Pompalińscy/Część trzecia/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pompalińscy |
Wydawca | Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“ |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała powieść |
Indeks stron |
Czytelniku! oto jeden jeszcze egzemplarz, jeden jeszcze, a od wszystkich innych odrębny typ hrabiego Pompalińskiego! Zewnętrznie typ to był istotnie piękny. Z wysoką, siły pełną, a zarazem posągowo kształtną postacią, z ciemno płowemi włosy, kręcącemi się w tysiące pierścieni, z białą jak u kobiety twarzą i od matki niemki wziętem błękitnem jak niebo powłóczystem okiem, hrabia Wilhelm był z pewnością jednym z najdoskonalej pięknych młodzieńców, jacy istnieli kiedykolwiek na kuli ziemskiej. Pomimo sposobu życia niesłychanie urozmaiconego, pomimo długich a na pozór przynajmniej wszechstronnie rujnujących pobytów w Paryżu, Homburgu, Wiedniu i wszelkich innych europejskich zbiorowiskach zbytku i rozkoszy, hr. Wilhelm zdawał się być uosobieniem świeżości i młodzieńczości tak fizycznej jak moralnej, co tem bardziej zadziwiać mogło, ile że stryjeczny brat jego Mścisław o dwa lata młodszy od niego i ani w części nie dosięgający go nigdy w przeróżnych zapasach życiowych, był już, jakeśmy to widzieli, trupem nieledwie, sztucznie od czasu do czasu, galwanizującym się wybuchami gniewu lub pychy rodowej. Świetny rezultat ten, przedstawiający, rzadko gdzie indziej widywaną zgodność, burzliwego i wyczerpującego życia z wiekuiście trwającą świeżością sił tak cielesnych jak duchowych, hr. Wilhelm zawdzięczał nie czemu innemu, jak wzorowemu pod wielu względami wychowaniu, od ojca swego otrzymanemu. Konna jazda, gimnastyka, myśliwstwo, pływanie — były to żywioły, w których hr. August sam lubował się namiętnie, w które też syna swego, od kolebki niemal, niby w nurtach zdrowia i siłodawczej rzeki pogrążał. W dodatku, gdy hr. Mścisław od najpierwszych dni swego życia nieustannym był świadkiem troski zachodów przez ojca swego, szczególniej zaś przez matkę około wielkości i świetności rodu dokonywanych, w domu hr. Augusta, troski te i zachody milkły jakoś i znikały wśród różnych gwarów myśliwskich lub srebrnych dźwięków stołowych zastaw, tak że pierwszy z młodzieńców więdnął i gorzkniał w wiecznie otaczającej go atmosferze pokornych wzgard i rezygnacyjnych wyrzekań hrabiny, drugi rozkwitał i skrzydła szeroko rozwijał w swobodnem, hulaszczem, nieskazitelnie różowem otoczeniu swego ojca.
Tak więc ogromna różnica usposobień dwu stryjecznych braci, sprowadzała się istotnie do zachodzącej pomiędzy nimi różnicy — zdrowia i humoru.
Cokolwiek bądź, hr. Wilhelm mógłby śmiało pozować rzeźbiarzowi do symbolu wesołości i swobody młodzieńczej. Dużo słodyczy i miękkości było w spojrzeniu błękitnych jego oczów, pąsowe usta uśmiechały się z pod złotego wąsika, tak jak gdyby wciąż do świata Bożego mówiły: luby czarowniku! wielbicielem twym jestem i — niewolnikiem!
Wizyta dwóch wesołych hrabiów w sztywnym gabinecie lodowatego starca nie trwała długo. Poprzedzeni o kilka minut przez Cezarego, który śpiesznie wybiegłszy z pałacu, dążył już ku Europejskiemu hotelowi, ojciec i syn rozłączyli się na wschodach i gdy pierwszy z zamyślonym uśmiechem na pulchnych wargach, udawał się do apartamentów hrabiny Wiktoryi, drugi nie anonsując się nawet, z piosnką świeżo w Wiedniu przedstawianej Ofenbachowskiej opery, jak promień słońca, lub jak wesoły ton muzyczny, wpadł do przyćmionego wiecznie i cichego saloniku, hr. Mścisława.
— Dieu des dieux! zawołał w progu jeszcze, ty śpisz Mścisławie! My z papą jedziemy zaraz na przyjacielski obiadek do hrabiego Gucia, a ztamtąd do angielskiego klubu na partyjkę écarté, a ty śpisz, Mścisławie?
Mścisław nie spał. Leżał tylko rozciągnięty na szezlągu, z oczami utkwionemi w sufit, z cygarem w ustach. Z powodu jednak spuszczonych rolet, w saloniku było tak mroczno, że można było wybornie omylić się i wziąść go za śpiącego.
— Ależ ja nie śpię, Wilhelmie, rzekł podnosząc się zwolna młody hrabia i poskramiając nerwowe drgnienie spowodowane nagłem wejściem i głośnem przemówieniem stryjecznego brata, jestem tylko trochę niezdrów i zdaje mi się, że będę miał dziś wieczorem straszną migrenę! W dodatku je m’ennuie furieusement!
— Biedny ty jesteś mój Mścisławie z temi nudami i migrenami swemi! ulitował się nad bratem Wilhelm. Jak żyję nie miałem migreny i nie posiadam najmniejszego pojęcia o tem, jak stworzenie to wyglądać może. Wiem tylko, że gdybym ze trzy dni posiedział w tej twojej ciemnicy, dostałbym z pewnością nie tylko migreny, ale i spazmów — co najmniej zaś, strzeliłbym sobie w łeb z tęsknoty za światem!
Mówiąc to, zbliżył się ku oknu i jednem pociągnięciem sznurka podniósł fałdzistą, grubą roletę. Potok słonecznych świateł, zalał część mrocznego pokoju i tysiącznem odbiciem zamigotał na posadzce, źwierciadłach i złoconych ramach obrazów. Mścisław mrugnął kilka razy powiekami, jak któś nagle i boleśnie światłem olśniony.
— Oślepniesz, zaśmiał się patrząc na niego hr. Wilhelm, zobaczysz że oślepniesz jak będziesz dłużej całemi dniami zamykał się w podobnych ciemnicach. Tu déviendras aveugle i nie będziesz mógł nigdy już świata oglądać... a szkoda by była! Jest co widzieć!
— Widziałem już wszystko, co mogło być widzianem, mruknął hr. Mścisław, pokładając się znowu na szezlągu. Nie pojmuję, mówił dalej, jak możesz być wiecznie tak wesołym, Wilhelmie? Tyle jest w życiu zmartwień, zgryzot, kłopotów...
— Doprawdy? nic o tem nie wiem, mój drogi! A! a! przypominam sobie! papa opowiadał mi, że macie tu podobno zmartwienie wielkie z Cezarym, który żeni się z jakąś panną... chose... jakby powiedział mój papa! Spotkałem przed chwilą Cezarego u stryja Światosława i mało brakowało do tego, abym go nie poznał... Czy wiesz, że ma teraz minę człowieka tout à fait comme il faut i będąc na waszem miejscu, nie myślałbym mu przeszkadzać w jego tych amorach... być może bowiem, iż stopniowo wykształciłyby go one na młodzieńca zupełnie idealnego.
— Mało to mię obchodzi, czy brat mój będzie kiedy młodzieńcem idealnym, czy nie będzie, z chmurzącą się już twarzą odparł Mścisław. Wiem tylko to, że mezalians podobny byłby skandalem i wstydem dla nas, do którego matka moja i ja, a jak spodziewam się i ojciec twój także i stryj Światosław, nie dopuścimy nigdy...
— I pozwól sobie powiedzieć, mon cher, że źle uczynicie, przerwał poważniej już trochę hr. Wilhelm, po co ludziom psuć szczęście? niechby sobie kochali się i pobrali, a na twojem miejscu będąc j’en ferais mon profit. Piękna i młoda bratowa... takiego szczególniej męża jak Cezary, żona... Ależ to, mon cher, widoczna łaska Boska dla Ciebie...
— Mówisz jak dziecko, Guillaume, z wyraźnie już gniewnem syknięciem i przypodnosząc się nieco na szezlągu, rzucił Mścisław, nie wiesz chyba, jakie są procedencye tej... panny?
— Tra, la, la! zanucił Wilhelm, wiem, wiem, że niema ona żadnego prapradziada i że nikt wcale ją nie rodzi! Ale mój drogi, zdaniem mojem, każda kobieta piękna i miła, jest kobietą doskonale urodzoną...
— Jesteś egoistą, Guillaume! Mówisz o tem tak lekko dla tego, że cię to osobiście nie dotyka. Jestem jednak pewny, że ani sam nie uczyniłbyś nic podobnego, ani byś bratu swemu, gdybyś go miał, nie pozwolił...
— Pewność twoja, mon cher, nie posiada żadnych podstaw, przerwał śmiejąc się Wilhelm, ale mniejsza o to! Kryminalna ta sprawa biednego Cezarego, a o niej odkąd przyjechałem do Warszawy ciągle i od wszystkich słyszę, zaczyna mię już nudzić. Wolałbym o wiele zapoznać się z istotą czynu, będącą powodem i główną treścią tej sprawy. Ma to być jak mówią istota prześliczna! Ale jak tu duszno u ciebie, Mścisławie! Ani krzty powietrza! dziwię się jak mogłeś dotąd nie umrzeć na asfikcyą!
Z ostatniemi wyrazami zbliżył się znowu do okna i w całej szerokości otworzył lufcik. Mścisław wyprostował się już na szezlągu i ręką osłaniając gardło, zawołał pośpiesznie:
— Mais que fais tu donc, Guillaume? dostanę znowu tej okropnej chrypki, która prześladuje mię już i bez tego! proszę cię zamknij lufcik!
— Ani myślę! zaśmiał się Wilhelm, kocham cię, cher cousin i byłbym w rozpaczy, gdybyś się tu uwędził na kawał szynki! O! co za rozkoszne, orzeźwiające powietrze! Ubieraj się prędko we frak i jedź z nami na obiad do hr. Gucia!
— Mais tu es devenu tout à fait fou, Guillaume! proszę cię zamknij lufcik!
— Wkładaj frak i jedź z nami na obiad do hrabiego Gucia!
— Mais tu es assommant z twoim hrabią Guciem! zamknij lufcik Guillaume, proszę cię! ja nie mogę przecież z tem mojem usposobieniem do chrypki, zbliżać się do otwartego okna...
— A więc nie zbliżaj się, ale idź do swego gabinetu i wkładaj frak.
Hr. Mścisław z błyskającemi już od gniewu oczami, poskoczył ku taśmie od dzwonka i szarpnął nią gwałtownie.
— Żorż! krzyknął prawie do wchodzącego kamerdynera, zamknij lufcik!
— Żorż, plecami zasłaniając okno, odezwał się hr. Wilhelm, dis-moi, Żorż, od ilu już dni hr. Mścisław nie wychodził ze swego mieszkania.
— Pan hrabia od pięciu dni nie opuścił ni razu swego apartamentu...
— Uwędzisz się, Mścisławie, comme j’aime papa, uwędzisz się! zanosił się od śmiechu hr. Wilhelm.
— Tu mens! krzyknął do kamerdynera swego hr. Mścisław, tu mens Żorż! nie od pięciu, ale od trzech dni nie wychodzę z mieszkania mego... Zamknij lufcik, Żorż, zamknij lufcik!
— Pan hrabia wybaczyć raczy, z ukłonem odparł służący, ale nie od trzech dni lecz od pięciu...
— Quand je te dis że od trzech... zamknij lufcik...
— Od pięciu, panie hrabio...
Mówiąc to kamerdyner zbliżył się do okna i wyciągając ramię ku lufcikowi bronionemu wciąż przez zanoszącego się od śmiechu hr. Wilhelma, zrzucił ze stojącego obok stolika wazon porcelanowy, który rozbił się w kawałki.
— Qu’à, tu fais? Żorż! qu’à tu fais? qu’à, tu fais? zamknij lufcik!.. od trzech dni nie wychodziłem...
— Stłukłem wazon z Drezna przywieziony, panie hrabio! Od pięciu dni pan hrabia....
— Voilà qu’il recommence! Va t’en! Żorż! va t’en! stłukłeś mi wazon umyślnie!
— Nie, panie hrabio, stłukłem go spełniając rozkaz pana hrabiego. Od pięciu dni pan hrabia nie wychodził ze swego mieszkania...
— Od trzech dni, insolent, menteur, sansculotte que tu es! Va t’en! va t’en! va t’en! Umyślnie stłukłeś wazon!
— Nie umyślnie panie hrabio! dokończył Żorż i obszedłszy pokój w ten sposób, aby ręka pana jego dosięgnąć go nie mogła, wysunął się za drzwi.
Hr. Mścisław szerokiemi i szybkiemi krokami przebiegał salon.
— O! ci ludzie! wołał, ci ludzie! wolałbym być na pustyni z lwami, albo na dnie morza z wielorybami...
— Cha, cha, cha! zanosił się wciąż srebrnym, nieposkromionym śmiechem hr. Wilhelm, zawsze jednak masz gusta królewskie! na pustyni czy na dnie morza potrzebujesz do towarzystwa swego królów zwierząt lub królów ryb!
— Chwili spokoju mieć nie można! nie zwracając uwagi na wtrącenie się brata wyrzekał dalej hr. Mścisław, gryzą, męczą, nękają, gniewają! zdaje mi się że wylądowałem gdzieś na wyspę zamieszkiwaną przez dzikie ludy!
— Dziękuję za komplement! śmiał się wciąż hr. Wilhelm, nie potrzebując przecież jak ty Mścisławie gniewać się, aby czuć że żyję — nie gniewam się wcale. Wkładaj frak i jedź z nami na obiad do hrabiego Gucia!
Mścisław stanął na środku salonu i zmąconym jeszcze wzrokiem spojrzał na brata.
— Eh bien! rzekł, pojadę; rozgniewaliście mię, ty Guillaume i Żorż, wściekle... Czuję się jakoś wstrząśnionym...
— E vivo! wkładaj frak Mścisławie! Papa zaraz przyjdzie tu od hrabiny, po nas!
— Mais... mais... nie jestem zaproszony...
— Qu’à cela ne tient! poczciwy Gucio rad będzie nieskończenie ze zwiększonej ilości biesiadników! Tiens! a po obiedzie pojedziesz z nami do klubu?
— Żorż! wołał hr. Mścisław, mon frac et ma voiture! i wybierz tam sobie co chcesz z mojej garderoby!
Po kwadransie, zgrabne tilbury hr. Wilhelma ciągnięte jednym, ale olbrzymiej wielkości i ogromnej ceny koniem, z turkotem i łoskotem wyjeżdżało z pałacowej bramy na ładną ulicę. Wilhelm siedząc obok wygalonowanego stangreta w białych swych miękkich dłoniach trzymał jedwabne lice, za nim, z kawalerską niedbałością rozpierał się w powoziku hr. August, a obok hr. Augusta, sterczała cienka i jak pręt żelazny, sztywna postać Mścisława, z gardłem owiązanem ciepłym szalem, z bladą, wpół nadąsaną, wpół usypiającą twarzą.
O czem hr. August w czasie krótkiej wizyty swej u bratowej rozmawiał z hrabiną? niewiadomo. To pewna przecież, że po opuszczeniu apartamentu jej, miał on na twarzy wyraz ogromnego zadowolenia z siebie, a uśmiechając się filuternie i, jak jemu samemu zdawało się zapewne, niezmiernie przebiegle, pokręcał czarnego wąsa, motając nań, jak to mówią, pomysły jakieś, czy nadzieje. Hrabina zaś po rozstaniu się ze szwagrem, przebiegała długo największy ze swych salonów krokiem szybkim i niespokojnym, z palcem przyłożonym do ust, które uśmiechały się również do myśli jakiejś, błogiej znać, lecz zarazem i lekką dozą złośliwości przyprawionej. Kiedy nakoniec zmęczona długą przechadzką, stanęła przed oknem, z koralowych ust jej wypłynął krótki, urywany, rzekłby kto, mój Boże! zjadliwy śmieszek.
— Mon Dieu! mon Dieu! zawołała do siebie, i czegóżbym nie dała za to, aby na miejsce Cezarego, ugrzązł tam ten ulubiony i sławny Wiluś! que ce damoiseau s’embourbè là dédans... a pościć będę dziewięć sobót pour t’en remercier, o! Sainte vierge!
Nazajutrz w ślicznym acz niewielkim pałacyku hr. Augusta, w gabinecie bardzo kosztownie, lecz także bardzo po kawalersku urządzonym, brzmiał długo świeży, dźwięczny, ożywiony głos Wilhelma, a wtórował mu od czasu do czasu barytonowy, serdecznem zadowoleniem nabrzmiały śmiech hr. Augusta.
Czy stare medale i monety zgromadzone w rzeźbionych szafach hrabiego-Archeologa, trzęsły się od śmiechu słuchając opowiadań różnych historyjek, przywiezionych z szerokiego świata przez młodego podróżnika? nie wiem, ale wiem w zamian, że rumiana twarz hr. Augusta, nakształt księżyca w pełni wypływająca po nad różnobarwne zwoje wschodniego szlafroka, jaśniała niepokalaną, idealną radością, pulchne wargi jego zwolna i ze smakiem ssące bursztynowy cybuszek uśmiechały się rozkosznie, a oczy rozpromienione niewymownie miłemi uczuciami, ścigały krok za krokiem piękną i młodzieńczo ruchliwą postać syna, przechadzającego się po pokoju, mówiącego wciąż, gestykulującego, śmiejącego się i przyśpiewującego naprzemian.
Trwało to aż do południa.
— Papa! przerywając nagle opowiadanie jakieś o Wiedniu i Florencyi, zawołał hr. Wilhelm, cóżbyś powiedział na to, gdybym zaraz, natychmiast poszedł złożyć wizytę narzeczonej z Lamermoru!
— Jakiej narzeczonej? zapytał ojciec.
— Eh bien! tej narzeczonej o której posiadanie nasz biedny Cezary tak heroiczne walki stacza z całą rodziną swoją! Do najwyższego stopnia zaciekawia mię ta historya. Jeżeli panna jest brzydka — vogue la galère! niech ją sobie bierze Cezary, czy kto inny, ale jeżeli jest piękną, szkoda jej dla Cezarego! Taki niezgrabijasz — nie potrafi obejść się z ładnem cackiem.
— Panna jest bardzo piękną, zauważył hr. August nie śmiejąc się już, ale uważnie przypatrując się synowi.
— Hé! hé! cher papa! czyś już ją nie widział wypadkiem?
— Widziałem gdy wychodziła z hotelu. Kazałem ją sobie szwajcarowi pokazać. Niepospolicie piękna blondyna i co dziwniejsza, elle a une mine tout à fait distinguée!
— A ubiera się?...
— Comme une reine!
— Vrai? a więc czegóż chcecie od tego biednego Cezarka? Choć raz w życiu pokazał, że ma rozum... tylko że, niepospolicie pięknej blondyny szkoda dla niego...
— Spróbuj mu ją odbić! filuternie mrugając powieką uśmiechnął się hr. August.
Wilhelm wzruszył ramionami.
— A to mi na co? rzekł, małoż to na świecie niepospolicie pięknych blondynek? pocóż mam obarczać sobie sumienie łzami tego biednego Cezarka? Gdyby... gdyby została już ona moją bratową... ha! nie zarzekam się! mógłbym zgrzeszyć...
— Zgrzesz teraz, przerwał hr. August, a oddasz przez to nam wszystkim wielką przysługę. Rozkochaj pannę w sobie, wywieź ją nawet... na czas jakiś zagranicę, a potem... no, potem... ty wrócisz do Warszawy, ona do swojej puszczy, a Cezarek tymczasem namyśli się może zostać kapucynem... co byłoby dla niego najwłaściwszem.
— Zbrodnicze miewasz pomysły, cher papa, przeglądając się w źwierciedle rzucił Wilhelm, co do mnie, nie mam wcale ochoty, ani wywozić pannę zagranicę, ani zapędzać Cezarka do klasztoru! Wszystko mi jedno! niech sobie żyją i kochają się zdrowi i weseli! Zobaczyć to cudo litewskie chciałbym, ale i to — niebardzo. Powiedz słowo, cher papa, a zamiast do tych pań, pójdę znowu do Mścisława, aby mu rolety odsłaniać i lufciki otwierać... Myślałem nawet że tak bardzo nie życząc sobie tego małżeństwa, mógłbyś być nierad, jeśliby ktokolwiek z rodziny zaawanturował się do tych pań z wizytą...
— I owszem, rzekł hr. August, awanturuj się mój Wilusiu, awanturuj się z wizytą... Wiem, że jesteś o tyle rozumnym, o ile miłym chłopcem i że wraz z twoim przyjazdem, bieda ta nasza skończyć się powinna...
— Ainsi-soit il! idę tedy do Europejskiego hotelu, wchodzę do mieszkania tych pań... mama dobrodziejka (straszliwe zapewne parafialne czupiradło) powstaje na moje przyjęcie... wie już kto jestem, bom się zaanonsował: — Panie hrabio! — Pani! — Niech pan hrabia (ze straszliwym litewskim akcentem) będzie łaskaw usiędzie! — Upadam do nóżek, pani dobrodziejce! Konwersacya rozpoczyna się. Zapytuję jak na łanach litewskich urodziła pszenica. Mama dobrodziejka odpowiada, że chwała Panu Bogu dobrze! syn zaś podchwytuje: — Co tam mama plecie! kiepsko, panie hrabio, kiepsko! W tem córeczka odzywa się: — Ale za to kwiatki moje urodziły! — Pani lubi kwiatki! — Passyami! — I gołąbki pewnie? — Passyami! — I kurki czubate! — O, moje kurki czubate! żeby pan hrabia wiedział, jak one lubią jęczmień! — Tu wchodzi narzeczony, ja powstaję... składam błogosławiące dłonie na obu ich młodych i pięknych głowach, a udzieliwszy w ten sposób braterskiego błogosławieństwa mego, robię fugę i prosto od pszenicy mamuni i kurek czubatych córuni, lecę na śniadanie do boskiej Aurelii, która między nami mówiąc, znudziła mię fatalnie! Mniejsza o to! lecę do niej, wypijam szampana i przyjeżdżam tutaj, aby złożyć relacyą z nowo zabranej znajomości, u stóp twoich, cher papa!
W czasie całego monologu tego, wypowiedzianego z odpowiednią słowom gestykulacyą i stosownemi nagięciami głosu, hr. August śmiał się aż do łez prawie.
— Mój ty miły swawolniku! zawołał ujmując głowę syna w obie dłonie i składając głośno całus na białem, gładkiem, jak u dziewicy czole jego, zabawiłeś mię tym swoim sielskim obrazkiem mamuni i córuni, który jednak zdaje mi się nie odpowiada zupełnie rzeczywistości. Cegielski widział te panie i powiada....
— Cegielski jest trochę ślepy, przerwał Wilhelm, a w dodatku spełniał tam polecenie tak strasznej natury, że mu wybornie zamiast tych pań wszystkie gwiazdy niebieskie, stanąć mogły w oczach. Ręczę ci cher papa, że są to jakieś parafialne rarogi! Ale mniejsza o to! ja i na rarogi popatrzeć czasem lubię, gdy mają choć trochę ładne buzie! Trzeba zresztą wszystko widzieć na świecie! lecę więc i wracam około godziny czwartej... ze śniadania u Aurelii!.. Bonjour, papa!
Trudnoby opowiedzieć całą radość i wdzięczność Cezarego, gdy hr. Wilhelm wpadłszy do mieszkania jego jak błyskawica, oświadczył mu że pragnie natychmiast, ale to natychmiast złożyć wizytę narzeczonej jego i jej rodzinie.
— Chcę naprawić błędy moich bliźnich, dodał wpółseryo, wpółżartem i okazać paniom tym grzeczność, której wszyscy członkowie przedostojnej rodziny naszej dotąd im odmówili! Ożenisz się z tą panną czy nie ożenisz... tego już nie wiem, ale że się w niej rozkochałeś, pragnę być dobrym bratem i pójdę oddać jej należny pokłon!
Daleko trudniej jeszcze przyszłoby opisać wrażenie sprawione w salonie p. Żuliety, wejściem, zamiast jak zwykle bywało, jednego młodego hrabiego, dwóch młodych hrabiów.
Cezary z promieniejącą od radości twarzą, przedstawił stryjecznego brata swego. Niewypowiedzianą rozkosz uczuwał, wprowadzając w dom tyle sobie miły, jednego chociaż członka swej rodziny.
Pani Żulieta okazała się jak zazwyczaj, damą pełną dystynkcyi i dokładnej znajomości światowych zwyczajów, p. Henryk był takim za jakiego i w powiecie swoim uchodził, to jest młodzieńcem ze wszech stron extrémement bien, Delicya jakkolwiek drżała pod malowniczemi falbanami i tunikami sukni swej srebrnawego koloru z błękitnemi oszyciami, mężnie jednak hamowała gwałtowne swe wzruszenie i potrafiła powitać gościa tak wdzięcznym, lecz zarazem i poważnym ukłonem, z tak spokojnym acz słodkim wyrazem na z lekka zapłonionej twarzy, iż hrabia Wilhelm wprzód nim usiadł na wskazanym mu przez p. Żulietę fotelu, zatrzymał przez chwilę miękki, a błyszczący wzrok swój na tak harmonijnem i wytwornem, tak słodko i czysto dziewiczem zjawisku. W całej rodzinie tej, najnieprzychylniejsze oko dostrzedz by nie mogło najlżejszego cienia parafiańszczyzny, lub śmieszności jakiejkolwiek. Nie dostrzegł go więc i hr. Wilhelm, a gdy, po krótkiej, ceremonialnej bo pierwszej wizycie opuszczał hotel, rzekł do Cezarego, który go ze wschodów przeprowadzał:
— Winszuję ci gustu, Cezary! narzeczona twoja jest w istocie niepospolicie piękna i sympatyczna, a z kilku słówek które wypowiedziała, wnoszę że i rozumek ma nielada! Nie uważaj na nikogo i żeń się z nią! Będziesz miał prawdziwe cacko!
A kiedy Cezary w milczeniu, lecz z głęboką radością i wdzięcznością dłoń mu ściskał, hr. Wilhelm dodał jeszcze:
— Ale, ale! zaprosiłem się do tych pań na jutro... trochę to nie etykietalnie, ale etykieta zbyteczna i ja, to dwaj przyrodzeni nieprzyjaciele! Byleby mnie z kimś i komuś zemną było przyjemnie — nie patrzę ani w kalendarz, ani na zegarek! Otóż bądź tak dobry Cezary, zaczekaj na mnie jutro do 1-szej, przyjadę do ciebie i pojedziemy do pań tych razem. Dobrze?
Cezary po stokroć powtórzyłby: dobrze! tak go radowała przychylność przez brata stryjecznego okazana ukochanym, a tak przez innych gardzonym istotom. Zanim wszedł z powrotem na pierwsze piętro hotelu, ślubował w myśli Wilhelmowi przyjaźń dozgonną i gdyby w tej chwili wypadła mu potrzeba rzucenia się dla niego w ogień lub w wodę, uczyniłby to z pewnością, bez chwili wahania się i namysłu.
Radość Cezarego zaćmioną przecież dnia tego została niezwykłym wcale humorem, w jakim wracając do apartamentu p. Żuliety, znalazł matkę i córkę. Matka dziwnie jakoś zamyśloną była przez dzień cały, jakby zmartwioną i od czasu do czasu, niespokojne widocznie wejrzenia rzucała na Delicyą, która milcząca i bledsza niż zwykle, ale ze szczególnie jakoś, gorączkowo niemal błyszczącem okiem, niezmiernie mało i z musu tylko, jakby rozmawiała z narzeczonym. W połowie nakoniec wieczora, w chwili właśnie gdy Cezary siedząc przy narzeczonej, zdobył się na niezmiernie u niego rzadki objaw zuchwałości i ująwszy jej rękę a pochylając się, aby spojrzeć w spuszczone jej oczy, nieśmiało i zcicha mówić jej zaczął o blizkim terminie ślubu, Delicya, nagle i dla wszystkich niespodzianie, zakryła twarz batystową chusteczką, wybuchnęła głośnym, spazmatycznym płaczem i wybiegła do przyległego pokoju, drzwi za sobą zamykając. Wybiegła też za nią wnet p. Żulieta i niebawem wróciwszy z twarzą zmartwioną bardzo i ze łzą kręcącą się w oczach, oświadczyła że niespokojną jest o stan zdrowia córki, która od pewnego czasu, dostawać zaczęła podobnych ataków nerwowych i że myśli nawet, czyby nie należało zaraz jutro wezwać dla niej na naradę lekarską, kilku książąt medycyny warszawskiej.
Nazajutrz przecież książęta medycyny okazali się zupełnie niepotrzebnymi młodej osobie, która z cerą twarzy białą jak lilia, z uśmiechem zdrowia i wesołości na wilgotnych, purpurowych usteczkach, ożywioną rozmową przyjmowała wraz ze swą matką, dwu wchodzących do saloniku hrabiów. Hrabia narzeczony smutnym był jeszcze i niespokojnym smutkiem i niepokojem wczorajszym. Tem jaśniej też, tem świetniej, przy zbladłej nieco twarzy jego i onieśmielonej znowu postawie, odbijała młodzieńczych uroków pełna żywość i wesołość stryjecznego jego brata. Śmiało acz z uszanowaniem wielkiem, hr. Wilhelm przybliżał się do Delicyi, nieustannie obok niej miejsce zajmował i z góry już, jako przyszłą bratowę swą, prosił ją o pozwolenie nazywania się: siostrzyczką! Pozwolenie to udzielonem zostało wśród zobopólnych śmiechów i spojrzeń, w których któś upatrzyłby może cóś więcej nad zwyczajną towarzyską wesołość i pokrewieńską przyjaźń. Któś uważny, w uśmiechach tych i spojrzeniach, dojrzałby może coraz bliższe i szybsze dążenie ku sobie dwu jednostajnie zapalnych natur, niewidzialnie lecz namiętnie w atmosferze drżące prądy elektryczne, biegnące od skłonnego do marzeń i miłości spragnionego serca dziewicy, do miękkiej i ku wszelkim rozkoszom życia, z lekkością i płochością ptaka lecącej duszy młodzieńca.
Po dwugodzinnem pobycie w hotelowym apartamencie, w obec zbliżającej się pory obiadowej, hr. Wilhelm ze śmiechem i z błagalnem na p. Żulietę spojrzeniem, zawołał:
— Comme j’aime papa! Róbcie panie sobie co chcecie, ja dziś ztąd nie wyjdę! Raczcie chyba panie zwołać lokajów i rozkazać, aby mię ztąd wynieśli, ale i w takim razie, zapowiadam, że silny jestem i bronić się będę...
Rzecz to była bardzo naturalna, że obie panie jak też i p. Henryk, oświadczyli że nic ich dnia tego bardziej zadowolnić nie może jak pozostanie u nich na obiedzie i herbacie młodego hrabiego.
— Wieśniacy jesteśmy, panie hrabio, z uśmiechem zupełnie wielkoświatowym dodała p. Żulieta, nie trzymamy się też zbyt ściśle prawideł etykiety i przekładamy o wiele dobrych, serdecznych przyjaciół nad ceremonjalnych gości.
W odpowiedź na łaskawe przyzwolenie to hrabia Wilhelm z miną swawolnego, rozpieszczonego dziecka, pocałował w rękę p. Żulietę, a przysiadając się znowu do Delicyi, rzekł zcicha:
— Czy jesteśmy naprawdę bratem i siostrą?
— Rzecz to przecież umówiona i postanowiona, uśmiechnęła się Delicya.
— W takim razie, smutnie mówił młody hrabia, ja jestem bardzo nieszczęśliwym bratem, a pani jesteś bardzo złą siostrą!
— Dla czego!
— Gdybym był szczęśliwym bratem, pozwoliłabyś pani, abym jej podziękował za pozwolenie pozostania tutaj — po bratersku!
Delicya zarumieniła się gwałtownie i dumnie nieco na młodego hrabiego spojrzała.
— Panie hrabio! rzekła, należę do liczby sióstr, które gniewają się bardzo łatwo i karać umieją niegrzecznych — braciszków!
Mówiąc to wstała i przeszedłszy całą długość saloniku, zbliżyła się do stojącego przy oknie Cezarego i z wdzięcznym uśmiechem, mówić cóś do niego zaczęła. Hr. Wilhelm patrzał za odchodzącą z widocznem bardzo zachwyceniem, a gdy stanęła obok narzeczonego swego i podniosła ku niemu łagodne swe, turkusowe oczy, spuścił wzrok ku ziemi i na twarz spadł mu, rzadko na niej widywany wyraz, przykrego uczucia.
Żadna pewno pod słońcem gospodyni domu, nie umiała lepiej od p. Żuliety organizować przyjacielskich, wykwintnych obiadków, przy których podsycana wciąż przez nią rozmowa i podtrzymywany dobry humor gości, tworzyły atmosferę pełną wytwornej, a zarazem serdecznej swobody. Dopomagał jej w tem dzielnie i umiejętnie syn, wdzięcznie a skromnie dopomagała córka. Hrabia Wilhelm został przy obiadku tym ostatecznie podbity i oczarowany przez miłą tę, a tak przyzwoicie serdeczną rodzinę, a Cezary który dnia tego, pierwszeństwa w rozmowie i względach pań, bardzo chętnie ustępując stryjecznemu bratu, w milczeniu najczęściej poił się widokiem wesołości i wdzięków drogich sobie osób, ujął po obiedzie ramię brata i pochylając się ku niemu szepnął:
— Prawda Wilhelmie, jaka ona śliczna! i jacy oni wszyscy dobrzy i mili!
— Ależ prawda, najzupełniejsza prawda, mój Cezarku! odszepnął z zapałem hr. Wilhelm, wiesz? nie spodziewałem się nigdy, aby na litewskich pustkowiach, wyrastać mogły podobne — cuda! Urodziłeś się w czepku, Cezary i doprawdy gotów ci jestem zazdrościć!
Pierwszy raz w życiu swem ce pauvre Cesar przejęty był do głębi duszy uczuciem wielkiego tryumfu. Uczucie to rzucało mu na czoło blask bardzo jasny i wyrazem słodyczy niewymownej napełniało jego oczy. Postawa jego i ruchy, nabrały dziwnej powagi i męzkiej godności. Był wtedy pięknym prawdziwie, pięknością ducha który długo nękany i usypiany, budził się do coraz pełniejszego życia szlachetnych uczuć i myśli i życiem tem wewnętrznem, gorącem niby światłem czarnoksięzkiem, oblewał zewnętrzne jego kształty.
Nieszczęściem, Delicya mniej niż kiedykolwiek, usposobioną była dnia tego do zwracania pilnej i przychylnej uwagi na narzeczonego swego. Nie spostrzegała też i ocenić nie mogła wszystkiego, o czem mówiła zmieniona do gruntu prawie i dla niej i przez nią upiększona powierzchowność jego. Przez długie parę godzin rozmawiała ona z hr. Wilhelmem o operach, na których w ciągu ubiegłego tygodnia wraz z matką swą była, o muzyce i rozmaitych rodzajach jej i wpływach. Hr. Wilhelm, jak sam wyrażał się, przepadał za muzyką i żyć bez niej nie mógł. Opery i koncerty przez wielkich mistrzów dawane, stanowiły jeden z głównych uroków, pociągających go ku wielkim miastom Europejskim. Mówił prawdę. Muzyka wywierać musiała ogromną siłę przyciągania na duszę jego, która samą zdawała się być niczem innem jak zbiorem strun niesłychanie na każde dotknięcie wrażliwych, długą, nieustającą pieśnią hulaszczą lub liryczną.
Rozmowa o muzyce prostą drogą zaprowadziła młodą parę ku fortepianowi, przy którym stała etażerka, zarzucona nutami do grania i śpiewu. Zaczęto przerzucać nuty, wybierając pomiędzy niemi kompozycye wspólnie obojgu znane i najbardziej ulubione. Nikt zaręczyć nie potrafi, czy przy zatrudnieniu tem drżąca od wzruszenia, śnieżna rączka Delicyi nie spotykała się od czasu do czasu z szukającą ją mimowoli może białą, gorącą dłonią Wilhelma. Co pewna to, że po kwadransie dwa głosy ich czyste jak kryształ, a silne jak młodość, spotkały się ze sobą w melodyjnym jakimś, długim duecie.
Delicya siedziała przy fortepianie, Wilhelm stał za nią, ręką o poręczę krzesła jej oparty, ze wzrokiem chwilami utkwionym w rozpostartych na pulpicie nutach, częściej daleko błądzącym wśród gęstych, miękko falujących włosów dziewicy.
Po pierwszym duecie nastąpił drugi, potem Delicya śpiewała sama, lub akompaniowała do śpiewu młodemu hrabiemu. Głosy obojga młodych śpiewaków, nakształt dwu tęsknotą zdjętych i ku sobie dążących płomieni, to falowały miękko i cicho, to wzbijały się coraz wyżej, kędyś zda się, w niedościgłe wysokości, ku słońcu szczęścia, ku niebu miłości, wzlatując.
Trwało to bardzo długo. Piersi tak Delicyi jak Wilhelma, zdawały się posiadać wieczoru tego siłę niezmordowaną. W głębinach istot ich rodziło się cóś co siłę tę podtrzymywało i wciąż potęgowało.
Pani Żulieta, cicha i nieruchoma jak posąg, siedziała na kanapie, w cieniu nieco, a oczy jej tkwiące nieustannie w twarzach dwojga młodych ludzi, zdradzały radość wielką i dumę połączoną z większą może jeszcze trwogą. Widziała ona, wyraźnie widziała, że nić przyszłości najukochańszego jej dziecka, którą była z takiem staraniem i tak zręcznie wysnuła, rwała się w jej oczach. Tuż obok wprawdzie i najniespodzianiej w świecie wypływała nić druga, świetniejsza jeszcze od pierwszej, ale — czy będzie można zawiesić na niej widoki i nadzieje przyszłości, z taką pewnością jak na tamtej? czy obie razem nici te, jedna przez drugą pochłonięte, nieznikną we mgle marnych ułud i zręcznych prządek, nie wyrzucą znowu na wydmę wiejskiej, a małoszlacheckiej nudy i samotności? Były to pytania, które trwogą napełniały serce p. Żuliety i skłaniały ją do głębokiego zastanawiania się nad położeniem pełnem już teraz wątpliwości i niebezpieczeństw.
Henryk który sam grał także i śpiewał, mięszał się od czasu do czasu do muzykalnych ćwiczeń młodej pary. Cezary zaś siedząc we framudze okna, w cieniu i odosobnieniu, z czołem wspartem na dłoni, całą istotą swą tonął w falach głosu narzeczonej. Fale to kołysały nim miękko, albo też porywały go w ogniste, burzliwe jakieś odmęty, a ile razy wezbrały z całą potęgą swą i kędyś wysoko, pod samem słońcem, zda się, drżały i wzdychały tęsknotą niewysłowioną, namiętnością nie tłumioną już nawet, zasłuchanego młodzieńca, przebiegał od stóp do głowy dreszcz rozkoszy — boleśnej niemal, tak nieznanej mu dotąd, tak potężnej i przejmującej. Był pewnym, a był tak pewnym jak tego że żyje i kocha, iż Delicya śpiewała dla niego i do niego, że każdy ton jej głosu, był wyrazem przez serce jej, jego sercu posyłanym. To też w odpowiedź na te wołania jej i westchnienia, leciały z ocienionej framugi okna ku w pełni i rzęsiście oświetlonej postaci dziewiczej, w głębinach ducha Cezarego wymawiane słowa miłości bez granic i promienistej jak szczęście nadziei. Z pod dłoni którą przysłaniał on sobie czoło, oczy jego świeciły jak dwie gwiazdy gorejące a nieskazitelne. Parę razy oszkliła je łza. Była to łza niewysłowionej wdzięczności dla kobiety, która mu dała ogromne to niespodziewane szczęście, — przez którą i dla której po raz pierwszy w życiu uczuł się mężczyzną czującym, myślącym i żyjącym w pełni.
Było już po północy, kiedy umilkły w hotelowym apartamencie dźwięki muzyki, śpiewu i rozmów, a matka i córka pozostawszy sam na sam, spojrzały na siebie przy słabem świetle, zasłoną ocienionej lampy.
— Delciu! przemówiła zcicha p. Żulieta.
— Mamo! z oddechem zapartym w piersi, odszepnęła Delicya i z nagłym, niepowstrzymalnym wybuchem uczuć, rzuciła się do kolan matki. Głowa jej była w ogniu, z oczu wytrysnął zdrój obfitych, niepohamowanych łez.
— Delciu! dziecię moje biedne, najdroższe! otaczając szyję córki drżącemi ramionami i pochylając się nad nią szeptała p. Żulieta, jakże znowu los twój stał się niepewnym! jakże lękam się o ciebie! o przyszłość twoją! o serce twoje! Ale nie płacz już dziecko moje, nie płacz! oczy ci zabrzękną i będziesz jutro źle wyglądała!
Delicya podniosła głowę i wstrząsnęła nią przecząco.
— Nie, mamo, wyrzekła, nie! łzy takie nic nie kosztują i nie zepsują piękności! to łzy radości, moja mamo, to łzy szczęścia! on mię kocha! on! ideał mój! moje marzenie od tylu dni i miesięcy! a ja! ach, mamo! ja nie pojmuję już, jakbym żyć mogła bez tej jego twarzy prześlicznej! bez tego głosu jego, od którego... pali mi się serce!
Pani Żulieta słuchała namiętnych tych słów córki z przerażeniem nieledwie.
— Delicyo! Delicyo! a jeżeli się mylisz! jeżeli on cię zawiedzie! jeżeli on nie kocha cię tak jak to sobie wyobrażasz!
Delicya wyprostowała się.
— Nie mylę się mamo, nie mylę się z pewnością... on mię pokochał od pierwszego na mnie spojrzenia, tak jak ja kochałam go już wtedy, gdy znałam tylko portret jego!
— Dziecko moje drogie! nie unoś się tak! staraj się panować nad uczuciami swemi! hr. Wilhelm jest w istocie miłym, nadzwyczaj miłym młodzieńcem i podobałaś mu się widocznie. Ale... ty nie znasz jeszcze świata... niewiesz że u takich młodych panów od pokochania do ożenienia się — przestrzeń ogromna!
— Nie chcę myśleć o niczem, mamo, nie chcę nad niczem zastanawiać się... kocham po raz pierwszy w życiu i czuję... czuję to tylko, że jestem szczęśliwą!
— O mój Boże! jęknęła Żulieta, cóż ja teraz uczynię, cóż pocznę! gdybym mogła być pewną! ale nie! są to miraże, na których nie mogę budować gmachu twej przyszłości! Obawiam się bardzo droga moja, abyśmy nie osiadły na mieliźnie! Z innej znów strony... jeżeliby uczucie hr. Wilhelma było prawdziwem... czemużby nie? jest on hrabią Pompalińskim jak i Cezary, a w dodatku jedynakiem, więc o wiele od Cezarego bogatszym... kochasz go... dodatek to bardzo dobry... będziesz z nim miała szczęście zupełniejsze jeszcze, choć znowu Cezary jest łagodniejszym, pokorniejszym i łatwiej mogłabyś wziąść nad nim górę... rządzić nim... i przytem szkoda mi go trochę, tego poczciwego Cezarka! tak się już był do nas przywiązał...
— I mnie go także żal, moja mamo... czuję dla niego przyjaźń, wielką nawet przyjaźń... ale... możnaż porównać go nawet z Wilhelmem? i cóż zrobię z mojem sercem, które...
— Zapewne, zapewne... w twoim wieku serce daje się jeszcze silnie uczuwać... ale ja jako matka, pojmując uczucia twoje, powinnam stać na straży twych interessów... Wpadł ci w rękę Delicyo, wielki los na loteryi życia... gdybyś go wypuściła, oblewałybyśmy potem obie stratę tę gorzkiemi łzami... Posłuchaj mię, moje dziecko! Jednej tylko rzeczy wymagam od ciebie. Bądź grzeczną, bądź uprzejmą dla Cezarego, więcej jeszcze nawet grzeczną i uprzejmą, niż byłaś wprzódy... Będzie to podwójnie użytecznem. Podrażni to uczucie i wzbudzi zazdrość w Wilhelmie, a zasłoni oczy Cezaremu i zatrzyma go przy tobie... Jeżeli tamten oświadczy się i to wkrótce, formalnie i stanowczo, oddamy mu naszą rączkę, a biednego Cezarego pocieszemy według możności najszczerszą przyjaźnią naszą, jeżeli zaś Wilhelm, jak się tego obawiam, ujrzy w tobie cel chwilowej tylko zabawy... postaramy się o nim zapomnieć i... i... pozostanie nam Cezary... Czy dobrze pieszczotko moja? czy słuchałaś mię uważnie i postąpisz tak jak cię o to proszę?
— O! mamciu moja, jaki on piękny! jaki zgrabny! jakie u niego oczy i głos cudowne! jak ja go kocham! nie odrywając głowy od kolan matki, szeptem odpowiedziała Delicya.