Poezye (Goethe, tłum. Zathey)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Poezye | |
Wydawca | Redakcja „Przeglądu Polskiego“ | |
Data wyd. | 1879 | |
Druk | Drukarnia „Czasu“ | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | Hugo Zathey | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
przekład ten poświęcam.
Dla tych z pomiędzy łaskawych czytelników, którzy znając moje dawniejsze usiłowania na polu naukowém, z pewném niedowierzaniem wezmą te poezye do ręki i zdziwią się, skąd mię stać było na tak zbytkowne zajęcie, wypada mi powiedzieć słów parę.
W ciągu dłuższego pobytu mego za granicą przed trzema laty, w długich i samotnych przechadzkach w dolinie Adygi i na brzegach morza Śródziemnego, nawiedzać mię zaczęły i kręcić się po głowie wiersze, goście od lat młodzieńczych niewidziani i w twardéj pracy życia zapomniani — i prześladowały mię z taką natarczywością, że opędzić się im nie mogłem. I byłoby się mogło stać ze mną, jak w sławnéj balladzie Goethego z owym biednym Uczniem Czarownika, który pragnąc o własnych siłach doświadczyć czarodziejskiéj sztuki, omal nie zginął w powodzi, wywołanéj zuchwale i samowolnie.
Gdy jednakowoż pokusa nie ustawała, a Jamby, Trocheje i inne djabliki, jak owe miotły, nie dawały mi spokoju, wtedy zwróciłem się myślą do poety, dla którego od najmłodszych lat osobliwszą miałem cześć i miłość, którego dzieła towarzyszyły mi nawet we wszystkich po świecie wędrówkach, zwróciłem się do Goethego i zawołałem w duszy: „Mistrzu Panie! Ty widzisz, jak mnie kuszą!“ — On uśmiechnął się, jak uśmiecha się ojciec patrząc na igraszki niedorosłych dzieci, i rzekł: „Próbuj malcze, próbować nie szkodzi.“ — Po długim namyśle odezwałem się z pokorą: „Dobrze, spróbuję, spróbuję raz jeden zakląć te duchy, ale pozwól, że zaklnę je nie własną nieudolną, lecz pieśnią twoją, w moim ojczystym powtórzoną języku.“ — Tu wahanie jego było większe i namysł dłuższy, bo się obawiał, bym nie porwał strun nieśmiertelnéj lutni, bym nie sfałszował melodyi i nie pomylił nuty, a témsamém nie znieważył téj ślicznéj pieśni, która była tak prosta, tak pełna uczucia i rozumu, gdy z jego własnéj dobywała się piersi.
I rzeczywiście, kto się do takiéj pracy zabiera, pokonać musi wiele trudności. Język nasz nie ma tylu bogatych swobód co niemiecki, ani rytm tyle zmienności. Nigdy mianowicie nie dorówna niemieckiemu w obfitości dźwięków jednozgłoskowych, tak częstych u Goethego, ani korzystać nie lubi i nie może z prawa elizyi, ściągania zgłosek i różnych innych przywilejów. Przytém styl Goethego jest może najtrudniejszy do oddania ze wszystkich, jakie znam. Treść zawsze poetyczna, pełna uczucia, prawdy i namiętności, łączy się u niego z największą, z bezprzykładną prawie prostotą wyrazu, tak, że każde niemal zdanie taksamo musiałoby brzmieć w najzwyklejszéj prozie — i to jest, zdaniem mojém, najwyższą ale też i najtrudniejszą do naśladowania tajemnicą prawdziwéj sztuki.
Muszę jednak wyznać, że praca szła mi bardzo swobodnie i jakby od niechcenia. Stąd powstały pewne tu i owdzie niedokładności, które mogłem, których jednak nie chciałem późniéj poprawiać, pomny przestrogi Goethego: „Bilde Künstler, rede nicht; nur ein Hauch sei dein Gedicht.“ Ta swoboda, z jaką praca była wykonana, obok zachęty przyjaciół, skłania mię do ogłoszenia téj próby.
Czy z niéj wyszedłem zwycięzko, czy odwaga moja nie była za wielka, i, co najważniejsza, czy nie skrzywdziłem wielkiego mistrza, którego poezye, niedostatecznie u nas znane, pragnąłbym zbliżyć do serc polskich, osądzi światły czytelnik, tém mniéj potrzebujący być pobłażliwym, im przedsięwzięcie trudniejsze — bo na cóż się zrywać, że użyję słów starego naszego poety, jakoby z motyką na słońce?
Praca ta, a raczéj to „niepróżnujące próżnowanie,“ było mi w ciężkich chwilach życia wielką pociechą i rozrywką. Ale to oczywiście nikogo obchodzić nie może. Niewolno mi także powiedzieć, jak powiedział niegdyś Goethe w liście do jednéj z przyjaciółek swoich: „Należę do poetów cierpliwych; jeśli się wam ta piosnka nie podoba, zaśpiewamy inną“ — lecz raczéj tak mi się odezwać wypada: „Jeśli się wam piosenka podoba, to znajdzie się może i więcéj — a jeśli nie, to damy spokój piosneczkom i nie będziemy was nudzić.“ — Gdyby zresztą wyrok wypadł niepomyślnie, będzie lepiéj i dla mnie i dla tych kilkudziesięciu wierszy, które ogłaszam, jeśli je co rychléj pochłoną zapomnienia fale.
Jak namiętne te westchnienia
Wyglądają tu spisane!
W jednę całość pozbierane
Z dni radości i cierpienia.
Życia smutki i rozkosze,
Obraz szczęścia i niedoli,
Czytelnikom miłym gwoli
W tym tomiku tu przynoszę.
Lecz się nie wstydź ułomności,
I kończ prędko książkę małą;
W świecie tyle jest sprzeczności,
W niéjby żadnéj być nie miało?
Milczeć trudno jest poecie,
Chce pokazać się na świecie;
Nie dba, co tam powié gmin!
Choć się prozą nie spowiada,
To wierszami się wygada
Prawie każdy Muzy syn.
Moje błędy, me dążenia,
Życie moje i cierpienia,
To są kwiaty w wieńcu tym;
A jak starość, młodość złota,
Tak i grzechy, tak i cnota
Mają wdzięk ujęte w rym.
Szła pasterka i spiewała —
Wiosna była, ranek wstał —
Piękna, młoda, trosk nie znała,
Głos jéj świeży w polu brzmiał.
La la la la la la.
Za chwileczkę Jaś pieszczoty
Trzy owieczki chciał jéj dać;
Spojrzy nań z wyrazem psoty,
Lecz się nie przestaje śmiać.
La la la la la la.
Drugi wstążki ofiaruje,
A znów trzeci serce swe;
Ona z serca tak żartuje,
Jak ze wstążek, śmiejąc się.
La la la la la la.
Słońce właśnie zachodziło,
Gdym samotna wyszła w las;
Jaś na flecie grał tak miło,
Ach! dość słyszeć było raz!
La la la la la la.
Przeszły mię calutką dreszcze,
Gdy mi słodki całus dał;
Potém proszę: zagraj jeszcze!
I chłopczyna jeszcze grał.
La la la la la la.
Tak spokojność moja znikła,
Moja radość znikła wnet,
Bom zanadto już przywykła
Słyszeć wciąż ten miły flet.
La la la la la la.
Patrzy chłopiec: róża rośnie,
Różyczka na polu;
Piękna była, w życia wiośnie,
Więc on ku niéj biegł radośnie;
Nie przeczuwa bolu.
Róża, róża, róża mała,
Różyczka na polu.
Chłopiec rzekł: Ja zerwę cię,
Różyczko na polu!
Róża zaś: Ukłuję cię,
Żebyś nie zapomniał mię;
Ja nie zniosę bolu!
Róża, róża, róża mała,
Różyczka na polu.
Lecz chłopczyna dziki rwie
Różyczkę na polu;
Chociaż kole, broniąc się,
Choć się skarży, że jéj źle,
Nie uszła już bolu.
Róża, róża, róża mała,
Różyczka na polu.
Dziewczę zdradza mię niewierne
I zatruwa dni me młode,
Więc nad rwiącą biegnę wodę
Skończyć życie to mizerne.
Stałem tam z rozpaczą ciemną,
W głowie czułem straszną spiekę,
Omal, że nie wpadłem w rzekę,
Świat się cały kręcił ze mną.
Naraz słyszę, że ktoś woła;
Zwracam w lot tamtędy oko:[4]
„Ach, uważaj! tam głęboko“
Mówi jakby głos anioła.
To nie anioł, ale żywa
I prześliczna jest dziewczyna:
— „Jak się zowiesz?“ — „Katarzyna“ —
— „O Kasiuniu, tyś poczciwa!“
„Tyś od śmierci mię zbawiła,
Tobie winien będę życie;
Jednak trzeba, moje dziécię,
Żebyś je uszczęśliwiła“.
Skarg na zdradę méj kochanki
Słucha skromnie zapłoniona —
Ja całuję.... a i ona....
I o śmierci ani wzmianki.
Szedłem raz lasem
Tak od niechcenia,
Szukałem tylko
Chłodu i cienia[5].
W cieniu ujrzałem
Kwiatek kwitnący,
Jak oczko jasny,
Jak gwiazdka lśniący.
Chciałem go zerwać,
Rzekł do mnie mile:
„Na toż mię zerwiesz,
Bym zwiądł za chwilę?“
Więc wykopałem
Z ziemi go cało,
W ogród zaniosłem
Pod chatkę małą.
I zasadzony
W cichéj ustroni
Kwitnie prześlicznie,
I pełen woni.
Przez pola, lasy, gonić,
Wesołą piosnkę dzwonić,
I tak raz tu, raz tam!
A rytm mój wszystkich wzruszy,
Melodya wprost do duszy
Od razu trafi wam.
Czekany niecierpliwie
Mnie pierwszy kwiat na niwie,
Mnie cieszą pączki drzew.
I pieśń je moja wita; —
Gdy zima znów zawita,
Brzmi jeszcze snem tym spiew.
Brzmi głośno i daleko
Nad ściętą lodem rzeką,
I zima kwitnie mi!
A gdy i ten kwiat minie,
To radość nowa spłynie
Z wiosennych siejby dni.
Gdy chłopców pod lipami
Zobaczę z dziewczętami,
To wnet rozruszam ich;
I ciężki chłopiec dmie się,
I sztywne dziewczę rwie się
Na dźwięk melodyj mych.
Tak Muz skrzydlate syny
To w góry, to w doliny,
To znowu pędzą w las;
I ciągle w innéj stronie. —
Ach! kiedyż na jéj łonie
Odpocznę jeszcze raz?
Myślę o tobie, kiedy słońca brzask
Wstaje od morza;
Myślę o tobie, gdy księżyca blask
Źródło odwzorza.
Ja widzę ciebie, gdy na drodze w dal
Kurz się podnosi;
W nocy ponuréj, gdy wędrowca żal
Oko łzą zrosi.
Ja słyszę ciebie, chociaż głucho tam
Tak wody dyszą;
I w cichym gaju, kiedy słucham sam,
Otoczon ciszą.
Jestem przy tobie, choćbyś nie wiem jak
Daleką była!
Słońce zachodzi, gwiazd już widać szlak,
Ach przyjdź, o miła!
Serce, serce, co to znaczy?
Czém tak bardzo dręczysz się?
Czemu bijesz mi inaczéj?
Ja już nie poznaję cię.
Gdzie to wszystko, coś kochało,
Gdzie, co ciebie zasmucało?
Gdzie twój spokój, pilność twa?
Skąd pochodzi zmiana ta?
Więziż ciebie kwiat czarowny,
Czy też miła postać jéj?
Ten wzrok czuły i wymowny
Całą siłą władzy swéj? —
Ach! choć pragnę się oddalić,
Opamiętać i ocalić,
To pragnienie całe na nic,
Bo téż kocham ją bez granic.
Na czarownéj gdy cię nici,
Któréj przerwać nikt nie zdolny,
Raz swawolne dziewczę chwyci,
Nigdy już nie będziesz wolny;
W kółku, jakie ci zakréśli,
Serce twoje i twe myśli.
Jakże wielkie zmiany te!
O miłości! opuść mnie!
Serce mi biło — czas dosiąść już konia!
Ledwom pomyślał — pospieszyłem tuż.
Już woń wieczorna otuliła błonia,
I noc na góry zstępowała już.
Już w mglistą szatę dąb się przyodziewa,
Jak olbrzym sterczy spiętrzony śród tucz,
Z każdego krzaka, i z każdego drzewa
Ciemność tysiącem przeglądała ócz.
Księżyc w oddali z po za mgły i chmur
Patrzył żałośnie na tę nocną ciszę;
Wtém wicher nagły zerwał się z za gór,
I głosy straszne wkoło siebie słyszę.
Tysiąc potworów tworzyła ta noc,
Lecz jam był świeży — i tak pełen sił!
Ach! jakąż czułem w piersiach moich moc,
Ach! jakiż ogień w sercu mojém tlił!
Ujrzałem ciebie! i radosny szał
Zbudziło twoje łagodne spojrzenie.
I jam ci całe serce moje dał,
Każdą myśl moję i każde me tchnienie!
Różowobarwny jakiś wiosny mrok
Otoczył mile twą anielską twarz;
A jaka czułość! a jaki jéj wzrok!
O takiém szczęściu wiecznie śnij i marz!
Lecz ach! zaledwo błysnął ranny świt,
Już serce ściska konieczność rozstania,
W jéj smutku dla mnie jest radości szczyt,
A szczyt rozkoszy ach! jéj całowania!
Jadę... ty stoisz z oczyma smutnemi,
Żegnasz mię jeszcze spojrzeniem stroskaném...
Większego szczęścia już nie ma na ziemi,
Jak szczerze kochać i być ukochanym.
Chciałbym być jak rybka
Wesoła i chybka;
Gdybyś przyszła z wędką,
Nadpłynąłbym prędko.
Chciałbym być jak rybka
Wesoła i chybka.
O jabym z ochotą
Zamienił się w złoto;
Choćbyś mię wydała,
Znowubyś mię miała.
O jabym z ochotą
Zamienił się w złoto.
Chciałbym być kochany
I pełen odmiany;
Wiernośćbym ślubował
I nie podróżował.
Chciałbym być kochany
I pełen odmiany.
Już starym być wolę,
Mieć zmarszczki na czole;
Gdybyś odmówiła,
Jużbyś nie zmartwiła.
Ach, starym być wolę,
Mieć zmarszczki na czole.
Baranka mieć skromność,
Lwią siłę, przytomność;
Mieć oczy jak sępy
I lisie podstępy —
Baranka chcę skromność
A lwią mieć przytomność.
Czémkolwiekbym był,
Dla ciebiebym żył,
Książęce niósł dary
I kochał bez miary.
Czémkolwiekbym był,
Dla ciebiebym żył.
Czém jestem i jakim,
Poprzestań na takim.
Gdy zechcesz lepszego,
To znajdziesz innego.
Czém jestem i jakim,
Poprzestań na takim.
Co podoba się kobiecie
W małym, czy też w wielkim świecie?
Niezawodnie nowość, zmiana,
Jest najwięcéj pożądana;
Lecz z wszystkiego wierność przecie,
Choć owoców przyjdzie czas,
Jeszcze kwiatem cieszy nas.
Parys żył w jaskiniach, lasach,
Najszczęśliwiéj sam z Nimfami,
Nim w niebianek trzech zapasach
Zająć musiał się sądami;
Stąd we wszystkich wiekach, czasach,
Trudniejszego nie masz nic
Jak wśród pięknych wybrać lic.
Kto jest grzeczny dla płci białéj,
Łatwo serca ten zdobywa;
A kto szybki i zuchwały,
Temu jeszcze lepiéj bywa;
Lecz kto najmniéj o to dbały,
Jak u pań mu się powodzi,
Ten obraża, ten uwodzi.
Różne ludzkie są starania,
Niepokoje i kłopoty —
I nie zawsze nam zasłania
Smutek, widok szczęścia złoty;
Lecz szczerego używania
Obraz tylko wtedy kréśl,
Gdy masz dobrą, lekką myśl.
Nikt już ludzi nie odmieni,
Choć się ciągle gniewa, łaje,
Bo gdy inni są szaleni,
Sam szalonym być się zdaje.
Uczyć ludzi jestto tyle
Co nieść ciężar tak jak muł;
Szczęścia wtedy czułem chwile,
Gdym się w sercu szczęśliw czuł.
Ach! gdym go ujrzała,
Zapłonęłam cała —
O, niebieski wzrok!
On zbliża się do mnie,
Ja cofam się skromnie,
A chwiejny mój krok.
Serce mi omdlewa!
O skały, o drzewa!
Ukryjcie me drżenie,
I me upojenie!
Ach gdzież moja miła?
Przed chwilą tu była!
Jéj śledził mój wzrok.
Zbliżała się do mnie,
Zapłonęła skromnie
I cofnęła krok!
Co to jest? złudzenie?
Czy senne marzenie?
Gdzieście ją podziały,
O drzewa, o skały?!
Tu ja sam w ukryciu
O smutném mém życiu
W późny dumam zmrok.
Nieznany od gminu,
W zacisze od czynu
Cofnąłem mój krok.
O duszo ma tkliwa!
Niech las ten ukrywa
Twe smutki, cierpienia,
Rozkosze, marzenia!
O! dzieńto szczęśliwy,
Jeżeli myśliwy
Tak pełny ma trok!
Ładują na wozy
Zające i kozy,
Aż cieszy się wzrok!
Nikt nawet nie zliczy
Dzisiejszych zdobyczy.
O! dzieńto szczęśliwy!
Niech żyje myśliwy!
Czegoż pragnąć w ziemskiém życiu?
Czy jest lepiéj cicho siedzieć
I zostawać wciąż w ukryciu?
Czy téż się po świecie biedzić?
Czy zbudować chatkę małą?
Albo żyć pod namiotami?
Czyli mocnym ufać skałom?
Lecz i skały drżą czasami.
Jedno wszystkim nie przystoi,
Każdy inne ma zadanie,
Niech nie pada ten kto stoi,
A kto upadł, niech powstanie!
Rozmyślania trwożne,
Namysły ostrożne,
Niewieście wahania,
Żałosne wzdychania,
Na nic się nie zdadzą,
Wolności nie dadzą.
Stawiaj na przekorę
Przeszkodom zaporę,
Panuj nad słabością,
Postępuj z godnością:
Nie braknie ci mocy
Ni Bożéj pomocy.
O jak wspaniale
Świat mi jaśnieje!
Słońce blask rzuca!
Łąka się śmieje!
Z każdéj gałązki
Kwiat się dobywa,
Z każdego krzaka
Głos się odzywa.
A i pierś każda
Pociechę czuje,
Ziemia i słońce
Szczęściem przejmuje!
Tyś taka piękna,
Złota miłości,
Jak obłok ranny
W gór wysokości!
Ty błogosławisz
Polom i błoniom,
I świat ten cały
Napełniasz wonią.
O! jak ja kocham
Ciebie dziewczyno,
Zdroje mi szczęścia
Z oczu twych płyną.
Tak spiew i wolność
Kocha skowronek;
Tak kocha kwiatek
Niebieski dzionek.
Tak ty mię kochasz,
Dziewczę me złote,
Boś ty mi wiarę,
Szczęście, ochotę
Do nowych piosnek
I czynów dała! —
Obyś ty nigdy
Smutku nie znała!
Kwiatami, które uszczknąłem,
Pozdrowień przyjmij tysiące!
Ach! ileż razy się zgiąłem,
Gdy je zbierałem na łące,
I do serca przycisnąłem
Nie raz, a razy tysiące.
Na śnieg, na słotę,
Wiatrom na psotę,
Nad przepaściami,
Ciemnemi mgłami,
Raz tam! raz tu!
Naprzód bez tchu!
Znieśćbym już wolał
Wszelkie przykrości,
Niźli rozkosze
Wiernéj miłości!
Bo jakże dziwne
Sprawia cierpienie
To serc wzajemne
I ciągłe drżenie.
Kto się raz serce
Zdobyć pokusi,
Ten już spokojność
Utracić musi;
A kto zaś pragnie
Spokoju ducha,
Głosu miłości
Niech ten nie słucha!
Płyńcie łzy, płyńcie łzy!
Łzy wiecznéj mojéj miłości!
Bo kto powiekę na pół ma suchą,
Jak mu na świecie pusto! jak głucho!
Płyńcie łzy, płyńcie łzy!
Łzy nieszczęśliwéj miłości!
O Ty, który jesteś w niebie,
Smutki i cierpienia koisz,
Tych, co garną się do Ciebie,
Dźwigasz i pociechą poisz,
Ach, jam syt już tego boju!
Na co rozkosz? na co znoje?
O słodki spokoju!
Wstąp, ach wstąp już w piersi moje!
Na wierzchołkach drzew
Noc cicha;
Ciszą każdy krzew
Oddycha,
Ledwo listek drży;
I ptaszki zamilkły wśród lasu.
Czekaj — do czasu —
Spoczniesz i ty.
Kto szczęśliwe dni mi wróci,
Dni najpierwszéj méj miłości,
Ach, kto wróci choćby chwilę
Z onéj złotéj méj przeszłości?
Ciągle serce me zranione
Opłakuje w samotności
Szczęście dawno już minione.
Ach! kto błogie dni mi wróci,
Dni czarownéj méj młodości?
Tak mi jakoś dobrze dzisiaj,
Jak gdybym był w niebie,
I jak gdyby gwiazdki chciały
Wziąć mię między siebie.
Lecz ja wolę zostać z wami,
Mówię to otwarcie,
Przy piosneczce, przy kielichu
I wesołym żarcie.
Widzę, moi bracia mili,
Że was to zdziwiło —
Jednak wierzcie, mnie na ziemi
Jest naprawdę miło:
I przysięgam uroczyście,
A nie cofnę słowa,
Że nie myślę jéj opuszczać —
O! niech Bóg uchowa!
Gdyśmy się więc dzisiaj zeszli,
Gdy swobody chwila,
A to niech nam spiew poety
Wieczór ten umila;
Wprawdzie druhy nasze pójdą
Dziś w daleką drogę,
Lecz w téj chwili są tu jeszcze,
Cieszyć się więc mogę.
Niech żyje, kto życie daje!
Oto ma zasada.
A więc pierwsze zdrowie króla,
Który nami włada.
On od wrogów nas zasłania,
Na ład w kraju zważa;
Strzeże pilnie dawnych dzielnic,
Nowych nam przysparza.
Drugi toast zaraz potém
Téj jedynéj mojéj! —
Tu niech każdy po rycersku
Zwróci się do swojéj.
A jeżeli która z panien
Wié, do kogo piję,
No, to proszę wołać ze mną:
„Niech i mój tak żyje!“
Trzecia szklanka przyjaciołom,
Dwóch ich jest, czy trzech!
Których razem w dniu pogodnym
Łączył spiew i śmiech,
By rozprószyć smutku mgły
W czasie nie różowym —
Trzeci toast przyjaciołom,
Starym, czy téż nowym!
Tak jak wielkiéj rzeki falom
Ciągle fal przybywa,
Tak i nasze koło rośnie,
Gdy chwila szczęśliwa;
A gdy w szczęściu się połączym,
Ramię do ramienia,
To nas potém łączyć będzie
I chwila cierpienia!
Gdy się tutaj zbierzem razem,
Razem jest nas wielu —
I tak ciągle bliżéj wszystkim,
Bliżéj jest do celu.
Bo od źródła aż do morza
Młyn niejeden miele,
A całego świata szczęście,
Oto nasze cele!
Nic gorszego już na wojnie,
Jak ranionym nie być,
Do zwycięstwa iść spokojnie,
Wszystkie trwogi przebyć;
Rozpakować, znów pakować,
I nic tylko trudy,
Męczyć się i maszerować,
A w obozie nudy.
Albo z temi kwaterami!
To dopiero męka:
Drzéj się z szlachtą, kłóć z chłopami,
Mieszczuch wiecznie stęka.
Gdy poprosisz o co grzecznie,
Zmierzą cię z ukosa;
Burdę zrobić, niebezpiecznie!
Zamkną do profosa.
Gdy nareszcie działa zagrzmią,
Kule warkną w koło,
Trąbki wrzasną, bębny zabrzmią,
Wtedy już wesoło;
I zawzięcie wre już bój,
Człek się dzielnie trzyma,
I raz „naprzód“ a raz „stój“ —
Lecz nagrody nie ma.
Dzięki Bogu, kula miła
Wiecznie czekać nie da!
W nogę wreszcie ugodziła —
Kończy się twa bieda!
Bo do miasta bezpiecznego
Niesie cię drużyna,
Tam cię przyjmie tak jak swego
Miła kobiecina.
I otworzy ci, mój zuchu,
Serce i piwnicę;
Masz świeżutkie łoże z puchu,
Masz i piękne lice.
Chłopczyk zjawia się skrzydlaty,
Pani nie spoczywa
I koszulkę drze na szmaty,
Szarpią to nazywa.
Gdyś już zdrów i chyba zrzadka
Już ci co dolega,
Jeszcze druga tam sąsiadka
Służyć ci przybiega.
A za chwilę trzecia spieszy,
By osłodzić bole —
I tak serce się pocieszy
W tém serdeczném kole.
Ba! i króla wnet dosięga
Wieść o twéj dzielności —
Znajdzie się więc krzyż i wstęga,
Znaki waleczności.
Któż z was zatém bracia mili
Coś lepszego da mi?
Bo człowieka i uczcili
I żegnają z łzami.
Nie każ mi mówić, pozwól bym milczała:
Powinność każe stłumić w piersi głos;
Jabym Ci całe serce okazała,
Ale mi tego nie dozwala los.
Noc, co ponurą ciemność rozpościera,
Ustąpić musi, gdy zabłyśnie słońce;
I twarda skała łono swe rozdziera,
By wskazać źródła skrycie w niéj bijące.
Każdy, gdy żałość serce mu przenika,
W ramiona bratnie ze skargą się chroni;
Ale przysięga usta mi zamyka,
Tę tajemnicę jeden Bóg odsłoni.
Kto sam tęsknił, ten zrozumie
Ciężkie me katusze,
Gdy w samotnéj wciąż zadumie
Rozżaloną duszę
W obce strony, w obcym tłumie,
Tęsknie zwracać muszę.
Odkąd ten, co mię rozumie,
Zniknął w zawierusze,
Próżno ogień wielki tłumię,
Co pochłania duszę.
Tylko ten, kto tęsknić umie,
Pojmie me katusze.
Kto się oddał samotności,
Ach! ten będzie wkrótce sam;
Pragniem życia i miłości,
Świat cierpienie niesie nam.
Tak! zostaw mię cierpieniu!
I osamotnieniu! —
Bo gdy samotność mam,
Nie jestem wtedy sam.
Tak, jak się kochanek skrada,
Gdy z swą lubą chce być sam,
Równie skrycie mną owłada
Ból — ach dawno już go znam!
Ach, dawno już mię dręczy,
Dniem i nocą męczy —
I chyba u wieczności bram
Zostanę bezeń sam....
Pachołek chudy, mój baronie,
Zazdroszczę ci twojego stanu,
Twojego miejsca tuż przy tronie
I żyznego zboża łanu,
I rozkosznych w zamku wczasów,
Rybnych stawów, bujnych lasów.
Ty nawzajem, mój baronie,
Mnie zazdrościsz także trochę,
Żem ja na przyrody łonie
Matkę znalazł, nie macochę,
Kieszeń pusta, za to głowa
I swobodna jest i zdrowa.
Zgódźmy się więc z tym ordynkiem,
Zmiany próżno pożądamy,
Ty bądź sobie papy synkiem,
A ja będę dzieckiem mamy.
Zawiść bowiem na cóż zda się,
Cóż po cudzym nam tytule?
Ty mię zostaw na Parnasie,
A sam zostań w kapitule.
Co to za głos przed bramą tam
Rozlega się na moście?
W sali ten spiew niech zabrzmi nam!
Biegnijcie — i poproście!
Tak kazał król, paź zaraz biegł;
Powrócił wnet, król głośno rzekł:
Wprowadzić tu starego!
Panowie moi, witam was,
Witam was, piękne panie!
Jak gwiazd na niebie, tyle kras,
Ach trudneż ich nazwanie!
Wspaniałe są komnaty te,
Zamknijcie się więc oczy me,
Nie pora to zachwytu!
Zamknął oczy i pieśni tok
Z pełnéj piersi się tłoczy;
I śmiały był rycerzy wzrok,
A pań spuszczone oczy.
Król był mu rad — na większą cześć
W nagrodę pieśni, kazał wnieść
Dla niego łańcuch złoty.
Z darów tak drogich, cóż mi z nich?
Łańcuch niech wezmą rycerze;
Przed dziarskiém już spojrzeniem ich
Pryskają wrogów puklerze.
Lub kanclerzowi, którego masz,
Złoty ten ciężar dźwigać każ
Wraz z innymi ciężary.
Ja spiewam, jak w gałązkach drzew
Swobodne ptaszę spiéwa —
Nagrodą hojną jest sam spiew,
Co z piersi się dobywa;
Gdy już prosić, proszę o to:
Każ mi czarę szczerozłotą
Najlepszego dać wina.
I wziął do ust i duszkiem pił:
Gdzież napój rozkoszniejszy?
Oby dom taki długo żył,
Gdzie to jest dar najmniejszy!
Wspomnijcie mię w szczęśliwe dni
I wdzięczni Bogu bądźcie wy,
Jak wam dziś spiewak wdzięczny.
Było dziecię, co nie chciało
Chodzić w święto do kościoła,
W polu bawić się wolało,
Choć dzwon z wieży głośno woła.
Mówi matka: „To nie żarty!
Ej uważaj ty na siebie;
Gdy wciąż będziesz tak uparty,
Przyjdzie dzwon i weźmie ciebie.“
Myśli dziecię: dzwon też przecie
To nie człowiek i nie chodzi,[9]
Czy to słyszał kto na świecie?
To mię tylko mama zwodzi.
Dzwon ten, dzwon ten, już nie dzwoni,
Ale — czy mię mylą oczy?
Ach okropność! niech Bóg broni!
Dzwon ku niemu prosto kroczy.
Kroczy w coraz szybszym pędzie,
Dziecię z strachu ledwo żyje,
Ach nieszczęście! co to będzie?
Ach! mnie pewnie dzwon przykryje!
Co tu począć w chwili takiéj?
Resztę sił na pomoc woła,
I przez rowy, pola, krzaki
Biegnie prosto do kościoła.
Odtąd téj pamiętny biedy
Pilnie słuchał głosu dzwona,
I nie czekał, aż go kiedy
Znów zaprosi in persona.
Już wał przerwany, już w polu huczy
Szalona fala w szalonéj tuczy.
„Ja cię uniosę, o matko, stąd,
Jeszcze nie silny jest wody prąd!“ —
„Ach! i nas wspomnij w ten straszny czas,
Patrz! troje sierot, ach, ratuj nas!
Biedną kobietę — ty idziesz.... cóż?“ —
Lecz ona z matką uchodzi już.
„Schrońcie się prędko na wzgórze tam,
Ja wrócę zaraz na pomoc wam;
Do wzgórza blisko i łatwo brnąć;
Nie zapomnijcie méj kózki wziąć!“
Wał się rozpływa, na polach huczy
Straszliwa fala w straszliwéj tuczy.
Gdy już Joasia matkę ocali,
Znów do szalonéj zwraca się fali.
„Dokądto, dokąd? wróć nieszczęśliwa!
Patrz, wody ciągle, ciągle przybywa.
Tak życie narażać, szaleństwo i grzéch!“ —
„Ja powinnam i muszę ocalić ich!“
Wał już znika, już fala jak morze
Tak nieskończone zajęła łoże.
Idzie Joasia tąsamą drogą,
Jeszcze jéj fale zachwiać nie mogą.
Dosięga wzgórza i biednéj kobiety,
Ale zapóźno, zapóźno niestety!
Wał już znikł — fala huczy jak morze,
Otacza w koło maleńkie wzgórze.
I zionie i wyje pieniący się kłąb
I kobietę wraz z dziećmi porywa w głąb
Za róg się kozy jedno ujęło,
I tak z nią razem w toni zginęło!
Joasia stoi prądowi wbrew:
Ach, kto ocali szlachetną krew?
Jak gwiazda świeci jeszcze śród fal:
Gdzież wielbiciele? ach! poszli w dal.
Koło niéj woda wszędzie głęboko,
Lecz żadnéj łodzi nie dojrzy oko.
Jeszcze raz w niebo rzewnie spojrzała,
Potém ją fala w przepaść porwała.
Ni pól ni wału — jeden wodny szlak
Drzewo lub wieża, to jedyny znak.
I wszystko pokrył prąd wody ogromny,
Lecz obraz Joasi wszystkim przytomny.
Gdy wody opadły, gdy ląd zobaczą,
Nad śliczną dziewczynką gorzko zapłaczą.
Jeśliby o niéj kto z ludzi zapomniał,
Bodaj i o nim nikt nigdy nie wspomniał.
W dawnych czasach był król w Tule;
Za wierności wiele prób
Dała mu kochanka czule
Złoty puhar, idąc w grób.
Od téj chwili nad świat cały
Puhar ten mu droższy był;
Oczy mu się zawracały,
Ile razy z niego pił.
Gdy śmierć bliską zauważył,
Wszystkiém, na co było stać,
Spadkobierców swych obdarzył,
Lecz puhara nie chciał dać.
Zasiadł w całym majestacie,
A rycerzy przy nim tłum,
W wielkiéj ojców swych komnacie,
Z któréj słychać morza szum.
I tam hulaczysko stare
Krzepił się na drogę w dal,
Potém rzucił świętą czarę
W ciemną otchłań morskich fal.
Patrzył, jak się w przepaść toczy
I jak tonie w morza głąb —
Zaraz potém zamknął oczy,
Nie wziął wina i na ząb. —
Więc nareszcie poszedł sobie
Czarnoksiężnik, mistrz mój stary!
O już teraz wiém, co zrobię,
Dzisiaj sam rozpocznę czary.
Niech raz przecie jego duchy
Spełnią téż i me rozkazy:
Jego słowa, czyny, ruchy
Uważałem tyle razy.
Wstać mi, wstać!
Tyle wody
Dla wygody
Znieść co tchu,
I do wanny żwawo zlać,
Bym miał kąpiel zaraz tu!
Stara miotło, pójdź tu teraz,
Odziéj się w gałganki szare!
Panu już służyłaś nieraz,
Teraz przejdź na moję wiarę!
Na dwóch nogach stój,
Głowę na się weź,
Spełnij rozkaz mój,
Wodę żywo nieś!
Wstać mi, wstać!
Tyle wody
Dla wygody
Znieść co tchu
I do wanny żwawo zlać,
Bym miał kąpiel zaraz tu!
Patrzcie! już jest blisko brzega;
O! już nawet jest nad rzeką,
Tak, jak błyskawica biega,
Strugi z konwy hojnie cieką.
Znowu, już raz drugi!
Ach! już pełna wanna!
Zbyt obfite strugi,
Powódź nieustanna!
Stój już, ach!
Dość już mamy,
Nie żądamy,
Nie kazałem!
O biada mi! co za strach!
Słowa tego zapomniałem!
Słowa, które ostatecznie
Zrobi ją, czém przedtém była.
Ach, czyż biegać będziesz wiecznie?
Obyś w miotłę się zmieniła!
Coraz szybszy bieg!
Ciągle wodę nosi.
Ach, jak ze stu rzek
Fala się podnosi.
Nie, już dłużéj
Nie zostawię!
Ja ją zdławię!
A to smok!
Ach, już w oczach mi się mruży!
Co za mina, co za wzrok!
O piekielna ty potworo!
Chcesz zatopić cały dom?
Wody już i tak zbyt sporo —
Co za bieda! jaki srom!
Miotło ty przeklęta,
Na nic rozkaz mój?
Maro nieugięta,
Stój raz przecie, stój!
Czy ty ze mną
Tu żartujesz?
Pożałujesz!
Ja cię złapię
I siekierą, stare drewno,
Ja cię w dwoje wnet rozszczapię!
Gdzietam! biegnie znów z kubliskiem —
Ale już mi dość, do kata!
Ja tu skończę z tym djabliskiem
Zaraz topor go rozpłata.
Tak, o tak, na dwoje!
Ot, już dwa kawały!
Teraz się nie boję
I oddycham cały!...
Biada! biada!
Części obie,
Każda sobie,
Tak jak z procy
Już do usług się układa —
O ratujcie wielkie mocy!
I już biegną! coraz gorzéj,
Coraz więcéj wody wszędzie,
Coraz straszniéj, coraz srożéj,
Mistrzu panie! co to będzie?
Ach! nadchodzi stary!
Panie! na cóż kryć?
Wywołałem mary, —
Trudno ich się zbyć!
Hola! hola!
Miotły w kąt!
Precz mi stąd!
Gdy przyjdzie czas,
Kiedy mistrza będzie wola,
Wtedy sam zawoła was!
Znam jeden kwiatek cudowny;
Napróżno za nim wyglądam,
Uwięzion w wieży warownéj
Napróżno mieć go pożądam.
Jestto nie małą przykrością,
Bo gdym się cieszył wolnością,
Miałem go zawsze w pobliżu.
Gdziekolwiek z tego zamczyska
Stęsknione oko me zajdzie,
Nic nie zobaczy, nie zyska,
Tego, co szuka, nie znajdzie.
Każdemu ze szlachty lub sług,
Wdzięczności zapłaciłbym dług,
Gdyby ten kwiat mi pokazał.
Ja kwitnę pięknie pod kratą,
I słyszę twoje westchnienia,
Do róży — ja ręczę za to,
Zwracasz gorące pragnienia.
Wzniosłą myśl umysł twój chowa,
Więc pewnie kwiatów królowa
I w twojém sercu króluje.
Prześliczną w purpurze urodę
I śliczne masz z liści odzienie,
Tak ceni dziewczę cię młode
Jak złoto i drogie kamienie.
Gdy się twym kwiatem ozdobi,
Piękna, piękniejszą się zrobi,
Lecz inny kwiat ja uwielbiam.
Róża z wyniosłą swą pychą
Zawsze wysoko się wspina,
Lecz i mnie skromną i cichą
Lubi i chwali dziewczyna.
I kto ma serce niewinne,
Ten więcéj może niż inne
Kocha i wielbi mię kwiaty.
Serca nie trapią mi grzechy,
Żaden zły czyn go nie plami,
Lecz siedząc tu bez pociechy
Trapię się złemi myślami.
Wprawdzie miłości tyś godna,
Lilijko moja łagodna,
Lecz jeszcze milszy znam kwiatek.
Możeś ty mnie niecierpliwie
I tak gorąco pożądał,
Bo za cóżby mię troskliwie
Dozorca więzień doglądał?
Pięknie mi w liści koronie,
I piękne rozsiewam wonie
W tysiąc kolorów się mieniąc.
Nikt nie odmówi ci cześci,
Rozkoszne wonie rozsiewasz,
Czy cię kto w cieniu umieści,
Czy się na słońcu wygrzewasz.
Lecz inny kwiatek, choć mały,
I cichy i nie wspaniały,
Mnie uszczęśliwia biednego.
Pokornie rosnę w ukryciu,
Wstrętne mi słowa szerokie,
Lecz teraz pierwszy raz w życiu
Przerwę milczenie głębokie.
Gdybym ja mógł cię pocieszyć!
Jakże mi żal, że pospieszyć
Z wonią do ciebie nie mogę.
Woń twą i skromność ja cenię,
Mój ty fijołku niewinny,
Ale na moje cierpienie
Potrzebny kwiatek mi inny.
Prawdę nareszcie wynurzę:
Na całéj skalnéj téj górze
Nie ma mojego kochanka.
Lecz niżéj, gdzie strumień płynie,
Chodzi tam wierna kobiéta —
I kiedy niewola ma minie?
Wzdycha i płacze i pyta.
A gdy kwiatek niebieski rwie
Mówiąc: Nie zapominaj mnie!
To czuję to z daleka.
O tak, z daleka czuje się moc
Szczeréj i wiernéj miłości,
Dlatego mimo więzienia noc
Nie tracę ja wytrwałości.
Gdy ból i rozpacz serce mi rwie,
To wołam: Nie zapominaj mnie!
I znowu wracam do życia.
Z próżnym trzosem, z sercem chorém
Wlokłem żywot mój złowrogi.
O jak nędznym jest ubogi!
Jak bogacze szczęśni są!
Więc niedoli na przekorę
W nocy skarb wykopać muszę:
„Gdy go znajdę, dam ci duszę!“
Napisałem własną krwią.
Zakreśliłem różne koła,
Ustawiłem téż płomyki,
Kości ludzkie i chwast dziki,
By powiększyć czarów moc.
A zrobiwszy wszystko zgoła,
Co uczynić tam należy,
Kopię w miejscu, gdzie skarb leży;
Czarna, straszna była noc.
Wtém z daleka światło błyśnie,
I od gwiazdy lśniąc wspanialéj
Zbliża się z najdalszéj dali,
Gdy dwunastą zegar bił.
Dziwna trwoga serce ściśnie;
Patrzę, śliczny chłopiec do mnie
Niosąc puhar idzie skromnie;
— Puhar cudném światłem lśnił. —
Miał na czole z kwiatów wieniec;
Na łagodne jego oczy
Padał z czary blask uroczy,
Ach, niebieski był to blask!
Napój podał mi młodzieniec;
Pomyślałem: żadną miarą
Zły nie przyjdzie z taką czarą,
Zły jasności nie zna łask.
„Pij i czerp do życia siłę!
Gdy zrozumiesz tę naukę,
To policzysz czarów sztukę
Na obłędów marnych karb. —
Niech ci święto będzie miłe!
Chętnie troski znoś powszednie!
Baw się wieczór! pracuj we dnie!
Praca, to największy skarb!“
Wejdź do nas, staruszku, w podwórzec zamkowy,
Spoczynek potrzebny dla siwéj twéj głowy,
Chwileczki nie żałuj nam czasu.
Mateczka się modli, a ojciec na łowy
Wyruszył ze służbą do lasu.
Zaspiewaj bajeczkę nam jednę i drugą,
My bajki lubimy namiętnie,
I bardzo spiewaka czekamy już długo —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Srożyły się wrogi i burze szalały,
Gdy Hrabia opuszczał swój zamek wspaniały,
A skarby zakopał był w ziemi.
Dlaczego tak spieszy? dlaczego drży cały?
Co objął rękami silnemi?
Co ukrył na piersi i płaszczem otula,
I w dal co unosi tak skrzętnie?
Córeczka to była, na rękach mu lula —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Zaświtał poranek, a świat tak szeroki,
Murawa mu łożem, a dachem obłoki,
We wioskach ugoszczą spiewaka.
Tak mijał on góry, doliny, potoki,
A broda mu rośnie ot taka.
I dziecię mu rośnie, aniołek ów złoty,
Uśmiecha się mile, ponętnie,
On płaszczem je chroni od zimna i słoty —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Tak dni im mijały, mijały i lata;
Gdy płaszcz się już zszarzał, on zszywa go, łata,
Lecz coraz był na nich ciaśniejszy.
A gdy się dziewczątko uśmiechnie do tata,
Nie czuje już troski najmniejszéj.
Tak piękna i hoża wyrosła mu z laty,
Ród poznać szlachetny w gorącéj krwi tętnie,
I ojciec był szczęsny i czuł się bogaty —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Wtém książę nadjeżdża, rycerską miał zbroję,
I dziewczę rączęta wyciąga doń swoje,
Lecz nie chce dać książę jałmużny.
„Tę oto — zawołał — prześliczną dziewoję,
Mieć pragnę, staruszku podróżny!“ —
„Gdy chcesz ją posiadać, rzekł stary, mój książę,
Gdyś tak ją podobał namiętnie,
To zaraz niech dzisiaj małżeństwo was zwiąże“! —
A dzieci słuchają tak chętnie.
I ślubem w kościele związała ich stuła;
Dzieweczka choć szczęsna, żal jednak uczuła,
Gdy ojca żegnała starego.
Staruszek już odtąd sam w świecie się tuła,
I smutku doznaje wielkiego.
Tak lata już tęsknię we śnie i na jawie
Do córki i wnuków mych smętnie,
I we dnie i w nocy ja im błogosławię —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Gdy ręce wyciągnął, ktoś w bramę zastuka,
To ojciec nadchodzi i dzieci swych szuka,
I wielka ogarnia je trwoga.
„Precz, precz mi żebraku!“ tak starca ofuka,
„Jak śmiała tu postać twa noga?!
Hej służba! do lochu zuchwalca niech wtrącą!“ —
Gdy w ojcu gniew wrzał tak namiętnie,
Przybiega tam matka i prosi gorąco —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Służalcy przystąpić odwagi nie mają,
A matka i dzieci o litość błagają,
Lecz księcia dumnego to gniewa.
W milczeniu się zaciął — i łzy nie wzruszają,
Aż wreszcie milczenie przerywa:
„Ty rodzie jaszczurczy, co gwiazdy książęcéj
Blask ściemniasz obrzydle i mętnie —
Byś hańbę mi wnosił, nie ścierpię już więcéj!“ —
A dzieci słuchają niechętnie.
Lecz starzec stał cichy, wzrok jego spokojny,
Służalców się cofa zalękłych tłum zbrojny,
A książę się wścieka i sroży:
„Już dawno przeklinam ja żywot mój znojny,
Małżeńskiéj syt jestem obroży!
Nie może, kto zrodzon w plemieniu prostaczém,
Szlachcicem się stać umiejętnie,
Żebraczka mię darzy potomstwem żebraczém!“ —
A dzieci słuchają niechętnie.
Gdy mąż wami gardzi, gdy ojciec odpycha,
Gdy węzły najświętsze rozrywa tu pycha,
To chodźcie do ojca, do dziadka!
I mojém staraniem, choć postać ma licha,
Wam droga rozsnuje się gładka.
W tym zamku jam panem! a tyś go zrabował!
Dowody w pieczęci mych piętnie,
O! jam je starannie w tułaczce przechował! —
A dzieci słuchają tak chętnie.
Już wrócił do dzierżaw swych król prawowity,
Swym wiernym skradzione już wraca zaszczyty!
— Tak woła staruszek radośnie —
Odkopię ja teraz mój skarbiec ukryty,
A wszystkim wam serce niech rośnie!
Uspokój się synu! już jasna rzecz cała,
Świat śmieje się do nas ponętnie,
Bo księżna książęce potomstwo ci dała! —
A dzieci słuchają tak chętnie.
- ↑ Przekład wiersza 3 do 6 wolny. Dokonany późniéj wierniejszy przekład mniéj się podobał znawcom, którym go czytałem. Przekonałem się, że dla ścisłości przerabiać cokolwiek w poezyi znaczy tyle, co ścierać pierwotną świeżość i barwę kwiatu. W tym poemacie i w kilku innych zmieniłem także miarę jambiczną na gładszą w polskim języku trochaiczną. W najspiewniejszych, jak Syn muz, zachowałem jamby. Druga zwrotka brzmiała w wierniejszem przerobieniu, jak następuje:
Co było w życiu rozdzielone,
Co w sobie długi czas zamyka,
Tu w jeden tomik oprawione
Miłego dojdzie czytelnika. - ↑ Nazwę pasterza Tyrsis a w następnym poemacie Damon zmieniłem na Jasia; nie dla uniknięcia trudności rytmicznych, lecz dlatego, że Jaś zdawał mi się bliższym i naszych czasów i naszych czytelników, niż Tyrsis lub Damon.
- ↑ Dosłownie: Różyczka na stepie.
- ↑ „Zwracam w lot tamtędy oko“. W oryginale: „Ich wandte just dahin den Rücken“.
- ↑ Przekład wiersza 3 i 4 wolny.
- ↑ Dwie zwrotki, źle brzmiące dla ucha polskiego, w których poeta powiada, że chciałby być koniem, wozem i małpą, opuściłem.
- ↑ W ostatniéj zwrotce w oryg. zamiast czynów, jest „tańców“.
- ↑ Przekład ostatniéj strofki wolny.
- ↑ Własnego pomysłu, zamiast: (Hängt) da droben auf dem Stuhle.
- ↑ Pierwsze trzy wiersze tłómaczone swobodnie; zresztą wiernie. Miara złożona z 4 stóp amfibrachicznych brzmi w polskim języku wspanialéj, niż jedenastozgłoskowy jambus. Goethe w przypisku do téj prześlicznéj i jedynéj w swoim rodzaju ballady, z któréj zamierzał nawet zrobić operę, powiada: „Ballada powyższa nie będąc wcale mistyczną, ma w sobie coś tajemniczego. Nieraz przy jéj wygłoszeniu uważałem, że nawet bardzo światłe osoby nie odrazu pochwyciły jéj wątek. Ponieważ nic już w niéj dla jasności zmienić nie mogę, przeto przedstawię ją w prozaicznym zarysie:
- Dwóch chłopczyków w zamku, otoczonym lasem, korzystając z nieobecności ojca, który poszedł na łowy, i matki, która się modli, zaprasza do zamku spiewaka.
- Stary bard odrazu zaczyna spiewać swą opowieść. Pewien hrabia, w chwili, gdy nieprzyjaciele zamek jego zdobywają, uchodzi, zakopawszy skarby, unosząc pod płaszczem córeczkę.
- Idzie w świat jako biedny spiewak. Dziecię, cenny ciężar, podrasta.
- Mijają lata, co widać po szarzejącym się płaszczu. Córka wyrosła na piękną dziewoję.
- Nadjeżdża książę. Zamiast dać dzieweczce żądaną jałmużnę, prosi o jéj rękę i otrzymuje ją.
- Zaślubiona niechętnie opuszcza ojca; on sam się tuła po świecie. Tu wypada spiewak z roli. To on sam jest tym ojcem. Zaczyna mówić w pierwszéj osobie, jak córce i wnuczkom w myśli błogosławił.
- Gdy błogosławi dzieci, domyślamy się, że spiewak jest nietylko owym hrabią, o którym pieśń wspominała, ale że jest ojcem Hrabiny, dziadkiem dzieci słuchających i teściem polującego Hrabiego. Unosi nas miła nadzieja — ale wkrótce ogarnia nas lęk. Dumny, pyszny i gwałtowny ojciec wraca. Oburzony na żebraka, który śmiał wśliznąć się w jego dom, każe go wtrącić do turmy. Dzieci przerażone; matka nadbiega i wstawia się za spiewakiem.
- Słudzy nie śmieją dotknąć starca. Matka i dzieci błagają; książę zaciął się w gniewie (w teatrze byłby to ładny obraz), wreszcie wybucha długo tłumioném rozdrażnieniem. W poczuciu swego starożytnego, rycerskiego pochodzenia, żałował skrycie, że ożenił się z córką żebraka.
- Wyrzuty pełne pogardy dla żony i dzieci.
- Starzec zabiera głos i oznajmia, że jest ojcem i dziadkiem a przytém dawnym panem zamku, którego rodzina teraźniejszego właściciela wypędziła.
- Wszystko się wyjaśnia. Zaburzenia przeciw królowi, któremu Hrabia był wiernym, spowodowały jego wygnanie. Teraz z powrotem króla i wierni wracają do swych praw i posiadłości. Hrabia przebacza — wszystko kończy się szczęśliwie.