Pani Walewska/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Walewska |
Podtytuł | Powieść historyczna z epoki napoleońskiej |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Armaty umilkły pod Tczewem. Ponura noc lutowa położyła kres krwawym zdobyczom legji nadwiślańskiej, udaremniła pościg za cofającym się nieprzyjacielem.
Zdziesiątkowane regimenty układały się do snu na twardej, śniegowej skorupie, kupiąc się do obozowych ognisk, świadomością odniesionego zwycięstwa zaspakajając i głód i pragnienie, nią kojąc rany, w niej szukając pociechy po stracie drogich towarzyszów.
Okrutnem było położenie legji, dola jej ciężką, a los nielitościwym — a narodziny jej i formacja uwłaczające wszelkiemu pojęciu o żołnierskiej sztuce.
Napoleon nie miał skrupułów. Zanim po pruskim pogromie nad brzegami Warty stanął, zanim w Berlinie raczył wysłuchać poznańskich obywateli, już zażądał rekruta, już chciał pułków, dywizyj, nieskończonych ofiar na wojsko, na armję.
Bonaparte nawet nie starał się usprawiedliwić swych żądań, wszystko mu jedno było, czy i jakie swojem przybyciem budził nadzieje. Potrzebował żołnierzy, potrzebował kadrów, potrzebował miazgi dla armat.
Proklamacje, ukute przez Fuchego, a dalej z całą dobrą wiarą rozrzucane przez Wybickiego i Dąbrowskiego, piorunujący spowodowały skutek. Poznańskie zawrzało, zniosło z poddaniem brankę, tysiącami ochotników obesłało zaciągi Dąbrowskiego.
Nowo-wschodnie Prusy z ówczesną stolicą swoją, Warszawą, dopiero przebywały pierwsze dni francuskich rządów, gdy z Poznania wyciągały już całe regimenty legji, wyciągały na bojową linję.
Biedna, nędzna, rozpaczna to była organizacja. Ile w pruskich magazynach znalazło się mundurów, ile broni, ile resztek wojskowych, tyle legja miała pozoru jednolitości. Lecz, że Prusacy na wojowanie mocno magazyny swoje zmniejszyli, że francuskie korpusy nadewszystko o pożywieniu się tymi magazynami pomyślały, przeto lichy to był dla legji zasiłek. Prawda, ofiarność Wielkopolan nie szczędziła ani pieniędzy, ani pracy, ani datków w naturze, wszystko to jednak nie starczyło. Żołnierz legji nie miał ani uzbrojenia należytego, ani odzienia, ani furgonów z żywnością, ani ambulansów, ani wszystkiego tego, co umożliwia znoszenie trudów wojskowych, co go czyni żołnierzem. Za szczęśliwca się uważał niekiedy, jeżeli w jednej kieszeni miał kawał zeschłego chleba, a w drugiej garść ładunków. Czasem życiem przypłacał chęć zdobycia lepszego karabinu, tygodniami całemi musiał bagnetem wojować.
Nadomiar żołnierz ten, żołnierzem nie był. Dopiero w ogniu uczył się istotnie musztry, pod strzałami armatnimi słuchał instrukcji, niekiedy śmierć chwytała go na wykładzie komendy.
Legja miała niby poważny zastęp oficerów dobrych, rekrutujących się z weteranów włoskich i austrjackich kampanij, miała sporo i wychowańców szkól wojskowych niemieckich, miała cały szereg ustalonej sławy dowódców, miała pomoc serdeczną marszałka Lefebvra, miała rycerską szlachtę wielkopolską — tego jednak było za mało, aby w trzy miesiące stworzyć siłę, mogącą potykać się z karnym żołnierzem Fryderyka Wielkiego, z zastępami, które chrzest wzięły pod Austerlitzem, Jeną, Auerstaedtem, które Napoleonowi zagroziły na polach Iławy.
Legja ginęła od kul, marła z głodu, padała ze znużenia, z zimna, z niewytrwania. Lecz tak topniejąc, zczezając w oczach, porzucając za sobą dziesiątki schorowanych, wyczerpanych, rannych i poległych, równocześnie tężała w sobie, stawała się jakimś rdzeniem stalowym, jakąś masą niepożytej woli, nie znającą przeszkód, jakiegoś hartu niepojętego wyrazem.
Ponura noc lutowa kołysała do snu zwycięzców pod Tczewem, kołysała nadzieją cesarskiej pochwały, cesarskich krzyżów, cesarskich przyrzeczeń.
Ognie szerokiego obozowiska gasły, coraz słabiej podsycane, już tylko w pobliżu chaty, zajmowanej przez sztab i dowódzcę niejakie jeszcze panowało ożywienie. Tam gromadka oficerów ochoczo prowadziła gawędkę, wspominając wypadki stoczonej bitwy i skwapliwie cisnąc się ku chacie, ilekroć razy we drzwiach ukazywał się mundur adjutanta lub powracający oficer.
Wówczas budziło się zaciekawienie, a z niem razem padały gorączkowe zapytania.
— Jakże!? Co powiada chirurg!
Adjutant lub oficer najczęściej wzruszali ramionami na znak swej nieświadomości i nikli w głębi obozu.
W gromadce po takiej odpowiedzi zalegała cisza.
Chyliły się głowy, szły z piersi westchnienia, aż dopóki znów nie padło słowo raźne, pełne otuchy i lepszych nie zbudziło myśli.
Zwolna i ta gromadka zaczęła się uszczuplać. Ten i ów żegnał towarzyszów i spieszył do swego oddziału — aż trzech ledwie zostało przy ognisku.
Wreszcie i z tych jeszcze młody porucznik w starym, rzemieniem podpasanym płaszczu, nasuniętym na uszy kaszkiecie, o twarzy zczerniałej od prochu, a posiniałej od mrozu, dźwignął się z trudem i ozwał się z rezygnacją.
— Bywajcie waszmościowie, wracam do szwadronu!
Drugi z oficerów, skulony przy ogniu, a rozcierający tuż po nad jego płomieniem zmarzłe ręce, poruszył się niespokojnie.
— Toć chwilę cierpliwości, panie Pawle! Dajcież czas Cedrowskiemu! Pewno sam czekać musi na Valentiniego!
— Słusznie, słusznie! — przyznał trzeci oficer, nakryty derą tak, że mu ledwie z pod niej para bystrych wyglądała oczu i czubek nosa.
Nazwany Pawłem machnął ręką.
— Et, panie majorze, nie stosowna pora na takie sprawy! Generał ranny, syn mu ranny także, zamęt!
— Bajesz waćpan! Trzeba się upomnieć, kiedy się okazja zdarza, odznaczyłeś się no i, do pioruna, upominasz się o nominację, która ci się z prawa należy! Ani krokiem się nie rusz! Musi rzecz się załatwić! Toć mnie samego aż do żywego bierze, kiedy myślę o waszmości! Ja się upomnę jeżeli sam nie chcesz!
— Snać, żem niegodny, kiedy tak się dzieje, i pewnie! — odparł z rezygnacją pierwszy oficer.
Trzeci na to odezwanie się odrzucił derę i na równe nogi się porwał.
— Mości Łączyński, do kroćset, chyba z mego kapitaństwa dworować sobie chcesz! Przypominasz sobie, w ósmym roku, byłeś podany do awansu i dowodziłeś kompanją, kiedy ja porucznikowałem jeszcze w pierwszym bataljonie Białowiejskiego! A przecież trzy razy ciebie podawano!
— To i cóż z tego? — mruknął niechętnie Łączyński.
— Nadewszystko żeś mazgaj! — wmieszał się porywczo major. — Chłusowicz ma rację! Jesteś mu ze swojem porucznikowstwem wyrzutem sumienia! Nigdy nie umiałeś za sobą przemówić! Polegasz na zapewnieniach sztabu, polegasz na słowach i tak śród najlepszych przyjaciół psy zająca jedzą!
— Nieszczęścia niema! Niech sobie, nie dla rangi...
— Nie pleć, bo jakżem Kąsinowski, zezwę cię chyba! Innych tu niema między nami, lecz co się komu należy, o to dbać powinien! A jeszcze teraz, lada ochotnik co bogatszy, co się ze szwadronikiem wolontarzy zjawi, już o instrument pułkownikowski skamle! Śmiechu warte, żebyś waćpan, stary żołnierz, oficer, co lata prochem się dławił, był sobie podkomendnym imć pana Gliszczyńskiego, co się sam rotmistrzem swej gromady nominować raczy!...
— Imć Gliszczyński człek zacny!
— Alboż neguję mu cnót?! Zaprzeczam jeno żołnierskiego rzemiosła, bo go nie miał okazji tak, jak waćpan, przetrawić!
— Święte słowa majora! — zaczął z kolei Chłusowicz, ładując zgrabiałemi rękoma tytoń do fajeczki. — I niech mnie zwali, jeżeli dam stąd waszmości się ruszyć!
Łączyński się zafrasował.
— Łatwo się powiada, a mnie niesporo! Generał chory, toć sposobności niema...
— Właśnie jest — zdobyłeś armatę!
— Zagwożdżoną! A nadto generał i tak mi kapitaństwo przyrzekł i komendę dał!
Kąsinowski odsapnął z takim impetem, jakby kłębami pary, które mu trysły, chciał ogień zagasić.
— Z acanem cierpliwość można stracić! O cóż idzie, nie o nominację generała, boć z nią siedem lat prawie chodzisz, a o przedstawienie do sztabu cesarskiego, o zatwierdzenie! Bez niego nic! Inaczej twój sierżant prędzej generałem zostanie!...
— Patrzże uparciuchu! — dodał Chłusowicz. — Od tego czasu nasz dawny generał cesarzem został!
Łączyński uśmiechnął się. Major dorzucił gałąź do ognia i kończył spokojniej.
— Czekałeś tyle, możesz nam strzymać kompanji. Jeżeli nie będzie na jutro marszu, to cię zabiorę na spanie do stodoły! Cedrowskiego tylko patrzeć! Zaklął się, że Pakosza przypilnuje, aby w raporcie do głównego sztabu ciebie wymienił. No, dalej, kucnij sobie przy ognisku! Chłusowicz, a masz ty jeszcze bodaj kroplę w manierce?
Chłusowicz mrugnął filuternie i wyciągnął z pod dery pękatą manierkę.
— Co — chlupie?!
— Aby kapeczkę, bo z tego ognia aż w nosie marznie. Łączyński przysunął się i położył się przy ogniu. Major pociągnął z manierki i mlasnął ze smakiem.
— Cie — sapristi — chyba Gdańska!... Patrzaj, bratku!... Atoż skąd!
— Nosił ją jeden artylerzysta aż mu się sprzykrzyło raptem!
— Nie chciałbym być w jego skórze! Masz acan zdatność szczególniejszą! W wasze ręce, poruczniku! Grzeje! Ale to ziąb!
— Odwykło się od takiego!
— Phi!... Chociaż ten w szóstym roku, pod Medjolanem, może dokuczliwszy!
— Bo sukna było za skąpo. Ale gdyby tam takie siermięgi mieć!...
— Tybyś zaraz Bóg wie czego chciał!
Kolejka raz i drugi obeszła. Kąsinowski zajrzał pod światło do manierki.
— Jeszcze dna nie widać, ale dalipan bierz, kapitanie, i chowaj za pazuchę, bo kto wie, co jutro! Podobno nawet zapasy imć pana Mielżyńskiego wyschły! Od dwóch dni jakoś zaniechał zaprosin!
— Aksamitowski, mówili, ma furgony z pod Bydgoszczy przyprowadzić!
— Nie licz na nie, panie Pawle! Daj Boże, aby nam ze dwie baryłki prochu przywiózł, a bodaj dla swego żołnierza miał ładunków zadość!
— Pułkownik! — ozwał się raptownie Łączyński zrywając się na równe nogi.
Kąsinowski i Chłusowski poszli za przykładem porucznika.
Od strony chaty ukazała się wysoka postać oficera okutanego w płaszcz.
— Kto na inspekcji obozu?! — zagadnął pułkownik.
— Kapitan drugiego regimentu piechoty Chłusowicz! — odpowiedział raźno głos od ogniska.
— Nie ma tu majora Kąsinowskiego?!... A toś waszmość! Wybornie! I mości Łączyński! Ja do was! Patrzcież, wziąłem od Pakosza raport, aby wam go pokazać! Chodźcie do ognia! O, tu, w tem miejscu!... Czytajcie! Odznaczyli się szczególniej — tu! Paweł Łączyński, porucznik pierwszej klasy, oficer legji włoskiej, ostatnio z korpusu marszałka Davoust na instruktora odkomenderowany, od lat siedmiu trzykrotnie do awansu podawany, wykonał dziś szarżę ze szwadronem na baterję, sam zdobył jedno działo, — przedstawia się do awansu i nagrody!... Macie więc! Chyba dosyć!
Major uścisnął z całą serdecznością rękę pułkownika.
— Bóg zapłać! Dalipan należała mu się ta rekomendacja!
— Mocno obligowany panu pułkownikowi! — ozwał się z boku Łączyński z lekkim uśmiechem.
— Sobie, nie mnie dziękuj, mości poruczniku! — odparł pułkownik, wyciągając rękę do Łączyńskiego. — Spełniłem miłą powinność! Generałowi ledwie wspomniałem, a on samego Giełguda do ułożenia aryngi nakłonił! No, teraz można ci szluf powinszować! Raport dziś odsyłamy do głównej kwatery! Jak dobrze pójdzie, za dwa tygodnie będziesz miał nominację od wice-konetabla!
— Panu pułkownikowi ją będę zawdzięczał!
— No — no! Pamiętaj poruczniku, że to pierwsza nagroda! Ludzi będzie potrzeba, oficerów zdolnych brak, rok nie wyjdzie, a i majorstwo cię dojdzie! Na długą kampanję się zaniosło!...
— A jakże generał!? — zagadnął Kąsinowski.
Pułkownik westchnął i trzymany papier Chłusowiczowi podał.
— Doręcz waćpan z łaski swojej ten papier Pakoszowi! A potem zobacz kolej ordynansową, kurjer pewnie na noc ruszy!... I dotrzyj później do placówek. Lipski z pościgu powinienby już być, może języka przywiezie, to przyprowadź do raportu!
Chłusowicz zwinął trzymaną derę, na postronku, na plecach zawiesił i do chaty zajmowanej przez sztab, podążył.
Pułkownik zaś zwrócił się do Kąsinowskiego:
— Chodź do mnie, majorze! Lepszą podobno mam kwaterę od ciebie, bo w chałupie obok pogorzeliska — a tak ci od niego jeszcze żar bije, że odrazu się zagrzejesz! Ba, i posilisz się, bo mój Wojtuś cały worek krup zdobył na nieprzyjacielu! Mości Łączyński, proszę waćpana z nami.
Pułkownik skręcił na prawo i powiódł majora i porucznika do napoły rozwalonej chałupy, cudem ocalałej z bitewnej pożogi. Tu przemyślny, a w legji jeszcze znany wszystkim Wojtuś, czekał z garnkiem krupniku.
Pułkownik zasiadł w kącie izby, na ławie, kędy zatknięta w okap nad kominem drzazga, rzucała niepewne światło i zaprosił towarzyszów do jadła.
Major i porucznik nie dali się prosić.
Przez chwilę panowało milczenie, przerywane stukotem drewnianych łyżek i trzaskiem palącej się drzazgi.
Wreszcie pułkownik odsapnął, otarł miotlaste wąsy i płaszcz z ramion poza siebie odrzucił.
— Duszno! Wam radzę to samo uczynić!
— Grzeje tutaj aż dziw! Tuby trzeba było bataljonik rozłożyć, strasznie mi marzną nieboraki!
— Wybrałbyś się, majorze, z pomysłem! Toć całe pogorzelisko musiałem strażą obstawić, bo mi się na węgle rozpalone prawie kłaść chcieli, do jutra toby żaden chyba nie wstał!
Z kąta izby odpowiedział pułkownikowi jakiś jęk, major poruszył się niespokojnie. Pułkownik uśmiechnął się dobrotliwie.
— Nic tam, kilku biedactwa zaprosiło się na nocowanie! Może rano Valentini czas znajdzie ich opatrzeć.
— A generał — jakże generał?!
Pułkownik zachmurzył się i głos zniżył:
— Jest źle!... Rana ciężka! Valentini głową kręci! A przytem z panem Janem gorzej! Podobno jest obawa, czy kaleką nie zostanie! Nie daj Boże! Generała to dręczy okrutnie, jedyny syn!...
— Strach pomyśleć!
— Bez Dąbrowskiego zostać!
— Nie daje się, zęby ściska i rozkazy dyktuje, lecz go już gorączka pali! Gielgud jutro ma tymczasem dowództwo wziąć! Generał Aksamitowskiego by wolał!... Może co się odmieni!... Marszałek Lefèbvre znów pod Gdańsk wzywa, oblężenie już zaczęte! Generał chciał dziś jeszcze ruszać, ledwieśmy odmówili! Żołnierz zmordowany, droga do Gdańska ogłodzona, trzeba choć jakie takie furaże zarekwirować! I amunicji nie staje!
— Co oni w sztabie sobie myślą, że pięściami armaty będziemy demontować? — wybuchnął Kąsinowski.
Cedrowski roześmiał się gorzko.
— Waszmość, panie Mikołaju, źle sobie rzecz wystawiasz! Toć zapytaj najpierw, czy sztab ma sam i co ma! Około głównej kwatery tak kuso, że tego najstarsi oficerowie nie pamiętają! Korpusy zdziesiątkowane, dezercja okrutna, choroby, głód! Nam podobno cale już nie wesoło, lecz jest ci przynajmniej ziemia, od której łatwiej nam znieść niejedno, niż od tej pod Mantuą, lub pod Novi. Ba, a nie daj Boże drugiego takiego triumfu jak pod Iławą. Szczaniecki, jak wiesz, przywiózł biuletyn cesarski o zwycięstwie!... Toć pogrom straszny. Powiadają, że gdyby Benigsen dobrowolnie nie ustąpił z pola, gdyby rezerwa się nie spóźniła, cesarz byłby może już za Elbą!
— Chodziły wieści po obozie, niewiadomo skąd się brały, lecz nie dawaliśmy wiary.
— Zatrzymajcie to przy sobie! Żołnierz młody a tak zadufany w bonapartową gwiazdę, że lada słowo gotowe zważyć tę wiarę!... Boć tak zwykle bywa z wolunterzami! Źle, źle, panie Mikołaju! Armja główna ma się na nowo formować. Posiłków spodziewają się z Francji!...
— Przecież i naszych przybędzie! — wtrącił raptownie Łączyński.
— Kto wie, kto wie! — mruknął niechętnie pułkownik. — W Warszawie festynów rozmaitych nie brak, polityków choć garściami bierz — dworskich lizusów, ochotników na gwardyjskie mundury też do licha, jeno w tym słomianym ogniu, nie postrzegam poświęcenia, rąk nie widzę! Toż dwa tygodnie mija, jak nam oficerów zapowiedziano! A tu co dnia wydatek! Obadwaj Haukowie bez ducha leżą!
— Mówili, podobno pan Józef tylko!
— Obadwaj na forpocztach leżą, ruszyć ich z miejsca nie można!
Pułkownik się zamyślił, major trącił nieznacznie Łączyńskiego.
— Pora nam, panie pułkowniku!
— Odchodzicie! Nie śmię was zatrzymywać! Nie wiadomo, co jutro przyniesie, należy nam się wypocznienie! Bywajcie! A broń was Boże rozpowiadać, coście słyszeli, gorycz mnie naszła! Czasem już zdławić w sobie wszystkiego nie można! Raz jeszcze winszuję waćpanu awansu! Ruszyłeś dziś z miejsca, jeżeli kompanja pociągnie, zobaczysz, majorstwo cię nie minie! Dogonisz i mnie jeszcze!
— Panie pułkowniku, toćby dopiero niesprawiedliwość była!
— Całem sercem życzę waćpanu! Wolałbym ciebie generałem mieć, niż którego z warszawskich paniczów! Wspomnisz moje słowa! Nie zaniechają tu okazji! Spadnie nam jeszcze i książę!
— Gdyby Poniatowski — dorzucił major.
— To co!? — przerwał porywczo pułkownik.
Kąsinowski nie zdążył odpowiedzieć, gdy naraz drzwi chaty z trzaskiem się otwarły, w progu stanął Chłusowicz i wyrzucił jednym tchem.
— Kurjer cesarski, panie pułkowniku!
— Gdzie jest!?
— Tu przed chatą!
Pułkownik zarzucił płaszcz na ramiona, skinął na pożegnanie Kąsinowskiemu i Łączyńskiemu i wybiegł z chaty, wołając na Chłusowicza, aby szedł za nim.
Kąsinowski poruszył się niespokojnie.
— Dałbym sobie rękę uciąć, że rozkaz marszu!
— Niezawodnie!
— Lecz skądże cesarski kurjer!? Toć powinienby oficer ze sztabu! Ordynans od ministra, lecz nie kurjer!... Idźmy! Może po drodze dowiemy się czego!
Major z porucznikiem wyszli przed chatę i skręcili w stronę kwatery sztabu.
— Trzymaj się mnie, bo choć oko wykól, nic nie widzę! Znów mi ślepota dokucza!
— Toć chyba na wytchnienie pora najdzie! Nic! Dziś nocy nie zmarnowaliśmy! Masz u mnie parę epoletów! A jak przyjdzie nominacja, to bierz djabli, spiję się chyba razem z tobą!
— Anim wart tego serca, panie majorze! I Bóg mi świadkiem, że nie krzywdowałem sobie zapomnienia o mnie, jeno teraz, kiedy do dom wracać przyszło, zdjął mnie wstyd! Coś ze sześć lat będzie, gdym zapowiedział swój awans! Myślałem, inni tam buljonów akselbantów, a krzyżów doszli — a ja — niby najgorszy — nawet stopnia przyrzeczonego nie odebrałem.
— Masz go już ani chybi! Czekaj — Chłusowicz idzie! Hej! Kapitanie!
— Pan major?! Jest Łączyński!?
— Jestem!
— Do generała natychmiast!
— Masz djable kaftan! — rzucił przez zęby Kąsinowski. — Znów pewno służbowy porządek wykręcili!
— Nie wiem, panie majorze, lecz coś mi się nie zdaje! — objaśnił Chłusowicz. — Cedrowski wpadł do mnie z cesarskim papierem, coś tam jest o was! Dobrze nie zrozumiałem, bo pułkownik był jakiś wzburzony!
— O mnie!? — zagadnął niepewnie Łączyński.
— Ruszaj że prędzej! Czekam na waćpana!
Łączyński poszedł za Chłusowiczem, do chaty, zajmowanej przez sztab i generałów.
W pierwszej izbie rozległego czworaka, kędy za dwoma stołami, siedzieli nad papierami adjutanci, Chłusowicz zatrzymał porucznika, a sam poszedł do drugiej izby.
Łączyński pozdrowił adjutantów, którzy ledwie mruknięciem raczyli mu odpowiedzieć i cofnął się w róg izby do komina, buchającego żywym płomieniem.
— Ciepło tu u waszmościów! — zauważył cicho porucznik.
Młody kapitan sztabu, rozpatrujący mapy, podniósł nieznacznie głowę, zmierzył Łączyńskiego od stóp do głów i odparł krótko, niby zwracając się do wyprostowanych pod drzwiami ordynansów.
— Cicho tam jeden z drugim!
Łączyński poczerwieniał, zaciągnął rzemień podpasujący siwy płaszcz i szarpnął pałaszem.
Kapitanowi się to nie podobało, bo zwrócił się do siedzącego obok kolegi i zauważył zgryźliwie.
— Mógłby sobie Cedrowski do siebie posyłki wzywać, a tu raz po raz lada kto wystaje, jakby powietrza w tej ciasnocie było zadość!
Porucznikowi na ten oczywisty docinek ręka zadrżała, spojrzał ku kapitanowi i odrzekł groźnie.
— Mości Krukowiecki, nie na zawadzanie tu przybyłem!
Kapitan skrzywił się ironicznie i oczy przymrużył.
— Kto to? A, imć Łączyński! Nie postrzegłem, bardzo miło, jeno sobie zapamiętaj acan, że do kapitana mówisz!
Porucznik nie miał czasu odpowiedzieć, gdy z sąsiedniej izby wyszedł Cedrowski.
— Proszę waszmości za mną!
Łączyński poszedł za pułkownikiem, tu naprzeciw wchodzących podniósł się z za stołu sędziwy generał.
— Właśnie porucznik Łączyński! — przedstawił Cedrowski.
— Miło widzieć waszmości! — ozwał się generał wyciągając rękę. — A milej jeszcze życzenia szczególniejszej łaskawości cesarskiej ci złożyć!
— Panie generale!
— My tu z Cedrowskim kłopotaliśmy się dzisiaj, żeby cię w raporcie nie ominąć, a tymczasem w Warszawie szczerzej i lepiej o waszmości pamiętano! Wielka cię spotyka odznaka, wielka i niesłychana, masz drogę otwartą do najświetniejszej przyszłości! Słyszałem wiele dobrego o nim, przeto nie dziwię się, lecz się raduję! Raduję się z całego serca.
— Panie generale! — rzekł niepewnie Łączyński, nie rozumiejąc tego przemówienia. — Nie wiem czemu mam przypisać?...
Gielgud sięgnął do podłużnego puzderka, leżącego na stole i otworzył je.
— Mości Łączyński, kurjer cesarski przywiózł ci te oto epolety, jesteś pułkownikiem sztabu głównego, jesteś powołany do boku najjaśniejszego pana!
— Ja... ja... panie generale!?...
— Tu masz nominację i rozkaz powołujący cię do głównej kwatery!
Łączyński oczy przetarł, jakby marę jakąś odpędzając.
— Ja pułkownikiem! Chyba niepodobna.
Generał pogładził swą bujnę białą czuprynę i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Czekałeś długo, aleś się przynajmniej doczekał! Cieszy mnie owo zdumienie waćpana, bo przekonywa, żeś zasłużył na nagrodę taką!... No, Cedrowski, ściągnijże z pułkownika płaszcz, a epolety mu przypnij! Piękna para!
Cedrowski w milczeniu jął ściągać płaszcz z Łączyńskiego i porucznikowską szlufę zeń zdejmować, a epolety zakładać.
Generał przyglądał się i potakiwał z ukontentowaniem.
— Dobrze, dobrze! Idzie ci! Personatem za jednym zamachem zostałeś! Cedrosiu, teraz czuj duch przed Łęczyńskim! Ba, ba! Toć i mnie sadła za skórę zalejesz jeszcze! Główny sztab! Kwatera cesarska!... Dla nas wszystkich honor nielada!... Snać pamiętają o nas! Czekaj, mości pułkowniku, nie koniec! Przypnij mu, Cedrosiu, przypnij! Jeszcze o nikim tak nie pamiętano rzetelnie! Masz paten orderowy! Ba i sakiewkę, pięćset napoleonów na ekwipowanie pułkownickie.
Łączyński mienił się kolorami, z osłupieniem to na krzyż, to na buljonami szeleszczące epolety poglądał i myśli zebrać nie mógł. W głowie porucznika legjonisty pomieścić się nie mogła ta szczególna pamięć kancelarji cesarskiej! Toć lata całe nie było komu u generalności dopilnować, aby mu kapitaństwo potwierdzili, toć ze dwa lata żołdu nie oglądał, a żył z grosza, co mu siostra, szambelanowa Walewska, przysłała przez jednego z wolunterzy twardej doli legjońskiej — aż naraz kurjer cesarski wiezie mu pułkownikowski instrument i powołanie do sztabu generalnego, i krzyż i pieniądze! Gdzie, skąd kancelarja cesarska mogła o nim wiedzieć! Łęczyńskiemu przyszło na myśl, że jest ofiarą jakiejś pomyłki.
— Panie generale, to niepodobna... to chyba kogo innego!
Generał pociągnął tabaki, strzepnął palce i odparł stanowczo.
— Ani mowy! Do nominacji dołączono papier, gdzie cię z ojca wymieniają, z miejsca urodzenia i wyraźnie piszą, aby snać żadnej nie było wątpliwości! Tak tak! Filut z waszmości, musiałeś tam kogoś obligować przy wielkim ołtarzu! Przyznaj się, przyznaj!
— Jako żywo, panie generale!
— No, no! Nie wchodzę w rzecz! Coś tam było! Trzy stopnie jednym susem wziąłeś, Dąbrowski, gdym mu powiedział, nadziwować się nie mógł! Ale się ucieszył! Prosi, aby waszmość, kiedy do głównej kwatery jedziesz, powiózł raport o wczorajszej bitwie, bo nam szkoda każdego oficera! I waćpanu miłem będzie zapewne takie podziękowanie cesarzowi zawieźć!
Gielgud jeszcze długo perorował, i coraz czynił apostrofy do świetnej karjery, która się Łączyńskiemu najniezawodniej ściele, aż w końcu, poradziwszy nowomianowanemu pułkownikowi, aby bez zwłoki mantelzaki zbierał i nazajutrz zaraz wyciągał do Liebstadtu, pożegnał Łączyńskiego.
Cedrowski, który przez cały czas milczał uporczywie, i z pod oka ku Łączyńskiemu poglądał, rozjaśnił nagle twarz i z wojskowym ukłonem rozwarł drzwi przed Łączyńskim.
— Panie pułkowniku!
— Waszmość panie pułkowniku przodem!
Łączyński chciał się certować, lecz Cedrowski nie ustąpił i przed sobą go puścił. Nadomiar, gdy Łączyński miał próg przestąpić, Cedrowski zakomenderował ostro: „baczność — wstać!“
Pochyleni nad stołem adjutanci porwali się z miejsc, lecz na widok wchodzącego Łączyńskiego z Cedrowskim zmienili postawę i poglądali ku sobie nieznacznie. Szczególniej Krukowiecki był niezadowolony z tej komendy i, nie zważając na swych kolegów, zasiadł ponownie nad mapami. Cedrowski postrzegł uchybienie.
— Mości Krukowiecki, nie słyszałeś komendy!?
— Owszem, panie pułkowniku, słyszałem! Zdawało mi się, że to dla ordynansów, bo, pana pułkownika miałem honor już powitać, a krom porucznika nie widzę nikogo...
Krukowiecki spojrzał ku Łączyńskiemu i, dojrzawszy na jego ramionach wielkie złote epolety, urwał raptownie.
— A pułkownik sztabu jego cesarskiej mości już acanowi nie jest zwierzchnikiem!?...
Krukowiecki pobladł i zaczął jąkać słowa usprawiedliwienia.
Cedrowski zachmurzył się.
— Acan zważaj na przyszłość, aby od waszeci nie zażądano porachunku za to samo, o co sam na podwładnych skargi wnosisz!
— Ach, panie pułkowniku! — wmieszał się Łączyński, którego mina Krukowieckiego szczerze ubawiła — darujże kapitanowi, gwarantuję, że jeno niższym od siebie lubi swoimi akselbantaini imponować!
— Skoro jest to wolą pana pułkownika! — odrzekł Cedrowski z ukłonem i zawrócił ku wyjściu za Łączyńskim.
Gdy znaleźli się obaj w sieni, Cedrowski przystanął nagle i rzucił się na szyję Łączyńskiemu.
— Przebacz mi waszmość! Życzenia serdeczne moje bierz i zapomnij tej chwili tam, u Gielguda!
— Mości pułkowniku! Jakto? Co?! — pytał Łączyński, odpowiadając niepewnie na ten niezrozumiały dlań wybuch serdeczności.
Cedrowski otrząsnął się i splunął z obrzydzeniem.
— Tfy! Widzisz waszmość, bo kiedy dowiedziałem się o tych zaszczytach, które na ciebie padły, to tfy, zazdrość mną szarpnęła, a myśl przyszła, że juści nie lada kto musiał instancję za tobą wnosić i chyba jęzora sobie ugadał! No i, już ci się przyznam, nikczemna mnie chwyciła złość! Tfy! Natura ludzka zgoła! Dopiero gdyś raz i drugi waćpan zagadał, to wstyd mnie zdjął!... Mówię ci to do oczu, bom samemu sobie zbrzydł! Panie Pawle, przebaczcie, rękę mi dajcie i przyjacielem mi bądźcie! Ani myślę, żeby z nas godniejszego można było wybrać! Niech was uściskam! Pioruny! Generałaś wart!
— Bóg zapłać za serdeczne słowo!
Cedrowski poweselał.
— Aż lżej, gdy się człowiek z mizeractwa takiego spowi! Toć dla mnie honor mały, w głównym sztabie, pułkownikiem mieć swego dawnego porucznika! Chodźmyż do Kąsinowskiego! Hej! Majorze!
— Jestem, pułkowniku! — ozwał się głos z ciemni — jużem na kość stężał z zimna!
— Poczekaj, rozgrzeję waszmości! Równaj się, do stu par bomb! Baczność! Pułkownik sztabu cesarza jegomości idzie ku waszeci!
Ledwie szare mroki zimowego poranku jęły rozdzierać swe mgliste woale, już wieść o kurjerze cesarskim gruchnęła po obozie, rozmaite budząc domysły.
Zazdrościli jedni z całą otwartością Łączyńskiemu, z przekąsem i źle ukrytą zawiścią starali się drudzy rozwiązać zagadkę niespodziewanego wyróżnienia, trzeci nakoniec, szczególniej dawni imć pana Pawła towarzysze, radowali się serdecznie — wszyscy jednak się dziwili.
Co najstarsi żołnierze, co cesarza Napoleona pamiętali z czasów, gdy w Paryżu, jako generał w niełasce Konwentu takim samym był biedakiem jak i oni, nie słyszeli o podobnym szczególnym, a raptownym awansie! Prawda, szybko przebywali szczeble stopni wojskowych tacy satelici i towarzysze jego pierwszych laurów, jak Berthiér, Murat, Bessières, Lannes, a bodaj Lefebvre! Lecz, aby kurjer cesarski dosięgnął oficera, który nigdy nie był u boku Bonapartego, który ledwie trzy razy go w życiu widział, sam wciśnięty w czworobok mrowia, który ani razu nie miał szczęścia, ani rozmawiać z cesarzem, ani bodaj odebrać rozkazu z ust cesarskiego adjutanta, który lata był cząstką wielkiej masy ludzkiej, masy lekceważonej przez sztab główny, masy co wraz z umilknięciem bojowych sygnałów była zawadą Bonapartemu, była nieznośnym ciężarem — aby kurjer cesarski takiego szukał oficera, to przechodziło pojęcie najpogodnej w przyszłość patrzących.
Nominacja Lączyńskiego byłaby zrozumiałą, łatwo usprawiedliwioną, gdyby posiadał wielkie nazwisko, gdyby miał potężną, a koligacjami bogatą rodzinę, gdyby nareszcie jakiegoś wielkiego, a samodzielnego dokonał czynu, gdyby rodzaj jego służby zezwalał na taką samodzielność.
Łęczyńskiego ceniono, lubiano, widziano w nim zdolnego, odważnego oficera, lecz imieniem Łączyńskiego był — legjon! Takich samych znalazłoby się dziesiątki, może nawet lepszych, może więcej powołanych do rozkazywania niż słuchania rozkazów.
Ten i ów, błąkając się w domysłach, wypominał, że niedawno Łączyńscy z Walewskimi weszli w koligację i stąd chciał wyciągnąć wnioski o protekcji.
Świadomi atoli bliższych stosunków nowomianowanego pułkownika całą sprawę ze wszystkimi szczegółami wyciągali, dowodząc, że imć pan Anastazy Walewski, choć „Kolumna“, jest ledwie dalekim krewnym rdzenia domu Walewskich, jako, naprzykład, pana Michała wojewody sieradzkiego, a marszałka konfederacji barskiej i targowickiej, lub imć pana Aleksandra z Tuczyna. A dalej, przedstawiali całą małżeństwa z Łączyńską historję, i usunięcia się od świata szambelana i złe jego relacje z rodziną żony, a już zgoła naprężone z imć panem Pawłem.
Jeżeli jednak zdumienie w legji było wielkie, a spokój na długo z tego powodu zakłócony, to nierównie silniejszemu wrażeniu podlegał sam bohater chwili i to wrażeniu, które potęgowało się, im dłużej się zastanawiał, im bardziej dociekać chciał tego losowego uśmiechu. Kapitańska ranga napełniłaby go dumą, ukontentowaniem, spełniłaby nadzieję snów, marzeń, tyloletnich spodziewań, a krzyż żołnierski byłby mu sowitą zapłatą wszystkich i przebytych i czekających go trudów.
Pułkownikowskie zaś epolety zwarzyły imć pana Pawła, nie dozwoliły mu nawet odpowiedzieć przystojnie na życzenia towarzyszów broni, niewoliły go do jakiegoś uczucia wstydu wobec niedawnych zwierzchników, a teraz jemu podwładnych.
A przytem, mimo gorących słów, gorących uścisków dłoni, których mu nie szczędzono, Łączyński odgadywał coś w obejściu kolegów, co go onieśmielało, co krwawemi wypiekami paliło mu twarz, co mu zapierało oddech w piersi, co jaskrawą wstęgę legji zamieniało w jakąś wymówkę, w widoczny znak ślepego trafu, pokrzywdzenia innych.
Pułkownik cesarskiego sztabu! Toć władza, wpływy, potęga! Przed buljonami takiego pułkownika już nie niżsi rangą, ale generałowie drżą czasem, a zawsze radzi w zgodzie żyć, a przyjacielstwie! Co generałowie, buławy marszałkowskie pierwsze się kłonią do powitania, bo taki pułkownik miewa ucho cesarskie gotowe do przyjęcia w chwili dobrego humoru podszeptu; bo taki bywa stróżem cesarskiego oblicza, wie kiedy zapowiada burzę, a kiedy pogodę ma nawet dla uroszczeń; bo taki składa raporty ustne, taki na przeglądach potrafi się uśmiechnąć ironicznie, lub rzucić mimowolny okrzyk zachwytu.
Pułkownik cesarskiego sztabu! Takiego pułkownika Łączyński jak ognia się bał, taki pułkownik, gdy stanął w bitwie na czele kolumny był wyrokiem; przybycie takiego pułkownika do legji porywało bataljony na nogi, zakłócało monotonność i ciszę zimowego leża, było i okiem i uchem i ustami samego Napoleona, a conajmniej potężnego Berthièra.
Pułkownik cesarskiego sztabu! Szarża tak często wysoka, że generalski pióropusz bywa dla niej degradacją, ranga tak bliska głównej kwatery, że przed nią ustępować niekiedy muszą i Rustan, mameluk i Constant, lokaj!
Pułkownik cesarskiego sztabu! Więc uniform jak z igły nawet w bitewnym odmęcie, więc grymas na twarzy i bystre spojrzenie, lustrujące od stóp do głów każdego żołnierza, ścigające oficerów za lada uchybienie, to twarz harda, to dobrobyt w czasie głodu, ciepło wśród mrozów, wygody w niewygodach, dola nawet w niedoli armji, synekura klęsk i zwycięstw, nieskończony deszcz łask, donacyj, cesarskich słów, darów, odznaczeń, zaszczytów, to nie tylko pewność czerpania pełną garścią dla siebie, lecz możność stawania się dobrodziejem tysięcy, władanie, szafarstwo cesarskiemi miłościwościami.
Pułkownik cesarskiego sztabu, więc benjaminek, przed którym pułki na mur tężeją, którego każdy wyraz pamiętają, którego boją się zawsze, a lubią rzadko, więc karjerowicz, będący postrachem wytartych mundurów linjowych i przedmiotem zawiści i pogardy, spływającej od szramami zoranej twarzy, stwardniałych na głowni pałasza rąk, od nędzy ku arystokracie armji, ku rezonerowi wojny!
I Łączyński nie inne żywił uczucia ku sztabowcom, a cóż dopiero ku pułkownikom sztabu, imponującym mu zawsze pewnością siebie, swobodą już nie z generałami, lecz bodaj w obejściu z marszałkami, z ducami! I Łączyński, myślą sięgając ku takiemu stanowisku, tracił oścień myśli, boć pułkownik sztabu cesarza miał dlań coś z Napoleona samego! Aż naraz, wzdychając do, od tak dawno wysłużonego, kapitaństwa, marząc, że ziszczenie najświetniejszych rojeń da mu majorstwo, a w dymisji i cichem schronisku w ojcowskim dworku weterański uniform podpułkownika na rodzinne gody wdziewać zezwoli — rzeczywistości nie nadążył. Snami nie sprostał przyszłości, pozostał w tyle, nie sięgnął ani razu tam, gdzie rzucał go rozkaz kancelarji cesarskiej. Szarak mrowia linjowego, pasierb i tych skąpych nagród, które legję włoską dosięgały, ujrzał się w pawiem opierzeniu sztabowca; robak, nieśmiało poglądający ku niebu głównej kwatery, dostał skrzydła.
Noc zeszła Łączyńskiemu na bezsennem rozgorączkowaniu, na wstydliwem rozpatrywaniu własnych epoletów, na sylabizowaniu patentów nadawczych, na dziwieniu się samemu sobie, że to wszystko nie jest ani przywidzeniem, zmorą, czy chorobliwym widziadłem. Kąsinowski i Chłusowicz nie opuszczali aż do rana towarzysza broni, z całego serca cieszyli się z piorunowego awansu niedawnego porucznika, sami dla siebie stąd brali wróżby, a zapalczywie dowodzili, jako zgoła inne nastały dla legjonistów czasy, że ta nominacja właśnie najrzetelniejszym jest tego dokumentem.
Po pierwszej rannej pobudce, gdy Łączyński swe ubogie zbierał potrzeby, a w duchu śmiał się z kontrastu wyszarzanego i łatanego mundura z bombiastemi, a szczerozłotem lśniącemi epoletami, dopadł go adjulant Szczaniecki i do generała zaprosił.
Łączyński bez ociągania ruszył za adjutantem, niepewnie odpowiadając na składane mu honory wojskowe, a nawet objawiając zgoła nieprzystojne pułkownikowi sztabu cesarskiego zaniepokojenie zachowaniem się Szczanieckiego i jego służbistością.
W drodze do kwatery generała, Łączyński próbował wygładzić przedział wyrosły nagle między nim, a adjutantem Szczanieckim.
— Jakże pan generał — lepiej?
— Jednakowo, panie pułkowniku! — odrzekł salutując Szczaniecki.
— Cóż chirurg?
— Powiada, że rana ciężka, panie pułkowniku.
— A syn pana generała?
— Będą mu pewno amputować rękę, panie pułkowniku.
— Czy generał życzył sobie, abym zaraz szedł? Jeżeli jest cierpiący, nie chciałbym trudzić!
— Prosił, panie pułkowniku, o ile pan pułkownik uzna za właściwe, to zaraz!
Łączyński zagryzł usta.
— Panie Ludwiku! — ozwał się pan Paweł po namyśle. — Cóż bo waszmość!?
Szczanieckiemu oczy rozbłyszczyła radość, głos monotonny drgnął żywszym dźwiękiem.
— Wszystko — według rozkazu, panie pułkowniku!
Łączyński głowę zwiesił.
— Byliśmy w jednym bataljonie...
— Miałem zaszczyt, panie pułkowniku!
— Więc też, panie Ludwiku, pozwól się uściskać! — rzekł z wybuchem Łączyński i padł w ramiona Szczanieckiego.
Adjutant zadrżał, z całym impetem odpłacił Łączyńskiemu, lecz, musnąwszy przypadkowo metalicznej powierzchni epoletów, stężał, wyprostował się jeszcze gwałtowniej.
— Widzisz, bo, panie Ludwiku! — zawołał niepewnie pułkownik i urwał nagle.
— Widzę, panie pułkowniku! — wykrzyknął z głębi piersi Szczaniecki, zaczem, schwyciwszy powietrza, dodał cicho: — I... beczę!... bo... że pan pułkownik — jest panem pułkownikiem!!
— Nie pułkownikuj mnie tak, przecież razem z tobą... a uważasz — nie wiedzieć! Więc od towarzysza bliskiego to uszanowanie... I właśnie obliguję waćpana, abyśmy sobie mówili — ty!...
Szczaniecki pobladł ze wzruszenia.
— Panie pułkowniku — ja? Melduję pokornie... że ani myśli!
Jakto? Co!?
— Bobym chyba zdechł z tego... z ten!...
Tu adjutant ręką serce przycisnął i umilkł.
W chacie, zajmowanej przez sztab, powitał Łączyńskiego Cedrowski i, bez ociągania, wprowadził do bocznej izby, w której na dwóch stojących równolegle posłaniach leżeli Dąbrowscy — ojciec i syn.
W izbie panował półmrok, słabo rozproszony wąskim strumieniem światła, zakradającego się poprzez płachtami zawieszone okna.
Cedrowski wysunął się ku przodowi w stronę, gdzie u wezgłowia posłań rysowały się dwa cienie.
— Kto?! — rozległo się ciche zapytanie.
— Cedrowski, panie Henryku! — odpowiedział cień u wezgłowia.
— Cedrowski — powtórzył pierwszy głos. — I cóż powiesz!?
Pułkownik zbliżył się do posłania.
— Rozkazałeś, panie generale, przyzwać pułkownika Pawła Łączyńskiego!
— A! Gdzież jest? Proszę! Valentini ustąp nieco, niech go zobaczę! Łączyński, podaj mi rękę! Uściśnij! Nie czuję, djablo mocno pogłaskała mnie kontuzja! Siadaj na łóżku! Widzisz, waćpan, widzisz, my tu kłopotaliśmy się o ciebie, a tu nominacja spadła sama... I nominacja nielada!
— Sam nie wiem, panie generale... — rzekł nieśmiało Łączyński.
— Kogoś musisz mieć, co umiał porę upatrzeć!
— Parol, panie generale, że ani mogę się domyślić!
Dąbrowski odetchnął ciężko.
— Nie czynię ci z tego zarzutu! Choćby nawet... to i dobrzebyś zrobił! Bo cóż, na Dąbrowskiego przedstawienie liczyć niepodobna!... Jego przedstawienie nigdy wiele nie znaczyło i nie znaczy! Chyba... że ktoś o kulę, o nędzę, chciałby się dobijać!... Tak, tak, mości Łączyński, samemu trzeba pamiętać o swojej zasłudze, a na generała się nie oglądać.
Dąbrowski umilkł.
Łączyński usta zaciął i siedział bez ruchu z głową ku ziemi opuszczoną.
— Do sztabu cesarskiego idziesz waszmość! — trzy stopnie jednym tchem przebywasz! Gdzie trzy, cztery prawie, boć kapitan, major, podpułkownik-szef a jeszcze i grosmajor czasem, zanim pułkownik przyjdzie, i to sztabu! Za dawnych czasów, a za mojej pamięci, nie była taka odznaka osobliwością, bo ją każdy mógł kupić, kogo stać było!... Teraz, być może, dawne obyczaje wrócą! Zdawało się, że już będzie inaczej! Cóż! Winszuję waszmości, winszuję rangi i krzyża!...
— Nie ma czego, panie generale!
— Jakto niema!?
— Bo, panie generale, przychodzę tu zarazem prosić... abyś raczył odpowiedzieć do głównej kwatery, że ja nie przyjmuję awansu, że kwituję zeń, że jeżeli odmowa moja nie będzie uwzględnioną, w takim razie do dymisji się podam.
Dąbrowski poruszył się niespokojnie.
— Co waszmości w głowie!
— Tak, panie generale — odparł z mocą Łęczyński — bo nie zabiegałem o ten awans, ani komukolwiek chciałem wchodzić w drogę, czy też wysuwać się ponad zasługi innych, lepszych!
— Głupstwa, głupstwa mi pleciesz! Jużeś do serca wziął lada wyraz!
— Tak, panie generale, uczynię!
— Ani się waż! Saperlot, więc nie wolno nawet mi uwagi ci zrobić!? Tfy, toćbym ci do śmierci nie darował! Łączyński, do licha, co mam łgać, zdumiałem się, ledwie uwierzyć mogłem tej nominacji, ale, żem ci nie krzyw, jeno rad szczerze, rzetelnie, a teraz więcej, niż przedtem, bo widzę żeś godniejszy tego pułkownikowstwa od innych! No, nie chmurz się! Gorączka mnie trawi, myśli rozmaite szarpię, lada co dokuczy! Gdybym mógł był, bez dekretu cesarskiego miałbyś już dziś te buljony! Szarpnęła mną złość, przyznaję, a to dlatego, że nie ja cię promowałem, że nie zapytano mnie nawet.
Dąbrowski zaczerpnął gwałtownie powietrza.
— Więc mi rysiem nie stawaj! Jeżelim cię uraził, daruj! Masz, Gielguda się zapytaj, czym się nie ucieszył! Gdyby odemnie zależało, generałami, marszałkami bym was porobił, sambym pod waszą komendą rad chodził! Byłoby mi z tem lżej, niż z tymi warszawskimi paniczami! Zjawią się oni, zjawią do rządzenia i rozkazywania, jeno nie do słuchania! Valentini, daj mi pić! Więc, Łączyński, nie żyw rankoru! Podaj mi rękę, moja bezwładna! Ruszaj do sztabu! Im więcej tam będzie tobie podobnych, tem może nam wszystkim będzie lepiej. Weźmiesz ze sobą raport o bitwie wczorajszej! Byłeś, walczyłeś, lata całe dzieliłeś naszą dolę, więc co trzeba, dopowiesz. Dowództwo Gielgudowi oddaję aż do nowego rozkazu. Sam leżę, jak widzisz, powalony kontuzjami obok syna! Valentini za kilka tygodni obiecuje mnie wykurować. Janek mój odpowie podobno ciężej! Marszałek Lefebvre pod Gdańsk wzywa, może jutro zdołamy się dźwignąć. Lecz słaba z nas będzie pomoc! Od dwóch tygodni wyglądamy napróżno amunicji. Obiecano nam dostarczyć karabinów, ładownic, pałaszy — nic dotąd nie przysłano. Żołnierz marnieje, ginie z mrozu, a nawet nie ma czem się bronić, że nie powiem, co jeść! Wszystko powiedz! Może okazja się nadarzy do Radzimińskiego wojewody, lub do Wybickiego! Tedy niech mi nie ślą ochotników bez opatrzenia, bez uzbrojenia, bez furgonów, bo nędzy mamy sami zadość — dla tych co są, co nie wygięli od kul i chorób, nastarczyć nie można! A nadto, powiedz jeszcze że mi nie dowódców brak, nie oficerów, nie imć panków, ale twardych karków, rąk tęgich, żołnierzów! A potem, gdybyś chwilę znalazł sposobną cesarzowi co rzec, gdyby cię pytał, tedy wiesz! Iść chcemy i będziemy, niech dwa miesiące czasu da, niech zezwoli otwarte ogłosić listy, a nie dywizję, nie korpus, ale armję drugą mu wystawię!... Tak, dobrze, że będziesz w głównej kwaterze!... Tam zawsze naszych brakło, tam lada kto psuł nam plany, mieszał szyki, niweczył najlepsze zamiary! Tam uważaj! Nie sądź, broń Boże, bym nakłaniał cię do czegoś przeciwnego służbowym obowiązkom! Nie! Jeno pamiętaj, abyś nie zapomniał, kim jesteś! A dzieje się to często! Patrz, toć generał Henri nawet nazwiska swojego się wstydzi! A inni?! Wielki świat ludzi tumani, zaślepia, dwór psuje, o sobie tylko uczy pamiętać! Jedź, Łączyński, jedź, daruj złe słowo, któreś odemnie mógł kiedy usłyszeć! A i źle nie sądź o tem twojem długiem, a daremnem czekaniu na awans! Trzy razy przedstawienia czyniłem, sam patrzyłeś, co mogłem więcej? Pakosz da ci papiery! Cesarz podobno w Liebstadzie kwateruje! Tam się dowiesz, konetablowi melduj się zaraz. To wszystko! Mówiłbym z tobą jeszcze, ale słabnę czegoś!
Dąbrowski odetchnął głęboko. Głowa opadła mu bezwładnie na poduszki.
Łączyński siedział jeszcze przez chwilę na krawędzi łóżka generała, wreszcie na znak dany mu przez Cedrowskiego, powstał ociężale.
— Panie generale! — rzekł stłumionym głosem. — Wyzdrowienia szybkiego, powrotu do zdrowia!
— Dziękuję waszmości! Chociaż już i moje zdrowie nie zaważy! Zobaczysz! Warszawa pełną samych wodzów!
— Tak, lecz nam potrzeba tylko jednego!
— W sedno trafiłeś! Jednego trzeba! A kto nim będzie nie wiadomo! Byle taki był nareszcie, byle takiego chciano mieć, byle uwierzono, że nawet gromada generałów generała mieć musi nad sobą! Sam pierwszy głowę schylę!
— Raczej podnieść ją powinieneś!
— Dziękuję za poczciwą wiarę! Jedź z Bogiem! Rękę daj mi jeszcze!... Bywaj!... Ale, mości Łączyński, czy mnie pamięć nie myli, wszakci waszmość wypadasz jakimś krewnym Walewskich?
— Walewskich?! — powtórzył przeciągle Łączyński, nie rozumiejąc niespodziewanego zapytania. — Krewnym?! Nie! Chyba, że powinowatym! Siostra moja wyszła za Walewskiego!
— Więc jest Walewską?
— Bezwątpienia panie generale! — przyznał oschle Łączyński — skoro jest żoną Walewskiego.
— Czy nie szambelana, starosty wareckiego!?
— Tak jest właśnie!
— A zatem szambelanowa Walewska jest waszmości rodzoną siostrą! — zakończył Dąbrowski z dziwnym uśmiechem na ustach.
Łączyńskiego dotknął niemile wyraz twarzy.
— Czy wolno mi zapytać pana generała o powód...
— Ach, mości Łączyński — żaden! Ot — gawędziliśmy o tobie z Gielgudem i tak sobie, przyszło! Bywaj mi! A w drodze zważaj, bo maruderów włóczy się bez liku!
Łączyński uścisnął rękę generała, pożegnał się z Gielgudem i wyszedł do bocznej izby z Cedrowskim, gdzie mu Pakosz doręczył raporty do głównej kwatery i marszrutę na Malborg i Pasłek wypisał.
W godzinę niespełna po odebraniu raportów Łączyński zebrał mantelzaki dosiadł wielkiej, dragońskiej kobyły, którą mu imć pan Gliszczyński za pięć napoleonów odsprzedał i, serdecznie żegnany przez Chłusowicza i Kąsinowskiego, ruszył w drogę.