Rabsice dawnej puszczy sandomierskiej

>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Rabsice dawnej puszczy sandomierskiej
Podtytuł Studyum etnograficzne
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Władysława Łozińskiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RABSICE


DAWNEJ PUSZCZY SANDOMIERSKIEJ.


STUDYUM ETNOGRAFICZNE.


NAPISAŁ


Dr. Karol Mátyás.







WE LWOWIE
NAKŁADEM AUTORA.
Z drukarni Władysława Łozińskiego — pod zarządem J. Niedopada.
1905.



Rabsic ci ja, rabsic po lesie poluję,
jak sarnę zabiję, w garku ją gotuję,
a żydowi sprzedam ze sarny koszulę (skórkę),
za pieniądze kupię proch, śrótu i kule,
żeby mi nie brakło naboju żadnego
na sarnę, zająca, czasem na leśnego.

Który główny rabsic, to zna sztuki swoje,
on ma pomieszane z dyabłami naboje.
Nałogowy rabsic, jak dzikie stworzenie,
on w Boga nie wierzy, w żadne przykazanie,
taki rabsic wcale o życie nie stoi,
wali w łeb leśnemu, grzechu się nie boi.

(Z ofiarowanych autorowi poezyi Tomasza
Walskiego, chłopa-poety we wsi Stale
w powiecie tarnobrzeskim).


We wsiach lasowskich w powiecie tarnobrzeskim,[1] we wsiach rzuconych na piaski i lasy, gdzie panują jeszcze osobliwe czapki, magierki i krymki, w szczątkach dawnej puszczy sandomierskiej, nazywają kłusownika rabcykiem, rabsicem, rabsicerem a fach jego rabcystwem, rabsistwem.
Są dwa rodzaje rabsiców: pojedycne[2] (dobrzy) i náłogowe (źli) rabsice. Ci dobrzy, to dyletanci — źli, to rzemieślnicy w całem tego słowa znaczeniu. Dobrzy chodzą luzem, źli stanowią cech, stowarzyszenie oparte na przepisach prawnych zwyczajowych. Pierwszych nazywa się dlatego dobrymi, że w porównaniu ze złymi dobrymi ich nazwać można, że pozostało w nich jeszcze dość wiary, pobożności, ludzkiego serca. Źli, to kasta w sobie zamknięta, jak loża masońska, guślarska i zabobonna, złośliwa, szkodliwa, zabójcza, chciwa, bezbożna — tajemnicza. Niewielka garstka tych drugich, ale dobrana, ale związana żelaznymi przepisami i kamiennem milczeniem. Żyjąca wśród włościan, z nich zrekrutowana, a dość dla nich tajemnicza, co więcej budząca w nich urokiem tajemnicy i czarownej siły podziwienie połączone z pewnym lękiem. Chłopi, a nawet owe dobre rabczyki, boją się tej sprzymierzonej bandy, która oddana złemu, w rękach mając strzelby i czary, zdrowiu i życiu człowieka snadnie zaszkodzić może.
Niełatwe przyjęcie do tej bandy, niełatwo zostać jej członkiem. Trzeba przejść przez nowicyat, ale nowicyat zobowiązuje już do ścisłej tajemnicy, opartej na strasznej przysiędze. Inicyatywa do przyjęcia wychodzi prawie zawsze od cechu. Członkowie tegoż znając dobrze stosunki miejscowe, uważają, kogo mogą zwerbować do towarzystwa, kto objawia nie tylko zdolności i zapał do myślistwa, lecz także śmiałość, złodziejski spryt, przebiegłość, hart i zasiąkłość usposobienia, a kto, choć jest dobrym i zdolnym rabsicem, tych drugich, równie wielkich zalet nie posiada, tego nie przyjmą do cechu. Są oni bardzo ostrożni, dlatego wolą mniejsze tworzyć stowarzyszenie, szczuplejszą iść garstką.
Kto się w ich grono dostanie, to jakby przepadł z duszą i ciałem. Musi się im oddać całkowicie a na to, jak wspomniałem, składa jakąś straszną przysięgę. Roty tej przysięgi w dosłownem jej brzmieniu podać nie mogę, niepodobna jej sie dowiedzieć, żaden rabsic, nawet ten, co porzucił ich kompaniją, nie powie jej, pierwszy związany tą przysięgą, która przyniewala do zachowania ścisłej tajemnicy, drugi mając ciągle, do końca życia tę przysięgę na myśli i bojąc się zastrzeżonej w przysiędze zemsty sprzymierzonych, po części też nie chcąc już przez usta przepuszczać bezbożnych słów formułki. Tyle dowiedzieć się mogłem, że ów kandydat na członka cechu rabsickiego przed dowódcą i starszyzną, trzymając w prawej podniesionej w górę ręce strzelbę mu powierzoną (lufą do góry), składa przysięgę, w której naprzód wyrzeka się Boga jedynego, Trójcy świętej, Matki Boskiej, wszystkich świętych — a w końcu oświadcza; „Przysięgam sprawiedliwie, sumiennie, że wam wiernie służyć będę i że was nie wydam, choćby mnie mieli zabić!“
Lasy przylegających do siebie powiatów tarnobrzeskiego, kolbuszowskiego i niskiego, olbrzymie, nieprzebyte, pełne miejsc niedostępnych, bagien, ługów, rozdołów — ta dawna puszcza sandomierska — były morzem, po którem jeszcze przed niedawnym czasem, przed kilkunastu laty bujali dość swobodnie rabsice — i dobrzy i źli. Żadnemu prawie Lasowiakowi nie była obcą fuzyjka, zwykle domowego wyrobu, krótka, aby ją pod kożuch[3] lub płócienkę czyli tz. kämzielę łatwo schować można — z tą fuzyjka przekradał sie do lasu, a niegdyś, jeszcze dawniej ponoć szedł zupełnie otwarcie, śmiało, swobodnie. Od tej chwili, jak „panowie chłopom odebrali paśfiska (pastwiska), jak okopali rowämy (rowami) lassy“, zaczęły się złe czasy dla rabsiców, a teraz z każdym rokiem jest gorzej. Więc z żalem śpiewa Lasowiak:

Okopali lassy, odebrali błonie,
Gdzie já bede pásáł moje siwe kuonie?.. (Stale).

Bo też w pasieniu koni na obszernych, odległych, położonych wśród lasów pastwiskach, szukać trzeba początku owej rabsicerki Lasowiaka, swoboda koniarska daje mu do rabsistwa popęd, rozbudza wcześnie u niego żyłkę myśliwską, odziedziczoną po pradziadach. Ta żyłka drga w nim aż do późnej starości, krzepiąc w nim zastygającą krew, która w starcu zakipi niby w młodzieńcu na widok zająca lub sára (rogacza).
„Przecie Kaźmiérz Matusiák stareńki béł, sedemdziesiôt miáł roki, a tak rabsicowáł, jak młody. Jak zachorowáł na dobre, co pół roku lezáł, to miáł cały cas szczelbe przy sobie w łózku w słomie schowänô, na ni lezáł; a na trzy dni przed samôm śmierciôm wstáł z łózka i jesce zabiéł zajôca niedaleko domu.“ (Stale).
Cóż dopiero mówić o młodych, o ich myśliwskim zapale, skoro starzy takim jeszcze wrą ogniem łowieckim. Zapał starych, na których młodzi zawsze się oglądają, podnieca ich namiętność, budzi niesłychaną odwagę, z wielu wyrabia prawdziwych profesyonistów. Są tacy, dla których mizerna krótka strzelbina z niezgrabnym, w domu wyciosanym z drzewa osadem czyli szaftem, z lichym zamkiem, lichą bitką — nędzna pojedynka kapslowa — drogim jest skarbem, o wiele droższym, niż ren kożuch, pod którym ją zręcznie, nieznacznie ukryto. Inteligentny myśliwy zobaczywszy ją, uśmiechnie się, wahałby się z niej strzelić, a ileż to ona sprawi rabsicowi przyjemności, ile w pewnej ręce, pod celnem okiem jego położy ona zajęcy, rogaczów, sarn!...
Pasienie koni na pastwisku pod lasem daje sposobność do pierwszej myśliwskiej próby — to polowanie na zásadke.[4] Leżąc przy koniach, u boku mając skrytą strzelbinę, czeka — pojawi się zając, sarna, mierzy spokojnie, da ognia: paf! — już jego bez wątpienia. Niektórzy młodzi już od wrót obory próbują w tym względzie szczęścia, witając przybyłego ku ludzkim siedzibom zajączka ogniowem pozdrowieniem. Tacy już na pastwiska przychodzą dzielnymi strzelcami.
Rabsice źli, związani w cech, znają trzy rodzaje polowania:
1. na zásadke, gdzie każdy na stanowisku spokojnie oczekuje pojawienia się zwierzyny;
2. z gonią czyli nagonką, gdzie kilku rozstawionych myśliwych stoi z bronią w pogotowiu, a czterech (dostateczna ilość) nagania ku nim zwierzynę:
3. na obławę, gdzie wszyscy wziąwszy pewną przestrzeń lasu, idą oddaleni od siebie jednom lenijom i co na którego z nich prosto wyjdzie, to do tego strzela.
Cechowi rabsice obierają z pomiędzy siebie najsprytniejszego i najdoświadczeńszego na dowódcę czyli komendanta (herśt, kómedát, bändzista). On obmyśla wyprawy myśliwskie, ich plan, dyryguje“ członkami cechu na wyprawach, on idzie zawsze w pewnem oddaleniu naprzód i daje im znaki. On oznacza hasła, mające różne znaczenie. Jemu winni są członkowie bandy bezwzględne posłuszeństwo. On rozdziela między rabsiców łupy, względnie uzyskane ze sprzedaży ubitej zwierzyny pieniądze, on kieruje obradami cechu, godzi spory miedzy cechowymi, wymierza czasem kary, co się jednak rzadko zdarza, jednem słowem prowadzi rządy stowarzyszenia.
Cechowi rabsice mają zaprawione czyli zamówione tz. zaczarowane strzelby, z których wszystko, co ino ur-zô, zabić potrafią. Z takiej fuzyji żaden strzał nie chybi. Taką fuzyją daje zaraz przyjętemu do cechu rabsicowi dowódca, wykręca z niej nabój, każe mu ją świeżo nabić, poczem po próbnem strzeleniu, wykonuje nowicyusz z tą strzelbą w ręku przepisaną przysięgę.
Różnie zaprawiają rabsice strzelby. Jedną z oznak zaprawionej strzelby jest otworek w szafcie, w który wkładają jakiś czarodziejski przedmiot, poczem zabijają go kołeczkiem.
Ażeby fuzyja zawsze celnie strzelała, musi rabsic przy komunii św. opłatek wypluć i strzelbę nim nabić albo strzelić w figurę ukrzyżowanego Chrystusa Pana albo też strzelić w pierwszy wyjęty z pieca po upieczeniu bochenek chleba. (Stale).
„U naju (nas) béł jeden szczelec, chtory niedáwno pomar, to on tak robiéł. Gdy posed do spowiedzi i przyjmowáł komonijo święto, to ji nie połknon, jacy jo wzion do domu i nabiéł niom fuzyjo, potem szczyláł do figóry. To béł przecie takiem szczelcem, że juz nic z jego oka nie uciekło, chyba ze cego nie dor-záł (dojrzał). Gdy posed s panämy na polówänie, to wszyscy darmo szczelali, a on nigdy nie chybiéł. Nawet tak drugiemu szczelbe zepsuł, ze jak do źwierza szczeléł, to sie kiski za niem wlekły, a i tak uciek. Albo gdy do cego szczeléł, to śrot na dwa kroki przodziu (przed) lufy na ziemie wyleciał.
Zaś dali tak robiéł ten szczelec: Gdy posed na wiesne do lassa a zobácéł piérsy ráz źmije, to jom złapáł i wzion jo na paśfisko, kej dziór nie béło, tam jo puściéł, połozéł szczelbe na ziemi i potyl te źmije przeganiáł, jaz jom do lufy nagnáł. Potem ze szczelby wyszczeléł do góry, a gdy potem szczeláł do jakiegoś źwierza, to zeby tylko jedno ziarno śrotu dostáł, to juz z miejsca sie nie ruséł. A inni szczelcy tak sie go bali, ze go zdaleka obchodziéli.
Nawet gdy szczáł (strzał) cyj usłysáł, to juz mu szczelbe zepsuł, tak, ze juz wiecy s ty szczelby nic zabić nie potrafiéł; chyba, ze jak mu dáł kilka kieliski wódki, to mu nazád naprawiéł.“ (Stale — opowiadał Tomasz Walski).
Opisana manipulacya ze żmiją jest u rabsiców powszechną: gdy niema żmii, biorą innego węża.
Inni postępują tak: Gdy mają wywozić umarłego z domu, rabsic zakopuje strzelbę w pobliżu tego domu w kolej drogi, przez którą wóz z umarłym ma przejechać, a gdy wóz przejdzie, wydobywa strzelbę i zawiniętemi w szmatę strużynami (wiórami) z trumny, które na wsi wyrzucają zawsze przed wrota, trzy razy laśtokiem przeciera lufę. Dodać trzeba, że musi bezpośrednio po zakopaniu strzelby pierwszy wóz z umarłym przejść przez tę kolej, bo jakby go uprzedził wóz inny, gusło nie byłoby skutecznem. Na piaszczystych drogach wsi lasowskich jest zwykle jedna kolej, przez którą wóz z umarłym przejść musi, zatem rabsic jest pewny, że nie pójdzie inną, ani że nowej nie zrobi kolei. (Stale).
Żeby na rabsiców szła zwierzyna, radzą oni sobie tak:
Idzie się do kościoła i staje się przy dzwonnicy. Jak kościelny zadzwoni na ludzi i puści sznur od dzwonu, trzeba ten sznur zaraz pochwycić i uskubać z niego trochę kądzieli. Gdy się tę kądziel zaprawi w szaft strzelby, zwierzyna pójdzie churmem na strzelca, jako ludzie spieszą gromadnie do kościoła na głos dzwonu.
Oprócz zaprawionej strzelby mają rabsice drugą równie dobrą broń: pacierz rabsicki. Długi to pacierz a bezbożny. Pierwszą część tego pacierza odmawia rabsic, wychodząc z domu na polowanie, w tym celu, aby mu się poszczęściło. Drugą część bardzo bezbożną odmawia wtedy, gdy widzi nieprzyjaciela, zwykle leśnego, którego nazywa téranem (tyran). Pacierz ten ma go ochronić, uczynić wolnym od napaści, strzał leśnego zrobić nieszkodliwym, ba nawet strzał ten odbić na przeciwnika. Musi jednak pacierz odmówić w całości, zanim cios wymierzony zostanie.
Oto pierwsza część pacierza rabsickiego:
„Wychodze já z domu, wiem se sceściá sukać, Najświetsá Maryja rác mie zawdy bronić, oddálze térana i jego strzał siélny (silny), a obroń mie Panno, abym nie béł (był) w swojem strzale mélny (mylny). Poluje lá (dla) siebie, skore na oktiare (ofiarę), oddál złego wroga a mie (mnie) dozwol Maryja polować. Ratowałaś Maryja budowy wszelakie, oddál złego wroga i ratuj mie terá w ty ostatni kfili (chwili). Zdrowaś Maryja — oddál strzały wroga! Zdrowaś Maryja — szezelze (strzelże) téranie! łuk mi twój nie skodzi, Nájświetsá Maryja juz mie oswobodzi...“ (Stale).
Drugiej części pacierza rabsickiego pomimo usilnych starali dowiedzieć się nie mogłem. Co do przytoczonej pierwszej części zauważyć muszę, że wzywaniem pomocy Maryi pozostaje w sprzeczności z przysięgą rabsica, w której wyrzeka się on i Matki Boskiej. To naprowadzałoby na myśl, że część ta jest raczej fragmentem pacierza rabsickiego, przerobionym przez rabsiców dobrych, niecechowych, których pacierz zaczyna się odmówieniem „Zdrowaś Marya“ (bez amen) a następnie zawiera formułkę: „Odwróć odemnie złego nieprzyjaciela, chtory sie naprzeciw mnie nasádzá! Amen.“ (Stale).
Okolica Majdanu (zwłaszcza gminy Krządka, Laski i Karby w powiecie kolbuszowskim i Alfredówka, zwana przez lud Ciosami, w powiecie tarnobrzeskim) była od dawna siedzibą rabsiców. Stamtąd pochodzą ich herśty. Tam jeszcze przed kilkunastu laty chodzili rabsice całemi bandami, po dwanaście i więcej ludzi w bandzie. Dziś z tych rabsiców, którzy częścią wymarli, częścią połapani w kryminałach pokutują, został jeszcze jeden Jacek Karpiński w Krządce.
Banda rabsiców zuchwała, dzika, idzie w lasy z następującemi hasłami na ustach: „Albo nasa śmierć albo cyja!“, „Raz kozie śmierć!“, „Śmierć leśnemu teranowi!“ Bandziści (w gwarze lasowskiej bändziści) umawiają się naprzód, a raczej herśt przypomina członkom bandy, że, gdyby się zdarzyło zetchnąć (spotkać) z leśnymi, to niedaleko uciekać, tylko w gęsty las i za grube drzewo się ukryć, a gdyby leśny był taki głupi a nacierał na rabsica, to wtedy już rabsic nie pyta, tylko „mierzy leśnemu do piersi.“
Rabsice nigdy nie idą w pojedynkę do lasu, najczęściej chodzi ich po dwóch, a gdy ich leśny spotka, to nigdy nie uciekają razem, tylko każdy w inną stronę, a „dają dobrze na siebie pozior“ (baczność), zwłaszcza zaś na leśnego. To też i leśny, który „stoi o swoje życie“, nigdy rabsiców nie goni, tylko stara się ich poznać. Ale rabsice i na to mają sposób, przebierają się bowiem w babskie łachy (ubranie). Dawniej bandy rabsickie przywdziewały na twarze maski. Rabsic idąc przez wieś, niesie ostrożnie krótką fuzyjkę pod kożuchem, sukmaną lub kämzielą (płócienką) zeby go kto nie zestrzeg (spostrzegł), że idzie na rabsistwo. „Terá jes wiecy leśnéch we wsi, jak w lesie“ — powiadają rabsice. W lesie rabsic już śmiały, bezpieczny, nosi strzelbę, jak mu się podoba.
Historye opowiadają o tem dawnem życiu rabsickiem, o tych bandach rabsickich, należących już pono do tradycyi, a warto posłuchać tych ciekawych opowiadań, tych zwierzeń, w których rabsic nie tylko jako myśliwy barwnie opisuje swe przygody, lecz także jako przyrodnik, wpatrzony i wsłuchany w naturę, spowiada się ze swych wrażeń.
„Raz banda rabsiców, złożona z dwunastu chłopów jak dęby, odpoczywała przy ognisku w lesie stalowskim w miejscu zwanem Beniowo bardo. Strzelby mieli pozawieszane na drzewach. Wszyscy na twarzach mieli maski, a herszt jeden bez maski siedział na pniaku wyższym.
Wtem nadeszło dwóch leśnych z dóbr Mokrzyszowskich, jeden z nich był Kobylarz, który jest teraz na Rusi, drugi Gonia,[5] który mieszka obecnie we Wrzawach.[6] Zobaczywszy rabsiców, przystanęli i poczęli się naradzać, co robić.
Jeden nie chciał napadać na rabsiców, podczas gdy drugi odważniejszy rwał się naprzód.
— Dej pokój, nie chodź!
— Co mi tam! póde, já sie nie boje!...
— Já ci mówie, dej pokój!
Ale odważniejszy leśny nie słuchał i naprzód postąpił tak, że już nie mógł ujść oka rabsiców.
Rabsice zobaczywszy leśnych, pewni, że im się nic stać nie może, ani nie ruszyli się z miejsca, tylko herszt z zimną krwią obrócił się do jednego z towarzyszów i rzekł spokojnie:
— Dejno mi ta te dubeltówkę, bo ta jes na nich!
Odwiódł kurki, zmierzył, ale jeszcze zapytał się bliższego sobie leśnego:
— Dáwnoś sie ostatni ráz spowiadáł?
Leśnemu krew ścięła się w żyłach, padł na kolana, błagając o życie, za nim jakby na rozkaz ukląkł drugi. Czołgając się na kolanach do samego ogniska, błagali o darowanie życia.
I postąpili słusznie, bo byliby postradali życie, a gdyby sami strzelali do rabsiców, to strzał ich nie byłby uszkodził żadnego z przeciwników, jeszcze byłby się odbił i poszedł w leśnych“.
— No! widze wasą godnoś i dobrotliwoś, to wám zycie daruje, ale za káre musicie nám záganiać dziś cały dzień!.
I musieli im ci leśni cały dzień zaganiać w lesie zwierzynę.
Ale do tego, puchyl (dopóki) byli w służbie w skarbie, nie przyznali się, jaz (aż) ich odprawili, to o tem dopir (dopiero) opowiadali.
„O rabsice to są niebój (niebojący)“ — dodał opowiadający tę przygodę Jędrzej Strojek z Ciosów (Alfredówka).
Takie jest powszechne na lasach przekonanie, że kto jakiemukolwiek rabcykowi krzywdę uczyni, z pewnością źle na tem wyjdzie. Stało się, że raz chłop pewien ukradł rabczykowi fuzyją i poszedł z nią do lasu, to przecież strzelając do zwierzyny, siebie samego zabił. (Stale).
Są rabsice, co strzelby nie chowają w domu w komorze, tylko w lesie w dziupli drzewa, a nikt takiej strzelby nie odważy się wziąć; kto zaś ją weźmie, ten przynosi ją sam napowrót rabsicowi, ale to cem duchu (czemprędzej) i na klęczkach prosi go o przebaczenie, bo rabsic tak poradzi, że dostanie strasznego rznięcia w brzuchu (boleści). (Stale).
Leśni tak znają złych i niebezpiecznych rabsiców, tak wiedzą, czem oni śmierdzą, że zobaczywszy ich z daleka, uchodzą szybko, a blisko nigdy nie podejdą.
Opowiadają po lasach, że najniebezpieczniejszym, niezwyciężonym, nieuchwytnym hersztem rabsiców przed kilkunastu laty był niejaki Sudoł z Ciosów (Alfredówka), którego leśni jak ognia się bali, a którego przecież zabił leśny Kobylarz. Banda Sudoła składała się z ośmnastu towarzyszów. Sudoł był to chłop ogromny, barczysty, z wejrzenia straszny — wielce odważny, doświadczony w rabsistwie i znakomity strzelec. Przytem znał różne gusła a zawsze miał dyabła na usługi.[7] Bali się go leśni, a chcąc się go pozbyć, nieraz czatowali na niego, aby go z nienacka zaskoczyć i zabić; wiedzieli zaś dobrze, że go otwarcie zabić nie można, bo ma taki sposób, że się go kula nie chyci, owszem może odbić się i strzelającego ugodzić. Nareszcie udało się owemu Kobylarzowi podstępem go dostać; zaczaił się na niego pod płotem jednej zagrody w Ciosach, dokąd Sudoł w nocy zwykł był do kochanki chodzić, i gdy przez przełazek w płocie przechodził, niespodziewanie wypalił do niego i zabił go na miejscu.
Kobylarz zabił także w podobny sposób innego herszta rabsiców, (którego nazwiska mi nie podano), zaczaiwszy się na niego w rowie granicznym między Budą stalowską[8] a Krządką pod Wołową górą.
Ów Sudoł miał raz dobre spotkanie z leśniczym. Zabił w lesie sara (rogacza) a na strzał jego wnet zjawił się leśniczy, który był opodal, i zastał go, jak z nożem w ręku zabierał się do wyprucia wnętrzności ze sara, aby mu lżej było nieść go do domu. Sudoł zaskoczony z nienacka, nie miał już czasu rabsickiego odmówić pacierza, widząc zaś wymierzone ku sobie lufki strzelby leśniczego, zwrócił się do niego z pokorną prośbą:
— Pozwól mi penie przed śmiercią pomodlić się jesce przy tem ostatniem sárze, co go w zyciu mojem zabiéłem!
Leśniczy mu pozwolił, on zaś ukląkł przy ubitym zwierzu i modlił się niedługo, poczem wstał, podniósł w górę prawą rękę z otwartą dłonią i rzekł.
— Terá penie już mozes szczelać!
Leśniczy wystrzelił do niego kilka razy, ile miał naboi, ale za każdym razem kapsla spaliła mu na panewce. Spuścił wtedy strzelbę i rzekł z rozpaczą:
— Teraz moje życie w twoich rękach!...
Ale Sudoł nie strzelił do leśniczego, tylko się odezwał:
— Já ci zycie daruje, ale zebyś wiecy razy do rabcyka nie szczeláł bo za drugiem razem, to ci juz nie przepusce.
Poczem oddalił się leśniczy a Sudoł zabrał sara i poszedł do domu. (Stale).
Zdarzyło się że do jednego z bandy rabsiców strzelił raz leśny, rabsic był już na strzał przygotowany, bo poprzód odmówił pacierz rabsicki, podniósł prawą dłoń w górę i szepnął parę słów zaklęcia, to przecież wszystkie śróty odbiły się od jego dłoni i poszły w skórę leśnego — dobrze, że go nie zabiły na miejscu. Ale jak chce rabsic, to potrafi tak zamówić, że śróty albo kule odbiją się od niego i zabiją przeciwnika. (Stale).
Ludziom wsioskim“ bandy rabsiców nie wyrządzają szkody, nie boją się świadków, zawsze jednak pilnują się, ażeby ich kros nie wydał, ludzie też omijają ich zdaleka a jeżeli jakiś ciekawy śmiałek próbuje ich podpatrzyć, rabsice umieją z nim stanowczo postąpić.
Przed kilku laty powracał Jakób Żak z Majdanu z jarmarku. Był wieczór, ale bardzo ciemno jeszcze nie było. W jadaskim[9] lesie o dwieście może kroki od drogi zobaczył ognisko, naokoło którego siedziało dwunastu tęgich chłopów, jak dęby. Poznał zaraz, że to rabcyki, bo na drzewach mieli pozawieszane strzelby. Chcąc sobie skrócić drogo do Stalów, wszedł w las, aby pójść na chałupę leśnego Małka, od której już niedaleko jest stalowskie błonie. Gdy zbliżał się do ogniska, szybkim krokiem zaszedł mu drogę jeden z rabczyków i ponurym, ostrym głosem rzekł:
— Tedy niema drogi, wróć sie zará, jezeli kces być cały!
I odprowadził go do drogi, którą już Żak powrócił do domu.
Opowiadający to dodał.
„Zeby óni nie culi sie prześpiecni, toby óni tak otwarcie przy drodze w leśsie nie pálili ognia i nie siedzieli ze szczelbämy. Óni ta majo na to sposoby, ze jem nicht nic nie zrobi. “
Zdarzają się wypadki, że cechowy rabsic pod wpływem wyrzutów sumienia porzuci zbójecką bandę, wtedy jednak wraca u szeregi zwykłych tz. pojedycnych rabsiców, gdyż profesyi rabsickiej, tej żyły przeklętej, jak sami powiadają, pozbyć się nie potrafi. Do śmierci, jak ten stareńki Kazimierz Matusiak w Stalach, o którym była wyżej mowa, pozostanie on rabsicem.
Oto opowiadanie takiego rabsica ze Stalów:
Rabsicowałem, pasając na pastwisku konie, słyszałem coś o tej bandzie rabsiców na Ciosach, ale mi się ani śniło przystać kiedy do nich. Miałem wtedy ośmnaście lat. Jednego dnia w lecie pasłem konie na pastwisku przy lesie. Była psota (słota). Miałem przy sobie strzelbę pod pazuchą (pod pachą) w płócience i leżałem sobie na ziemi, a konie się pasły. Nagle zaszeleściało coś za mną, a raczej zatrzeszczały leśne patyki od ludzkiego chodu i nagle zjawił się przedemną chłop jak dąb, strzelbę miał na prawem ramieniu, lufa naprzód, w górę, jak to rabczyki zwykli nosić strzelby. Poznałem, że to rabczyk, i przeląkłem się go trochę. Pyta się mnie:
— Cóż tu robisz?
— A pasę konie.
— Chodź ze mną! bedziewa[10] kóni szukać, bo mi konie kejś zgineny.
On mnie poznał, a właściwie uważać musiał, że ja rabsicuję, a i ja zrozumiałem jego mowę, która znaczyła: „chodź! bedziewa polówać“. Poszliśmy niedaleko i zaraz ten rabczyk zabił dużego sara. Powiada do mnie:
— Jak co teraz wyjdzie, to ty będziesz strzelał.
Akurat za páre kroki wyszedł r, zmierzyłem do niego z mojej małej fuzyjki, wypaliłem, sár się zaraz położył. Powiada do mnie ten rabsic:
— Dobrze strzelasz, zuch z ciebie! Przyjdźże w niedzielę rano na Ciosy, pytaj się do... (tu wymienił imię i nazwisko chłopa), to ze sobą pogádáwa.
Poszedłem w niedzielę rano do niego, tam w domu zastałem już trzech innych rabczyków, to wszystko byli gospodarze ze wsi sąsiednich, jeden nawet już stareńki.
Przywitali mnie zaraz słowami:
— Witaj nasz rabczyku!
Tak mi zaraz dali ośmielenie, kazali mi siedzieć, dali mi wódki, potem piwa, do tego śtuki (słonina), chleba — wszystko tam było w izbie. Cały dzień piliśmy, a na wieczór to do nich przyszło jeszcze ośmiu rabczyków z Krządki, Grębowa, Stalów, Cmolasu...[11] Przeciem tam cztery dni był u nich, to przez cztery dni i noce ciągle polowaliśmy.
Te cztery dni to były dla mnie jak termin u majstra. Po tej próbie powiedzieli wszyscy, żem dobry rabczyk i odtąd już ciągle tam do nich chodziłem i z nimi trzymałem kompaniją.
Pierwsze chwile zaprzedania się rabczykom były dla mnie straszne. Pytali sie mnie rabczykowie:
— A masz ty jaką strzelbę?
Dowódca rzekł za mnie:
— Ma, ale ja mu dam inną.
Przyniósł ze stajni strzelbę, wykręcił z niej nabój, potem kazał mi ją nabić i strzelić we wrota stodoły do zakreślonego kredą koła. Trafiłem, a rabczykowie zawołali:
— Ma l! dobrze strzela!
Potem musiałem przysięgać — na co kazali mi przysięgać, tego powtórzyć nie mogę, bom porzuciwszy rabczyków, na spowiedzi księdzu przyrzekł, że nie tylko w gusła rabsickie wierzyć, ale nawet o nich myśleć nie będę. Powtarzałem za dowódcą długą przysięgę i trzymałem w prawej ręce swoją strzelbę, zwróconą lufą w górę. Po przysiędze wszyscy podnieśli w górę strzelby a dowódca odezwał się:
— Pamiętaj, żebyś nas nie wydał (zdradził), bo śmierć twoja!
Potem uczyli mnie różnych sekretów, między nimi długiego pacierza rabsickiego. Tych rzeczy za nic w świecie wyjawić nie mogę, bobym duszę zgubił.
Sześć lat kopenowáłem (kompaniłem) z rabczykami, sześć lat należałem do tej bandy, sześć lat nie byłem u spowiedzi. Byłyć to czasy! Ile ja to zwierzyny ubiłem, a jednego razu nie chybiłem. Pieniądze były, bo ze sprzedanej zwierzyny i ja dostawałem swoją część. Przyjeżdżali żydzi od Kolbuszowy, a nawet od Rzeszowa i furemy (furami) wywozili od nas zwierzynę, oczywiście w nocy wszystko to się działo. Piło się i jadło dobrze, ale zawsze jakoś na sercu ciężko było, jakiś gniótł je kamień.
Wreszcie zbrzydła mi ta profesyj (profesya) zbójecka i porzuciłem tych rabczyków.
Wyspowiadałem się księdzu, dostałem rozgrzeszenie, ożeniłem się. I dziś rabsicuję, ale sam, to już takie upodobanie, które nie zginie: ale wyrzekłem się złego i żyję po katolicku. Taki rabsic, jak ja, to co drugi u nas na lasach. I ja odmawiam pacierz rabsicki, ale nie ten guślarski, tylko taki sam, jaki jest od ognia: mówi się „zdrowaś“ a przed amen dodaje się „odwróć odemnie złego nieprzyjaciela, który się naprzeciw mnie nasadza“. Można też mówić początek pacierza rabsickiego, ale resztę już trudno przez gębę przepuścić. (Stale).
Że jak do wielu złych czynów, tak i do rabsistwa popchnąć może spokojnego i bogobojnego człowieka nędza, dowodzi następująca opowieść.
„Będzie temu już kilka lat, bo przes mała (nieomal) dziesięć, a było to gdzieś ku końcu czerwca. Był w tym roku duży przednowek, że prawie każdego gospodarza dosięgnął, to też i ja się od niego nie wykupił. Dzieci, żona i ja nieraz i po trzy dniśmy me jedli, kupić nie było gdzie, bo kosztowało korzec żyta dziesięć reńskie. O pieniądze było trudno i niebyło gdzie zarobić. Dzieci miałem wtedy drobne i nie było sposobu, czem ich wyżywić.
Siedzę sobie przy stole i myślę, jak tu będzie dożyć, kiedy jeszcze daleko do nowego chleba, a dziś niema czem głodu zaspokoić. Na nieszczęście przyszedł do mnie mój bliski sąsiad i kum, który także miał żonę i kilkoro drobnych dzieci, przednowek też go tak dolegał, jak i mnie, i tak do mnie mówi:
— Kumie! bieda, bo pustki w brzuchu.
— Ano cóż robić, mój kumie? Kiedy tak Bóg dał, sami se nie weźmiemy, jak Bóg nie da.
— Ale kumie! Bóg nam da, tylko żebyście mnie słuchali, to i jeść będzie co.
— A co? chyba, żebyśmy poszli co ukraść...
— A tylko co! Jak niemożna i niema za co kupić, to trzeba i ukraść.
— Ja się, mój kumie, boję pójść kraść, bo trzeba wkiej za to przed Bogiem odpowiedzieć.
— To przecie nie pójdziemy kraść do kumory, tylko do lassa, a „za las, za pice niema grzechu i siubienice“. A jak się jeść chce, niema gdzie i za co kupić, to i z kumory można ukraść i Pan Bóg grzech odpuści, aby tego, co ukradnie, nie sprzedać, tylko zjeść. A z lassa jak się co ukradnie, to niema żadnego grzechu, bo to, co w leśsie się rodzi, to wszystko Pan Bóg darmo daje: to i my pójdźmy do lassa, zabijemy co się nam uda i będziemy głód spokoić, bo szkoda, żeby nasze dzieci, żony i my głód cierpieli, bo „raz lato rodzi, to się i ukraść godzi“.
Ja myślę tak:
Dobrzeby to było, tylko żeby się szczęście udało: ale jak nas leśny złapie, to będzie bieda z nami.
Kum mi mówi tak.
— Kumie, raz kozie śmierć! tak być zabitym, jak i umrzeć, to jedna śmierć. Jak będziemy widzieć, że z nami bieda, to i my się będziemy bronić.
Ja myślę tak:
— Jest to bieda, dzieci jeść wołają... Jak padnie, tak bedzie! Na wolą Boską! pójdźmy w las. może się nam uda co zabić.
Strzelby zaraz w domu porozbieraliśmy, każda część osobno, jeden kawałek za magierkę,[12] drugi pod magierkę, resztę do zanadrza, a lufę i osad (szaft) za pas pod kemziele (płócienkę).
Wyszliśmy z domu może o piątej godzinie po południu. Deszcz bez ustanku lał cały dzień, jak z cebra, a taki dzień jest dobry na rabczyków, bo głosu daleko nie słychać. Nie szliśmy drogą, tylko przez pola miedzami. Chociaż nikogo w polu widać nie było, bo to był dzień słotny, ale i tak, jak to mówią „na złodzieju czapka gore“, musieliśmy się strzedz, aby nas kto nie widział a osobliwie leśny, bo gdyby ten zobaczył, to już z rabczykiem bieda.
Przyszliśmy do lassa, nie widzieliśmy nikogo, nie spotkał nas chwała Bogu nikt, ledwo że który skowronek zaśpiewał z przymusu na taką psotę (słota). Gdyśmy przyszli do lassa, byliśmy oba tak mokrzy, jakbyśmy się w wodzie kąpali. Ale to pomijawszy, byle tylko w leśsie szczęście posłużyło.
Był ten las pomiędzy chłopskiemi polami, to też mój kum mówi mi tak:
— Ja, kumie, pójdę przez las, a wy idźcie przez pole! Jak tam będzie jaka zwierzyna, to będzie uciekać w las, ja będę na pogotowiu i może co zabiję.
Ja też tak zrobiłem, poszedłem przez pole. Pasło się kilka sarn w tatarce, skoro mnie zestrzegły (spostrzegły), poszły w las.
Po niedługiej chwili słyszę strzał w leśsie i myślę sobie:
— Kto wie, kto tam strzelił, może mój kum, a może leśny...
Zaraz po strzale ja uciekł z pola w las, bom się obawiał jakiej przeszkody. Chodzę po leśsie i słucham, co dalej z tego wyniknie. Naraz słucham, że ktoś gwizdze, ale i tak na mnie skóra dygoce. Wychodzę z gęstego lassa na rzadszy i widzę mojego kuma zdaleka, co kiwa na mnie głową, że on strzelił. Ja se myślę: „Chwała Bogu! możeś tam co i zabił...“
Wlazłem nazad w gęsty las, idę ku polowi, patrzę — pasie się trzy sarn w prosie — i myślę sobie:
— Daj mi Boże którą dostać!
Był to bliski dyśtanc, bo może czterdzieści kroki, zmierzyłem dobrze do sara (rogacza), a jednak jego nie zabiłem, tylko koze, bo się blisko siebie pasły. Moja koza tylko nogami fika, skoczyłem po nią, złapałem za nogi i wciągnąłem w las, przywaliłem gałęziami, strzelbe schowałem pod mech. Chodzę ostrożnie po leśsie i szukam kuma. Chodzę po leśsie tak, jakbym grzybów szukał, i powoli z kumem się zdybałem. Pytam się:
— Do czegoście strzelali?
Kum mówi, że zabiłem rogacza“.
— A to chwała Bogu, bo i ja zabił kozę!
Teraz myślimy, jak będzie pójść z niemi do domu. To też uradziliśmy tak, że nie pójdziemy z lassa, aż dobrze słońce zajdzie. Jak już słońce zaszło, naładowaliśmy strzelby dobrze po ośm lotek. Mój kum wziął kozę a ja rogacza, na plecy i zabieramy się w imię Boskie w drogę. Wyszliśmy z lassa na pole, deszcz już zupełnie ustał. Wiatr żytem robił, jacy (tylko) szumiało. Chmury po niebie się przesuwały, tylko wkiej niewkiej miesiąc z za chmur wychodził, a my prosili Boga, żebyśmy szczęśliwie do dom przyszli. Idziemy po zagonach, po rowach, po miedzach, nie raz, ale sto razy trza się było przewrócić bo człowiek był zgłodowany (zgłodzony). Ale jednak mieliśmy nadzieję, że popóźni (później) siły pokrzepimy, byleśmy tylko do dom szczęśliwie zaszli.
Ale jednak myśl z mową nigdy się nie zda, bo człowiek rządzi, a Bóg osądzi, to też i nam sprzykrzyło się iść przez pola, bo trza było się po zagonach przewracać i po żytach rosić, i wyszliśmy na publiczną drogę, aby nam było wygodniej iść. Ja szedł przodziu (naprzód) a mój kum za mną. Przychodzimy już niedaleko wsi, ja patrzę, a pies leci drogą do nas. Patrzę lepiej — idzie i chłop za psem. Miesiąc w tej chwili z pod chmury wyszedł, patrzymy lepiej i poznajemy, że leśny idzie, bo się mu znak[13] na piersiach świeci. Mój kum w żyto, ja za nim, a pies i leśny też za nami. Mój kum jakoś był mocniejszy i lepiej uciekał, mnie zaś sar kłół rogami w plecy, przewróciłem się, ledwo com dostarczył (zdołał) głowę z nóg sara wyciągnąć. Mój kum to samo rzucił kozę i ociekliśmy w żyto a leśny, nie wiemy, gdzie się nam podział. Stanęliśmy oba zmordowani i myślimy, co teraz zrobić, bo nie wiemy, gdzie leśny poszedł. Mój kum mówi tak do mnie:
— Idźcie wy kumie i przekonacie się, czy on poszedł do dom i czy nasze sarny leżą. Jakby was spotkał, wyście jeszcze niepodejrzany, to powiecie tak, że koni szukacie.
Ja powiedział tak:
— Kumie! za żadne pieniądze nie pójdę, bo się boję, a jeżeli chcecie, to pójdźmy oba.
— No to na wolą Boską pójdźmy! jak bedzie, to bedzie siubienicy nie bedzie!
Rozeszliśmy się o kilka kroków od siebie i idziemy w to miejsce, gdzieśmy swoją zdobycz rzucili. Przychodzimy w to miejsce, może o czterdzieści kroki od tego miejsca, a nasz leśny wstaje na nogi i tak do nas mówi:
— A wy psiekrwie rabczyki, myślicie, że to za wolnych czasów! Ja już was dobrze poznał, jak się nazywacie, a co się wam za to należy, to już wiecie.
Mnie mrowie po całem ciele przeszły, żem się z miejsca ruszyć nie mógł, ho takie jest przysłowie, że na złodzieju czapka gore. Mój kum jednak był odważny, bo nieraz był tego próbny, głos sobie zmienił i tak leśnemu odpowiada:
— Ciąg psiakrew, póki masz duszę w ciele! Bo jak nie pójdziesz, to na miejscu ostygniesz!
W tej chwili trzask — leśny strzelił do mojego kuma i tylko jedno ziarno przyszło mojemu kumowi do nogi, ale i to słabo, bo mu żyto mach zbijało.
Mój kum niewiele myślący to samo strzelił za leśnym. Leśny się tylko przychylił żytem i poszedł ku djabłu w drogę. My każdy swoją zdobycz na plecy i to samo umykaj do dom, jak który mógł. Niedaleko było do domu, bo tylko od kapliczki, która za wsią stoi, ale i tak więcej, jak dziesięć razy — żem się przewrócił.
Przyszliśmy do wsi, jeszcze większy strach, jak w polu, bo w polu przynajmniej zdaleka kogo zobaczył, a we wsi tak, jak wykol oczy, bo się nam tak zdajało (zdawało), jakby za każdym węgłem leśny stał. Do swego domu pójść my się bali, bo tak się zdajało, jakby już na nas leśni czekali. No i cóż tu robić?
Aleśmy wiedzieli o pustny (pustej) chałupie, w której nikt nie mieszkał, a było w niej ze trzy fury siana. Poszliśmy do tej chałupy, tam my zagrzebali nasza zdobycz i strzelby w siano i przyszliśmy do domu. Żony dobrze o tem wiedziały, gdzieśmy poszli, to też czekały niecierpliwie naszego powrotu. Gdyśmy im opowiedzieli naszą przygodę, żony w płacz. A obie czekały naszego przybycia w moim domu. Szmaty były na nas mokre i od naszej zdobyczy sfarbowane (skrwawione). To też je zaraz żony we wodzie wypłókały i na piecu wysuszyły, aby na drugi dzień rewizyj (rewizya) przynajmniej szmat sfarbowanych nie zdybała. Przez całą noc człowiek usnąć nie mógł, bo sie w myśli głos odzywał, że już rewizyj idzie.
Na drugi dzień rano dzieci powstawały i jeść wołają, a tu niema co w oko wprószyć. Chociaż mięso jest, ale go jeść niewolno, bośmy oczekiwali rewizyi. Przeszedł jeden dzień i drugi — chwała Bogu cicho! Bo leśny ani się nie przyznał przed panem leśniczym, że takie miał zdarzenie, bo go było wstyd. Słychać było tylko tyle, że leśny choruje, bo pewnie dostał kilka ziarek pieprzu w tyłek, ale mój kum nie miał pieprzu w lufie, tylko kilka lotek, to pewnie go musiała z jedna siągnąć, ale słabo, bo to było w życie, a żyto mach wstrzymuje.
Trzeciego dnia nad wieczorem poszliśmy z kumem do tej izby, gdzie nasza zdobycz była schowana, obłupiliśmy sarny, skórkiśmy schowali nazad w siano, mięso, chociaż już było trochę zaśmierdzone, ale że dzieci jeść wołały, wzięliśmy w nocy do domu. I choć nie ze smakiem, do tego i ze strachem, tośmy kilka dni siebie, żony i dzieci żywili. Na drugi dzień poszliśmy po skórki, za które można było dostać choć najmniej piętnaście szóstki i na nieszczęście psy ich na drobne kawałki poszarpały. Najgorzej mój kum żałował rogów, bo i te gdzieś psy zabrały, a można było za nie dostać najmniej osiem szóstki. To mięsośmy zjedli, ale się nikt na niem nie wypasł, owszem że każdy schudł, bo więcej trza było się przy każdem jedzeniu nabać, jak się pożywił, bo kradzione nigdy nie wyszło i nie wyjdzie nikomu na pożytek, a ten, co kradnie, jak że się nazywa? Czy może dobry człowiek? Nigdy! Tylko się nazywa złodziej. Nikt mu nie da dobrego słowa, każdy nim gardzi i jest nienawidzony od wszystkich ludzi.
To też i ja, kiedy mnie to nieszczęście minęło, podziękowałem Panu Bogu za ocalenie gorąco i wyrzekłem się rabcystwa raz na wieki. Żebym się miał raz na dzień pożywić, to jużżem się podprzysiągł stanowczo, że więcej razy na rabczystwo nie pójdę.
Zaś mój kum, że tak nie chciał zrobić, jak ja, to już pewnie od tamtych czas trzeci raz siedzi w Rzeszowie.[14] Mówiłem mu:
— Upamiętaj się, kumie, bo na tem źle wyjdziesz!
Jednak mnie nie chciał i nie chce słuchać, to i dziś[15] siedzi w Rzeszowie na sześć miesięcy, a ja, jak mogę, to żyję z dziećmi.“ (Stale).
Z wielu opowiadań rabsickich przygód zasługują niektóre na szczególną uwagę i powtórzenie, charakteryzują bowiem dobrze sposób myślenia, życie i taktykę rabsiców.
Pewien rabsic ze Stalów, który już przed dziesięciu laty pomarł, opowiadał następującą przygodę:
„Było to z początkiem lipca. Dzień był gorący. Wszyscy ludzie krzątali się w ługach[16] koło siana. We wsi mało kogo widać było, bo komu tylko cokolwiek siły stárcało (starczyło), to mu w domu siedzieć nie dali, tylko pędzili do roboty. Ledwo w domu gdzieś spostrzedz można było starą babkę lub starego dziadka, który wodził małe dzieci po podwórzu i drobiu w domu przyglądał. Także było gdzieniegdzie słychać, co kogut gdzieś w cieniu w ukryciu zapiał i pies w budzie zaszczekał i kukułka gdzieś w gestem ukryciu zakukała.
A nas było takich dwóch, którzyśmy się rabsistwem trudnili, to też do roboty iść się nam nie chciało, bo z rabsistwa mieliśmy dobry dochód. To też pieniądze szły do nas, jak woda, bośmy co dzień i noc mieli po kilka sarn i zajęcy ubite, które od nas zabierał żydek z miasta. Płacił nam za sarnę lub sara trzy reńskie, a za zająca sześć szóstki, to już nam wystarczyło na wszelkie nasze utrzymanie, że ani nam grunt tego nie doniósł. To też kiedy ludzie byli przy robocie, to my tymczasem w domu spali i myśleliśmy nad tem, gdzieby można najprędzej co zabić i żeby nas kto nie złapał.
Przyszedł do mnie mój spólnik i tak mi mówi:
— No bracie! wyspałeś się, dziś dzień dobry na rabsistwo, bo upał, to głosu daleko nie słychać. Zabierajmy się i idźmy w imię Boże, może nam sztuka ujdzie.
Zaraz wzięliśmy na się babskie ubranie, strzelby pod fartuch i po kilka patronów do kieszeni. Szliśmy przez wieś śmiało, bo nikogo nie było we wsi, ledwo gdzieś pies przez wrota na nas zaszczekał. Kiedyśmy wyszli za wieś w pola, już tam byliśmy śmiali i polowaliśmy tak, jak za wolnych czasów. Słońce się chyliło ku zachodowi, w polu żyjącej duszy nie było, tylko co skowronki wieczorne modlitwy nad naszemi głowami odmawiały. To też chodziliśmy śmiało po polu publicznie, bo o tej porze jest najlepsza gra dla rabczyków, jedno, że to było przedezniwy, że już żyta zaczęły dojrzewać, to można sie było ukryć lepiej, jak w lesie; drugie, że to było po dniu gorącym, to w takim razie żadnego strzału daleko nie słychać, bo wszystko dusi jak w garku.
Rabczyki maja to przekonanie, że zaczem pójdzie do lassa polować, to musi naprzód w polu strzał zrobić i to taki, żeby cobądź zabił. Jak nie może jakiej grubszej sztuki znaleść, to musi i do skowronka strzelać. Gdy strzeli a nie zabiję, to już pewno szczęścia nie będzie i powraca cem duchem do dom, boby był już pewno złapany. A jeżeli coś zabije, to po strzale czeka, czy go kto nie będzie śledził. Jeżeli go nikt nie śledzi, to już jest pewno, że leśnego blisko niema. A taki strzał to się robi w polu blisko lassa. Po strzale rabczyk wychodzi na najwyższą górkę i zważa ostrożnie, czy leśny strzału nie śledzi, a gdy leśnego nie widać, wtedy już idzie do lassa na pewne.
To też i my, kiedyśmy obeszli po polu prawie wszystkie miedze i chcieliśmy koniecznie gdzieś zająca dostać, ale na nieszczęście żadnegośmy spotkać nie mogli, już przymyśleliśmy do skowronków strzelać. Naraz przychodzimy na jedno paśfisko (pastwisko), które się nazywa polne łuzyki, i słusznie tę nazwę mają, bo są pomiędzy polami, i widzimy, że kilka bocków (bocianów) brodzą po wodzie i szukają dla siebie najulubieńszego pokarmu, to jest żab. A kiedy rabczyk bocka zabije, to już jest najlepsze szczęście i darmo naboju nie popsuje, bo ma z bocka najmniej litrę smalcu, który jest skuteczny bardzo dla ludzi na dusnoś.
To też i my, kiedyśmy te bocki zobaczyli, już się oczy do nich śmiały. Ażeby można po jednemu dostać, rozeszliśmy się w żyto i chełckiem (chyłkiem) my podeszli aż nad same łuzyki, gdzie bocki brodziły. Mój kolega wziął dobrze jednego na oko, strzelił do niego i na miejscu zostawił. Ja zaś za późno brał na cel, bo bocki spłoszone brały się do lotu, ale jak to każdy wie, że bociek nie tak prędko do lotu się wybije, to też wyleciałem z żyta na łuzyk, kiedy bocki do góry się wzbijały, dałem strzał i na szczęście zabiłem dwa, jeden na miejscu został a drugiemum skrzydło skaleczył, cokolwiek dalej odleciał, opadł w życie, aleśmy go złapali, długo się bronił, ale go mój kolega pustokiem[17] dobił. Bockiśmy pochowali w żyto i czekamy okazyi, czy nas kto nie będzie śledził. Dosyć, że nikt na to nie zważał, i już byliśmy pewni, że leśnego blisko niema, to też udaliśmy się śmiało do lassa.
Słońce już zachodziło, w leśsie było bardzo wesoło, ptastwo ślicznie w krzakach ukryte śpiewało, najmilszy głos rozbijał się o nasze uszy słowika i kosa, ale jednak i to nas nie cieszyło bo jak mówią na złodzieju czapka gore, to też i nam co inne w uszach się odzywało.
Rabczyki, kiedy już są w leśsie, wtenczas już chodzą odważnie i śmiało ze strzelbą gotową do strzału. My byliśmy przebrani za baby, to na to, ażeby leśny łatwo nas nie poznał. Przyszliśmy nad jedną łąkę, usiedliśmy w gęstym rokitowym krzaku i czekamy, jak się będą sarny na łące pasły, bo po zachodzie słońca najwięcej sarny wychodzą z lassa na łąki i szukają żywności, bo przez dzień, kiedy jest gorąco, to sarny leżą ukryte w gęstych krzakach. My siedzimy w krzaku, kumory (komary) nas obstąpiły, że nie do wytrzymania, tak nas kaleczą, ale i na to rabsice mają lekarstwo. To też i my mieli, zapaliliśmy kawałek gąbki, z której się cokolwiek dym kurzył, a wtenczas już żadna kumora do człowieka nie przystąpi, bo ją dym razi.
Czekamy chwilę w tym krzaku i jak na złość żadna sarna na tę łąkę nie wyszła się paść. Ale i na to jest lekarstwo, bo choćby nie chciała, to musi przyjść. To też mój kolega zrobił sobie piszczałkę z trawy, na której taki głos umiał wydać, jak młoda sarna piscy. A sarna, która ma młode, gdy ten głos usłyszy, to co siły ma do tego głosu leci bo myśli, że jej kto młode morduje, a za sarną to i rogacz leci. To też, kiedy mój kolega na tej trawie zapiszczał, nie po długiej chwili pędzi sarna i rogacz do głosu, latają jak głupie koło krzaka, w którym my siedzieli, i beczą. Mój kolega wziął jedno, ja drugie na oko i obaśmy na miejscu położyli, powciągaliśmy do krzaka i czekamy z niecierpliwością, czy zamiast sarny leśny nie przyjdzie do głosu, ale na szczęście nikt nie przyszedł.
Teraz już na śmiało bierze mój kolega trawę w usta i piszczy tak, jak młoda sarna, i już pędzi sarna przodziu (naprzód) a sar za nią, latają dokoła krzaka i beczą, zmierzyliśmy każdy do swego i już leżą na ziemi. Dosyć, że nam szczęście posłużyło, bo w taki sam sposób zabiliśmy dziesięć sztuk, pięć rogace i pięć sarny. Teraz zatrzymaliśmy się w leśsie, aż się dobrze ściemni.
Słońce już dawno zaszło, w leśsie się robi ciemno, ptastwo się już ucisza, tylko gdzieniegdzie słychać słowika i kosa śpiewającego. Miesiąc dopier (dopiero) na nowiu świecił blado i już się dobrze chylił ku zachodowi. Kiedy już miesiąc zaszedł, przeżegnaliśmy się krzyżem świętym, strzelby naładowaliśmy grubemi lotkami, ażeby w razie wypadku było się czem bronić, bo rabsic już wtedy nie pyta — albo jego, albo czyja śmierć. Wzięliśmy każdy po dwie sztuk sarn na plecy i wynosiliśmy w pole we swoje własne żyto i tak odwróciliśmy po trzy razy, bo to było niedaleko od pola, i znieśliśmy wszystkie do żyta tam, gdzie bocki leżały, sarnyśmy przykryli chwastem w życie, strzelby na ramień, bocki do garzci (garści) i poszliśmy do domu.
Na drugi dzień rano bocki się zgotowało i zjadło, smalcuśmy utopili blisko trzy litry, który niejednemu przydał się na duszność. Po śládeniu (śniadaniu) pojechaliśmy furą z żonami i dziećmi niby do roboty w pole prosa plewić, narwaliśmy cośmy mogli chwastu, sarny włożyliśmy na wóz, chwastem my ich przykryli i jechaliśmy otwarcie, jak zwykle z pola od roboty. Nawet my się spotkali, co szło trzech leśnych wieczorem do wsi szukać ludzi i fur do skarbu, siana grabić i wozić, nawet szli z nami duży kawał drogi i pytali się nas, dlaczego nas tak mało a prawie nigdy nie widzą przy skarbowej robocie, jeszcze teraz, że tak skarb dobrze płaci, bo grabiarz zarobi czterdzieści centy, a furą piętnaście szóstki. My se myślimy, że my już dzisiaj więcej we skarbie zarobili, niż kto inny przez cały rok, bośmy wieźli dziesięć sztuk sarn i już było czterdzieści papierków.
Przyjechaliśmy wieczór do domu, już nas żydek czekał, który od nas sarny zabierał, zapłacił nam po cztery reńskie za sztukę i dostaliśmy czterdzieści reńskie. Sarny zabrał sobie na swój wóz i pojechał w nocy do Tarnobrzega. Gdzie on ich podziewał, to nie wiemy, dosyć że takiego tygodnia w roku nie było, żeby przynajmniej cztery sztuk w tygodniu od nas nie wziął.“
Tomasz Walski, oglądacz bydła w Stalach, któremu ów rabsic opowiadał swe dzieje, a od którego opis powyższy pochodzi, dodaje od siebie:
Ale jednak i tak nic na tych dwóch rabsicach nie było widać bogastwa, bo jak to mówią, co letko przyjdzie, to i letko pójdzie, kradzionem się jeszcze nikt nie zapomógł i nigdy się nie zapomoże, to też i ci nasi rabsice żyć sobie żyli dobrze, ale majątku żadnego dla dzieci nie zrobili. Po dziś dzień jest po nich dwóch synów, to też się tylko rabsistwem trudnią, ale nie mają takiego szczęścia, jak ich ojcowie, bo ich ojcowie od małego sie tem trudnili, ale nigdy nie byli złapani, a ich synowie prawie co roku siedzą w Rzeszowie po kilka miesięcy za rabsistwo w kreminále i nic na tem dobrego nie zyskują. Lepiej, żeby się oni tego przysłowia trzymali, że kradzież nie tuczy, lecz rozumu uczy.“
Oprócz leśnych mają też rabsice spotkania ze złymi duchami, dyabłami i strachami.
„Będzie temu już dawno, jak był u nas leśny, przezwiska już nie pamiętam, ale był wielki rabsic. Chodził on co święto w las i strzelał zwierzynę. W jedno święto, to jest w święty Michał zabił zająca. Tak przyszedł do niego pan pięknie ubrany, zegarek złoty przy nim i pięknego materyału dubeltówka na nim. I tak mówi do tego leśnego:
— Słuchaj przyjacielu! Widzę, żeś jest dobry strzelec, ale masz niedobrą strzelbę, i tak się ze mną pomieniaj, ja ci dam tę dubeltówkę, którą przy sobie mam, to już ci więcej nie potrzeba.
A ten leśny mówi tak:
— Mieniałbym się z panem, ale moja strzelba, za pańską nie stoi, a ja nie mam pieniędzy panu dopłacić.
A ten pan mówi tak do tego leśnego:
— Ja od ciebie dopłaty nie żądam, bo ja widzę, żeś ty jest biedny, to jeszcze ja tobie dopłacę ten zegarek, który mam przy sobie.
I tak się też stało. Leśny wziął od tego pana dubeltówkę, także i zegarek złoty i złoty łańcuch przy nim, a swoją bodej jaką strzelbinę oddał temu panu. Wziął dubeltówkę, zegarek, zająca i poszedł do dom, dubeltówkę i zająca powiesił w sieni na kołku a sam poszedł do izby na obiad. Żona mu postawiła obiad, który zjadł i położył się do łóżka spać. Gdy się przespał i chce się dowiedzieć, która godzina, bo jeszcze miał pójść po południu do lassa, sięga do kieszeni po zegarek, patrzy — zamiast zegarka wyciąga z kieszeni kości kawałek, a zamiast łańcuszka kiszka niewiadomo z czego. Przychodzi do sieni i co on tam widzi: zamiast dubeltówki wisi na kołku noga kójská (końska) poślednia, jak długa, a zamiast zająca wisi łeb kójski.
Dopier wtenczas się przekonał, że go Pan Bóg tak skarał za to, że w każde święto szedł do lassa i strzelał zwierzynę. Dopier od tego czasu się poprawił, poszedł do spowiedzi, wysłuchał się i już, póki żył na świecie, w żadne święto do lassa nie poszedł. I mówił tak, że go tak dyabeł wyładował (wykierował); z pewnością jest to prawda. (Stale).
Inny rabsic przygodę swoją z duchem przedstawia w następny sposób:
W jedną noc wziąłem strzelbę i poszedłem na stary cmentarz, stanąłem sobie pod patryją[18] i ku miesiączkowi patrzę na nowy cmentarz, patrzę, a z cmentarza nowego wyleciało dwa zające i przyszły na sam róg cmentarza na sproś (na prost) słupa szerokiego murowanego, a to do trynku był bardzo dobry cel, przy tym słupie bawią się obydwa, wspinają po sobie — jak zmierzę, jak pociągnę, a moje zające jak barany, ani żaden nie pisnął, obydwa się rozciągnęły, ja zaczynam iść po nich, a tu ze środka cmentarza idzie panna bielusieńko ubrana od nóg do głów, szaty na niej szeleszczą, i idzie wprost do mnie. Ja tu strzelby nie mam teraz nabitej, stoję jak mur i patrzę... włosy jak druty mi powstanęły, nic nie mówię, chcę, uciekać — nie mogę, stoję i patrzę, co będzie dalej...
Przyszła ta panna może na dziesięć kroków odemnie, wykręciła się (odwróciła się) nazad do cmentarza i idzie, ja chcę uciekać — nie mogę się z miejsca ruszyć, próbuję prochu dostać, dostałem prędko, strzelbę nabiłem, patrzę... a ona idzie od cmentarza ku mnie na drugi powtór. Wymierzyłem ku niej, chcę wypalić, a tu mnie strzelba puc z rąk w piasek! Chcę podnieść strzelbę, nie mogę się schylić, stoję teraz jeszcze w większym strachu... Ta przychodzi do mnie w to samo miejsce, gdzie i pierwszą razą, popatrzyła się na mnie kawałek i wykręciła się odemnie i poszła nazad do cmentarza. Ja znów chciałem w nogi uciekać, lecz także nie mogłem się ruszyć.
Przyszła na trzeci powtór do mnie, popatrzyła się znów chwilkę na mnie i poszła do cmentarza. Ja próbuję znów w nogi, lecz strzelby nie mogłem wziąć i w nogi precz z góry prost na moją stodołę. Obejrzę się, a chłop w podartej odzieży i czapce, aż mu włosy powyłaziły i wiuwały na głowie, goni za mną... Ja jeszcze prędzej zaczynam uciekać a ten co tylko mnie złapać... I tak ledwo-żem żywy wpadł do chałupy, a do samej stodoły gnał za mną.
Gdym poszedł do dnia, to mój ślad było znać precz aż do cmentarza, a tego[19] nie było. Przychodzę, a moje zajączki leżą i strzelba leży. Pozbierałem to i do domu przyniosłem, o czem się oberleśniczy dowiedział, strzelbę mi wzięli i stawałem do Niska, zasądzili mnie na trzy miesiące aresztu, lecz-żem się odwołał, że później odsiedzę.“ (Pysznica w powiecie niskim).
Umieją też rabsice opowiadać ucieszne przygody, również spostrzeżenia swoje ze świata przyrody, ale jak myśliwym wogóle, nie zawsze im wierzyć można. Oto jedna taka historya:
„Byłem raz w lesie, zda mi się pojrzeć z poza gęstych krzaków, a tam w dołku niewiele wody się znajdowało, prawie po kolana, usiadam i czekam, może tu przyjdzie jaki zwiérz pić wodę, a wtenczas, pomyślałem sobie, nie ujdzie moich rąk.
Niedługo czekałem.
Było to dosyć gorąco. Patrzę... idzie lis. Ha no! myślę sobie — tego nie będę strzelał, bo mało mi się opłaci, popuszczę go, może przyjdzie coś lepszego. Siedzę nieporuszenie i patrzę, co ten przebiegły zwiérz będzie robił. Wiaterek od strony lisa pociągał ku mnie, więc mnie lis nie zwietrzył.
Ta bestyja wykręcił się do mnie tyłem i pakuje ogon do wody. Patrzę... a w pysku trzyma nieco mchu nadartego i tak lezie w tę wodę tyłem coraz dalej i dalej, aż nareszcie gdy już tylko sam czujek (nos) miał na powierzchni wody, wtenczas mech wypuścił na środku wody, a sam się zanurzył i oddalił się na drugą stronę, a następnie w krzaki.
Niemało mnie to zdziwiło, na jaki to on sposób robił, przybiegam do wody, patrzę się na ów mech pozostawiony a tam setki pcheł leśnych się roi, lecz że w miarę mech naciągał w siebie wody i tonął a pchły nie miały się gdzie podzieć, więc musiały wszystkie się potopić w wodzie. A tak-żem się przekonał, jakim sposobem lis pchły nie ma. (Rzeczyca długa w powiecie tarnobrzeskim).
Wspomnieć jeszcze należy o niektórych nieprzytoczonych jeszcze gusłach rabsickich.
Jak do polowania nie potrzebuje „wachompasu“,[20] tak też staroświeckiej zasady myśliwskiej: „W Boga wierz, dobrze zmierz!“ nie trzyma się rabsic. Zna on różne śtuki, jak fuzyją zaprawić, żeby zawsze trafiała zwierza śmieternie (śmiertelnie), i jak ją drugiemu zepsuć, „że czy sár, zając, czy pták farba (krew) z niego będzie iść, bebechy (wnętrzności) z niego wlec się będą, a pódzie Bóg wie kej i strzelec go nie dostanie“. Rozumie się, że umieją też zepsutą strzelbę naprawić.
Kto chce być dobrym strzelcem, musi przez chusteczkę od nosa do słońca strzelać w czasie, gdy ludzie w niedzielę z sumy wychodzą, wtenczas na chusteczce otrzyma krople krwi, tą krwią trzeba potrzeć lufy. „Potem już może zabijać zwierzynę tak, aby tylko ją mógł zobaczyć, a już ona nie ujdzie przed nim“. To samo może uzyskać, gdy w tym czasie będzie strzelał do pasyi gdzieś na figurze. (Pysznica).
Ażeby strzelba celnie strzelała, trzeba, żeby miała osad czyli szaft z drzewa brzezowego, które rośnie w mrowisku przy drodze a które jest poobdzierane od przejeżdżających wozów. Ale go potrzeba ściąć w miesiącu październiku i to na samym nowiu. (Alfredówka).
Umieją też nabijać strzelbę na dyabła czyli czarta. Z takiej strzelby można śmiało strzelać do niejakiegoś[21] stracha, „jak to zwykle w nocy czasem się znajdzie niejakiś potwór dziwny i straszy ludzi niegdzieś w lesie i w polu a najwięcej strzelców, co to mają zwyczaj w nocy chodzić, bo właśnie w dniu nie jest wolno.“
Trzeba wziąć kredy święconej, trochę utrzeć i z prochem strzelniczym zmięszać. Po nabiciu strzelby prochem, trzeba następnie kulę, którą się ma włożyć do lufy, określić kredą święconą. Gdy się laśtok wyjmuje z lufy, należy zrobić nim znak krzyża św. na końcu lufy. W końcu, gdy się na kominek nakłada kapslę, trzeba na niej paznogciem uczynić znak krzyża. Z taką strzelbą można pójść śmiało w las lub w pole i strzelać do wszystkiego, co się tylko trafi. (Alfredówka).
W bardzo prosty sposób można zepsuć strzelbę. „Włożyć tylko palec w ucho i dostać z ucha tej materyi, co zazwyczaj ciągnie z głowy do ucha, tą materyją potrzeć koniec lufy wewnątrz, to już z tej strzelby nigdy nie zabije nic. Chociażby trafił dobrze, to ze zwierza będą się flaki wlekły a pójdzie.“ (Alfredówka).
Można też zepsuć strzelbę, gdy się naleje do lufy albo nawet tylko posmaruje wewnątrz lufę farbą (krwią) zastrzelonego zwierza albo ptaka.[22] (Burdze w powiecie niskim).
Ażeby strzelbę zepsutą naprawić, trzeba pójść do lassa, uciąć z brzozy, która rośnie wedle drogi i którą wozy przejeżdżające obdarły, tego obdartego“ i okadzić tem strzelbę, potem ją dobrze opucować, wziąć octu, przelać nim lufę, a na ostatek wziąć szkła lutrowanego, utrzeć i nabić niem lufę zamiast śrótu i wystrzelić, „to wtenczas strzelba będzie już dobrze strzelać i do czego tylko strzeli, to zostanie.“ (Alfredówka).
Strzelbę zaprawioną poznać można, bo ma w szafcie wydłobioną (wydłubaną) i zabitą drewienkiem dziurę, w którą rabsice różne wkładają czary.
„Brat Jędrzeja Pazia ze Stalów kupił od leśnego Jadacha z Chmielowa, który był dawniej rabczykiem, strzelbę, znakomicie biła i cieszył się nią bardzo. Dowiedział się o niej nieboszczyk Małek z Cyganów, ojciec leśnego — a to był też rabczyk niepośledni — przyszedł do Pazia, załgał się, i prosił go, żeby mu tej strzelby pożyczył na czas krótki. Paź nie uważał, że ta strzelba jest zaprawiona, miała ona w szafcie wydłobioną i zabitą drewienkiem dziurę, w której były włożone jakieś czary. Po jakimś czasie Paź widząc, że Małek mu tej strzelby nie oddaje, poszedł sam do niego na Cygany (wieś Cygany) i strzelbę odebrał. Ale gdy raz z niej wystrzelił na próbę do wrót, wszystkie śróty czszuuu... odbiły się od wrót i o mało jego, żony i dzieci na podwórzu nie zabiły, szczęście, że było dość daleko.
On tę strzelbę ma do dzisiejszego dnia, ale jej nie używa, bo bardzo strzela mientko (miękko), „choćby cały nabój wlazł w zająca, to zając pójdzie“. (Stale).
Kłusownictwo w lasach dawnej puszczy sandomierskiej jest powszechnem. Rabsic, którego opowiadanie wyżej przytoczyliśmy, ten, który wyrzekł się czarnego cechu rabsickiego a pozostał pojedycnym, w mniemaniu swojem dobrym rabczykiem, powiada, „że taki rabczyk, jak ja, to co drugi na lasach“. Jeżeli Lasowiak nie ma strzelby, nie strzela, nie poluje, to ma chociaż psa, który za niego goni zwierzynę, poluje i nieraz do chałupy przyniesie mu zająca.
Opowiadał mi jeden zażywający dobrej opinii gospodarz, że raz miał bardzo dobrego psa, a sąsiad jego miał takiego samego, że te psy obydwa razem polowały, łapały i przynosiły im zające. Pies przyniósł do domu całego zająca w pysku, nie ugryzł go, taki był mądry. Dobrze było z tym psem, — dodawał gospodarz — „mięso się zjadło, skórkę się sprzedało a bebechy zjadł pies.“
Ludność lasowska uważa kłusownictwo za zabawkę naturalną, niewinną a pożyteczną, bo przynoszącą kłusownikowi dochód, zakazaną zaś tylko przez panów. Wedle jej silnego przekonania las stworzył Pan Bóg dla wszystkich ludzi, ubodzy zwłaszcza korzystać mają z Bożych darów leśnych: drzewa, zwierzyny, jagód, grzybów... Za las niema grzechu i siubienice!“
Dobrze charakteryzuje sposób myślenia i rozumowania całej ludności lasowskiej następujący wiersz, napisany przez Tomasza Walskiego (zwanego Oglądaczem) w Stalach, luminarza wśród tej ludności:

Kiedy chłop zabije w swym sadzie zająca,
sędzia nie odstąpi kary pół miesiąca.
Tak panowie umią bronić swojej strony,
w tej sprawie nie zdybie adwokat obrony,
tylko mu powiada: „Tak mówi ustawa,
na swym własnym gruncie nie masz zabić prawa.“
A gdy chłopskie bydlę przestąpi granicę,
Bomba[23] zaraz bierze: zapłać jak z pszenice!
Wtenczas pan leśnica taksować nie każe,
tylko „zapłać chłopie, tak ustawa każe!“

Grzyby i jagody Pan Bóg ludziom rodzi,[24]
zbierać ich niewolno, i to panom szkodzi.

Kiedy biedna wdowa patyków uzbiera,
to przychodzi Szymek,[25] zaraz ją zabiera.
Małkiewicz[25] to samo gdy Przybyskę[26] zdybie,
pisze ją do książki, na leśnictwo chybie.[27]
Pan leśnica skargę do sadu ruguje,
pan sędzia przyjmuje i już nie daruje,
tylko musisz babo zapłacić za kos(z)ta,
w kryminale siedzieć, to ustawa prosta.

Bodaj ta ustawa na świecie nie była,
ona kryminały ludźmi zapełniła,
ta ustawa dobra dla pana i żyda,
oni jej pilnują, ale chłopa biéda,
jak mu teraz biéda, jeszcze gorsza będzie,
nie ma tu co robić, niech za morze idzie!

To głęboko zakorzenione i szeroko rozgałęzione w okolicy opisywanej kłusownictwo daje się we znaki właścicielom i dzierżawcom polowania w tej okolicy. Prawdziwi myśliwi ubolewać nad niem muszą. Ubolewać też nad niem trzeba wogóle ze stanowiska kultury krajowej.
To rozwielmożnienie się kłusownictwa spowodowały warunki topograficzne i historyczne. Potomkowie dawnych królewskich osadników łowieckich w nieprzebytej niegdyś puszczy sandomierskiej, gdzie było zwierza w bród, odziedziczyli po ojcach krew myśliwską, która wre jak ogień a która tylko razem z życiem ujść może. Dawniej polowali całkiem swobodnie, bez żadnej przeszkody, nikt im tego nie bronił — te wolne czasy żyją jeszcze w tradycyi. Były to niezawodnie czasy Rzeczypospolitej polskiej, pod rządem austryackim administracya i ustawy ścisnęły trochę lud kłusowniczy, ale nie od całego wieku, może dopiero od lat kilkudziesięciu. Okrutnie przerzedzone lasy, rozdrobnienie obszaru, oświata i religia podcięły też nogi przemożnemu kłusownictwu, ale go nie wytępiły. Dziś coraz ściślejsze przestrzeganie przepisów ustawy łowieckiej powoli topi kłusownictwo, jak słońce topi skalne lody, ale kiedy je stopi?...
Nastąpi to niezawodnie wtedy, gdy podniesie się poziom oświaty i moralności ludności lasowskiej, który obecnie jest niskim. Kościół i szkoła niezawodnie dużo robią, potrzeba jednak częstych misyi, więcej szkół i dobrej organizacyi środków oświaty, jak czytelnie ludowe, odczyty, wystawy itp. Gdy starzy, mało przystępni dla oświaty, na misyach wyprzysięgną się rabsistwa, podobnie jak wódki, a młodych wykształci, umoralni i uszlachetni szkoła i oświata, kłusownictwo dziś powszechne stanie się sporadycznem.
Dziś władza — czy sąd, czy starostwo — z całą surowością przeciwdziałająca kłusownictwu, jest tem słońcem zimowem, które lodów nie topi. Największe kary, rewizye, konfiskaty broni, odmawianie kart na broń, nie potrafią złamać zupełnie kłusownictwa, rabsic nie potrzebuje karty na broił, więzienia niebardzo się boi, a w miejsce skonfiskowanej sprawi sobie zaraz małym kosztem inną strzelbinę. Tylko współdziałanie Kościoła, szkoły, oświaty i władzy może wytępić kłusownictwo.







  1. Mokrzyszów, Ocice, Stale, Cygany, Sobów, Żupawa, Jeziorko, Grębów, Jamnica, Krawce, Alfredówka, Tarnowska Wola, Dęba, Rozalin, Dąbrowica, Chmielów — dalej za Sanem Rzeczyca długa, Jastkowice.
  2. pojedynczy.
  3. Lasowiak nosi duży, o długich białych kudłach kożuch, pod tym kożuchem w wązgu (dolnym rogu) ma schowaną strzelbę, „ani nawet nie zná (poznać), ze niesie fuzyją.“ (Stale).
  4. Na zasiadkę.
  5. Właściwie Gunia.
  6. W powiecie tarnobrzeskim.
  7. O rabsicu-czarowniku powiadają w powiecie limanowskim (wieś Żmiąca), że jest nie sam swój“, tz. że ma dyabła.
  8. Przysiołek, należący do gminy Stale.
  9. Gmina Jadachy.
  10. Dualis.
  11. Krządka i Cmolas w powiecie kolbuszowskim, Stale i Grębów w powiecie tarnobrzeskim.
  12. Czapka okrągła z sukna koloru bronzowego z t. z. kukurydzą, to jest z naszytą na boku kiścią z sznurka czerwonego.
  13. Blaszana oznaka straży publicznej.
  14. W kryminale.
  15. R. 1895.
  16. Mokre łąki wśród lasów.
  17. (Z niem. Putzstock), stępel do nabijania i czyszczenia strzelby kapslowej.
  18. „Słup wysoki, co miernicy (inżynierzy) stawiają i z niego mierzą“.
  19. scil. śladu.
  20. Karty na broń (Waffenpass).
  21. Jakiegobądź.
  22. Dla porównania podaję gusła rabsickie z gór. (Ochotnica powiat nowotarski, Młynne pow. limanowski).
    „Kto chce drugiemu zepsuć flinte, to niech mu tylko puści wes do lufy, to juz potem nic nie zabije, on trafi, ale wszystko, do czego szczeli, pójdzie i nie dostanie zwiérza.“ (Ochotnica).
    „Strzelba zaraz się zepsuje, jak sie ją babskiemi łachami (szmatami kobiecemi) pucuje (Młynne), albo, jak się kłaki po wypucowaniu flinty ciska na ziemię i ktoś po nich depce. (Ochotnica).
  23. Nazwisko leśnego dworskiego w Stalach.
  24. Jest następująca legenda:
    „Jagody to se uprosiéły u Boga sieroty i biedne gdowy, bo nimiały co jeś na przednowku. Bo za dawnéch casów, beło to na przednowku 24. cerwca, sła biedna gdowa s kilkoro dziećmy bez las. Dzieci jej ustały od głodu i ony sie chciało jeś. Usiadła sobie s temy dziećmy pod drzewem i dzieci zaceny wołać na matkę, zeby jem dała jeś. A matka nimiała ino we zbanku wode. I tak do nich mówi:
    — Dziatki moje napijcie sie choć wody, bo wiecej wám nimám co dać. Dzieci wodom nimogły głodu zaspokoić i zaceny głosem płakać. A matka wzniesła rece do góry i tak mówi:
    — Boze miełosierny, chtoryś mnie i te dziatki stworzéł, nie dáj nám z głodu umrzéć, tylko stop z nieba i dej nám sposób do zyciá!
    Niezadługo przysed do niéch stareńki dziadek i tak do niéch mówi:
    — Matko! cego płaces i twoje dziatki?
    — Dziaduniu! bo sie nám jes chce, a ninamy sie cem pożywić.
    Ten dziaduś wzion piásku, rzuciéł po ziemi i tak powiedziáł:
    — Terá macie, jagody! Mácie tes zbánek, to zbiérájcie i bedziecie sie niemy przez cały przednowek zywić.
    I w ty kfili znik od niéch.
    To tes dzisiáj nájwiecy na jagody chodzo chudobne dzieci i ubogie gdowy, to i to jem panowie nie pozwalajo zbiérać, tylko jem zbenki w leśsie tłuko, do tego jéch skardzo a sod (sąd) jéch za to surowo kárze. Wiec za to i penowie nimajo nadgrody od Boga, bo jéch Pám-bog lá biédnech dzieci, i gdowów zrodziéł.
    Stąd przysłowie: Na świety Ján (Narodzenie św. Jana 24. czerwca) przyniesie jagód zbán“. (Stale).
  25. 25,0 25,1 Leśni dworscy w Stalach.
  26. Baba w Stalach.
  27. Idzie, spieszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.