pan wchodzi. Mój pan popchnął Alfreda do komnaty, wyciągnął mnie ztamtąd i drzwi zamknął. Wtém słyszę głos drżący: — Alfred! później inny głos, w którym się malowało zdumienie: — Marja, Marja? ty tutaj? Pan Alfred jest ojcem jej dziecięcia? rzekłem do mojego pana.
— »Tak, czekajmy co dalej będzie.
»Potém słyszeliśmy głos tylko panny Marji, która zdawała się prosić o coś P. Alfreda. Trwało to chwil kilka. Wkońcu posłyszeliśmy znowu głos jego: Nie Marjo, to niepodobna! czyś oszalała! ja nie jestem panem mojéj woli, — nie mogę się ożenić, zależę od familii, która mi nie pozwoli w żaden sposób. Ale jestem bogaty, i jeżeliby złoto.
— »No, co tu panie, to były słowa prawdziwie łotrowskie; kapitan to posłyszawszy tak silnie uderzył nogą, iż tylko co drzwi nie wyłamał. Panna Marja krzyknęła. Kapitan narobił hałasu na cały dóm; mój pan rzekł: Wejdźmy.
— »Jak raz w samę porę.
»Kapitan Dumout gniotąc pod swojémi kolanami P.Alfreda, dusił za szyję jak indyka. Mój pan ich rozbronił.
»Pan Alfred wstał zbiedniały, z osłupiałemi oczyma, ze ściętemi zębami; ani spojrzał nawet na Pannę Marją, bezustannie mdlejącą, zbliżył się prosto do mojego pana stojącego spokojnie z załamanemi rękami. Eugieniuszu, rzekł on, nie wiedziałem że twój dóm jest jaskinią zbójców; odtąd jeżeli przyjdę, to chyba z pistoletami w ręku, rozumiesz? — Tak właśnie się spodziewam wkrótce z nim zobaczyć się, odpowiedział mój pan, gdyż jeżeli tu przyjdziesz, będę zmuszony prosić, ażebyś natychmiast wyszedł.
— »Kapitanie, rzekł Alfred, obracając się, pan nie zapomni, że mu także jestem dłużny.
— »I spodziewam się, że mi natychmiast się uiścisz, odpowiedział, gdyż ja ani na chwilę nie odstąpię pana.
— »Bardzo dobrze.
— »Zaczyna już świtać, mówił daléj P. Dumout. Staraj się pan broni, już pora.
— »Mam u siebie szpady i pistolety, odpowiedział mój pan.
— »Każ więc zanieść do wozu, rzekł kapitan.
— »Za godzinę, w lasku Bulońskim przy bramie Mellot, dodał Alfred.
— »Za godzinę, odpowiedzieli mój pan i kapitan. Szukaj dla siebie sekundantów.
»Alfred wyszedł.
»Kapitan schylił się nad łóżkiem swojéj córki, P. Eugieniusz chciał wzywać pomocy, ażeby ją ocucili. — Nie, nie potrzeba, lepiéj niech nie wie o tém. Marjo! drogie dziécię, żegnam ciebie. Jeżeli zostanę zabitym panie Eugieniuszu, ty się pomścisz za mnie, nieprawdaż? ty nic opuścisz mojéj biédnéj sieroty?
— »Przysięgam na Marją, odpowiedział mój pan rzucając się w objęciu strapionego ojca.
— »Kantillonie, schodź po fiakra.
— »Bardzo dobrze; a ja czy pójdę z panem?
— »Pójdziesz.
»Kapitan raz jeszcze uściskał swoję córkę; zawołał ją pilnujących. Ocućcie teraz, a jeżeli się zapyta, gdzie jestem, powiedzcie że wkrótce powrócę. Idźmy mój młody przyjacielu, jedźmy.
„Wyszli; kiedym ja wrócił z fiakrem, znalazłem już ich czekających na mnie na dole. Kapitan miał pistolety w kieszeniach, a mój pan szpady pod płaszczem.
— »Fiakrze, do lasku Bulońskiego.
— »Jeżeli zostanę zabitym mój przyjacielu, oddaj ten pierścień mojéj biednéj Marji, jest to zadatek związku mojego z jéj matką, czcigodną kobiétą; młodzieńcze, która dopiéro jest tam, w niebiosach, gdzie nie więcéj sprawiedliwości aniżeli na tym świecie, potém każesz mię schować z moim krzyżem i moją szpadą. Nie mam innych przyjaciół jak tylko ciebie, innego rodzeństwa, jak moję córkę, ty więc tylko i ona za moją trumną.
— »Poco te myśli smutne kapitanie; niewłaściwe są staremu żołnierzowi.
»Kapitan uśmiéchnął się gorzko.
— »Ciągłe od 1815 roku źle mi się powodzi, panie Eugieniuszu. Przyrzekłeś czuwać nad moją córką, lepiéj więc mieć protektora młodego i bogatego, aniżeli ojca starego i ubogiego.
»Zamilkł; P. Eugieniusz także nieśmiał nic mówić, tak w milczeniu przybyli aż do miejsca naznaczonego.
»Drugi kabryolet szedł za nami. P. Alfred wysiadł z niego z dwoma swoimi sekundantami.
»Jeden z sekundantów zbliżył się do nas:
— »Jaką obierasz broń kapitanie?
— »Pistolety, odpowiedział.
— »Zostań przy fiakrze i pilnuj szpad, rzekł mój pan; wszyscy udali się do lasku.
»Zaledwo dziesięć upłynęło minut, gdy razem z dwóch pistoletów dał się słyszeć wystrzał. Podskoczyłem jak gdybym tego się nie spodziewał; musi być już kaput któremuś, gdyż drugie dziesięć minut upłynęło, i nie było słychać żadnego wystrzału.
Rzuciłem się do pojazdu, nieśmiejąc otworzyć oczu. W tém drzwiczki się odemknęły.
— »Kantillonie! szpady, rzekł mój pan.
»Podałem mu. Gdy brał szpady postrzegłem na palcu pierścień kapitana.
— »A.. a... ojciec panny Maryi? zapytałem.
— »Nie żyje.
— »Więc te szpady
— »Są dla mnie.
— »Na miłość Boga! pozwól mi iść z sobą.
— »Chodź, jeżeli chcesz.
»Wyskoczyłem z pojazdu. Moje serce zrobiło się tak małe, jak ziarnko musztardy, drżałem jak galareta. Pau mój wracał do lasku, ja szedłem za nim.
»Zaledwośmy kilkanaście postąpili kroków, gdy postrzegłem stojącego P. Alfreda i śmiejącego się ze swoimi sekundantami. — Strzeż się, rzekł mój pan, odpychając mię na bok. Odskoczyłem trochę. Tylko co nie wlazłem był na kapitana.
»P. Eugieniusz spojrzał przechodząc na zwłoki jego, i zbliżywszy się do oczekujących, rzucił na ziemię szpady mówiąc: — Panowie, zobaczcie czy jednostajnéj są długości.
— »Więc pan nie chcesz odłożyć na jutro? rzekł jeden z sekundantów.
— »Niepodobna!
— »Eh! moi przyjaciele, bądźcie spokojni; piérwsza utarczka bynajmniéj mię nie sfatygowała, chciałbym tylko wypić szklankę wody.
— »Kantillonie, przynieś szklankę wody dla P. Alfreda, rzekł mój pan.....
»Wolałbym być powieszonym, aniżel usłuchać tego rozkazu. Lecz P. Eugieniusz raz drugi dał znak skinieniem ręki, poszedłem więc drogą do niedalekiego domku pod laskiem o sto kroków tylko odległego. W momencie powróciłem, podałem szklankę, myśląc sobie w duchu: bodajby ta woda przemieniła się dla ciebie w truciznę! Wziął: jego ręka jednak nie drżała: tylko kiedy mi wracał szklankę, postrzegłem, że tak mocno ścisnął zębami swojémi, iż szczerby porobiły się na brzegach.
»Odwróciłem się rzucając przez głowę szklankę, i postrzegłem swojego pana, który się już zupełnie przygotował czasu mojéj nieobecności. Był tylko w majtkach i w koszuli, a do tego jeszcze i rękawa zachylone aż pod ramiona. Zbliżyłem się do niego: — Czy pan nie ma nic więcéj mnie do rozkazania? zapytałem. — Nic, odpowiedział; nie mam ani ojca, ani matki, jeżeli umrę.... Napisał słów kilka ołówkiem... Oddasz ten papier pannie Marji...
»Spojrzał raz jeszcze na zwłoki kapitana, i zbliżając się do swojego przeciwnika, rzekł: — »No mościpanie.
— »Ale pan nie masz sekundantów, odpowiedział Alfred.
— »Którykolwiek z twoich zastąpi to miejsce.
— »Erneście, stań koło P. Eugieniusza.
»Jeden z sekundantów przeszedł na stronę mojego pana, drugi wziął szpady, postawił obu przeciwników o cztery tylko kroki jeden od drugiego, podał im szpady do rąk, złożył na krzyż żelazca, i rzekł oddalając się: — No mości panowie, występujcie.
»W tejże chwili obaj postąpili krok na przód, ich żelazca schyliły się aż do rękojeści.
— »Odstąp! krzyknął mój pan.
— »Nie zwykłem nigdy ustępować, odpowiedział Alfred.
»Pan Eugieniusz odstąpił krok jeden, nadstawiając się jak do odsieczy.
»Jak to okropnie było patrzeć: ich szpady zwijały się jak węże igrające. P. Alfred ciągle nacierał, mój pan nie spuszczając z oka szpady, fechtował się jak gdyby to było w sali zbrojowéj na paradzie. A ja pękałem się ze złości. Gdyby był tam wówczas ich sługa, pewnobym go zadławił.
»Walka trwała ciągle; P. Alfred uśmiéchał się gorzko; mój pan był spokojny i zimny.
— »Ah! rzekł P. Alfred.
»Jego szpada dotknęła ramienia mojego pana, i krew się polała.
— »Nic to, odpowiedział P. Eugieniusz, kończmy.
»A ja potniałem, a ja potniałem jak szczur jaki.
»Sekundanci zbliżyli się. P. Eugieniusz poruszył ramionami na znak, żeby się oddalili. Jego przeciwnik korzystał z téj przeszkody, i mój pan nie pośmiał odbić szpady — krew polała się z nogi. Ja siadłem na wzgórzu; nie mogłem utrzymać się na nogach.
»Jednak P. Eugieniusz znosił to z najzimniejszą krwią i spokojnością; tylko z pod jego ust otwartych, widzieć można było jak ścięte miał zęby. Woda lała się z czoła jego przeciwnika. Zaczynał słabieć.
»Mój pan natarł krok naprzód; P. Alfred odstąpił.
»Ja rozumiałem że nie ustępujesz nigdy, rzekł.
»P. Alfred zrobił lisa; a P. Eugieniusz tak silnie odbił, iż szpada jego przeciwnika zatrzymała się w takiéj pozycyi jak gdyby salutował. Przez chwilę pierś jego nie była zakrytą, i mój pan zanurzył swą szpadę aż po rękojeść.
»P. Alfred wyprężył ramiona, upuścił żelazo, stał jeszcze póki szpada była w jego piersiach.
»P. Eugieniusz wyciągnął szpadę, on upadł.
— »Czy honorowie postępowałem? rzekł do sekundantów. Skinęli głową na znak twierdzenia, i zbliżyli się do P. Alfreda.
»Mój pan podszedł do mnie.
— »Wracaj do Paryża i sprowadź notaryusza, ażebym go znalazł jak wrócę do siebie.
— »Jeżeli dla napisania testamentu P. Alfreda, sądzę, że daremna będzie robota, gdyż biédaczek tarza się jak węgorz, krwią womituje, a to znak nie bardzo dobry.
— Nie o to rzecz idzie, odpowiedział.
— A na cóż był on potrzebny? zapytałem Kantillona.
— Dla zrobienia formalności względem zaślubienia młodéj dziewicy, odpowiedział Kantillon, i uznania dziecięcia.
— Zrobiłże on to?
— Tak panie.
Potém rzekł do mnie: — Kantillonie, pojedziemy na wojaż, moja żona i ja; chciałbym także zabrać i ciebie, lecz ty sam pojmujesz, że widząc cię, będzie się zawsze żenowała. Weź te tysiąc franków; oddaję tobie mój kabryolet i mojego konia; rób co ci się podoba; a jeżeli będziesz miał kiedy potrzebę, nie udawaj się do nikogo innego jak do mnie.
»Mając już tak dobre fundamenta zostałem woźnicą.
»Oto jest cała historja mój panie. Dokąd mam teraz wieźć?
— Do mnie. Odkładam na dalszy czas moje wizyty.
Wróciłem do domu, i napisałem tę powiastkę, tak, jak mi ją opowiadał Kantillon.

KONIEC TOMIKU PIÉRWSZEGO.





  1. Sou moneta francuzka półtora grosza polskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.