Pompalińscy/Część trzecia/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pompalińscy |
Wydawca | Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“ |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała powieść |
Indeks stron |
Dość wcześnie jeszcze było przed południem, kiedy Delicya weszła do saloniku ubrana już zupełnie, z książką w ręku. Miała na sobie dnia tego bardzo kosztowną i kunsztowną suknią bladoniebieską; szyję jej otaczały zwoje puszystych koronek, a włosy, z najzalotniejszą w świecie prostotą zwinięte w jeden olbrzymi warkocz, przepięte były nad czołem dwoma wielkiemi gwiazdami z kryształu i złota. Wzruszenie i łzy wczorajsze nie pozostawiły na świeżem jak lilie i róże jej licu innych śladów, jak lekkie błękitnawe obwódki, które okrążając jej oczy, dodawały im nieskończenie wiele wyrazu i blask ich w sposób nadzwyczaj poetyczny przyćmiewały.
Zadumana, wpółuśmiechnięta, wpółsmętna usiadła na kozetce w rogu saloniku stojącej, położyła otwartą książkę na kolanach i w karty jej wzrok utkwiła. Widać było jednak, że myśl jej, uciekając od brzydkich, czarnych wierszy na bibule wyrytych, tęsknie i niecierpliwie goniła po jasnem, szerokiem przestworzu, pieszczone wyobraźnią lube, promieniste jakieś zjawisko.
Nagle drgnęła. Na karty książki padł od strony drzwi podługowaty cień jakiś. Z poruszeniem osoby, która nieustannie a niecierpliwie, czegóś lub kogoś oczekuje, zwróciła głowę ku drzwiom. W drzwiach stała wielce prozaiczna postać hotelowego kelnera i w ręku kartkę wizytową trzymała.
Delicya wzrokiem tylko rzuciła kelnerowi pytanie niecierpliwe. Głos odmawiał jej posłuszeństwa.
— Hrabia Wilhelm Pompaliński, patrząc na kartę odpowiedział niememu pytaniu temu kelner.
— Proś! ledwie dosłyszalnie wyrzekła panna.
Dotknęła czoła obu dłońmi, potem przesunęła je po fałdach swej sukni. Mocowała się widocznie ze swem wzruszeniem, aby je opanować i jednocześnie szybką czyniła rewizyą swej toalety. Wzruszenie zostało opanowanem, — blado-błękitna tiunika okazała się w stanie pożądanej malowniczości, — Delicya podniosła się zlekka na kozetce dla powitania wchodzącego gościa.
Gość wszedł szybko do saloniku i śpiesznie pochwycił wyciągającą się ku niemu z pośród puchu koronek, bielszą od nich rączkę. Uścisnął ją naprzód i kilka sekund w dłoniach swych zatrzymał, potem, błyskawiczne spojrzenie rzuciwszy do koła saloniku, do ust swych rączkę tę przycisnął. Delicya stanęła w płomieniu rumieńca.
— A mama? zapytał gość.
— Un peu indisposée! wstała dziś późno i ubiera się jeszcze, szepnęły purpurowe usteczka, zarazem właścicielka usteczek tych gestem ręki wskazała gościowi miejsce na fotelu, obok kozetki stojącym. Z oczu gościa poznać można było, że wolałby on o wiele usiąść na kozetce, tuż obok malowniczo falującej blado-błękitnej tuniki. Zrezygnował się jednak i zajął wskazane mu miejsce na fotelu.
— Doprawdy, zaczął, niewiem już jak mam ekskuzować się przed paniami z mego zuchwalstwa. Od trzech zaledwie dni paniom znajomy, nachodzę dom ich codziennie. Staję się nieuniknionym jak deszcz w jesieni...
— Pan hrabia nie byłeś nam... mnie przynajmniej... nieznanym i przed temi trzema dniami... podnosząc głowę i z półuśmiechem trochę żartobliwym, trochę rzewnym odpowiedziała Delicya.
— Comment! być że to może, abym ja panią widział już kiedy, gdziekolwiek? Non, c’est tout à fait impossible! Bóg dobry uorganizował oczy moje w ten sposób, że nie widzą one nigdy rzeczy brzydkich, ale obraz wszystkiego co piękne i miłe raz w nich odbity, pozostaje już tam na zawsze.
Delicya figlarnie wstrząsnęła główką.
— A jednak, rzekła, tak było jak powiedziałam. Oczy pana nie widziały mię wprawdzie ni razu przed dniem zawczorajszym, ale duchy nasze, to jest pański, panie hrabio i mój, rozmawiały ze sobą od... od ośmiu już miesięcy po kilka razy codziennie...
— Vous m’intriguez serieusement! z żywem poruszeniem zawołał Wilhelm, byłażbyś pani spirytką i miałażbyś w rozporządzeniu swem jakie, czarnoksięzką władzą obdarzone, medium...
— O! zawołała Delicya z cichym, srebrnym śmieszkiem, medium moje, za pośrednictwem którego duch pana rozmawiał z duchem moim, nie posiadało w sobie nic a nic z natury nadprzyrodzonej... Było ono ubrane w czarny surdut i od każdego kto żądał jego usług, brało pieniądze, według pewnej, raz na zawsze ustanowionej taksy...
— O! prozaiczne medium! raczże mi pani powiedzieć przynajmniej, jak nazywało się miejsce, w którem przybywało ono najczęściej? Da to może wskazówki jakie błądzącym w ciemnościach myślom moim!
— Miejsce w którem przebywało ono najczęściej, nazywało się... o! czy tylko nie zapomniałam! nie; pamiętam, mówił mi to brat mój, że nazywało się ono camera obscura!
— Camera obscura! Komnata ciemna! powtórzył Wilhelm, brzmi to zupełnie czarnoksięzko! Z ciemnej tej więc komnaty wychodziło medium! a zkądże wychodził duch mój, gdy przybywał w celu rozmawiania z panią!
— O! to już moja tajemnica! zaśmiała się Delicya i nie wydam jej przed nikim... za nic!
— A gdybym prosił panią... błagał... zaklinał... mówił Wilhelm pochylając się coraz bliżej ku pięknej pannie.
— A więc powiem, uśmiechnęła się Delicya, zjawiał się on zawsze przedemną w salonie naszym na stole, obok lampy...
— Dieu! jakże wstydzę się za ducha mego! chodzić po stołach jest rzeczą wielce nieprzyzwoitą! Czy i tu także, w tem mieszkaniu duch mój przebywa obok lampy?..
— Nie; tutaj... w Warszawie, zamknęłam ducha pana do ciasnego więzienia...
— Dla tego zapewne, aby nie zawstydzał panią nieprzyzwoitem swem znajdowaniem się! Ale gdzież jest to ciasne więzienie? za piecem? pod kanapą? za źwierciadłem?
— O nie! więzienie to znajduje się bardzo blizko nas!
— Blizko nas!
— Od pana dalej trochę, ale odemnie bardzo blizko! znajduje się ono właściwie przy mnie!
Wilhelm roziskrzonemi oczami patrzał na prześliczną z filuternym wyrazem twarz swej sąsiadki. Zagadki które dawała mu do rozwiązywania drażniły go, czuł i pragnął czuć w nich cóś więcej niż wesoły żart.
Delicya sięgnęła zwolna do kieszonki bladoniebieskiej sukni i wydobywając z niej niewielki, w błękitny aksamit oprawny pugilaresik, wymówiła:
— Oto jest więzienie!
— Śliczne więzienie! szepnął Wilhelm i pochylając się bliżej jeszcze, wyciągnął rękę po pugilares niby, w rzeczywistości zaś miękko i zwolna położył dłoń swą na trzymającej go białej rączce.
— Panie hrabio! drżąc wewnętrznie lecz uśmiechem pokrywając wzruszenie, rzekła Delicya, nie płosz pan mieszkańca więzienia tego... skoro tylko bowiem zadasz mu najlżejszą obrazę, cofnie się w głąb swej ciemnej komnaty i nigdy już pan wiedzieć nie będziesz kim był i jakim...
Wilhelm cofnął swą rękę, ale wsparł się w zamian ramieniem o poręczę kozetki i coraz głębiej tonąc oczami w twarzy pięknej dziewczyny, szepnął marząco:
— Oh! la sensitive!
Delicya bardzo powoli otwierała pugilaresik. Otworzyła go nakoniec i z figlarnym uśmiechem spojrzała na młodego hrabiego, który ciekawy wzrok zapuszczał w głąb ładnego cacka.
— Nie widzę nic! rzekł tonem człowieka zawiedzionego.
— Otóż, mówiła Delicya zwolna i nie zdając się zwracać uwagi na jego słowa, otóż mediumem owym który wprowadził mię w styczność z duchem pana, był pewien mistrz fotograficznej sztuki... a duch pana pojawił się przedemną w postaci...
Zatrzymała się. Gorący rumieniec twarz jej oblał, ręka trzymająca pugilaresik drżała widocznie.
— W postaci? w postaci? wypytywał młody hrabia szeptem naglącym, niemal gwałtownym.
— Nie pokażę! wyrzekła nagle Delicya i pugilaresik przymknęła.
Wilhelm pochwycił obie jej ręce.
— Au nom du ciel! wyszeptał, pokaż mi pani co tam jest, bo skonam chyba u nóg twych z niepokoju i niecierpliwości!...
Mówił szczerze i na seryo. Sprzeciwieństwa żadnego znosić nie mógł, a to które spotykało go od Delicyi, wprawiało go w rozdrażnienie prawie boleśne.
Delicya zdawała się jeszcze wahać przez chwilę. Potem ze spuszczonemi oczami, z rumieńcem który opłynął twarz jej i czoło aż po uploty popielatych włosów, odchyliła morową klapkę zasłaniającą jedną z połów pugileresiku i tworzącą tym sposobem bardzo misterną i elegancką skrytkę.
Młody hrabia drgnął cały.
— Moja fotografia! zawołał.
— Duch pana, mówiła Delicya nie podnosząc wzroku i z uśmiechem, który teraz rzewny wyraz nadawał purpurowym jej ustom, duch pana pojawiał się przedemną w postaci takiej...
Wilhelm siedział już nie na fotelu, lecz na kozetce i w obu dłoniach swych trzymał nie opierającą mu się więcej, bezsilną jakby rękę Delicyi.
— Pani! mówił stłumionym głosem, co to znaczy? au nom du Ciel, wytłómacz mi to pani! obawiam się zrozumieć zbyt wiele!... Od ośmiu miesięcy, mówiłaś pani... a więc od ośmiu miesięcy myślałaś o mnie nie znając mię, a ja... szalony goniłem po świecie za szczęściem... Ale ja może mylę się... powiedz pani, czy mylę się...
— Nie, szepnęła Delicya i zasłaniając twarz ręką, chciała powstać i uciekać. Ale ręka jej znalazła się w silnem acz miękkiem ujęciu dłoni Wilhelma... uczuła się opasaną jego ramieniem, a w uchu jej dźwięczał szept jego stłumiony wzruszeniem szczerem i namiętnem.
— Więc myślałaś o mnie nie znając mię... tęskniłaś za mną nie widząc mię nigdy... rzecz niesłychana! nigdy w życiu nie doświadczyłem niczego podobnego! nigdy też żadna w świecie kobieta nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak ty.... Delicyo!
— Panie hrabio! szepnęła Delicya.
— O! nie nazywaj mię tak... nie jestem dla ciebie hrabią ani panem... dla czegóż wyrywasz się i chcesz uciekać? miłość jest piękną rzeczą, Delicyo... i szczęście jest wielką rzeczą... nie trzeba uciekać... powiedz... kochasz mię?..
— Kocham! szepnęła Delicya bardzo cicho, ale szept ten dosłyszał Wilhelm i zdjął go ze zbladłych i drżących ust jej długim, gorącym pocałunkiem.
Pocałunek to był bardzo cichy, a jednak obudził echo. Echem tem był głuchy, przeciągły jęk który ozwał się w drzwiach salonu.
Zatopiona w sobie, upojona sobą para, nie spostrzegła jak od strony drzwi, ku którym zwracała się profilem, od kilku chwil już padał na nią podługowaty cień nieruchomo stojącej we drzwiach osoby. Spostrzegła go pierwsza Delicya i porwała się z kanapki... Powstał za nią i Wilhelm... spojrzeli oboje ku drzwiom. W drzwiach, z twarzą śmiertelnie bladą, z oczami ponuro utkwionemi w ziemię — stał Cezary.
Delicya nieruchomą pozostała jak posąg. Wilhelm zbladł trochę, bardzo prędko jednak wzrok jego przebiegł od twarzy brata na marmurowo białą twarz Delicyi... podniósł głowę, widać było że uczuł się do czegoś zobowiązanym i w mgnieniu oka postanowił spełnić to, co za obowiązek honoru poczytywał sobie.
— Cezary! rzekł postępując parę kroków naprzód, przebacz mi... niewiedziałem że się tak stanie, ale stało się... prosiłem w tej chwili pannę Delicyą o jej rękę!...
Pomimo całej grozy położenia, widać było jak na te słowa dreszcz rozkoszy przebiegł Delicyą. Nie podniosła jednak wzroku. Uczucie wstydu dorównywało w niej prawie, doświadczanemu uczuciu szczęścia.
Cezary podniósł powieki. Oczy jego posępnie lecz spokojnie oświecały twarz śmiertelnie wciąż bladą. Postąpił nieco ku dwojgu młodym ludziom i nie patrząc na Wilhelma, lecz nieruchomy wzrok topiąc w twarzy Delicyi, zwolna i stłumionym głosem wymówił:
— Tak... wiem... słyszałem jak pani powiedziała że cię kocha!
— Dumny tem jestem i szczęśliwy, rycersko odparł Wilhelm.
Widać było że Cezary chciał mówić, ale nie mógł. Najlżejsze drgnienie nie przebiegło po jego twarzy, oddech zdawał się wcale nie poruszać piersią. Był to spokój grobowy. Była to rozpacz paraliżująca wszystkie władze ciała i ducha. Pomiędzy trojgiem istot tych, trwało przez chwilę ciężkie, dręczące milczenie. Przerwał je szelest jedwabi i szmer drzwi otwierających się teraz zupełnie, a od kilku chwil na wpół otwartych. Do salonu, krokiem poważnym, zbytecznie może traicznym, weszła p. Żulieta. Twarz jej była poważna także, blada i smutna.
— Panie hrabio, wyrzekła zwracając się do Wilhelma, słyszałam wszystko!
— Pani! odparł Wilhelm z głębokim ukłonem, poczytuję sobie za szczęście i zaszczyt, słowa moje przed panią powtórzyć!
— Panie hrabio! mówiła dalej p. Żulieta poważnym zawsze i smutnym, acz łagodnym głosem, jako matka Delicyi, pozwalam sobie powiedzieć, że przyjąłeś pan na siebie odpowiedzialność za szczęście mej córki...
— Pani! przerwał Wilhelm, zostałem podbity przez pannę Delicyą od pierwszej prawie chwili poznania... a gdzie jest miłość, tam musi być szczęście...
— Hrabia Cezary kochał moją córkę, ciągnęła coraz smutniej p. Żulieta i ona go kochała...
Słowa te zbudziły jakby Cezarego z głębokiej martwoty. Drgnął całem ciałem i podniósł oczy na Delicyą. Pani Żulieta kończyła jeszcze smutniejszym głosem:
— Za miesiąc miał nastąpić ślub córki mojej z hrabią Cezarym...
— Pani! powtórzył Wilhelm, pomimo szczerego zmartwienia, jakiego doświadczam na widok boleści mego brata, szczęśliwym się uznam, jeśli w tym samym oznaczonym już terminie, pozwolonem mi będzie podać pannie Delicyi dłoń do ślubnego ołtarza...
— Panie hrabio! jestem matką... nie wątpię o honorze pana i prawdziwości uczuć jego dla mojej córki!
— Pani! wątpić o honorze moim nie pozwoliłbym nawet osobie, którą tak wysoce poważam jak panią...
Słuchając zamienianych słów tych, możnaby było myśleć, że wszystkie te urywane i rozpoczynane na nowo mowy p. Żuliety, były tyląż nitek, któremi ona niewidzialnie lecz mocno, obmotywała honor i sumienie młodego hrabiego Byłoby może nitek tych i więcej jeszcze, gdyby snuciu ich nie przeszkodziło nagłe poruszenie Cezarego, który szybko ku Delicyi przystąpił i ujmując rękę, zapytał cichym, zapierającym się w piersi głosem:
— Delicyo... Pani... powiedz mi jedno tylko słowo... czy kochałaś mię kiedykolwiek... przez jedną choćby chwilę?..
Twarz pięknej dziewczyny mieniła się bladością i rumieńcem. Milczała chwilę. Wzrok jej błyskawicznie szybko przesunął się po twarzy Wilhelma, który zdawał się także oczekiwać jej odpowiedzi z żywym niepokojem. Podniosła nakoniec na Cezarego wzrok nieśmiały, zawstydzony i szepnęła z ciężkością:
— Myślałam... łudziłam się....
Cezary wyprostował się i przesunął dłoń po bladem czole.
— Okropne złudzenie! wymówił i zwrócił się ku drzwiom. Ale zastąpiła mu drogę p. Żulieta.
— Oh, Mr le comte! zaczęła, vous voyez dévant Vous une mère eplorée! Mogęż stawić tamę uczuciom mego dziecka? mogęż odtrącać pełne honoru oświadczenia hr. Wilhelma, które zresztą zgadzają się z uczuciami córki mojej? Przebacz panie hrabio! przebacz! i pozostań przyjacielem naszym! wszystko co tylko przyjaźń prawdziwa...
Przerwał jej mowę żywy gest Cezarego.
— Pani, rzekł, nic więcej uczynić nie mogę i nie chcę, jak pożegnać panią...
Wyrzekł to z dziwną powagą i również poważnie skłonił się przed panią Żulietą. Raz jeszcze jednak zwrócił głowę w stronę kędy stała Delicya i oczami poszukał jej wzroku. Dziwny uśmiech przesunął się mu po bladych wargach. Wzrok Delicyi bowiem, zalękniony jeszcze i trochę zawstydzony lecz coraz już promienniejszy podnosił się nie na niego, lecz... na nowego narzeczonego.
Bardzo powoli lecz z podniesioną głową i nieruchomą jak marmur twarzą, Cezary zstępował ze wschodów hotelu. Przed bramą stało eleganckie tilburi i parskał prześliczny koń hr. Wilhelma. Cezary pozbawiony jakby sił, oparł się ramieniem o róg bramy i niemym gestem przywołał stojącą w pobliżu dorożkę.
— Gdzie mam jechać? zapytał dorożkarz.
Cezary nie zaraz usłyszał to pytanie.
— Do pałacu Pompalińskich, odpowiedział w końcu, jakby gwałtownie wyrywając się ze swej martwoty i znowu dziwny nieokreślony uśmiech, przewinął się mu po ustach. Każdy dorożkarz, każdy niemal mieszkaniec stolicy wiedział kędy wznosiły się wspaniałe i ozdobne ściany pałacu Pompalińskich, — tego siedliska zbytku i rozkoszy!
W kilka chwil potem, kamerdyner Fryderyk otwierał przed powierzonym pieczy jego młodym hrabią, podwoje jego mieszkania.
— Pani hrabina, rzekł, zapytywała o pana hrabiego i rozkazała mi powiedzieć, że życzy sobie natychmiast widzieć się z panem hrabią!
Jakież było zdumienie poufnego sługi hrabiny, gdy Cezary podniósł na niego wzrok roziskrzony i dumnie, opryskliwie niemal odpowiedział:
— Powiedz pani hrabinie, że ani przyjść do niej, ani z nikim wcale widzieć się nie mogę.
— Ależ panie hrabio... z dawną poufałością zaczął Fryderyk.
Cezary rozkazującym gestem ramię ku drzwiom wyciągnął.
— Proszę wyjść i pozostawić mię samego, wyrzekł krótko.
Fryderyk nie opierał się dłużej. Wyszedł z mieszkania dawnego pupilla swego, mrucząc pod siwym wąsem:
— Cuda dzieją się na świecie! Umarli chyba powstaną z grobów i nowonarodzone dzieci przemówią! nasz biedny hr. Cezary przerabia się w lwa! Trzeba będzie opowiedzieć to zaraz pani hrabinie!
Cezary tymczasem pozostawszy samotnym, przechadzać się zaczął ze skrzyżowanemi na piersi ramionami po dość obszernym swym salonie. Krok jego powolny był bardzo i jednostajny, brwi zsunięte, oczy utkwione w ziemię świeciły ostrym, gorączkowym blaskiem. Taburet jakiś wysunięty zbytecznie na środek pokoju, zatamował mu drogę. Popchnął go stopą tak gwałtownie, że usunięty aż pod przeciwległą ścianę, ze stukiem upadł na posadzkę. Możnaby rzec, że w cichym tym i tak łagodnym zwykle młodym człowieku, wrzały teraz odmęty całe gorzkich, płomienistych gniewów. Możnaby rzec że wszystko, co kiedykolwiek w życiu swem przemyślał on w nieprzeniknionej skrytości ducha i przecierpiał bezwiednie może, wszystkie tęsknoty, gorycze i upokorzenia, które kiedykolwiek przenosił w pokorze i milczeniu, obudziły się teraz pod dotknięciem ostatniego, strasznego dlań ciosu i zawrzały w piersi jego tysiącem chaotycznych acz wrzących i pierś rozrywających uczuć. Obok burzy tej i po nad nią niby, unosiły się w głębi istoty jego tłumne, a chmurne myśli jakieś, bruździły mu blade czoło w zmarszczki liczne i głębokie, całą postać jego oblekały piętnem ołowianej, do ziemi przybijającej zadumy...
Kwadranse upływały, a młody człowiek nie kończył swej niezmordowanej, powolnej przechadzki. Przez wielkie okna salonu, wpływać już zaczynał zmrok wieczorny, gdy we drzwiach stanął znowu ulubieniec hrabiny, Fryderyk.
— Panie hrabio! wymówił, hr. Mścisław zapytuje, czy może widzieć się z panem hrabią.
Cezary przerwał na chwilę przechadzkę swą i bez chwili wahania odpowiedział:
— Powiedz hrabiemu Mścisławowi, że nie jestem w domu dla nikogo.
Fryderyk oddalił się znowu nieznacznie wzruszając ramionami, a w kilka minut po odejściu jego, galeryą obrazów przebiegał szelest posuwający się szybko jedwabnej sukni. Hrabina Wiktorya dążyła do hrabiego szwagra swego, z prośbą o radę i pomoc przeciw zbuntowanemu synowi swemu.
Kwadrans nie upłynął, a Fryderyk stawał znów w drzwiach salonu młodego hrabiego.
— Panie hrabio! wyrzekł uroczystym nieledwie głosem: JW. Hrabia Światosław Pompaliński, prosi pana hrabiego, aby raczył pofatygować się do jego apartamentu.
Cezary który stał już teraz przed oknem ze wzrokiem zatopionym w coraz gęstszy mrok okrywający niebo i przeciwległe domostwa, szybkim, niecierpliwym ruchem zwrócił się do zbyt poufałego sługi.
— Przeproś hrabiego stryja mego, że nie będę mógł widzieć się z nim dzisiaj... za kilka minut opuszczam pałac...
— Panie hrabio! co to znaczy? zawołał Fryderyk, nie chcąc jak się zdawało wierzyć świadectwu własnych uszów.
— Zawołasz tu do mnie pokojowca mego Jana, a stangretowi memu Michałowi powiesz, aby założył mi konie do powozu!
Słowa te wypowiedziane były tak stanowczo, że Fryderykowi nie pozostawało nic więcej jak cofnąć się odedrzwi i iść spełniać otrzymane rozkazy. Odchodząc przeżegnał się lewą ręką: — W Imię Ojca i Syna... przypomniał więc sobie nareszcie nasz biedny hr. Cezary, że ma swoją służbę i swoje konie...
Wychodzący z mieszkania Fryderyk spotkał się we drzwiach z wchodzącym Pawełkiem, który szybko zbliżył się do Cezarego i wyciągnął doń obie dłonie.
— Wiem o wszystkiem, rzekł, i wszyscy już o wszystkiem wiedzą... Wszedłem do ciebie nie meldując się, bo mi cię żal wielki...
— Dziękuję, obojętnie bardzo rzekł Cezary i zwrócił się do wchodzącego lokaja.
— Ułóż wszystkie rzeczy moje, jak do drogi! rzekł.
— Na miłość Boską! zawołał Pawełek, co zamierzasz czynić? dokąd się udajesz?
— Niewiem, nic niewiem, głucho odpowiedział Cezary, to tylko wiem, że ani jednej nocy więcej nie przepędzę pod tym dachem!
— Cezary! próbował mitygować przyjaciela Pawełek. Pomyśl tylko...
— Myślałem wiele... przerwał Cezary, bardzo wiele... od tej chwili w której odebrali mi oni to co miałem najdroższego na świecie. O! dodał niosąc ku czołu obie dłonie, myślałem tak wiele, iż głowa pękała mi nieledwie od tych myśli...
— Ależ, poco te podejrzenia.... zaczął Pawełek.
— Milcz, milcz Pawełku, z wybuchem zawołał Cezary, odkąd zacząłem kochać i cierpieć, przestałem być dzieckiem ślepem i pokornem... stałem się strasznie domyślnym... Wiem. Oni go tam umyślnie posłali... oni dla pychy swojej, dla swojej własnej przyjemności, chcieli zadać mi cios ten... chcieli w tak straszliwy sposób zmiażdżyć serce de ce pauvre Cesar... Ale zawiedli się, dodał z gorzkim uśmiechem, zawiedli się straszliwie... Wilhelm ma więcej serca i honoru, niż oni tego spodziewali się, niż tego żądali....
Tu zwrócił się znowu do dwóch pokojowców krzątających się około układania rzeczy.
— Konie gotowe? zapytał.
— Nie jeszcze, panie hrabio! odpowiedział z sąsiedniego pokoju markotny głos Fryderyka.
Cezary gwałtownie postąpił ku drzwiom przedpokoju i otworzywszy je, zawołał do szwajcara:
— Waliński! powóz mój i konie! natychmiast!
Głos jego rozszedł się po wielkiej, pałacowej sieni, gniewnym i donośnym dźwiękiem.
— A słowo stało się ciałem! mruknął stary Fryderyk.
— Dokądże jedziesz? Cezary, gdzie cię mam szukać? pytał Pawełek.
— Do hotelu, jakiegokolwiek... wszystko mi jedno gdzie... potrzebuję samotności i spokoju, a tu...
Uśmiechnął się.
— Tu, nie chciano nawet uszanować boleści i wstydu mego... Wołano mię po trzy razy do różnych osób... Bądź zdrów, Pawełku...
— Potrafię cię znaleźć, odszepnął Pawełek silnie ściskając dłoń przyjaciela, która na gorący uścisk jego, zimnem tylko odpłaciła dotknięciem.