Syn niedźwiednika (May, 1926)/Część III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Syn niedźwiednika
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Część III
Pochodzenie Syn niedźwiednika
Wydawca Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „BRISTOL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Sohn des Bärenjägers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


SYN NIEDŹWIEDNIKA
CZĘŚĆ III
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926
by „ORIENT“ WARSAW
Printed in Poland


I
SĘPY SKALNE

Tam, gdzie z jeziora wypływa Yellowstone-river i gdzie wybrzeże tej rzeki ciągnie się na południo-zachód do Bridge-creek, płonęło kilka ognisk. Rozpalono je, ponieważ było ciemno, nie zaś poto, aby ugotować wieczerzę. O to postarała się już sama przyroda.
Pstrągi łokciowej długości, schwytane w zimnej wodzie, można było ugotować w wodzie gorącej, która pieniła się w odległości kilku kroków. Sas ogromnie się chełpił tem, że po obiedzie zastrzelił dziką owcę. A więc wieczerza składała się z ugotowanego mięsa owczego i z pstrągów. Gorące źródło było tak małej objętości, że doskonale nadawało się do swej roli garnka, woda zaś miała potem świetny smak rosołu, którym się delektowano.
Towarzystwo przeprawiło się przez rzekę Pelikana i Yellowstone i nazajutrz rano zamierzało udać się poprzez Bridge-creek ku rzece Kraterów. Tam tryskał gejzer, zwany przez Indian K’untui-temba — Paszcza Piekła, a wpobliżu stał grobowiec wodza.
Jazda odbyła się z nieoczekiwaną szybkością. Docierano do celu, do pełni zaś księżyca było jeszcze trzy dni. Old Shatterhand mniemał, że Sioux-Ogallalla nie mogli już być na miejscu. Napomknął w toku rozmowy:
— Co najwyżej mogli dotrzeć do Bottelers range, a zatem jesteśmy tutaj bezpieczni. Niechaj ognisko płonie, dopóki księżyc nie wyłoni się z za gór. Nie możemy się spodziewać innych ludzi poza Siouxami. Niema się czego obawiać.
— A jaka jest droga z Bottelers range, sir? — zapytał Marcin Baumann. — Słyszałem, że nader niebezpieczna.
— Nie mogę tego twierdzić. Oczywiście, należy omijać gejzery, gdzie grunt Jest nader cienki i gotów się pod nogą załamać. Jedzie się z Bottelers range do doliny rzecznej i wymija wulkany. Po czterech czy pięciu godzinach dociera się do kanjonu, długiego na pół mili i na trzysta metrów głęboko wydrążonego w granicie. Po następnych pięciu godzinach przybywa się do góry, z której wierzchołka dwie równoległe ściany skalne biegną nadół na niespełna dziewięćset metrów. Górę nazywają Czarcią Ślizgawką. Po jeszcze trzech godzinach, dotarłszy do Gardiner-river, jedzie się jej brzegami, gdyż wzdłuż Yellowstone-river nie można się posuwać dalej. Następnie jedzie się wzdłuż gór Washburne i Cascade-creek, która to zatoka prowadzi do Yellowstone między górnym, a dolnym wodospadem. W ten sposób przybywa się na brzeg Wielkiego Kanjonu, który stanowi bodaj czy nie największe dziwo obszarów Yellowstone.
— Czy zna pan to dziwo? — zapytał Gruby Jemmy.
— Tak. Kanjon jest długi ponad siedem mil i głęboki na tysiąc metrów. Ściany wznoszą się prawie pionowo. Tylko człowiek o silnych nerwach może się ważyć stanąć nad brzegiem i zajrzeć do przepaści, na której dnie szeroka na sześćdziesiąt metrów rzeka wydaje się cieniutką nitką. A właśnie ta niteczka przed wielu tysiącami lat wydrążyła kanjon w skale. Na dole fale rozbijają się z ogromną siłą o skalne ściany, na górze jednak nie słychać ani dźwięku. Żaden śmiałek nie może zejść nadół, a jeśli nawet zejdzie, to niedługo wytrzyma. Zabraknie mu powietrza. Woda jest gorąca, wygląda jak oliwa, posiada wstrętny smak siarki i ałunu, a zapach nie do zniesienia. — Idąc naprzód, dochodzi się do dolnego wodospadu, który spada z wysokości przeszło stumetrowej. Po kwadransie znów wodospad zlewa się z wysokości trzydziestometrowej. Na przebycie drogi od tego górnego wodospadu do nas dobry jeździec musi zużyć dziewięć godzin. Razem więc od Bottelers ranga trzeba dwóch dni drogi, o które wyprzedziliśmy Sioux-Ogallalla. Oczywiście, nie są to dokładne obliczenia, ale wszak nie chodzi o kilka godzin mniej lub więcej. Wystarczy stwierdzić, że nasi wrogowie nie mogą być jeszcze tutaj.
— A gdzie będą jutro o tej porze? — zapytał Marcin Baumann.
— Nad górnym wylotem kanjonu. Z jakiego powodu pan pyta?
— Bez szczególnego powodu. Rozumie sir, że w duchu towarzyszę ojcu. Kto wie, czy żyw jeszcze.
— Jestem tego pewny.
— Siouxowie mogli go zabić.
— Nie zaprzątaj pan sobie głowy podobnemi myślami! Ogallalla chcą sprowadzić jeńców do grobowca wodza. Ufaj pan, że nie odmienią zamiaru. Im później się zabija jeńców, tem dłużej trwają katusze. Ogallalla ani myślą skracać ich mąk rychłą śmiercią.
Odszedł na stronę, gdzie już leżał pogrążony we śnie Winnetou, zawinął się w kołdrę i położył obok swego czerwonego przyjaciela. Pozostali, szepcąc, siedzieli przy ognisku.
— Bardzo, nader piekielnie mi przykro, że oszukamy tego dzielnego człowieka, — rzekł pocichu Jemmy — lecz ten mały niedźwiednik umie tak pięknie prosić, że mnie, staremu grubemu szopowi serce uciekło wraz z rozumem. No, ufam, że sprawa skończy się dobrze.
— Ostrzegałem od samego początku — mruknął Davy — i ostrzegam jeszcze teraz.
— Ale pomyśl, moj drogi Davy, — odparł Marcin — że nie możemy czekać jeszcze całe trzy dni! Umieram z troski i niepokoju.
— Old Shatterhand wszak wyjaśnił panu, że jeńcy żyją.
— Mógł się omylić. Czy zapomina master, że pan i Jemmy pierwsi byliście gotowi pośpieszyć z pomocą? A teraz nie mogę na was polegać...
Zounds! Takiego wyrzutu nie ścierpię! Z przychylności do pana dałem przyrzeczenie, nie powinieneś mi więc zarzucać, żem go nie dotrzymał. A zatem jadę z wami, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Proszę, niech pan powie! Spełnię, o ile to będzie w mej mocy.
— Podkradniemy się do Sioux-Ogallalla tylko poto, aby stwierdzić, czy pański ojciec jeszcze żyje, ale nie spróbujemy własną pięścią go uwolnić.
— Dobrze, zgoda.
— Pięknie! Wyobrażam sobie łatwo, co się dzieje z pańskiem sercem. To wzrusza moje stare dobre sumienie i dlatego towarzyszę panu, Atoli, skoro ujrzymy, że ojciec pański żyje, wrócimy do swoich.
— Jutro rano będzie dużo trwogi o nas, ale przypuszczam, że murzyn zdoła ich uspokoić, — rzekł Jemmy. — Teraz milczmy, aby nie budzić nieufności. Oto i księżyc. Zgasimy ognisko i położymy się pod drzewami w cieniu, aby nie spostrzeżono naszego odejścia.
— Dobrze, że księżyc świeci, — rezonował Hobble-Frank — przynajmniej znajdziemy drogę.
— Mamy dokładne wskazówki — wciąż wzdłuż rzeki. Coprawda niemiło mi, że zmuszony jestem oszukać towarzyszów, ale nie może to im przecież zaszkodzić. Poprzednio my także mieliśmy prawo decyzji; teraz zaś przywodzą Old Shatterhand i Winnetou. Długiego i Grubego tylko między innymi pyta się o zdanie. Czas dowiedzie, że my także jesteśmy westmanami, że potrafimy wymyślić i wykonać własny plan.
Zgaszono ognisko. Nie płonęły już także ogniska, przy których siedzieli Indjanie. Cisza zaległa obóz, cisza przerywana w regularnych odstępach czasu przeraźliwem gwizdaniem wybuchającej z ziemi pary.
Minęła przeszło godzina; poruszyło się pod drzewami, gdzie leżeli Frank, Jemmy, Marcin Wohkadeh.
— Moi bracia niechaj za mną pójdą! — rzekł młody Indjanin. — Już czas.
Zabrali broń oraz inne potrzebne rzeczy i zaczęli się skradać ku koniom. Bystre oko Wohkadeha szybko odróżniło pięć rumaków od pozostałych. Nie obeszło się bez lekkiego szmeru. Dlatego zatrzymali się na chwilę, podsłuchując, czy ktoś się nie obudził. Wreszcie sprowadzili powoli konie, których tętent tłumiła trawa.
Nie uszli zgoła niepostrzeżenie. Aczkolwiek nie spodziewano się wroga, wystawiono kilku strażników, którzy mieli się od czasu do czasu luzować. Było to potrzebne chociażby przez wzgląd na dzikie zwierzęta. Spiskowcy musieli wyminąć jednego z owych strażników.
Był to Szoszon. Poznał przyjaciół i dlatego nie podniósł alarmu. Światło księżyca, przenikające poprzez poszczególne gałęzie, pozwoliło uciekinierów rozpoznać.
— Czego tu szukają moi bracia? — zapytał Indjanin.
— Mów szeptem, aby nikogo nie budzić! — odparł Jemmy. — Old Shatterhand wysyła nas. Wie, dokąd jedziemy. Czy to ci wystarcza?
— Moi biali bracia są moimi przyjaciółmi. Nie mogę przeszkodzić, skoro pragną wykonać rozkaz wielkiego wojownika.
Skoro uszli na dosyć znaczną odległość, dosiedli rumaków, wyszukali przerzedzoną okolicę wybrzeża i pomknęli wzdłuż jeziora, aby dotrzeć do ujścia Yellowstone-river, a następnie pojechać na północ. — —
Szoszon uważał ten wypadek za tak prosty i zrozumiały, że nie zadawał sobie trudu, aby oznajmić o tem luzującemu go towarzyszowi. Do samego więc rana nie rozeszła się wieść o zniknięciu odważnych, a raczej lekkomyślnych wycieczkowiczów.
Miano się podnieść ze świtem. Skoro zatem rozbrzmiały pierwsze głosy ptaszęce w krzakach, wszyscy zerwali się na nogi. Spostrzeżono wnet z przerażeniem nieobecność pięciu przyjaciół. Przekonano się następnie, że wyjechali z obozu na własnych koniach. Teraz dopiero Szoszon, który stał w nocy na warcie, zameldował o wypadku i powtórzył Old Shatterhandowi słowa Grubego Jemmy’ego.
Winnetou nie mógł, mimo swej przenikliwości, pojąć postępowania zbiegłych.
— Na pewno wyjechali na spotkanie Sioux-Ogallalla — wyjaśnił Old Shatterhand.
— Chyba potracili głowy! — gniewał się Apacz. — Nietylko nie unikną niebezpieczeństwa, lecz nadomiar zdradzą naszą obecność. Ale czemu to uczynili?
— Aby się dowiedzieć, czy niedźwiednik jeszcze żyje.
— Skoro umarł, nie zdołają go wskrzesić, a jeśli jeszcze żyje, narażają go tylko na większe niebezpieczeństwo. Winnetou może wybaczyć ten wielki błąd dwom młodym odważnym chłopcom, ale obaj starzy biali myśliwi powinni być wystawieni u pala na pośmiewisko squaw i dzieci.
W tej chwili zbliżył się murzyn Bob. Cuchnął wciąż jeszcze, wskutek czego odpędzano go od siebie. Nosił derę końską, której użyczył mu Długi Davy. Przed chłodem nocy osłaniał się skórą niedźwiedzia, zabitego przez „massa“ Marcina.
— Massa Shatterhand szukać massa Marcin? — zapytał.
— Tak. Czy możesz mi udzielić jakichś wiadomości?
— O, masser Bob być bardzo mądry masser Bob! Wiedzieć, gdzie być massa Marcin.
— Gdzie?
— Być daleko, do Sioux-Ogallalla, aby zobaczyć schwytanego massa Baumanna. Massa Marcin powiedzieć wszystko masser Bob, aby masser Bob opowiedzieć massa Shatterhandowi.
— A więc tak, jak sądziłem, — rzekł Old Shatterhand. — Kiedyż wrócą?
— Kiedy zobaczyć massa Baumann, wtedy przyjść do Firehole-river. Więcej masser Bob nie wiedzieć.
— Twój dobry massa Marcin popełnił głupstwo. Myślę, że może je przypłacić gardłem.
— Co? Massa Marcin przypłacić gardłem? W takim razie masser Bob natychmiast dosiadać konia i pędzić uratować massa Marcin!
— Tak, jak naprzykład zabiłeś niedźwiedzia, włażąc z trwogi na brzozę.
— Ogallalla nie być niedźwiedź. Masser Bob nie bać się Ogallalla!
Wyciągnął groźnie swe wielkie pięści z taką miną, jakgdyby chciał połknąć dziesięciu naraz Ogallalla.
— No dobrze, spróbujemy, skoro tak kochasz swego młodego pana. Bądź gotów za parę minut wyruszyć w drogę!
Bob odszedł.
Zwracając się do Winnetou, który stał wraz z przywódcą Upsaroca, wodzem Szoszonów i jego synem, Shatterhand dodał:
— Mój brat-pojedzie dalej i poczeka na mnie przy K’un-tui-temba, przy Paszczy Piekła. Ze mną zaś pojedzie piętnastu jeźdźców Upsaroca ze swoim przywódcą, Moh-aw oraz piętnastu wojowników Szoszonów. Musimy natychmiast wyruszyć za pięciu szaleńcami, aby ich wydobyć z niebezpieczeństwa. Nie mogę zawczasu określić, z której strony przybędziemy do Paszczy Piekła. Może się zdarzyć, że Sioux-Ogallalla wcześniej dotrą do grobowca wodza, niż ja ze swoim oddziałem.
Po kilku minutach Old Shatterhand z czerwonymi wojownikami cwałował wślad za pięcioma nieprzezornymi spiskowcami. — — —
Rzecz zrozumiała, że zbiedzy wyprzedzili go o szmat drogi. Coprawda noc i nieznajomość terenu utrudniała jazdę, ale bądź co bądź odbiegli rano o dużą odległość od jeziora Yellowstone, następnie zaś puścili konie w cwał.
Widok rzeki i brzegów był dziwny i wspaniały. Dolina rzeki, z początku dosyć szeroka, przedstawiała po obu stronach bogatą rozmaitość. Miejscami skały wznosiły się stopniowo wgórę, miejscami opadały bardzo stromo. A wszędzie działały podziemne moce.
Przed Bóg wie jak wielu pokoleniami miejscowość ta była morzem o powierzchni wielu tysięcy mil kwadratowych. Następnie zaczęły działać pod wodami siły wulkaniczne. Grunt się podniósł, pękał miejscami. Ze szczelin tryskała rozżarzona lawa, ścinając chłodne wody w bazalt. Utworzyły się ogromne kratery, wyrzucające z łona ziemi różne gorące głazy, które wraz z najróżniejszemi minerałami ukształtowały grunt, pełen niezliczonych gorących źródeł mineralnych. Potem ogromne skupienie podziemnych gazów podniosło wgórę całe dno jeziora tak, że woda musiała odpłynąć i poprzebijała sobie głębokie koryta. Zwykła ziemia i miękkie kamienie zostały zmyte. Zimno i upał, burze i ulewy dokonały dzieła zniszczenia wszystkiego, co nie umiało stawić skutecznego oporu. Wytrzymały jedynie twarde, skrzepłe kolumny lawy.
W ten sposób woda wydrążyła sobie głębokie na tysiąc stóp łożyska, wyżarła wszystko, co było słabe, coraz głębiej podmywała skały i utworzyła wspaniałe kanjony i wodospady, które podziwia się w Parku Narodowym.
Wznoszą się tutaj brzegi wulkaniczne, poszarpane i wydrążone, zmyte deszczami i ukształtowane tak, jak nie zdoła wymarzyć żadna wyobraźnia. Czasem, zdaje się, widać ruiny starego kasztelu. Widać puste wgłębienia okiennic, wieże wartownicze i mosty zwodzone. Nieco opodal wznoszą się wysmukłe minarety — zdaje się, że za chwilę stanie na górze muezzin i zwoła wiernych do modlitwy. Naprzeciw minaretów widnieje rzymski amfiteatr, w jakim ongi niewolnicy chrześcijańscy walczyli z dzikiemi bestjami. Obok zaś stoi chińska pagoda, a dalej nad rzeką piętrzy się wysoka na sto stóp postać zwierzęca, tak potężna, tak niezniszczalna, jakgdyby była wzniesiona, jako bóstwo przedpotopowych ludów.
To wszystko jest tylko złudzeniem. Wulkaniczne wybuchy dostarczały materjału, który później ukształtowała woda. Kiedy człowiek patrzy na te utwory elementarnych sił przyrody, czuje się drobnym robaczkiem z prochu powstałym i rozstaje z dumą, która go dotychczas rozpierała.
Tam, gdzie rzeka zakreśla szeroki łuk na zachód, licznie występują gorące źródła i rozlewają wody w dosyć znaczną rzeczkę, wpadającą do Yellowstone-river. Zdawało się, że nie można już stąd pojechać wprost do brzegów tej rzeki, przeto pięciu białych skierowało się na lewo, aby podążyć wzdłuż gorącej strugi.
Nie było ani drzew, ani trawy. Wszystkie rośliny wyginęły. Ukrop miał brudny wygląd i cuchnął jak zgniłe jajka. Ledwie można było znieść ten odór. A polepszyło się dopiero po godzinie, kiedy dotarli do wyżyn. Była tu także jasna, świeża woda i wkrótce ukazały się krzewy, a nawet drzewa.
Nie było, oczywista, mowy o prawdziwej drodze. Konie musiały się często przebijać przez zwały skaliste, które tak wyglądały, jakgdyby ongiś spadła tutaj z nieba góra i rozbiła się na głazy. Ruiny miały miejscami dziwny kształt. Od czasu do czasu pięciu naszych jeźdźców przystawało, aby podzielić się wrażeniami. Tak upływał czas i w południe przebyli dopiero połowę drogi.
Naraz ujrzeli zdala duży budynek. Była to jakgdyby w stylu włoskim zbudowana willa z ogrodem, otoczona wysokim murem. Jeźdźcy zdumieni osadzili konie.
— Dom tutaj, w Yellowstone! Niewiarygodne! — rzekł Jemmy.
— Dlaczego? — spytał Frank.
— Ale przyjrzyj się dokładniej domowi! Czyż nie stoi w bramie człowiek?
— Stanowczo! W każdym razie tak wygląda. Ale teraz już znikł. Mógł to być tylko cień.
— Tak? Gdzie jest cień ludzki, tam musi też być człowiek. A kiedy cień znikł, to albo słońce się skryło, albo ten, który rzucał cień. Słońce świeci jeszcze, a zatem odszedł człowiek. Zaraz zobaczymy, dokąd.
Zbliżyli się do budynku i przekonali, że nie jest dziełem rąk ludzkich, lecz przypadkowym tworem natury. Domniemane mury składały się z oślepiająco białej masy. Otwory mogły zdaleka uchodzić za okna i bramę. Widać było naprzestrzał obszerny dziedziniec, podzielony skałami na kilka części. Pośrodku biło z ziemi źródło i toczyło jasną, zimną wodę ku bramie.
— Zadziwiające! — przyznał Jemmy. — To miejsce świetnie się nadaje do odpoczynku. Czy wjedziemy?
— Czemu nie? — odpowiedział Frank. — Ale nie wiemy, czy drab, który tam mieszka, nie jest nicponiem.
Pshaw! Omyliliśmy się; niema chyba mowy o człowieku. W każdym razie zbadam okolicę.
Wjechał ze strzelbą gotową do strzału przez bramę i zajrzał do podwórza. Poczem odwrócił się i zawołał:
— Chodźcie, niema żywej duszy!
— Spodziewam się — oświadczył Frank — Niechętnie obcuję z duszami zmarłych, Kiedy wiodą duchowe życie na ziemi.
Davy, Marcin i Frank poszli za przykładem Grubasa. Tylko Wohkadeh przezornie się zatrzymał.
— Czemu mój czerwony brat nie jedzie? — zapytał syn niedźwiednika.
Indjanin wciągnął powietrze podejrzliwie w nozdrza i odparł:
— Czy moi bracia nie czują zapachu koni?
— Naturalnie. Wszak siedzimy na koniach.
— Ten zapach szedł z bramy, zanim jeszcze wjechaliśmy.
— Nie widać wszak ani człowieka, ani zwierzęcia, ani ich śladu.
— Ponieważ grunt jest skalisty. Moi bracia niechaj się mają na baczności!
— Niema podstawy do lęku — oświadczył Jemmy, wjeżdżając głębiej. — Chodźcie! Obejrzymy dokładniej.
Zamiast czekać, aż wróci, wszyscy pojechali za nim.
Naraz rozległo się wycie, aż ziemia zadrżała. Z głębi skoczyła znaczna ilość Indjan i w sekundę potem czterej nierozsądni biali byli okrążeni. Długi, szczupły, a wysuszony drab, w którym z ozdób głowy można było poznać wodza, zawołał do białych skaleczoną angielszczyzną:
— Poddajcie się, bo wam zabierzemy skalpy!
Zaskoczeni biali pojęli, że opór nanicby się nie zdał.
— Do licha! — krzyknął Jemmy po niemiecku. Wjechaliśmy im wprost do rąk. To są Sioux-Ogallalla, ci na pewno, których chcieliśmy szpiegować. — I, zwracając się do wodza, dodał po angielsku: — Poddać się? Nic wam nie wyrządziliśmy. Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych mężów.
— Sioux-Ogallalla zwrócili topór wojenny przeciwko białym — odparł czerwony. — Zejdźcie z koni i odłóżcie broń! Nie będziemy czekać.
Pięćdziesiąt par oczu wpiło się ponuro w białych i pięćdziesiąt czerwono-bronzowych pięści ściskało rękojeście noży. Pierwszy zlazł z wierzchowca Długi Davy.
— Ustąpcie! — rzekł do towarzyszów. — Musimy zyskać na czasie. Nasi na pewno przybędą z odsieczą.
Towarzysze zeskoczyli z koni i wręczyli wrogom broń. Wohkadeh nie wjechał za nimi, jak już zaznaczyliśmy. Z zewnątrz ujrzał całą scenę i natychmiast uskoczył nabok, aby go nie spostrzeżono. Poczem zlazł z konia, położył się na ziemi i wysunął głowę o tyle, że mógł zajrzeć do podwórza.
To, co ujrzał, przepełniło go zgrozą. Poznał wodza. Był to Hong-peh-te-keh, Ciężki Mokasyn, przywódca Sioux-Ogallalla, do których on sam należał i od których uciekł.
Cóż miał uczynić? Wrócić czem prędzej do jeziora, aby sprowadzić Old Shatterhanda i towarzyszów? Bynajmniej. Niezwykle śmiała myśl strzeliła mu do głowy. Dosiadł konia i wjechał na podwórzec z najzwyklejszą miną na twarzy.
Właśnie miano pętać czterech białych. Wohkadeh w kilku krokach znalazł się przy nich.
Uff! — zawołał. — Od jak dawna Sioux-Ogallalla pętają swoich najlepszych przyjaciół? Ci biali są braćmi Wohkadeha!
Jego nagłe zjawienie się zdziwiło Indjan. Ciężki Mokasyn ściągnął groźnie brwi, ostrem spojrzeniem zmierzył młodzieńca od stóp do głów i odpowiedział:
— Od jak dawna są te białe psy braćmi Ogallalla?
— Od czasu, jak uratowali życie Wohkadehowi.
Wódz wświdrował wzrok w oczy Wohkadeha. Zapytał:
— Gdzie był dotychczas Wohkadeh? Czemu nie wrócił na czas, skoro go wysłano, aby szpiegował wrogów?
— Ponieważ schwytały go psy Szoszonów. Ci zaś czterej biali walczyli zań i uratowali Wohkadeha. Wskazali mu drogę, która szybko i łatwo prowadzi do Yellowstone i pojechali z nim, aby wypalić fajkę pokoju z Ciężkim Mokasynem.
Szyderczy uśmiech zadrżał na wargach naczelnika.
— Złaź z konia i podejdź do swoich białych braci! — rozkazał. — Jesteś naszym jeńcem, tak samo jak oni.
— Wohkadeh jeńcem własnego plemienia? Kto dał Ciężkiemu Mokasynowi prawo zniewalania wojowników swojego narodu?
— Sam sobie nadał prawo! Jest dowódcą wyprawy wojennej i może czynić, co mu się podoba.
Wohkadeh spiął konia ostrogami i obrócił na tylnych nogach wokoło. Ponieważ rumak bił przedniemi kopytami w powietrzu, przeto otaczający go Sioux-Ogallalla musieli się cofnąć. Wohkadeh miał więc przed sobą swobodne miejsce. Złożył cugle na szyi wierzchowca i, uwolniwszy dzięki temu również lewą rękę, zmierzył się ze strzelby.
— Od jak dawna mogą naczelnicy Sioux-Ogallalla czynić, co im się podoba? Nacóż więc istnieje zgromadzenie starych ojców? Wohkadeh jest młody, ale zabił białego niedźwiedzia i nosi na głowie pióra orle. Nie pozwoli się schwytać w niewolę, a kto go obraża, będzie musiał z nim walczyć!
Te dumne słowa nie przebrzmiały bez echa. Naczelnicy Indjan nie posiadają władzy dziedzicznej, ani innych. atrybutów europejskich panujących. Nie mogą ani ustanawiać praw, ani poczyniać zarządzeń. Wybiera się ich z rzędu wojowników, dzięki okazanej odwadze lub mądrości. Wpływ i władza polega głównie na autorytecie osobistym, na wrażeniu, jakie wywiera osobistość naczelnika. Wodza można złożyć z urzędu, skoro traci uznanie.
Ciężki Mokasyn słynął z surowości i samowoli. Wprawdzie przysłużył się bardzo własnemu plemieniu, lecz jego buta i upór szkodziły mu wielce. Był srogi, okrutny i chciwy krwi. Plemię przeto rozpadało się na dwa stronnictwa: zwolenników i przeciwników Ciężkiego Mokasyna, bądź jawnych, bądź ukrytych.
To rozdwojenie wyszło teraz najaw, kiedy Wohkadeh przemówił. Wielu Siouxów wydało okrzyki uznania i zachęty. Naczelnik obrzucił ich wściekłem spojrzeniem, skinął na kilku najwierniejszych popleczników, którzy natychmiast obsadzili wyjście, i odpowiedział:
— Każdy Sioux-Ogallalla jest wolnym człowiekiem. Ale skoro wojownik staje się zdrajcą swoich braci, traci prawa wolnego człowieka!
— Dowiedź, żem zdrajcą!
— Dowiodę tego wobec zgromadzenia wojowników.
— A ja stanę wobec tego zgromadzenia jako wolny mężczyzna, z orężem w ręku, i będę się bronił. A jeśli dowiodę, że Ciężki Mokasyn obraził mnie bez powodu, będzie musiał ze mną walczyć!
— Zdrajca nie występuje na zgromadzeniu z orężem w ręku. Wohkadeh złoży swoją broń. Skoro okaże się niewinny, otrzyma broń zpowrotem.
Uff! Kto się ośmieli ją odebrać?
Młodzieniec wyzywająco powiódł oczami dokoła. Widział, że wiele twarzy spogląda nań z uznaniem. Atoli od większości bił chłód.
— Nikt ci nie odbierze — odparł wódz. — Sam złożysz. A jeśli nie, spotka cię kula.
— Ja mam dwie kule w strzelbie.
Mówiąc to, uderzył dłonią po kolbie.
— Wohkadeh, kiedy odszedł od nas, nie posiadał strzelby. Skąd wziął tę flintę? Podarowali mu biali, ci zaś darują tylko wówczas, kiedy mają z tego pożytek. Wohkadeh im świadczył przysługi, a nie oni jemu. Wohkadeh jest Mandana. Nie zrodziła go squaw Siouxów. Kto z pomiędzy odważnych wojowników pragnie wziąć Wohkadeha w obronę, zanim on sam odpowie?
Nikt się nie zgłosił. Ciężki Mokasyn spojrzał na Wohkadeha zwycięsko i rozkazał:
— A więc zsiadaj z konia i oddaj broń! Będziesz się bronił, poczem zapadnie wyrok. Twój opór dowodzi tylko, żeś nie jest bez winy.
Wohkadeh pojął, że musi ustąpić. Wzbraniał się dotychczas, aby wywrzeć wrażenie na przeciwnikach wodza.
— Skoro tak mniemasz, zastosuję się do nakazu, — rzekł. — Moja sprawa jest słuszna. Mogę spokojnie oczekiwać waszego wyroku i do tego czasu oddaję się w wasze ręce.
Zszedł z konia i złożył broń u stóp wodza, który szepnął coś na ucho najbliższym wojownikom. Ci natychmiast wyciągnęli rzemienie, aby spętać Wohkadeha.
Uff! — zawołał młodzieniec gniewnie. — Czyż mówiłem, że pozwalam wam na to?
— Biorę sobie to pozwolenie! — odezwał się wódz. — Zwiążcie go i połóżcie samego w kącie, aby nie mógł się porozumieć z białymi jeńcami.
Cóżby pomógł opór? Wohkadeh musiał się poddać losowi. Związano mu ręce i nogi i złożono w kącie. Dwóch Siouxów usiadło na straży.
Stary wojownik podszedł do wodza i rzekł:
— O wiele więcej zim przeszło nad moją głową, niż nad twoją, dlatego nie gniewaj się, że zapytam, czy masz istotnie powody do uznania Wohkadeha za zdrajcę?
— Odpowiem ci, bo jesteś najstarszym z moich wojowników. Nie mam innego powodu, prócz tego, że najmłodszy z białych jeńców podobny jest do niedźwiednika, który leży przy koniach.
— Czy to dostateczny powód?
— Tak. Wnet się przekonasz.
Podszedł do jeńców, którzy bezradnie musieli się przypatrywać i przysłuchiwać śmiałemu wystąpieniu Wohkadeha. Niestety, ani Jemmy, ant Davy nie władali językiem Siouxow o tyle, aby zrozumieć wszystko, co mówiono.
Chytry wódz przybrał minę mniej surową i rzekł:
— Wohkadeh, zanim od nas odszedł, popełnił czyn, nad którym musimy się naradzić. Dlatego chwilowo skrępowaliśmy go. Jeśli się okaże, że biali podówczas jeszcze go nie znali, to odzyskają wolność. Jak się nazywają biali mężowie?
— Czy powiemy? — zapytał Davy przyjaciela.
— Tak — odparł Jemmy. — Być może, nabierze dla nas większego szacunku. — I, zwracając się do wodza, dodał: — Nazywam się Jemmy-petahtszeh, a ten długi wojownik zowie się Davy-honskeh. Chyba znasz te imiona?
Uff! — rozległo się w gromadzie Siouxow.
Wódz skarcił ich wzrokiem. Chociaż sam był zdumiony, że ma w swej mocy tak słynnych myśliwych, nie zdradził się jednak najmniejszem poruszeniem.
— Ciężki Mokasyn nie zna waszych imion — odparł. — A kim są ci obaj mężowie?
Pytanie dotyczyło Franka i Marcina. Davy szepnął Grubasowi:
— Na miłość Boską, nie wymieniaj nazwisk!
— Co mówi ten biały?! — zapytał surowo naczelnik. — Niechaj odpowiada ten, którego pytam!
Jemmy musiał się zdecydować na kłamstwo. Wymienił pierwsze lepsze nazwisko, jakie mu wpadło do głowy, i podał Franka i młodego Baumanna za ojca i syna.
Wódz badawczo przyjrzał się jednemu i drugiemu, i uśmiechnął ironiczne. Wszelako rzekł przyjaznym głosem:
— Niechaj biali idą za mną! — Skierował się w głąb podwórza.
Domniemany dom był niegdyś wielką skałą, składającą się ze skalenia i bardziej miękkich minerałów. Te zostały zmyte ulewami, wskutek czego utworzył się stwór, przypominający długi, otoczony wysokiemi murami, dziedziniec, podzielony bocznemi ścianami na kilka części.
Najgłębsza była zarazem najobszerniejsza. Zmieścił się w niej cały tabun koni Ogallalla. W kącie leżało sześciu białych ze spętanemi rękami i nogami. Znajdowali się w najopłakańszym stanie. Odzież zwisała w strzępach. Stawy mieli obolałe i poranione od pęt. Twarze oblepione brudem, włosy na głowie i brodzie zmienione. Policzki zapadłe, a oczy zsunięte w głąb oczodołów, — straszliwe świadectwo przebytego głodu, pragnienia i innych cierpień.
Do nich przyprowadzono nowych jeńców. Podczas marszu szepnął Marcin do Grubego Jemmy’ego:
— Dokąd nas wódz prowadzi? Może do ojca?
— Być może. Ale na miłość Boską, nie zdradź się, że go znasz, inaczej wszyscyśmy zgubieni!
— Tu oto leżą schwytani biali — rzekł wódz. — Ciężki Mokasyn nie zna dobrze ich języka, nie wie zatem, kim są. Biali mężowie mogą do nich podejść i zagadnąć, a potem powiedzą mi, co usłyszeli.
Zaprowadził jeńców do kąta. Jemmy wystąpił co rychlej naprzód i rzekł po niemiecku:
— Sądzę, że znajduje się tu niedźwiednik Baumann. Na Boga, niech pan nie da po sobie poznać, że znasz swego syna, który stoi tu za mną. Przyszliśmy, aby was uratować, lecz sami wpadliśmy w ręce czerwonych. Mimo to mamy pewność, że niebawem wszyscy razem będziemy wolni. Czy wymieniliście nazwiska czerwonemu łotrowi?
Baumann nie odrazu odpowiedział. Oniemiał wprost na widok syna. Dopiero po chwili z wysiłkiem wykrztusił:
— O mój Boże, jaka radość, ale też jaki żal! Siouxowie znają mnie, a także imiona moich towarzyszów.
— Pięknie. Spodziewam się, że nas tutaj zostawią. Wówczas dowie się pan o wszystkiem.
Aczkowlek wódz nie rozumiał ani słowa, jednakże wytężył słuch. Usiłował z tonu poznać treść rozmowy. Badawczem spojrzeniem obrzucał naprzemian Baumanna i jego syna. Nadaremnie. Marcin tak nad sobą panował, że nie stracił obojętnego wyrazu twarzy, choć tłumił łzy żalu i rozpaczy, które cisnęły mu się na widok ojca.
— No, — zapytał gniewnie rozczarowany wódz — czy jeńcy wymienili swoje nazwiska?
— Tak — odparł Jemmy. — Ale znałeś je wszak.
— Sądziłem, że mnie okłamali. Zostaniecie tutaj!
Cień udanej przychylności znikł z jego twarzy. Skinął na towarzyszących mu wojowników, którzy wypróżnili kieszenie jeńców, poczem spętali ich ponownie.
— Wspaniale! — mruknął Davy, widząc, że w kieszeni zostało mu jedynie płótno. — Winniśmy wdzięczność tym sępom skalnym, że nie pozbawiają nas odzieży.
— Panie Jemmy, — szepnął Hobble-Frank — ta historja wcale mi nie przypada do gustu! To jest ów szubrawiec, który mi przestrzelił ongi: nogę.
Ułożono nowych jeńców przy dawnych. Wódz oddalił się, pozostawiając na straży kilku wojowników.
Nieszczęśni biali nie odważyli się głośno rozmawiać. Szeptali tylko pocichu. Marcin leżał przy ojcu, co też pozwalało im na wymianę przeróżnych czułości i pieszczot. Po pewnym czasie przyszedł jakiś Sioux, zwolnił nogi jednego z dawnych jeńców i kazał mu iść ze sobą. Jeniec nie mógł chodzić normalnie. Chwiał się i z trudem kusztykał za czerwonym.
— Czego od niego chcą? — zapytał Baumann.
— Ma nas wsypać — odezwał się Davy, — Na szczęście moi towarzysze nic jeszcze nie zdążyli powiedzieć o pomocy, której się spodziewamy.
— Ale napomknęli o niej.
— Nic niebezpiecznego. Strzeżmy się tego człowieka, skoro do nas wróci. Musimy się przekonać, czy można mu ufać.
Davy miał słuszność. Zaprowadzono jeńca do wodza, który zmierzył go posępnym wzrokiem. Nieszczęsny nie mógł się utrzymać na nogach. Musiał usiąść na ziemi.
— Czy wiesz, jaki los cię czeka? — zapytał wódz.
— Tak — odparł zapytany znużonym głosem. — Mówiliście nieraz.
— Śmierci nie unikniecie, najbardziej męczącej śmierci. Doświadczycie najokropniejszych tortur na cześć grobowca, nad którym zginiecie. Cobyś dał, aby uniknąć tortur i uratować życie?
— Czy można je uratować? Co musiałbym zrobić?! — zapytał jeniec. Duszę miał storturowaną, ciało napół martwe.
— Powiedz prawdę, a wówczas daruję ci życie. Czy niedźwiednik ma syna?
— Tak.
— Czy jest nim ten młody człowiek, którego schwytaliśmy?
— Tak.
— Kim jest kulawy? — Towarzyszem niedźwiednika, Hobble-Frankiem.
— Staraj się dowiedzieć, w jaki sposób zetknęli się z Wohkadehem, i czy jest tu więcej jeszcze białych i ku czemu zmierzają. Jeśli się dowiesz, odzyskasz wolność. Ale nie zdradzaj się z tem!
Odprowadzono go zpowrotem do jeńców, ułożono na miejscu i spętano nogi.
Jeńcy milczeli. Nieszczęsny biały także nie wyszeptał słówka. Nie było mu wesoło na duszy. Był to dość odważny mężczyzna. Rozmyślając nad zdarzeniem, pojął, że wódz na pewno nie dotrzyma słowa. Zrozumiał, że został oszukany. Nie powinien był nic powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tem bardziej dochodził do przekonania, że nie należy ufać Ciężkiemu Mokasynowi, i że powinien stanowczo opowiedzieć Baumannowi, o czem rozmawiał z wodzem.
Niedźwiednik przyszedł mu z pomocą. Po upływie dłuższej chwili zapytał:
— No, master, zachowuje się pan tak cicho? Do kogo zaprowadzono pana?
— Do wodza.
— Tak sobie pomyślałem. Czegóż od pana żądał?
— Wyznam szczerze. Chciał wiedzieć, kim są Frank i Marcin. Powiedziałem prawdę, ponieważ przyrzekł mi wolność.
— O biada! To było najkapitalniejsze głupstwo, jakie mogłeś palnąć. Ale jakże rzecz się ma z wolnością?
— Odzyskam ją, jeśli dowiem się, jak ci panowie spotkali niejakiego Wohkadeha, i czy jeszcze inni biali są w tych stronach.
— Tak. I sądzi pan, że opryszek wywiąże się z przyrzeczenia?
— Bynajmniej. Po namyśle doszedłem do wniosku, że chce mnie oszukać.
— Rozumnie pan wnioskuje. A ponieważ jest master szczery, więc wybaczymy panu, to głupstwo. Zresztą, niech pan nie sądzi że mógłbyś nas podsłuchać. Zrozumieliśmy zamiar wodza i na pewno zachowalibyśmy wobec pana milczenie.
— Ale co mu odpowiem, kiedy mnie zawezwie?
— Powiem panu! — odpowiedział Jemmy. — Powiesz, że uratowaliśmy Wohkadeha, kiedy go schwytali Szoszoni, i towarzyszyliśmy mu, aby go zaprowadzić bezpiecznie do swoich. Innych białych niema tutaj nigdzie. Kiedy spróbuje pana zjednać obietnicami, nie daj się na wędkę schwytać. Raczej od nas spodziewaj się ratunku, niż od niego.
Tak załatwiono przykry incydent.
Jeńcy nie mogli swobodnie poruszać członkami. Jedyny ruch dostępny polegał na tem, że mogli się toczyć z jednego boku na drugi. Dzięki temu zresztą Jemmy zbliżył się do Baumanna, który, leżąc teraz między Marcinem a grubym westmanem, wysłuchał relacji, wypowiedzianej szeptem, i pokrzepił się nadzieją rychłego oswobodzenia.
Tymczasem wódz, zwoławszy co najwybitniejszych wojowników, kazał przyprowadzić Wohkadeha. Wojownicy utworzyli półkole; pośrodku usiadł wódz. Jeniec stanął naprzeciw nich, między dwoma strażnikami, którzy trzymali noże w rękach. Był to niewesoły prognostyk dla Wohkadeha. Świadczył, że sprawa przybrała niepożądany obrót.
Oczy wojowników wraziły się ponuro w jeńca. Wódz zagaił:
— Wohkadeh niech opowie, co przeżył od chwili, kiedy odłączył się od nas.
Wohkadeh spełnił żądanie. Wymyślił bajeczkę, że Szoszoni zauważyli go i schwytali; wszelako odbili go biali. Mówił tonem pewnym, przekonywającym, niestety, widział, że nie budzi wiary w słuchaczach.
Skoro skończył, nikt z wojowników nie odezwał się ani słowem. Wódz zapytał:
— Kim są ci czterej biali? Wohkadeh wymienił naprzód Grubego Jemmy’ego i Długiego Davy’ego, i dodał, że wielki, to zaszczyt dla Szoszonów, iż zawitali do nich tak słynni myśliwi.
— A obaj pozostali?
Wohkadeh nie odczuł zakłopotania. Odpowiedź przygotował zawczasu. Wymienił jakieś nazwisko dla Franka i oświadczył, że Marcin jest jego synem.
Wódz ani drgnął, zapytał tylko:
— Czy Wohkadeh nie wie, że niedźwiednik ma syna imieniem Marcin?
— Nie.
— I że mieszka z nim człowiek, zwany Hobble-Frank?
— Nie.
Wohkadeh zachował spokój zewnętrzny, aczkolwiek pojął, że sprawa przegrana. Teraz huknął wódz:
— Wohkadeh jest psem, zdrajcą, cuchnącym wilkiem! Czy sądzi, że nie wiemy, iż schwytaliśmy Franka oraz syna niedźwiednika? Wohkadeh sprowadził białych, aby odbili jeńców. Podzieli zatem ich los! Zgromadzenie wojowników postanowi dzisiaj przy ognisku, jaką śmiercią Wohkadeh ma zginąć.
Odprowadzono Wohkadeha i przytroczono do konia, gdyż miano niebawem wyruszyć w drogę. To samo spotkało innych jeńców. Wohkadeha jednak trzymano w oddaleniu i postawiono przy nim dwóch strażników.
Żal było patrzeć, jak nieszczęśnie siedzieli na koniach Baumann i jego pięciu towarzyszów. Gdyby ich nie przywiązano nogami do wierzchowców, zwaliliby się z wyczerpania.
Davy szepnął do przyjaciela:
— Cierpliwości, stary! Musiałbym się wielce mylić, gdyby Old Shatterhand nie był wpobliżu. To, co dopiero przejrzeliśmy, mianowicie, że jesteśmy głupcami, on już wiedział dziś rano. W każdym razie przybędzie z oddziałem czerwonych. Postarałem się przeto, aby wpadli na nasz ślad.
— Jakim sposobem?
— Spójrz-no!... Wydarłem sobie kawał sierści z futra i zębami rozerwałem na drobne kawałki. Tam, gdzieśmy leżeli, zostawiłem taki kłak i podczas jazdy opuszczałem od czasu do czasu po kawałeczku. Zostaną na miejscu, gdyż niema wiatru. Skoro Old Shatterhand przybędzie do owego piekielnego budynku, znajdzie kawałek futra, i zrozumie, że podczas takiego upału tylko Jemmy mógł go zostawić. Zacznie szukać, znajdzie pozostałe kłaczki i dowie się, w jakim kierunku pojechaliśmy. — —
Siouxowie nie jechali ku rzece. Dla nich byłaby to droga okrężna. Podążyli do wyżyn, noszących nazwę Grzbietu Słonia, a następnie skierowali się nawprost ku łańcuchowi gór, dzielących ocean Atlantycki od Spokojnego. — — —
Gruby Jemmy nie mylił się, sądząc, że Old Shatterhand czuwa wpobliżu. Ledwo trzy kwadranse minęły od zniknięcia Siouxów za wyżynami, gdy Old Shatterhand na czele swych Upsaroca i Szoszonów przybył z północy drogą, którą utorowały konie pięciu śmiałków.
Jechał na czele wraz z synem wodza Szoszonów oraz mężem leków Upsaroca. Oczy wbił w ziemię. Nie uszedł mu żaden ślad. Zdumiał go wprawdzie widok szczególnej budowli, ale na pytanie męża leków, odparł natychmiast:
— Przypominam sobie. Nie jest to dom, lecz skała. Byłem już tam i byłbym wielce zdumiony, gdyby nasi uciekinierzy nie zajrzeli do wnętrza tego pałacu. Jest to — — do licha!
Zeskoczył z konia i zaczął badać twardy grunt bazaltowy. Natknął się bowiem na trop Siouxów.
— Jechało tędy wielu ludzi i to przed niespełna godziną — rzekł. — Lękam się, że to byli Sioux-Ogallalla. Któż mógł tędy ciągnąć w takiej sile, jeśli nie oni? Ten dom wygląda podejrzanie. Rozdzielimy się, aby go otoczyć.
Pomknęli galopem naprzód. Otoczyli skałę i Old Shatterhand sam udał się do wnętrza. Zarządził, aby, skoro da kilka wystrzałów, wojownicy pośpieszyli za nim.
Trwało dosyć długo, zanim powrócił. Wyraz jego twarzy był poważny i zatroskany.
— Nie możemy tracić ani chwili czasu, — oświadczył — gdyż Sioux-Ogallalla schwytali białych oraz Wohkadeha, i uprowadzili przed jaką godziną.
— Czy aby mój biały brat wie o tem dokładnie? — zapytał Ogniste Serce.
— Tak. Widziałem ślady i zbadałem dokładnie. Gruby Jemmy zostawił mi znak i ufam, że znajdziemy jeszcze sporo takich znaków.
Pokazał strzępek futra, znaleziony na podwórzu. Było na nim tylko pięć czy sześć włosków, najlepszy dowód, że kłak należał da Grubego Jemmy’ego.
— Co zamierza Old Shatterhand? — zapytał czerwonoskóry. — Czy chce jechać wślad za Ogallalla?
— Tak, i to natychmiast.
— A jeśli wrócimy do Winnetou, czy nie znajdziemy ich równie pewnie nad rzeką Kraterów?
— Tak, spotkalibyśmy ich tam. Ale lepiej będzie wziąć Siouxów we dwa ognie. Musimy zatem jechać wślad za nimi. Albo może innego zdania są moi czerwoni bracia?
— Nie! — odpowiedział gniewnie olbrzym. — Cieszymy się, że wpadliśmy na trop Ogallalla. Przywódcą jest Ciężki Mokasyn, ja zaś z całej duszy pragnę go mieć w swojej garści. Jedźmy! — — —



II
GROŹNE NIEBEZPIECZEŃSTWO

Trudno było odczytać ślad i dlatego wypadało jechać powoli. Grunt stanowiła wulkaniczna masa. O właściwych śladach kopyt nie mogło być mowy. Jedynie drobne zmiażdżone kamuszki świadczyły o jeźdźcach. Należało zatem wytężać uwagę. Kawałeczki futra Grubego Jemmy’ego, znajdowane od czasu do czasu, wielce ułatwiały jazdę.
Po pewnym czasie droga zwracała się na prawo, a więc na południo-zachód. Przybyto do wyżyny, która dzieliła dwa oceany. Z góry widać było na prawo potoki, co poprzez Yellowstone i Missouri wpadały do Missisipi, a więc do zatoki meksykańskiej, podczas gdy na lewo, w dolinie, wody mknęły ku Snake-river, a następnie wpadały do Oceanu Spokojnego.
Grunt nie był tak bezpłodny, jak poprzednio, ziemia bardziej miękka, strumyki zaś, nieprzepojone siarką, zawierały wodę zdrową i świeżą, sprzyjającą rozwojowi roślinności. Pełno więc było tutaj trawników, krzewin i drzew. Ślad ściganych odciskał się znacznie wyraźniej. Niestety, zbliżał się mrok wieczorny. Przeto trzeba było rozpędzić rumaki, aby jak najbardziej wykorzystać tę okoliczność, że ślady były wyraźne.
Wjechano na wspomnianą wyżynę. Jazda była ciężka, a nawet niebezpieczna, pomiędzy odłamkami skał i gęstemi krzewami.
Zapadł wieczór. Ponieważ należało się trzymać śladu, a w mroku ślad nie był widoczny, przeto jeźdźcy musieli urządzić postój.
Milczenie dotychczasowe zostało i nadal zachowane. Wszyscy mieli uczucie, jakgdyby znajdowali się w przededniu rozstrzygających wydarzeń.
Nie zapalono ogniska. Wszak Old Shatterhand poznał z tropów, że wrogowie byli oddaleni o niecałe dwie mile angielskie. Gdyby więc i oni obozowali, z łatwością mogliby spostrzec ognisko i odkryć pogoń.
Wszyscy zawinęli się w dery i ułożyli do snu. Uprzednio rozciągnięto straże. Ledwo zajaśniał brzask, ledwo można było odróżniać poszczególne przedmioty, podjęto dalszą jazdę.
Ślady Ogallalla były jeszcze wyraźne. Po godzinie Old Shatterhand oświadczył, że Sioux-Ogallalla wcale wczoraj nie obozowali. Nie chcieli odpoczywać, dopóki nie dotrą do rzeki Kraterów. Nie był to dobry znak. Niestety, ścigający nie mogli wykorzystać rączości swych rumaków, gdyż roślinność ponownie znikła i, zamiast miękkiej ziemi, rozciągał się wulkaniczny twardy grunt.
Niepodobna było znaleźć tropu. Old Shatterhand przypuścił, że Sioux-Ogallalla nie zboczyli z dotychczasowego kierunku, jechał więc wciąż przed siebie. Przekonał się wnet, że postąpił słusznie. Wyłoniły się przed nimi wyżyny kraterów, za któremi bez przerwy wrzały słynne gejzery. Flora znów odżywała, a nawet wznosił się las, przeważnie ciemne sosny.
Dotarli do wąskiego potoku, który wił się poprzez miękką trawę, wydeptaną przez wiele kopyt. Ślad ciągnął się wzdłuż potoku i łatwo było poznać, że Sioux-Ogallalla zaprowadzili rumaki do wodopoju. A zatem szczęśliwie odnaleziono ślady, które odtąd do samej wyżyny były tak dokładne, że wykluczały pomyłkę.
Wgórę jechało się pomiędzy drzewami, tak rzadko rozstawionemi, że nie nastręczały żadnych trudności. Jazda w lesie jest najbardziej niebezpieczna dla westmana. Za każdym drzewem mógł przykucnąć wróg, choćby go się nie spodziewać.
Jakże w danym wypadku mogli Ogallalla łatwo wpaść na domysł, że są ścigani! Zresztą, niewiadomo było, jakie zeznania zdołali wydusić z nieszczęsnych jeńców, przemocą czy podstępem. Zatem Old Shatterhand wysłał naprzód kilku Szoszonów, którzy mieli zbadać okolicę i donieść o każdem podejrzanem spostrzeżeniu.
Na szczęście, owa przezorność okazała się zbyteczna, a to dzięki układowi między Grubym Jemmy’m, a badanym przez wodza jeńcem.
Ponieważ jeńcy, z wyjątkiem Wohkadeha, w myśl podstępnych zamiarów wodza, jechali razem, więc mogli się ze sobą porozumiewać. Działo się to za cichą zgodą Ciężkiego Mokasyna, który sądził, że jego wrzekomy szpieg zasięgnie tą drogą wyczerpujących wiadomości. Wieczorem zaś wódz w sposób nader nieznaczny kazał go przyprowadzić do siebie i jął wypytywać. Tym razem został gruntownie oszukany, dzięki czemu nie zarządził żadnych środków ostrożności. — —
A zatem Old Shatterhand wjechał na wyżynę, nie napotkawszy po drodze żadnej przeszkody. Wznosił się tu gęsty, wysoki las, który zasłaniał widok na przeciwległą dolinę, mimo że ściana skalna zdawała się opadać nader stromo.
Wjechawszy pomiędzy drzewa, jeźdźcy usłyszeli szczególny stłumiony szmer, przerywany przeraźliwym gwizdem, po którym nastąpił straszny syk, jakgdyby syk pary, wypuszczanej z lokomotywy.
— Cóżto takiego? — zapytał zdumiony Mohaw, syn wodza Szoszonów.
— W każdym razie war-p’eh-pejah[1] — odpowiedział Old Shatterhand.
Teraz teren opadał z początku powoli, a potem coraz raptowniej, tak, że niełatwo było się utrzymać w siodle. Przeto jeźdźcy zeskoczyli z koni i ruszyli pieszo, prowadząc za sobą rumaki.
Ślady Ogallalla były jeszcze widoczne, aczkolwiek pochodziły z poprzedniego dnia. Kilkaset stóp niżej kończył się las wyraźną krechą. Ale zboku sięgał do samej doliny. Była te raz widoczna, a był to widok pod każdym względem zdumiewający.
Górna dolina Madisonu, znanego tu pod wymowną nazwą rzeki Kraterów, stanowi najbardziej podziwu godną miejscowość Parku Narodowego. Na wiele mil długa i miejscami na dwie, trzy mile szeroka, zawiera setki gejzerów i gorących źródeł, z których wytryski pędzą nieraz na setki metrów wgórę. Zapach siarki bucha z licznych szczelin, a powietrze jest zawsze pełne gorącej pary.
Śnieżno-biała zendra, stanowiąca powłokę, a raczej pokrywę tych podziemnych garnków, błyszczy jaskrawo w promieniach słonecznych. Gdzie indziej znów grunt stanowi gęsty, cuchnący szlam o różnorodnej temperaturze. Tu i owdzie ziemia raptownie podnosi się, powoli wzdyma niby pęcherz, i pęka, zostawiając obszerną, bezdenną dziurę, z której wybuchają wytryski pary tak wysoko, że ćmi się w oczach. Takie pęcherze powstają i pękają jużto w tem miejscu, jużto w innem. Wędrują. Biada śmiałkowi, który stanie na takiej ziemi! Dopiero co miał pod nogami twardy grunt, który naraz zaczyna się rozgrzewać i podnosić. Tylko ryzykowny rozpaczliwy skok, tylko momentalna najrychlejsza ucieczka może go jeszcze ocalić.
Ale, uniknąwszy jednego pęcherza, widzi przed sobą i dookoła siebie drugi, trzeci. Stoi bowiem na nader cienkiej skorupie, która, niczem wątła pajęczyna, zakrywa przeraźliwe głębie ziemi.
Biada także nieszczęsnemu, który wspomniany szlam zdala przyjmuje za twardy ląd! Wygląda przecież jak bagnisty grunt, po którym można chodzić. W rzeczy samej utrzymuje go jedynie ciśnienie wulkanicznej pary.
Wszędzie grunt zagłębia się pod nogami, ślady zaś wypełniają natychmiast zielonkawożółtą, cuchnącą, a piekielną cieczą.
Wszędzie gotuje się, kotłuje, wrze, gwiżdże, syczy, jęczy i szumi. W powietrzu pędzą olbrzymie strumienie wody i szlamu. Jeśli rzucisz kamień do takiego nagle powstałego i szybko znikającego otworu, to masz wrażenie, że obraziłeś duchy podziemne. Woda i szlam wpadają w straszliwe, naprawdę piekielne podniecenie. Wznoszą się, przelewają po brzegi, jakgdyby chciały porwać przestępcę w najokropniejszą paszczę zagłady.
Woda w tym kotle piekielnym jest rozmaicie zabarwiona, biała jak mleko, czerwona, niebieska, żółta, czasem przejrzysta jak szkło. Na powierzchni widać białe, wielkie, jedwabiste włókna, lub gruby ołowiany szlam, który obleka każdy przedmiot trwałą przez parę minut, grubą na parę cali powłoką.
Zdarza się, że woda w takich dziurach błyszczy wspaniałą zielenią. Naraz z boku pojawią się małe wentyle, i oto w zielonej wodzie strzelają promienie wszystkich kolorów tęczy. Jest pięknie, niezrównanie, niebiańsko, a jednak znów wstrząsająco, przeraźliwie, piekielnie...
Do takiej miejscowości przybył Old Shatterhand ze swymi towarzyszami, i z ukrycia krzewiny oglądał straszliwe widowisko.
Dolina była szeroka na pół mili angielskiej. Powyżej miejsca, gdzie zatrzymał się Old Shatterhand, brzegi tak się blisko zeszły, że rzeka ledwo mogła toczyć swoje brudne, złośliwie błyskające fale. Poniżej było tak samo. Odległość od jednej cieśniny do drugiej wynosiła nie więcej, niż milę angielską.
Ponieważ do rzeki wpadały gorące strumienie, posiadała temperaturę wysoką, a zabójczą dla fauny. Szumiała przy ścianie doliny. Jak napomknęliśmy, zalesiona ta ściana jest dosyć stroma, aczkolwiek dostępna. Natomiast przeciwległa ściana rzeki wznosi się pionowo wgórę. Jest to czarna, najeżona naturalnemi wieżami skała, zakreślająca łuk od jednej cieśniny do drugiej. Mimo tej krzywizny dolina nie jest bynajmniej szersza, gdyż z ciemnej skały zwisa stwór kamienny, którego szeroka podstawa sięga niemal do samego brzegu rzeki.
Ten stwór — trudno jest znaleźć inne wyrażenie — jest tak zdumiewający, tak niepojęty z pierwszego wejrzenia, że wydaje się zakątkiem zaczarowanego królestwa, gdzie wieszczki, elfy i inne fantastyczne istoty wiodą tajemne życie.
Jest to stwór, ukształtowany w formie tarasów, tak delikatnie rozczłonkowany i tak finezyjnie ozdobiony, jakgdyby składał się z najwyszukańszych krysztalików śniegu.
Dolny najobszerniejszy taras jest jakgdyby rżnięty z najszlachetniejszej kości słoniowej. Brzeg posiada ozdoby, arcydzieła godne mistrza najbogatszej wyobraźni. Półkulisty, napełniony wodą, stanowi miednicę, nad którą unosi się drugi taras, błyszcząc jak alabaster o ziarenkach złotych. Ten ma mniejszą średnicę. Jeszcze mniejszą ma trzeci, jakgdyby wzniesiony z białej, delikatnie potarganej waty, zgrabny i wysmukły.
Materjał, z którego się składa ten taras, jest tak powiewny i eteryczny, że — zda się — nie zdoła utrzymać najmniejszego ciężaru. A jednak nad nim wznosi się jeszcze sześć podobnych tarasów, z których każdy stanowi jakgdyby miednicę, do której woda wlewa się z bezpośrednio wyższego tarasu i zlewa do bezpośrednio niższego — cienkiemi, strojnemi strumykami, rozemgloną, tęczową kurzawą wodną, lub szerokiemi tryskami, tworzącemi cudowne faliste welony.
Ten stwór podziwu godny przylegał tak zgrabnie, tak błyskotliwie i błyszcząco do ciemnego głazu, jakgdyby był tkaną ze śniegu suknią jakiejś istoty z zaświatów. Wszelako tę suknię bajeczną utkały ręce te same, które najeżyły groźnie czarne wieżyce bazaltowe i wydźwignęły z łona ziemi wulkany roztopionego szlamu.
Trzeba było tylko spojrzeć na wierzchołek zadziwiającej piramidy, aby zdać sobie sprawę z dziejów jej powstania. Tryskał tam wysoki promień wodny, który wgórze rozlatywał się tęczowo i spadał barwną ulewą. Słychać było przytem ów poszum, którego Moh-aw poprzednio nie mógł zrozumieć. Za poszumem szły gwiżdżące, syczące, jęczące pary, i zdawało się, że ziemia pęknie od ich naporu.
To wody gejzeru zbudowały sobie wspaniałą piramidę. Delikatne, lekkie okruchy, które woda unosiła wgórę, spadając, osiadały i wciąż jeszcze zasilały dzieło zdobienia. Gorące strumienie spadały z jednego tarasu na drugi i, chłodząc się powoli, tworzyły baseny o coraz to niższej temperaturze. Na dole wreszcie krystaliczny płyn przelewał się przez brzegi basenu i wpadał następnie do rzeki Kraterów.
Jak djabeł przy aniele, stał przy tej pięknej piramidzie ciemny, obszerny, prawie okrągły stwór o niechlujnym wyglądzie. Stanowił niejako wał z mocnej masy, wał, na którym wznosiły się najrozmaitsze kształty szczątków wulkanicznych. Wyglądało to, jakgdyby jakieś dziecko z rodu olbrzymów bawiło się głazami bazaltu i wyłamywało je w najdziwaczniejsze formy, aby przymocować do okrągłego wału.
Wał ten miał średnicę dwudziestometrową i stanowił naturalne obramowanie otworu, którego ziejąca ciemna paszcza nie obiecywała nic dobrego.
To był krater wulkanu. Zwężając wewnątrz, naraz na pewnej głębi się rozszerzał. Oglądany z góry, miał kształt dwóch lejków, połączonych ostremi końcami.
Skoro zaczynał szumieć i szemrać bajeczny gejzer, podnosił się również szlam w pobliskim ciemnym kraterze. A kiedy na górze strumień wody rozsypywał się i spadał, zaczynała także opadać roztopiona lawa, unaoczniając podziemny związek między gejzerem a wulkanem. Tak to duchy podziemne rozdzielały gorące masy, wypełniając krystaliczną wodą gejzer, a odcedzone resztki wyrzucając przez krater.
— To P’a-wakon-tonka — Djabla Woda — rzekł Old Shatterhand, wskazując na krater.
Wpobliżu brzegu krateru obozowali Ogallalla. Widać ich było wyraźnie. Można nawet było odróżnić poszczególne twarze. — Konie biegły dookoła, lub spoczywały na ziemi, pozbawionej trawy. Opodal leżały centnarowe głazy. Na nich siedzieli jeńcy, każdy na osobnym. Spętano im ręce na grzbietach, a nogi przywiązano lassami do głazów, co wystawiało ich na dotkliwe cierpienia.
W chwili, gdy Old Shatterhand skierował uwagę na Ogallalla, ci zaczęli się poruszać. Powstali i zasiedli wokoło, pośrodku zaś usadowił się wódz.
Old Shatterhand widział Grubego Jemmy’ego, Długiego Davy’ego, Marcina i Hobble-Franka oraz sześciu pozostałych. Wohkadeh był przywiązany do bardziej odległego kamienia, w położeniu szczególnie męczącem. Do niego właśnie podszedł jakiś Sioux, odwiązał go i przyprowadził przed zgromadzenie wojowników.
— Chcą go przesłuchać — rzekł Old Shatterhand. — Być może, zamierzają zmiejsca ukarać. Ach, jakżebym chciał podchwycić ich rozmowę!
Wyjął lunetę z torby i skierował na Siouxów. Teraz rozwiązano także Marcina Baumanna i postawiono obok Wohkadeha. Old Shatterhand widział dokładnie oblicza, a nawet drżenie warg.
Wódz przemawiał do Marcina, ręką wskazując na krater. Old Shatterhand zauważył, jak Marcin zbladł śmiertelnie. W tym samym czasie rozległ się przeraźliwy krzyk, jaki wydobywa się z gardła ludzkiego tylko w chwilach najwyższego przerażenia. To krzyknął jeden z jeńców, stary Baumann. Old Shatterhand widział, jak stary ze wszystkich sił targa pętami. Słowa wodza musiały być piekielnie okrutne. — — —
Sioux-Ogallalla przybyli dopiero poprzedniego dnia na wyżyny rzeki Gejzeru. Wojownicy sądzili, że ciężki Mokasyn urządzi postój pod drzewami lasu, ale stało się inaczej. Mimo ciemności i mimo uciążliwej drogi, wódz postanowił przeprawić się przez rzekę.
Znał teren. Był tu już wielokrotnie i w mózgu jego wylęgła się myśl mroczniejsza i posępniejsza od samego krateru, co w mroku nocy wznosił i opuszczał swój wstrętny roztopiony szlam.
Idąc na czele i prowadząc konia za cugle, pokazywał swoim drogę. Jeńcy także musieli zjechać nadół, Co nastręczało wielkie trudności, ponieważ nie chciano ich odwiązać od zwierząt. Wreszcie oddział dotarł do brzegu. W tem miejscu rzeka nie była gorąca, tylko ciepła. Można było się przeprawić bez szkody. Dwóch Siouxów otaczało konia każdego jeńca.
Zatrzymano się przy kraterze. Przywiązano jeńców do głazów i rozstawiono strażników. Poczem wojownicy ułożyli się do snu, nie wiedząc, czemu wódz wybrał miejscowość cuchnącą, pozbawioną trawy i wody dla rumaków.
Skoro świt, zaprowadzono konie do wodopoju, znanego wodzowi. Po powrocie posilono się mięsem bawołem. Ciężki Mokasyn półgłosem wyjaśnił swoim ludziom, co postanowił w sprawie Wohkadeha i młodego Baumanna. Powszechnie już uważano Wohkadeha za zdrajcę.
Nie przyznał się wprawdzie, ale sprawa jego była stracona. Nie wzruszyło Siouxów to, że niewinny Marcin miał ulec temu samemu losowi, co Wohkadeh. Wszyscy jeńcy byli skazani na śmierć, a więc im większa będzie jej rozmaitość — tem większa uciecha dla oka.
Z początku trzeba napawać się torturą, którą sprawiało oznajmienie wyroku. W tym celu utworzono koło i nasamprzód przyprowadzono Wohkadeha. Mówiono głośno, aby słyszeli także inni jeńcy, rozumiejący po indjańsku.
— Czy Wohkadeh się rozmyślił? Czy nadal będzie się wypierał, czy też wyzna wszystko? — zapytał wódz.
— Wohkadeh nie zrobił nic złego i dlatego nie może nic wyznać — odparł zapytany.
— Wohkadeh kłamie! Gdyby wyznał prawdę, los jego byłby łagodniejszy.
— Mój los będzie jednakowy, czym winny, czy niewinny. Muszę umrzeć.
— Wohkadeh jest młody. Młodość miewa krótkie myśli. Nie wie, co czyni. Młodość twoją gotowiśmy uwzględnić. Ale kto zbłądził, musi być szczery!
— Nie mam nic do powiedzenia!
Wódz uśmiechnął się ironicznie i rzekł:
— Wohkadeh jest tchórzem. Lęka się. Ma dosyć odwagi, aby źle czynić, ale niedość, aby się przyznać. Wohkadeh, mimo młodości, jest starą babą, która wyje w niebogłosy, kiedy ukąsi ją mucha!
Dla Indjanina miano tchórza jest największą zniewagą, którą niezwłocznie trzeba odeprzeć dowodami męstwa. Przywykły od wczesnej młodości do wysiłków, niedostatków i wszelkich cierpień, nie zważa Indjanin na niebezpieczeństwo śmierci. Jest bowiem przekonany, że zaraz po zgonie dostanie się do Wiecznych Ostępów. Ledwo więc wódz wyrzucił obelgę, Wohkadeh odezwał się:
— Zabiłem białego bawołu! O tem wiedzą wszyscy Sioux-Ogallalla!
— Lecz nikt nie był przy tem! Przyniosłeś skórę, to jedyne, co wiemy. Poprostu biały bawół zdechł w prerji! Wohkadeh znalazł go, zdjął skórę i przyniósł, opowiadając, że własnoręcznie zabił bawołu.
— Oszczerstwo! Zdechły bawół nie leży w prerji. Pożerają go sępy i kujoty!
— A kujotem ty właśnie jesteś!
Uff! — ryknął Wohkadeh, szarpiąc więzy. — Gdybym nie był spętany, pokazałbym, kto jest kujotem, — ja, czy ty!
— Już pokazałeś. Jesteś tchórzem, gdyż lękasz się wyznać prawdę.
— Nie wypierałem się ze strachu, lecz przez wzgląd na towarzyszów.
Uff! A więc przyznajesz się do winy? Opowiedzże, coś uczynił!
— Mogę opowiedzieć w krótkich słowach. Udałem się do wigwamu niedźwiednika, aby zawiadomić przyjaciół o nieszczęściu. Następnie wyruszyliśmy, aby niedźwiednika uwolnić.
— Kto?
— My w pięciu. Syn niedźwiednika, Jemmy, Davy, Frank i Wohkadeh.
— A Wohkadeh bardzo polubił białych?
— Tak. Każdy z tych białych jest więcej wart, niż stu Ogallalla.
Wódz potoczył okiem po wojownikach, stwierdzając z radością wrażenie, jakie wywarły na nich ostatnie słowa Wohkadeha. Poczem zapytał:
— Czy wiesz, co cię spotka za te słowa?
— Tak. Zabijecie mnie!
— Tysiącem tortur!
— Nie lękam się niczego.
— Zaczną się odrazu. Przyprowadźcie syna niedźwiednika!
Przyprowadzono, jak to widział Old Shatterhand, Marcina i postawiono obok Wohkadeha.
— Czy słyszałeś i zrozumiałeś, co powiedział Wohkadeh, — zapytał wódz.
— Tak.
— Sprowadził was, abyście uwolnili jeńców. Pięć myszy wyruszyło, aby pożreć pięćdziesięciu niedźwiedzi. Szaleństwo wam rozum zjadło!
— Uważacie się za niedźwiedzi? — zawołał Marcin. — Jesteście tchórzliwem i sępami, które chowają się pośród skał!
— Pożałujesz tych słów! Obaj umrzecie, i to natychmiast!
Oglądał ich badawczo, aby wyczytać z twarzy wrażenie. Wohkadeh zachowywał się tak, jakgdyby tych słów nie słyszał. Marcin zaś pobladł, aczkolwiek zewszechsił usiłował zataić trwogę.
— Ciężki Mokasyn widzi, że jesteście serdecznymi przyjaciółmi, — rzekł szyderczo wódz. — Pozwoli wam więc umrzeć razem. Wspólnie zakosztujecie słodyczy powolnej śmierci. Ponieważ przyjaźń wasza jest nader wyjątkowa, przeto w sposób równie wyjątkowy wejdziecie do Wiecznych Ostępów.
Podniósł się, wyszedł z koła, stanął przy kraterze.
— Oto wasz grób! — rzekł. — Niebawem was przyjmie!
Wskazał na otchłań, skąd dobywały się cuchnące wyziewy.
Co za straszliwy wyrok! Ojciec Marcina krzyknął tak przeraźliwie, że Old Shatterhand i jego towarzysze usłyszeli krzyk rozpaczy. Targał więzy. Od pierwszej chwili niewoli nie zdradził ani słowem, ani odruchem twarzy, jak nieszczęśliwy się czuje. Duma wiązała mu usta. Teraz wszakże, słysząc, co grozi synowi, stracił panowanie nad sobą.
— Nie to, nie to! — krzyknął. — Rzućcie mnie do krateru, mnie, mnie, a nie jego, nie jego!
— Milcz! — huknął wódz. — Wyłbyś z przerażenia, gdybyś dostąpił tej śmierci!
— Nie, nie, ani dźwięku nie usłyszałbyś, ani jednego!
— Będziesz już wył, skoro ci tę śmierć opiszę. Czy sądzisz, że twego syna i tego zdrajcę strącimy poprostu w otchłań krateru? Mylisz się bardzo! Szlam wznosi się i opada w równych odstępach czasu, które są nam wiadome. Zwiążemy zdrajcę i syna twego lassami i spuścimy do krateru tak głęboko, aby szlam dochodził im tylko do nóg. Podczas przypływu szlam dosięgnie kolan. Będą się pogrążać coraz głębiej i ciała ich będą od dołu do góry gotować się w roztopionej lawie. Czy jeszcze teraz pragnąłbyś ponieść śmierć, przeznaczoną dla syna?
— Tak, tak! — odpowiedział Baumann. — Wtrąćcie mnie, zamiast niego!
— Nie! Ty skończysz z innymi nad grobem wodza na palu męczeńskim. A tymczasem przyjrzysz się torturom syna!
— Marcinie, Marcinie, synu mój! — krzyknął zrozpaczony niedźwiednik.
— Ojcze, ojcze! — odezwał się Marcin z trwogą.
— Milcz! — rzekł Wohkadeh. — Umrzemy, nie ciesząc tych psów wyrazem bólu na naszych twarzach.
Baumann targnął więzami, z tym jedynie skutkiem, że głębiej werznęły się w ciało.
— Czy słyszysz, jak wyje i lamentuje! — krzyknął wódz. — Milcz, i raczej ciesz się, gdyż zobaczysz wszystko dokładniej, niż my. Odwiążcie jeńców od głazów i przywiążcie do koni, aby siedzieli wysoko i mogli lepiej spoglądać! Obu chłopców zaś skrępujcie dobrze i zanieście ku otchłani zagłady!
Natychmiast wykonano rozkaz. Wielu Ogallalla otoczyło Wohkadeha i Marcina, aby ich zanieść do krateru. Pozostałych jeńców wsadzono na konie.
Baumann ścisnął zęby, aby nie wyć z rozpaczy.
— To straszne! — jęknął Davy, zwracając się do przyjaciela. — Na pewno nadejdzie pomoc, ale za późno dla obu odważnych chłopców. My obaj ponosimy winę za ich śmierć. Nie powinniśmy się byli zgodzić na wyprawę!
— Masz słuszność i — — posłuchaj!
Rozległ się krzyk sępa. Ogallalla nie zwrócili nań uwagi.
— To znak Old Shatterhanda! — szepnął Jemmy. — Mówił o tem i pokazał, jak naśladuje krzyk sępa.
— Boże Wielki! Oby tak było w istocie!
— Oby Bóg dał, abym miał słuszność. Jeśli trafnie przypuszczam, Old Shatterhand pojechał wślad za nami. Spójrz na skraj lasu! Czy nic nie widzisz?
— Tak, tak! — potwierdził Davy. — Jedno drzewo się porusza. Widzę, jak się trzęsie korona! Niema wiatru, a więc tam są ludzie!
— Teraz także widzę. Ale nie przyglądaj się, aby Ogallalla nie powzięli podejrzenia!
I głośno zawołał po niemiecku w kierunku krateru:
— Master Marcin, nie upadaj na duchu! Pomoc jest blisko. Dopiero co przyjaciele dali znak!
Nie wymienił imienia, aby Ogallalla nie zrozumieli.
— Czego wyje ten pies! — gniewał się wódz. — Czy pragnie również ugotować się w lawie?
Na szczęście jednak skończyło się na pogróżce.
Jeńcy byli tak do siebie zbliżeni, że mogli się porozumiewać szeptem. Skrępowano im ręce na grzbietach. Nogi związano rzemieniami, przeciągniętemi pod brzuchami rumaków.
— Ty, Davy! — szepnął Jemmy. — Nasze konie nie są trzymane za cugle, jesteśmy zatem nawpół wolni. Czy mógłbyś, mimo pęt, zmusić do posłuszeństwa swego starego muła?
— Nie lękaj się! Ścisnę go nogami z całej mocy.
— Mój stary kłusak będzie też posłuszny. Stój!... Boże dopomóż!... Pomoc przybywa zbyt późno zbyt późno!
W tej chwili bowiem grunt pod nogami zaczął drżeć, z początku powoli, a później coraz gwałtowniej, i z głębi ziemi rozległy się dalekie grzmoty. Gejzer rozpoczynał swą działalność.
Wprawdzie już poprzedniego wieczora konie przywykły do owego drżenia ziemi, ale, że miały na sobie jeźdźców, przeto zaniepokoiły się bardzo.
Wódz poprzednio nachylił się nad brzegiem otchłani i spuścił lasso, żeby zmierzyć, jak głęboko należy umieścić obu skazańców. Potem przymocowano oba lassa do krawędzi krateru, a drugiemi końcami związano Marcina i Wohkadeha w ten sposób, aby dokładnie dosięgnęli wyznaczonej głębi.
Poczuwszy drżenie ziemi, Indjanie czem prędzej się cofnęli. Tylko dwaj pozostali przy kraterze, aby spuścić obu jeńców, skoro tylko szlam zacznie się podnosić. Były to chwile straszliwego oczekiwania. — —
A Old Shatterhand? Czemu nie przybywał?
Z największą uwagą skupił spojrzenie na ruchach Ogallalla. Kiedy zobaczył, jak zaprowadzono Wohkadeha i Marcina ku otchłani, zrozumiał odrazu wszystko.
— Zamierzają ich powoli wpuścić do krateru! — rzekł do Indjan. — Musimy natychmiast pośpieszyć z pomocą. Szybko! Śpieszcie pod ukryciem drzew do miejsca, gdzie rzeka przepływa przez las. Sadźcie tam pełnemi susami i pędźcie dalej w galopie. Wyjcie potem na całe gardło i wpadnijcie co mocy na Ogallalla.
— Czy ty z nami nie pójdziesz? — zapytał olbrzymi przywódca Upsaroca.
— Nie. Nie powinienem. Muszę tutaj pozostać i zważać, aby przed waszem przybyciem nikomu z naszych nie stało się nic złego. Precz, precz! Nie można marudzić ani chwili!
Uff! Naprzód!
Po chwili Szoszoni i Upsaroca znikli. Czarny Bob został przy Old Shatterhandzie, który mu rozkazał:
— Chodź tu! Uchwyć tę oto sosnę. Potrząśniemy!
Przyłożywszy rękę do ust, wydał okrzyk sępi, przejęty, jak wspomnieliśmy, przez Długiego Davy’ego i jego przyjaciela. Widział, jak spoglądają wgórę, wiedział zatem, że sygnał dotarł do celu.
— Poco potrząsać drzewem? — zapytał Bob.
— Aby im dać sygnał. Wrogowie zamierzają Wohkadeha i twego młodego pana wrzucić do krateru. Leżą już obaj skrępowani na brzegu otchłani.
Murzyn ze strachu wypuścił strzelbę.
O, o, chcieć massa Marcin zabić? To nie być, to nie móc być! Masser Bob nie pozwolić! Masser Bob wszystkich zabić, wszystkich! Bob wprost pędzić! — I pobiegł, co tchu w piersiach.
— Bobie, Bobie! — krzyknął Old Shatterhand. — Wróć, wróć! Wszystko popsujesz!
Ale murzyn nie zważał na okrzyk. Opanowała go bezmierna wściekłość. Zamierzano zabić jego młodego pana! Nie pomyślał nawet o tem, że wypadła mu z rąk strzelba, pragnął tylko jak najprędzej dostać się do Marcina. Jako dobry pływak wiedział, że, aby wylądować na przeciwległym brzegu, należy się zanurzyć powyżej tego miejsca. Nie pobiegł więc wprost ku wodzie, ale pomknął pośród drzew wgórę rzeki, i niebawem wyłonił się z lasu. Do wody prowadziła stroma, czarna, gładka skała. Bob usiadł i odważnie ześlizgnął się w pokrytą brudną gęstą szumowiną wodę. Uderzył o coś twardego. Była to tęga gałąź, zahaczona o brzeg.
Oho! — ucieszył się murzyn. — Masser Bob nie mieć strzelby. Gałąź być maczuga!
Wyrwał gałąź ze szlamu i zaczął szybko wygładzać.
Ogallalla nie spostrzegli odważnego murzyna. Na czarnej skale trudno było dostrzec jego niemniej czarne ciało. Tak samo na wodzie głowa Boba i ramiona nie bardzo się wyróżniały na tle brudnej powierzchni. Ogallalla zresztą przyglądali się wyłącznie kraterowi.
Skoro zaczęło się podziemne drżenie i grzmoty, Old Shatterhand ujrzał swych czerwonych sojuszników, jak mknęli ku wodzie. Należało działać.
Postawił sztuciec przy drzewie, za którem stał, i przyłożył dwururkową, ciężką, dalekonośną niedźwiedziówkę.
Ogallalla odsunęli się od krateru. Tylko dwóch, jak nadmieniliśmy, pozostało przy jeńcach.
Wódz wzniósł rękę. Old Shatterhand nie słyszał, czy wódz wydał rozkaz, gdyż poszumy podziemne stawały się coraz głośniejsze. Ale wiedział dobrze, co pociągnie za sobą skinienie wodza, — męczeńską śmierć Marcina i Wohkadeha.
Przyłożył kolbę do policzka. Niedźwiedziówka wypaliła dwukrotnie. Ogallalla nie mogli usłyszeć huku wystrzału, bo zagłuszyły go piekielnie huczące a szybko po sobie następujące grzmoty.
— Spuścić ich! — huknął wódz Ogallalla i podniósł rękę.
Dwaj Indjanie, którzy mieli wykonać rozkaz, zbliżyli się o parę kroków do leżących na ziemi jeńców. Ojciec Marcina wydał okrzyk trwogi, który przebrzmiał głucho w straszliwym, zgiełku.
Wszelako, cóżto się zdarzyło? Obaj kaci nietylko się nachylili, aby podnieść jeńców, lecz runęli przy nich i pozostali nieruchomo na miejscu.
Wódz ryknął coś, czego niepodobna było dosłyszeć, gdyż woda i para z poświstem wyrywała się z gejzeru, z głębin zaś krateru rozlegać się jęły głuche odgłosy, niczem strzały armatnie.
Ciężki Mokasyn dobiegł do brzegu wulkanu, nachylił się nad swymi ludźmi i uderzył ich pięścią. Nie drgnęli nawet. Schwycił jednego za ramiona i uniósł do połowy. Spoglądała nań para bezdusznych, nieruchomych oczu. Zobaczył w głowie Indjanina dwie dziury — strzał przebił czoło nawylot. Przerażony, opuścił czerwonego i podniósł się czem prędzej. Twarz wodza wykrzywił grymas przerażenia.
Ogallalla nie mogli pojąć zachowania się Ciężkiego Mokasyna i obu wojowników. Zbliżyli się do nich, niektórzy nachylili nad zabitymi i natychmiast cofnęli ze zgrozą.
A do tego przyłączyło się coś jeszcze okropniejszego. Syk i świst gejzeru umilkł już prawie zupełnie i przestał zagłuszać inne dźwięki. Z rzeki więc teraz rozlegał się wyraźnie w ściekły poryk. Oczy wszystkich Ogallalla zwróciły się w tym kierunku i zobaczyli czarną olbrzymią postać, potrząsającą wielką, mocną gałęzią. Kapała z tej niesamowitej postaci brudna zielonożółta szumowina. Obwiązywały ją splątane wodorosty i napoły zgniłe sitowie.
Dziarski murzyn, który musiał się przedrzeć przez istny półwysep roślinności, nie zadawał sobie trudu pozbycia się owej ozdoby. Wyglądał więc jak zaziemskie fantastyczne stworzenie. Jeśli dodamy jego ryki, jego wirujące gałki oczne, jego potężne błyszczące uzębienie — to chyba nie zdziwimy się, że Ogallalla w pierwszej chwili zdrętwieli z przerażenia.
A już wpadł na nich, rycząc i wywijając maczugą, jak istny Herkules. Cofali się przed tem groźnem zjawiskiem. Przebił się przez gromadę i wpadł na wodza.
— Massa Marcin! Gdzie być dobry, miły massa Marcin? — zawołał. — Tu masser Bob, tu, tu! Zniszczyć wszystkich Sioux-Ogallalla! Zmiażdżyć wszystkich dużo Ogallalla!
Hura! To Bob! — krzyknął Davy. — Zwycięstwo! Hura, hura!
Tymczasem rozległo się wielogłose wycie, okrzyk wojenny Indjan. Polegał na przeraźliwym ogłuszającym dźwięku — Iiiiiiiiiih! — przy jednoczesnem trelowaniu i uderzaniu się po wargach.
Ten dobrze znany a zapowiadający niebezpieczeństwo okrzyk obudził Ogallalla z odrętwienia. Niektórzy zerwali się z miejsca i skoczyli ku rzece, skąd rozległo się wycie. Ujrzeli Upsaroca i Szoszonów, pędzących jak wicher. Ogallalla potracili głowy. Nie zdołali nawet policzyć wrogów. Niepojęta śmierć obu wojowników, nagłe zjawienie się czarnego szatana, wywijającego maczugą, i teraz znów galop wrogich Indjan — to wszystko rzuciło panikę obłędną na Ogallalla.
— Uciekać, uciekać! Ratuj się, kto może! — ryczeli i rzucili się do rumaków.
Jemmy ścisnął kolanami swego starego kłusaka.
— Uwolnijcie się! Prędko na spotkanie zbawców! — zawołał głośno.
I już pędził jego długonożny kłusak, a za nim muł z Długim Davy’m. Rumak Franka, bez najmniejszej zachęty ze strony jeźdźca, pomknął również co koń wyskoczy. Trzęsienie ziemi, postać Boba, ryki wojenne podniecały konie do takiego stopnia, że żaden Sioux nie mógł ich zatrzymać.
Czy istotnie żaden? O jednak, był jeden taki, mianowicie wódz Hong-peh-te-keh. Otrzymał od Boba tak potężny cios, że zwalił się na ziemię. Na jego szczęście murzyn nie obdzielił go drugim podobnym, a już zapewne śmiertelnym ciosem. Ujrzawszy bowiem swego pana na ziemi, ukląkł nad nim i, zapominając o całym świecie, zajął się dzielnym młodzianem.
— Mój dobry, dobry massa Marcin! — wołał wierny murzyn. — Tu być mężny masser Bob! Szybko odciąć rzemienie massa Marcina!
Wódz podniósł się i wyciągnął nóż, aby zakłuć murzyna, lecz oto usłyszał wycie wrogów. Zobaczył, jak jego wojownicy bezładnie rzucają się do ucieczki, jeńcy zaś salwują w przeciwległą stronę.
Zrozumiał, że on także będzie zmuszony uciec. Ale zrzec się naraz wszystkiego — do tego nie był zdolny. Skoczyć na konie i usiąść w siodle, to było dziełem jednej chwili. Co za szczęście, że wojownicy jego przymocowali strzelby do siodeł! Skierował się ku niedźwiednikowi, którego rumak stanął dęba. Szybko pochwycił konia za cugle, krzyknął przeraźliwie, aby rozpędzić swego rumaka, i pomknął wzdłuż wybrzeża, pociągając za sobą wierzchowca, a na nim spętanego niedźwiednika. — — —



III
NAD PASZCZĄ PIEKŁA

Ogallalla byli przekonani, że wybrzeże pod górą rzeki jest wolne. Skoroby dotarli do grobowca wodza, mieliby naturalną osłonę nawet wobec wielokroć silniejszego wroga. Wkrótce się przekonali, że są w błędzie...
Jak napomknęliśmy, poprzedniego dnia rano Old Shatterhand polecił Winnetou z resztą wojowników pojechać do Paszczy Piekła i tam go oczekiwać.
Wódz Apaczów opuścił obóz zaraz po wyjeździe Old Shatterhanda. Pędził tak szybko, że już późnem popołudniem dotarł do zachodniego podnóża gór Kraterów. Prowadziła wgórę dolina, tem ciaśniejsza, im bardziej się stromo wznosiła. Przecinał ją potok, rwący nadół. Przybywszy na górę, wojownicy znaleźli się w dzikim lesie, w którym jeszcze nie postała ludzka noga.
Aliści Apacz znał dokładnie drogę. Jechał bezpiecznie, jakgdyby miał przed sobą utorowaną ścieżkę, biegnącą między drzewami, z początku ostro pod górę, potem równo, a wreszcie, po drugiej stronie, pośród rozrzuconych olbrzymich głazów, ku dolinie.
Naraz rozległ się przed oddziałem straszliwy łoskot, jakgdyby nastąpił wybuch dynamitowy. Potem dobiegł niby huk armatni, następnie zagrzmiała nieprzerwana salwa, która zmieniła się w trzask, wrzask, syk, gwizd, świst, jakgdyby zapalono olbrzymie race.
Uff! — zawołał Mężny Bawół. — Cóżto?
— To jest K’un-tui-temba, Paszcza Piekła, — odpowiedział Winnetou. — Mój brat usłyszał głos Paszczy. Zaraz zacznie pluć.
Przejechał tylko kilka kroków, osadził rumaka i zwrócił się do swoich wojowników:
— Moi bracia mogą się zbliżyć. Tam na dole otworzyła się Paszcza Piekła.
Wskazał na otchłań, która się rozwarła.
Indjanie stali pod ścianą skalną, spadającą pionowo na kilkaset stóp. Na dole biegła dolina rzeki Kraterów. Wprost przed nimi, z drugiej strony, bił z ziemi na pięćdziesiąt stóp wysoki słup wodny o średnicy siedmiometrowej. Na górze słup ten tworzył guz kulisty, z którego strzelały ku niebu stustopowe potoki. Woda była gorąca, gdyż masa napół przejrzystego szlamu otaczała, gigantyczny nurt.
Za tem dziwem natury ściana brzegowa cofała się i tworzyła głęboką kotlinę, na której brzegu spoczywało zachodzące słońce. Promienie padały na słup wodny, który lśnił przepięknemi kolorami. Gdyby widzowie przyglądali się z innej strony, zobaczyliby tysiączne wspaniałe tęcze.
Uff, uff! — zawołali prawie wszyscy Indjanie.
Wódz Szoszonów zwrócił się do Winnetou:
— Czemu brat mój nazywa tę miejscowość K’un-tui-temba, Paszczą Piekła? Czy nie powinna się raczej nazywać T’ab-tui-temba, Ustami Niebios? Oihtka-petay nigdy jeszcze nie widział nic równie wspaniałego!
— Mój brat nie powinien ufać pozorom. Złe często wydaje się pięknem, aliści człowiek mądry patrzy końca.
Oczy zachwyconych Indjan spoczywały jeszcze na wspaniałym obrazie, gdy naraz rozległ się grzmot i w jednej chwili zmieniło się widowisko. Słup wody runął. Przez kilka sekund panowała cisza; naraz usłyszano głuchy, grzmiący odgłos, poczem otwór począł zionąć bronzowożółtemi pierścieniami pary, które buchały coraz to szybciej z przeraźliwym świstem. Pojedyńcze pierścienie skupiły się w słup dymu. Teraz wytrysła ciemna masa szlamu, sięgając tak wysoko, jak poprzednio strumień, i rozsiewając straszliwy odór. Wraz ze szlamem strzeliły wgórę poszczególne głazy z głuchym wściekłym hukiem, jakgdyby ryczały drapieżniki z menażerji. Eksplozja nastąpiła w tempie urywanem. Podczas przerw rozbrzmiewały z otworów pojęki i świsty, jakgdyby jęczały dusze potępieńców.
Kats-angwa! — To straszne! — zawołał Mężny Bawół.
— No, — zapytał, uśmiechając się, Winnetou — czy mój brat i teraz nazwie ten otwór „Ustami Niebios“?
— O, nie! Oby wszyscy nasi wrogowie byli na dole pogrzebani! Czy nie lepiej opuścić tę miejscowość?
— Tak, ale właśnie nad Paszczą Piekła rozbijemy obóz.
Uff! Czy tak dyktuje konieczność? Zapach jest obmierzły.
— Prawda. Lecz paszcza wyła na dziś po raz ostatni. Nie zatruje więc nosów Szoszonów.
Apacz zaprowadził swoich towarzyszów wzdłuż zbocza do miejsca, gdzie brzeg składał się z miękkiego kamienia i z ziemi. Tu ukryte moce działały aż do góry. Całą ścianę skalną wchłonął przed wieki krater; miękka ziemia obsunęła się i utworzyła nasyp, pokryty gęsto zgniłem napoły drzewem i pojedyńczemi skałami.
Góra była stroma i nie wydawała się niebezpieczną. Pełno tu było siarkowo zabarwionych otworów, z których buchała para; widocznie ziemia była terenem kraterów.
— Czy mój brat chce zejść nadół? — zapytał Oihtka-petay Apacza.
— Tak. Niema innej drogi.
— Czy ziemia się nie załamie?
— Może się to łatwo zdarzyć, jeśli nie będziemy ostrożni. Winnetou, kiedy był tutaj dawniej z Old Shatterhandem, dokładnie zbadał tę miejscowość. Gdzie niegdzie skorupa ziemi nie jest grubsza nad szerokość dłoni. Ale Winnetou pojedzie na czele. Jego rumak jest mądry i ominie niebezpieczne miejsca. Niechaj moi bracia jadą za mną!
Zapędził konia do brzegu i pozwolił mu zejść nadół. Indjanie, ociągając się, poszli za je go przykładem. Skoro zobaczyli, jak koń Winnetou ostrożnie badał kopytem miejsce, zanim postąpił krok naprzód, zdali się całkowicie na kierownictwo Apacza.
— Moi bracia niech jadą powoli gęsiego, — rozkazał — aby ziemia nie dźwigała zbyt wielkiego ciężaru. Skoro koń zacznie się zapadać, jeździec powinien natychmiast spiąć go cuglami i cofnąć.
Na szczęście obyło się bez wypadku. Przebyto miejsca nader niebezpieczne i wreszcie dojechano do rzeki. Woda była nagrzana; powierzchnia połyskiwała niebiesko i zielono, jak oliwa, podczas gdy nieco dalej przezroczyste i jasne fale uderzały o brzegi. Tu właśnie przeprawiono się przez rzekę bez trudu. Następnie Winnetou skierował się ku Paszczy Piekła.
Wybuchy minęły. Jeźdźcy ostrożnie dojechali do brzegu wulkanu. Zajrzeli do głębi czterdziestometrowej, w której było cicho i spokojnie. Atoli rozrzucone dookoła kłaki szlamu świadczyły, iż przed niewielu minutami działał wulkan.
Teraz Winnetou wskazał na kotlinę i rzekł:
— Tam wznosi się grobowiec wodza Sioux-Ogallaila, którego pokonał Old Shatterhand. Moi bracia niechaj jadą za mną!
Kotlina miała kształt koła, o średnicy wynoszącej niespełna pół mili angielskiej. Ściany piętrzyły się tak strome, że niesposób było włazić. Pośród otworów, napełnionych gorącym szlamem, lub wrzątkiem, nie dojrzeli ani źdźbła trawy, ani gałązeczki.
Pośrodku kotliny wznosił się pagórek z kamieni, ze skrzepów siarki i skamieniałego szlamu, który tworzył twardą a suchą masę. Był wysoki na pięć, szeroki na cztery, a długi na siedem metrów. W wierzchołku tkwiły łuki i oszczepy. Pagórek zdobiły emblematy wojenne i żałobne, mocno już wystrzępione.
— Tutaj — rzekł Winnetou — spoczywa Zły Ogień, najsilniejszy wojownik Ogallalla, i dwaj wojownicy, których pokonała pięść Old Shatterhanda. Siedzą na swych rumakach, z bronią na kolanach, z tarczą w lewej, a tomahawkiem w prawej ręce. A tam na górze siedział na koniu Old Shatterhand, zanim wdał się z nimi w rozprawę i ranił Ogallalla jednego po drugim. Nie chciał ich zabijać, oni zaś nie mogli dosięgnąć myśliwca swemi kulami, bo ochraniał go Wielki Duch białych.
Mówiąc to, wskazał na prawo, ku skale, gdzie na wysokości piętnastu metrów nad Paszczą Piekła w znosił się wyskok, najeżony wielkiemi głazami, wzrostu ludzkiego. Stąd aż ku dołowi biegł szereg podobnych, ale o wiele mniejszych stopni, po których można było, acz z trudem, wdrapać się wgórę. Ale jak potrafił się wdrapać Old Shatterhand, nie schodząc z konia, tego nie mógłby sobie wyobrazić najwytrawniejszy jeździec.
Mężny Bawół powoli objechał grobowiec i zapytał Winnetou:
— Jak myśli mój brat, kiedy Sioux-Ogallalla przybędą nad rzekę Kraterów?
— Być może, dzisiaj wieczorem.
— A zatem niech znajdą splondrowany grobowiec swego wodza i obu wojowników. Wiatr niechaj rozrzuci na wszystkie strony ich prochy, a kości niechaj znikną w otchłani, aby dusze musiały tam w głębi lamentować wraz z K’un-p’a, wraz z Wyklętym przez Wielkiego Ducha. Weźcie tomahawki! rozsypcie pagórek!
Zeskoczył z konia i, skory do czynu, chwycił za topór.
— Stój! — osadził go Winnetou. — Old Shatterhand zostawił pokonanym skalpy, a nawet sam pomagał wznieść grobowiec! Odważny wojownik nie walczy z kośćmi umarłych. Wielki Duch pragnie, aby umarli spoczywali w pokoju, a Winnetou ochroni grób. Howgh!
Zawrócił konia i, nie oglądając się, wrócił nad Paszczę.
Żaden przyjaciel nie przemówił dotąd w te słowa do Oihtka-petay, a jednak wódz nie ważył się przeciwstawić Winnetou. Mruknął tylko: — Ugh! — i pojechał za Apaczem. Zdecydowana postawa Winnetou nadała słowom jego wagę rozkazu.
Zapadał wieczór, kiedy Apacz zatrzymał konia i zsiadł. Zimne źródło biło ze skały i wpadało do rzeki. Pomijając źródło, miejsce nie nadawało się na obóz. Wodzem Apaczów musiały kierować szczególne, ukryte powody. Przytwierdził konie do kołka, podłożył derę pod głowę i wyciągnął się wpobliżu skały. Szoszoni poszli za jego przykładem.
Niektórzy siedzieli obok siebie i cicho gwarzyli. Wódz ich, zapomniawszy niedawnej urazy, położył się przy Winnetou. Ściemniło się zupełnie. Upłynęło wiele godzin. Zdawało się, że Apacz śpi smacznie, — lecz naraz zerwał się na równe nogi i rzekł do Oihtka-petay:
— Moi bracia mogą leżeć spokojnie. Winnetou ruszy na zwiady.
Po chwili znikł w mroku nocy. Szoszoni postanowili czuwać do jego powrotu.
Musieli długo czekać. Była północ, kiedy wrócił. Zameldował:
— Hong-pe-te-keh, Ciężki Mokasyn, obozuje ze swymi ludźmi nad Wodą Djabła. Ma przy sobie niedźwiednika oraz pięciu jego towarzyszy, a także naszych braci, którzy w nocy nas opuścili. Old Shatterhand zapewne czuwa wpobliżu. Moi bracia mogą spać. Winnetou wraz z Oihtka-petay, skoro świt, podkradną się raz jeszcze nad Wodę Djabła. Howgh! —
Ledwie świt zaszarzał, Winnetou obudził wodza Szoszonów. Szli ostrożnie, bez szmeru. Od Paszczy Piekła do Wody Djabła droga wynosiła zapewne milę angielską. Rzeka wpobliżu obozu wroga utworzyła zakręt. Stojąc tam za skałą, obaj wodzowie mogli obserwować Siouxów, którzy sprowadzili konie, poczem zabrali się do śniadania.
Winnetou spojrzał na wyżynę prawego wybrzeża, skąd powinien był nadejść jego biały brat.
Uff! — rzekł. — Jest już Old Shatterhand.
— Gdzie? — zapytał Oihtka-petay.
— Tam na górze.
— Nie można go dojrzeć. Tam gęsty las rośnie.
— Tak, ale czy mój brat nie widzi wron, które fruwają ponad drzewami? Zakłócono ich spokój. Old Shatterhand cofnie się i przeprawi przez rzekę w miejscu niewidocznem. Poczem napadnie na wrogów i zagna brzegiem rzeki. W tym samym czasie musimy stać u Paszczy Piekła, aby Ogallalla odciąć drogę i zapędzić ich do kotliny Grobowca Wodza. Mój brat niechaj śpieszy, gdyż nie mamy wiele czasu.
Co rychlej wrócili do obozu. — Winnetou słusznie przypuszczał, aczkolwiek nie mógł znać szczegółów. Wróciwszy do swoich wojowników, dali odpowiednie wskazówki i przygotowali się do walki.
Niebawem z podziemi rozległ się głuchy huk.
— Woda Djabła podnosi swój głos — oświadczył Winnetou. — Wkrótce zacznie pluć Paszcza Piekła. Cofnijmy się, aby nas nie trafiła.
Wiedział, że kratery łączą się pod ziemią, więc cofnął wojowników o spory szmat drogi. Wkrótce minął wybuch, gdyż odgłosy umilkły, a usłyszano okrzyk wojenny trzydziestu Szoszonów i Upsaroca, którzy w owej chwili wpadli na Sioux-Ogallalla.
Nastąpiło to, co przewidział Winnetou. Paszcza Piekła zaczęła pluć, tak tamo, jak wieczorem dnia poprzedniego. Z grzmotem i rykiem wzniósł się słup wodny i strzelał na wszystkie strony strumieniami. Ten wodospad dla Winnetou i jego wojowników był wspaniałą zasłoną, skrył ich bowiem przed okiem salwujących się Siouxow. Winnetou skierował konia nabok, aby ogarnąć wzrokiem sytuację. Widział, jak przybywają rozsypani Ogallalla, bezładnie pędzeni strachem.
— Nadchodzą! — zawołał. — Skoro dam znak, wyrwiemy się z poza plującej Paszczy Piekła i nie przepuścimy ich między Paszczą a rzeką. Będą musieli zboczyć na lewo do doliny Grobowca. Wszelako nie strzelajcie! Przerażenie zapędzi ich tam, gdzie trzeba!
Poszczególni Ogallalla byli już zupełnie blisko. Chcieli pędzić przed siebie wzdłuż rzeki, gdy oto Winnetou ukazał się z poza słupa wodnego. Jego — Iiiiiiii! — przeszyło przeraźliwie powietrze. Szoszoni wtórowali. Uciekinierzy, widząc, że droga zagrodzona, wykonali ćwierć obrotu i pomknęli ku kotlinie.
Za tymi pojedyńczymi wrogami ukazała się skupiona grupa wielu jeźdźców. Był to pędzący w galopie kłąb czerwonych i białych z wodzem Ogallalla, z niedźwiednikiem i Hobble-Frankiem pośrodku.
Otóż jeńcy, przywiązani do rumaków, jak już rzekliśmy, pomknęli na spotkanie swoich zbawców. Lecz naraz rozległ się krzyk. Wydali go Marcin Baumann, Wohkadeh i murzyn Bob, który tych obu uwolnił z więzów. Ujrzeli bowiem, że wódz powlókł za sobą Baumanna. Frank, usłyszawszy krzyk, odwrócił się i zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Mimo więzów, łydkami pokierował konia ku murzynowi:
— Tnij, Bobie! — zawołał. — Szybko, szybko! Bob rozciął pęta. Frank zeskoczył z konia, wyrwał tomahawk z ręki jednego z zastrzelonych przez Shatterhanda wrogów, szybko doskoczył rumaka i puścił się za wodzem Ogallalla.
Bob nie miał konia, Marcin i Wohkadeh zaś mieli zbyt zbolałe od więzów członki, aby pośpieszyć z pomocą. Mogli tylko krzyczeć, zwracając uwagę Jemmy’ego. Gruby obejrzał się, poczem zawołał do swego długiego przyjaciela:
— Davy, wracać! Sioux porywa Baumanna! Bob stał już przy nich i rozcinał rzemienie. Jemmy wyrwał mu nóż i pogalopował za Sasem. Za nim cwałował nieuzbrojony Davy.
Teraz nadjechali Szoszoni i Upsaroca i w tym samym czasie dotarł do brzegu Old Shatterhand, trzymając za uzdę konia Boba. Nikt w tem zamieszaniu nie zwracał nań uwagi, natomiast on widział wszystko.
— Masz swego konia i flintę, dzielny Bobie! — zawołał, wręczając murzynowi cugle i broń. — Uwolnij resztę spętanych. Następnie śpiesz za nami!
Wybrzeże między Paszczą Piekła a Wodą Djabła wyglądało jak pole bitwy. Sioux-Ogallalla, Upsaroca, Szoszoni i biali krzyczeli wniebogłosy. Uciekinierzy salwowali się, każdy na własną rękę. Przyjaciele wymijali wrogów, przepuszczali ich, mając na celu wyłącznie uwolnienie Baumanna.
Old Shatterhand stał wysoko w strzemionach, trzymając sztuciec w ręku. Był na tyłach, atoli koń jego ledwo dotykał kopytami ziemi, więc niebawem doścignął Upsaroca i piętnastu Szoszonów.
— Powoli! — zawołał, wymijając ich. — Pędźcie Siouxow. Tam jest Winnetou, który ich nie przepuści. Żaden nie powinien umknąć, ale nie należy ich zabijać! Pędzono więc naprzód, wymijając wrogów I przyjaciół. Kopyta rumaka Shatterhanda poprostu pożerały przestrzeń. Trzeba było doścignąć wspomnianą grupę, zanim nastąpi nieszczęście.
Koń małego Sasa nie był szlachetnym biegunem. Aliści Frank ryczał tak przeraźliwie i tak uderzał rumaka rękojeścią tomahawka, że ten mknął, jak uskrzydlony. Oczywiście, długo to nie mogło potrwać.
Wreszcie udało się doścignąć wodza Sioux-Ogallalla. Sas przybliżył konia, podniósł tomahawk i krzyknął:
Szonka, ta ha na, deh peh! — Psie, podejdź! Źle z tobą!
Tszi-ga szi tsza lehg-tsza! — odparł szyderczo wódz. — Nędzny karle, bijże!
Zwrócił się do Franka i pięścią odparował uderzenie, podbijając do góry rękę Sasa, z której też odrazu broń wypadła. Następnie wyrwał nóż z za pasa, aby zakłuć byłego leśniczego.
— Frank, miej się na baczności! — zawołał Jemmy, rozpędzając konia.
— Nie lękaj się — odparł Frank. — Nie zabije mnie tak łatwo czerwonoskóry! Nie przestrzeli po raz drugi nóg uczciwego Sasa.
Cofnął o krok swego rumaka, aby wódz nie mógł trafić, i śmiałym susem skoczył na konia Ciężkiego Mokasyna. Objął Siouxa, aby mu przycisnąć ręce do ciała. Wódz ryknął z wściekłości. Usiłował uwolnić ręce, ale napróżno, gdyż Frank trzymał co mocy.
— Słusznie! — krzyknął Jemmy. — Nie puszczaj! Śpieszę z pomocą.
— Pośpiesz się troszeczkę! Ścisnąć takiego draba — toć nie drobnostka.
Wszystko odbyło się z błyskawiczną szybkością, szybciej nawet, niż można opisać. Ogallalla trzymał w prawej ręce nóż, a w lewej cugle konia Baumanna. Szarpał się, wspiął w siodle — napróżno! Nie zdołał się wydostać z objęć Franka.
Baumann był spętany, — nie mógł się uwolnić — lecz zachęcał Franka, aby trzymał mocno wroga. Dzielny Sas odpowiedział, aczkolwiek sapał z wysiłku:
— Dobrze! Obejmuję go jak boa constrictor i nie puszczę, póki mi płuca nie pękną.
Ogallalla nie panował nad koniem, który biegł wolniej. Dzięki temu Jemmy, a potem i Davy zdołali go dopędzić. Grubas zbliżył się do Baumanna i nożem Boba przeciął mu więzy.
Halloo, wygrana! — krzyknął. — Wyrwij master cugle czerwonemu z ręki!
Baumann pośpieszył, lecz nie starczyło siły. Jemmy chciał mu nóż podać, ale nie mógł, gdyż wrogowie zauważyli, w jakiej sytuacji znalazł się wódz. Dwaj Ogallalla natarli teraz ze wściekłością na grubasa, a trzeci zamierzył się na Franka. Wszelako Davy uderzył konia między uszy. Wierzchowiec pomknął jak strzała i znalazł się obok Indjanina. Davy schwytał czerwonego za kołnierz, wyrwał z siodła i cisnął na ziemię.
Hura! Alleluja! — krzyknął Hobble-Frank. — To był ratunek w ostatniej chwili niebezpieczeństwa. Ale teraz co prędzej łapaj master wodza za czub, bo nie podołam!
— Już! — odpowiedział Długi Davy.
Wyciągnął ręce do wodza, aby go wysadzić z siodła, ale w tejże chwili wstrząsnął ziemią straszliwy huk. Konie cofnęły się w zamieszaniu. Davy z trudem utrzymywał się w siodle. Jemmy, który musiał się obronić dwom napastnikom, został strącony z konia, a to samo zdarzyło się Baumannowi.
Cała gromada zbliżyła się bowiem do Paszczy Piekła. Woda opadła i ze straszliwym grzmotem wzniósł się szlam do góry. Bryzgi brudnej gorącej cieczy tryskały na wszystkie strony.
Koń wodza ze strachu runął na kolana, lecz podniósł się i, zwracając na lewo, pomknął ku rzece, w chwili, kiedy Old Shatterhand podjechał do grupy, toczącej się po ziemi.
Zamierzał właściwie pomóc dzielnemu Frankowi, lecz musiał zrezygnować, gdyż obaj czerwoni zeskoczyli z koni i wpadli na Grubego Jemmy’ego. Długi Davy miał wiele biedy ze swym przerażonym wierzchowcem — nie mógł pomóc przyjacielowi. Old Shatterhand musiał zatem skoczyć ku grubasowi. Osadził rumaka, zeskoczył na ziemię i dwoma uderzeniami kolby ogłuszył obu Ogallalla. — —
Winnetou tymczasem obsadził przejście między Paszczą Piekła a rzeką. Chciał zagrodzić drogę Sioux-Ogallalla i zapędzić ich do kotliny. To mu się powiodło. Uciekinierzy, ujrzawszy jego oddział, zawrócili ku kotlinie. Przebieg opisanych wypadków był tak krótki, że Apacz nie zdążył wziąć udziału w walce. A teraz nie mógł się przedrzeć przez ławice szlamu. Tylko jednemu zdołał pomóc, mianowicie Hobble-Frankowi, który, siedząc za wodzem i trzymając go mocno, mknął na przerażonym koniu ku rzece tak szybko, że ledwo można było zapobiec katastrofie. A jednak Apacz pośpieszył z pomocą, a za nim wielu Szoszonów.
Wódz Siouxów zrozumiał niebezpieczeństwo. Przerażenie i strach podwoiły jego siły. Wyciągnął ramiona wgórę, gwałtownie uderzył Franka łokciami i wyrwał się z uścisku.
— Giń! — ryknął czerwonoskóry i pchnął nożem w tył, aby przebić klingą odważnego Sasa.
Frank szybko się uchylił. Uniknął ciosu. Nie mając broni, przypomniał sobie cios Old Shatterhanda. Lewą ręką chwytając wroga za gardło, prawą pięścią grzmotnął w skronie z taką siłą, że zdawało mu się, iż roztrzaskał sobie własną pięść. Ciężki Mokasyn zwisł ogłuszony.
Atoli był już na brzegu. Koń skoczył potężnym susem do rzeki. Dwaj jeźdźcy wystrzelili ponad głową zwierzęcia. Rumak, zwolniony z ciężaru, zawrócił powoli i wydostał się na brzeg.
Winnetou dotarł do brzegu. Zeskoczył z konia i przyłożył strzelbę, aby, skoro obaj wrogowie rozpoczną walkę w wodzie, rozstrzygnąć ją celnym strzałem. Lecz z początku nie widać było żadnego z nich. Tylko kapelusz Franka mknął prądem rzeki. Jakiś Szoszon wyciągnął go dzidą. Niebawem dosyć daleko od brzegu wyłoniła się ozdobiona piórami głowa Indjanina, a za nią w pewnej odległości głowa Franka. Dzielny biały obejrzał się dookoła, zahaczył wroga i szybko podpłynął. Czerwonoskóry nie był omdlały, lecz tylko napół ogłuszony. Chciał uciec. Mały Sas natarł nań jak drapieżny szczupak, skoczył wodzowi na grzbiet, schwycił lewą ręką za czuprynę i zaczął zdzielać prawą pięścią. Ogallalla zniknął, za nim zaś Frank. Utworzył się wir. Teraz wyłoniła się ręka wodza i znów znikła, następnie wyłoniły się nogi i poły fraka białego myśliwca — straszliwa walka odbywała się pod powierzchnią wody. Winnetou nie mógł pomóc przyjacielowi strzałem; cisnął więc strzelbę, aby skoczyć do wody. Ale oto wynurzył się Hobble-Frank, kaszląc i plując. Rozejrzał się na wszystkie strony i zawołał:
— Czy wódz jeszcze w wodzie?
Skierował pytanie do Old Shatterhanda, Długiego Davy’ego i Grubego Jemmy’ego, którzy stanęli właśnie na brzegu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dał znowu nura. Po kilku chwilach ukazał się, ciągnąc za włosy pokonanego wroga, i podpłynął powoli do brzegu.
Powitano go radosnemi okrzykami. Przekrzyczał wszystkich:
— Cicho bądźcie! Gdzie się zapodział mój kapelusz? Czy nie widział go nikt z łaskawych widzów?
— Nie! — odpowiedziano.
— Biada! Miałżebym przez tego Ogallalla stracić swoje cenne pióro strusie? O, najsamprzód widzę go tam na głowie Szoszona. Zaraz pociągnę czerwonego do odpowiedzialności!
Pobiegł do Indjanina, aby odebrać swoje nakrycie głowy. Dopiero potem gotów był przyjąć wyrazy uznania.
— Kosztowało mnie wiele wysiłku, — rzekł — ale to dla waszego brata drobnostka. — Veni, vidi, vici! — powiedział Hannibal do Wallensteina, ja zaś dokonałem tego czynu z taką samą łatwością.
— Powiedział to Cezar, — wtrącił Jemmy — a o Wallensteinie historja powszechna nic jeszcze nie wiedziała.
— Milcz pan z łaski swojej, panie Jakóbie Pfefferkorn! Co wie o panu historja powszechna? Wskocz sir na konia Ciężkiego Mokasyna, skocz następnie na owym koniu do wody i przerwij tam wodzowi nić życia — a wówczas będziesz się mógł zabawiać w aptekarsko-łacińskie pomysły! Ale nieinaczej! Mnie natomiast przyszłe pokolenia wystawią na tem miejscu marmurowy monument. A duch mój będzie zasiadał przy nim w ciche noce i cieszyć się będzie, że nie napróżno żył i skakał do rzeki Kraterów. Spokój moim popiołom!
Nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby ci, którzy władali niemieckim, wybuchnęli wesołym śmiechem, ale nikomu nie było do śmiechu. Zapał tego oryginała, o gołębiem sercu, udzielił się otoczeniu. Winnetou uścisnął mu rękę i rzekł:
Ni ’nte ken ni szo! — Jesteś dzielnym mężem!
Następnie Apacz wymownym ruchem dał znak Old Shatterhandowi, że pozostawia go tutaj, sam zaś dosiadł konia wraz ze swymi Szoszonami i pojechał do wylotu kotliny, gdzie w głębi skupili się Sioux-Ogallalla.
Spotkał tutaj stojących na straży przywódcę Upsaroca i Moh-awa, syna wodza Szoszonów, wraz z wojownikami. Skoro olbrzym Upsaroca usłyszał, że jego wróg śmiertelny, Ciężki Mokasyn, leży nad rzeką, popędził, co koń wyskoczy. Kiedy nadjechał, wódz Ogallalla dzięki staraniom Old Shatterhanda wracał do przytomności. Spętano go starannie. Upsaroca zeskoczył z konia, wyrwał nóż z za pasa i zawołał:
— Oto jest pies Sioux-Ogallalla, który mnie pozbawił ucha! Niechaj wzamian odda za życia swój skalp!
Chciał na nim uklęknąć, aby zedrzeć skalp, lecz Old Shatterhand powstrzymał go i rzekł:
— Jeniec jest własnością naszego białego brata Hobble-Franka. Nikt inny nie może o jego losie decydować.
Nastąpiła ostra wymiana słów, z której wyszedł zwycięsko Old Shatterhand. Upsaroca cofnął się, pomrukując pod nosem.
Baumann, niedźwiednik, przycisnął Franka do serca. Obaj ronili gorące łzy przyjaźni.
— Tobie, wierny druhu, przedewszystkiem zawdzięczam swoje ocalenie — rzekł niedźwiednik. — Jakże zdołałeś sprowadzić aż tylu zbawców?
Wzruszony Frank wskazał ku rzece i rzekł:
— Tam nadchodzą inni, bardziej zasługujący na podziękowanie, niż ja.
Baumann ujrzał swoich pięciu towarzyszów, którzy wraz z nim wpadli w niewolę. Przed nimi jechał Marcin, jego syn, Wohkadeh i Bob. Baumann wyszedł naprzeciw. Skoro murzyn ujrzał swego pana, zeskoczył z konia, podbiegł doń, upadł na kolana i, płacząc, zawołał:
— O massa, mój drogi, dobry massa Baumann! Wreszcie masser Bob mieć swój sercem kochany massa! Teraz masser Bob umrzeć z radości. Teraz masser Bob śpiewać i skakać ze szczęścia i pęknąć z zachwytu. O masser Bob być wesoły, być szczęśliwy, być radosny!
Baumann podniósł murzyna i chciał objąć. Ale Bob cofnął się i rzekł:
— Nie, massa nie objąć masser Bob, bo masser Bob zabić cuchnące zwierzę i wciąż jeszcze mieć zły zapach.
— Ach, cóż takiego! Śpieszyłeś mnie uratować, więc muszę cię uścisnąć!
Po chwili nadjechał Marcin. Ojciec i syn padli sobie w objęcia.
— Moje dziecko, mój syn! — zawołał Baumann. — Znów jesteśmy razem i nic już nas nie rozłączy. Co też musiałeś przecierpieć? Spójrz, jak więzy skaleczyły ci ręce...
— A tobie jeszcze bardziej, o wiele bardziej! Ale to szybko się zagoi, odzyskasz zdrowie i siły. Teraz trzeba podziękować tym, którzy się przyczynili do twego ocalenia, ojcze. Z Wohkadehem, moim przyjacielem, z Grubym Jemmy’m i Długim Davy’m już wczoraj mogłeś się rozmówić. Lecz tu stoi Old Shatterhand, jemu i Winnetou przedewszystkiem winniśmy życie.
— Wiem o tem i martwi mnie, że teraz mogę im tylko poprostu podziękować.
Wyciągnął do Old Shatterhanda obie ręce. Łzy perliły się na jego zapadniętych policzkach. Old Shatterhand uścisnął lekko skaleczone dłonie, wskazał na niebo i rzekł serdecznie:
— Nie dziękuj pan ludziom, drogi przyjacielu, ale naszemu Panu w niebiosach, że dał ci dosyć siły, abyś mógł znieść nieopisane cierpienia. Byliśmy tylko narzędziem. Jemu należy przesłać nasze dziękczynienia i modlitwy.
Zdjął kapelusz i zaintonował pieśń dziękczynną. Pozostali zdjęli kapelusze. Skoro skończył, rozległo się powszechne głośne „Amen!“
Spętany wódz Siouxów przyglądał się temu zdumionem spojrzeniem. Podniesiono go, aby zaprowadzić do wylotu kotliny, gdzie czekał Winnetou z Szoszonami i Upsaroca.
Old Shatterhand wjechał wraz z Apaczem do kotliny, aby obejrzeć wroga i zdać sobie sprawę z sytuacji. Zamienili kilka słów. Tak bowiem przenikali wzajemnie swoje myśli, że mogli się porozumiewać monosylabami. Niebawem wrócili do swoich.
Oihtka-petay podszedł do nich i zapytał:
— Co teraz zamierzają począć moi bracia?
— Wiemy, — odrzekł Old Shatterhand — że nasi czerwoni bracia mają taki sam głos, co my. Przeto wypalimy fajkę narady. Przedtem jednak chcę się rozmówić z Hong-peh-te-keh, wodzem Sioux-Ogallalla.
Zszedł z konia, a za nim również Winnetou. Ustawiono się dookoła jeńca. Old Shatterhand podszedł bliżej i rzekł:
— Ciężki Mokasyn wpadł w ręce wrogów. Wojownicy jego, zamknięci między skałami, są również zgubieni. Nie mogą się salwować i zginą od naszych kul, o ile wódz nie postara się ich uratować.
Urwał, oczekując odpowiedzi Ciężkiego Mokasyna. Ponieważ jednak wódz milczał, więc dodał:
— Mój czerwony brat niech powie, czy zrozumiał moje słowa.
Czerwonoskóry podniósł głowę, obrzucił Shatterhanda nienawistnem spojrzeniem i splunął. To była jego odpowiedź.
— Czy wódz Ogallalla ma przed sobą parszywe zwierzę, że się ośmielił plunąć?
Wakon kana! — Stara baba! — rzekł zapytany.
— Ciężki Mokasyn oślepł. Nie umie odróżnić mężnego wojownika od starej kobiety.
Kot-o pun-krai szonka! — Tysiąc psów! — syknął jeniec.
Niektórzy z otoczających czerwonych wściekle mruknęli. Old Shatterhand skarcił ich spojrzeniem, nachylił się i, ku zdumieniu otaczających, a zwłaszcza jeńca, rozciął mu pęta.
— Wódz Ogallalla niech pozna, — rzekł — że nie stara kobieta, ani pies, lecz mężczyzna z nim rozmawia. Niechaj się podniesie!
Indjanin podniósł się natychmiast. Jakkolwiek zwykł panować nad rysami twarzy, nie mógł teraz utaić zakłopotania. Zamiast odpowiedzieć uderzeniem na jego obraźliwe słowa, uwolniono go z więzów!
— Otwórzcie koło! — rozkazał Old Shatterhand.
Wojownicy skupili się, dzięki czemu Sioux mógł zobaczyć wnętrze kotliny. Ujrzał swych wojowników za Grobowcem Wodza. Poznać było z ruchów, że się naradzają. Oko wodza błysnęło. Czyż nie mógł uciec? W najlepszym razie dotarłby do swoich wojowników — w najgorszym padłby od kuli, co było lepsze do śmierci męczeńskiej na palu.
Old Shatterhand spostrzegł ów szczególny błysk w oczach. Rzekł:
— Ciężki Mokasyn pragnie uciec. Niechaj się nie kusi! Jego imię mówi nam, że stawia wielkie kroki, nasze nogi są wszakże lekkie, jak lot wróbli, a nasze kule nigdy nie chybiają. Niechaj na mnie spojrzy i powie, czy mnie zna.
— Hong-peh-te-keh nie ogląda kulawego wilka! — mruknął czerwony.
— Czy Old Shatterhand jest kulawym wilkiem? Czyż tam nie stoi Winnetou, wódz Apaczów, którego imię bardziej słynie, niż imię jakiegokolwiek wodza Siouxów?
Uff! — krzyknął jeniec.
Nie spodziewał się, że ma przed sobą tych dwóch znakomitych ludzi. Spoglądając to na jednego, to znów na drugiego, przybrał wyraz głębokiego szacunku. Old Shatterhand dodał:
— Stoją tu także inni waleczni wojownicy. Wódz Ogallalla widzi oto Oihtka-petay, przywódcę Szoszonów, i Moh-awa, jego syna. Obok stoi Kanteh-pehta, niepokonany mąż leków Upsaroca. Tam dalej Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh. Będziesz — — —
Urwał, ponieważ w tej chwili rozległ się taki grzmot, że konie stanęły dęba, a odważni wojownicy drgnęli. W dolinie rozbrzmiewał długi ryczący odgłos. Ziemia drgnęła pod nogami struchlałych mężczyzn. Z rozsianych po całej dolinie otworów wzniosły się gęste kłęby pary, tu szaroniebieskie, tam znów żółte, czerwone lub ciemne. Po parze wybuchnęły rozliczne wytryski. Ściemniło się od piekielnych wyziewów i strumieni szlamu o nieznośnym duszącym zapachu.
Niepodobna było ujść dwudziestu czy trzydziestu kroków. Należało się wystrzegać gorących wytrysków. Nastąpiło nieopisane zamieszanie. Konie zerwały się i pomknęły w galopie. Ludzie krzyczeli i rozbiegli się na wszystkie strony. Z głębi kotliny rozlegał się przerażony krzyk Ogallalla. Konie Siouxow również uciekły ku wylotowi kotliny. Niektóre wpadały do otworów i natychmiast nikły pod warstwą szlamu. Inne przedarły się przez biwakujących u wyjścia białych i czerwonych, wzmagając zamieszanie.
Old Shatterhand z początku zachował zimną krew. Odrazu po pierwszym huku schwytał wodza Siouxów, aby nie zbiegł. Ale musiał Mokasyna puścić, chcąc uniknąć niebezpiecznego wytrysku. Wpadł przytem na Grubego Jemmy’ego, który runął i, trzymając się kurczowo Old Shatterhanda, pociągnął go za sobą.
Ciężki Mokasyn ze strachu nie myślał nawet się wyrwać. Wkrótce jednak zmiarkował, że nadarza się okazja.
Wydając zwycięski okrzyk, drapnął ku dolinie. Ale nie zapędził się daleko. Musiał wyminąć Boba. Ten błyskawicznym ruchem uderzył go kolbą po łbie, wszakże siła ciosu powaliła jego samego. Murzyn chciał się zerwać, gdy stratował go jeden z przerażonych koni. Nie mógł się zatem podnieść. Krzyczał tylko:
— Wódz uciekać! Za nim! Za nim!
Ciężki Mokasyn, ogłuszony uderzeniem Boba, zachwiał się na nogach, lecz już po chwili pobiegł dalej.
Marcin, syn niedźwiednika, usłyszał krzyk murzyna. Widział, jak ucieka wódz, i pobiegł za nim. Czyżby miał uciec kat jego ojca? Nie! Ciało dzielnego chłopca było pokaleczone więzami; nie miał też przy sobie żadnej broni, a jednak, wytężając wszystkie siły, pobiegł za Ciężkim Mokasynem.
Ten nawet nie oglądał się za sobą. Sądził, że nikt go nie ściga, i całą uwagę skupił na drodze, którą podążał do grobowca. Tu było najwięcej niebezpiecznych otworów. Skierował się zatem na prawo ku ścianie doliny, aby wzdłuż niej bezpieczniej i łatwiej dotrzeć do celu.
Jednakże mylił się bardzo. Tam również było tyle parujących otworów, że stale musiał je wymijać. Nieraz podnosił już nogę do skoku, gdy przekonywał się, że to, co uważał za stały ląd, jest lepką, niezgłębioną masą. Unikał śmierci tylko dzięki błyskawicznym zwrotom. Co sekunda otwierały się przed nim szczeliny, musiał więc nieraz, kiedy już za późno było się cofać, śmiałym skokiem przesadzać otchłanie zatracenia.
Nadto odczuwał skutki uderzenia kolbą. Głowa ciążyła, przed oczami płonęła łuna, płuca odmawiały posłuszeństwa, nogi zaś powoli omdlewały. Chciał przez chwilę wypocząć. Obejrzał się po raz pierwszy i jakby przez krwawą mgłę zobaczył zbliżającego się prześladowcę. Nie widział rysów twarzy, nie widział, że był to młodziutki chłopiec.
Przerażony, pomknął dalej. Nie miał przy sobie broni, a sądził, że wróg jest uzbrojony. Dokąd miał uciec? Przed nim, za nim i z lewej strony zionęły otwarte przepaście, grożące zagładą. Z prawej strony wznosiła się pionowa ściana skalna. Wyczerpywały się resztki sił. Zrozumiał, że jest zgubiony.
W owej chwili ujrzał wznoszące się naukos ku górze stopnie, dwa, trzy, cztery i więcej. Były to złomy, gdzie ongi Old Shatterhand szukał ratunku. Tędy i tylko tędy wódz Ogallalla mógł się salwować! Wytężył ostatnie siły i wspinał się na coraz wyższy stopień...
Tymczasem otwory wulkaniczne przestały działać, niemniej raptownie, niż zaczęły. Powietrze się wyklarowało.
Rozległ się okrzyk przerażenia. To murzyn krzyknął:
— Massa Marcin! Mój dobry kochany massa Marcin! Wódz go chcieć zabić, lecz masser Bob ratować! Oho!
Wskazał na krawędź skalną i pobiegł ku niej. Zapaśnicy walczyli na śmierć i życie. Wódz uchwycił Marcina potężnemi rękami i usiłował strącić w przepaść. Aliści był wyczerpany i prawie ogłuszony. Zręczny, odważny chłopiec wywijał mu się z rąk. W pewnej chwili Marcin, wyrwawszy z rąk Mokasyna, cofnął się jak najdalej i z rozbiegu wpadł całą siłą na wodza. Ogallalla stracił równowagę, machnął w powietrzu rękoma, stracił grunt pod nogami i runął ze skały z okrzykiem przerażenia. Wpadł do ziejącego na dole otworu, którego straszliwa paszcza natychmiast go wchłonęła.
Wszyscy zgromadzeni w dolinie przyglądali się tej walce. Z przedniej części rozległ się krzyk radosny, z głębi zaś wycie Sioux-Ogallalla, którzy musieli się przyglądać, jak chłopiec pokonał ich wodza. Nad całym zgiełkiem górował jednak głos Boba, który sadził przez kamienie i z głośnemi zachwytami wpadł w objęcia zwycięzcy.
— Dzielny chłopak! — oświadczył Jemmy — Serce mi drżało o niego. Czy panu nie, Frank?
— No, a jakże, — odparł Sas, ocierając łzy radości. — Spociłem się ze strachu. Odważne dzieciątko zwyciężyło, nie będziemy więc mieli wiele kłopotu z Ogallalla. Zmusimy ich, aby zgięli karki pod kulinarnym jarzmem.
— Kulinarnym? Chyba pan myśli...
— Milczże pan z łaski swojej! — przerwał surowo Frank. — W tak uroczystym momencie nie będę się z panem certował. Widzę, że Sioux-Ogallalla muszą zwinąć dudy w miech. Zawrze się zatem powszechny międzynarodowy pokój, w którym i my obaj weźmiemy udział. Podaj pan mi rękę! Bądźcie pochłonięte, miljony! Et in terra knax!
Uścisnął rękę roześmianego Grubasa i podszedł do Marcina Baumanna, który wracał wraz z Bobem.
Wszyscy winszowali Marcinowi wyrazami najwyższego uznania. Old Shatterhand zaś zwrócił się do zebranych:
— Messurs, zostawcie teraz konie, które i tak są pewne. Rozbiegły się tylko wierzchowce Ogallalla. Ci ludzie muszą pojąć, że nie mają nadziei ratunku. Muszą się poddać, choćby pod wrażeniem mocy podziemnych i śmierci wodza. Zostańcie tutaj! Pójdę do Sioux wraz z Winnetou. Za pół godziny będziemy wiedzieli, czy poleje się krew ludzka, czy nie.
Z wodzem Apaczów podszedł do grobowca, za którym schronili się Ogallalla. Na czyn tak śmiały mogli się ważyć tylko ci dwaj ludzie, świadomi, że same ich imiona rzucą postrach na wrogów.
Jemmy i Davy rozmawiali szeptem. Postanowili poprzeć intencje pokojowe Old Shatterhanda. Czerwonym sojusznikom niebardzo przypadało do gustu oszczędzanie wroga. Niedźwiednik zaś i jego pięciu towarzyszów tak okropnie cierpieli w niewoli, że pałali pragnieniem zemsty.
Zatem obaj przyjaciele zgromadzili obecnych dookoła siebie. Jemmy palnął mówkę, w której dowodził, że łagodne postępowanie leży w interesie obu stron. Wprawdzie można było przewidzieć, ze w razie walki Ogallalla polegną. Ale ileby krwi ludzkiej popłynęło? A poza tem należało się spodziewać, że i inne szczepy Siouxów wykopią topór wojenny, aby się zemścić na sprawcach nieludzkiej i niepotrzebnej krwawej łaźni. Na zakończenie dodał:
— Szoszoni i Upsaroca są mężnymi wojownikami i żadne plemię nie dorówna im męstwem. Ale Siouxów jest tylu, ile piasku na pustyni. Skoro dojdzie do wojny, ileżto ojców, matek, żon i dzieci Szoszonów i Upsaroca opłakiwać będzie swoich synów, mężów i ojców! Rozważcie, że los wasz spoczywa w waszych rękach. Old Shatterhand i Winnetou uprowadzili Mężnego Bawołu i jego syna Moh-awa z pośród ich obozu i pokonali Ogniste Serce i Stokrotnego Grzmota. Mogliśmy wybić co do nogi wszystkich wojowników, atoli oszczędziliśmy ich, gdyż Wielki Duch kocha swe dzieci i pragnie, aby żyły ze sobą w zgodzie. Howgh!
Mowa ta wywarła wielkie wrażenie. Baumann i jego uratowani towarzysze gotowi byli wyrzec się zemsty. Indjanie milczeniem przyznali mówcy słuszność. Tylko jeden z nich był wielce niezadowolony, mianowicie przywódca Upsaroca.
— Ciężki Mokasyn zranił mnie! — rzekł. — Czyż Ogallalla nie mają odpokutować?
— Mokasyn nie żyje. Szlam wchłonął go wraz z jego skalpem. Jesteś pomszczony.
— Lecz Ogallalla ukradli nam leki!
— Będą musieli zwrócić. Jesteś silnym mężczyzną i mógłbyś wielu wrogów zabić. Wszelako „silny niedźwiedź“ jest dumny — nie kwapi się zmiażdżyć małego, tchórzliwego szczura.
To porównanie poskutowało bardziej, od długiej mowy. Pochlebstwo dobrze usposobiło olbrzyma. Był wszak zwycięzcą. Mógł albo zabić wrogów, albo wybaczyć. Umilkł.
Niebawem wrócili Old Shatterhand i Winnetou na czele Ogallalla, którzy szli gęsiego długim szeregiem. Złożyli broń i cofnęli się, milcząco wyrażając kapitulację. Stali z pochylonemi głowami i smutnemi minami. Nieszczęście uderzyło w nich tak znienacka i tak gwałtownie, że byli jakby oszołomieni.
Jemmy zdał sprawę ze swej mowy i jej skutków Old Shatterhandowi. Ogromnie ucieszony myśliwy uścisnął mu dłoń i zawołał do Ogallalla:
— Wojownicy Ogallalla wydali broń, ponieważ przyrzekłem darować im życie. Zginął Ciężki Mokasyn, a także obaj kaci Wohkadeha i Marcina. To wystarczy. Wojownicy Siouxów niechaj wezmą zpowrotem oręż. Pomożemy im także odszukać konie. Niechaj zapanuje między nami pokój. Nad grobowcem wodza będziemy wraz z nimi rozpamiętywali wojowników, którzy padli od mej ręki. Niechaj zostanie zakopany topór wojny pomiędzy nami a Ogallalla. A potem niechaj wrócą moi czerwoni bracia na swoje tereny, gdzie będą mogli opowiadać o dobrych ludziach, którzy nie zabijają pokonanych wrogów, i o Wielkim Manitou białych twarzy, który kazał kochać nawet wrogów! Powiedziałem.
Ogallalla oniemieli z radosnej niespodzianki. Poprostu nie śmieli wierzyć w tak pomyślny obrót sprawy. Odzyskawszy broń, otoczyli z dziękczynną radością znakomitego myśliwego. Nawet przywódca Upsaroca był zadowolony, skoro się dowiedział, że odzyska wszystkie leki.
Konie nie uszły daleko. Łatwo było je schwytać. Sprowadzono zwłoki obu wojowników, zastrzelonych przez Old Shatterhanda, i pogrzebano wpobliżu grobowca. Dzień spędzono na poważnych ceremonjach żałobnych, poczem opuszczono niezdrową miejscowość i udano się do lasu, aby wypocząć należycie po przebytych trudach.
Wieczorem, kiedy przyjaciele i wrogowie siedzieli społem przy ogniskach i gwarzyli o przygodzie, Frank odezwał się do Grubego Jemmy’ego:
— Najlepszą częścią naszego dramatu jest zakończenie. Przebaczono i zapomniano. Od urodzenia nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem zabójstwa i rozlewu krwi, gdyż: nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło. Zwyciężyliśmy. Pokazaliśmy bogom, żeśmy bohaterami. Pozostaje tylko jedno. Chce pan?
— Ale co?
— Kto się lubi, ten się czubi. Stale się certujemy jedynie dlatego, że sobie sprzyjamy. A więc, przyznajmy się do miłości i zawrzyjmy braterstwo. No, zgoda, stary szwedku? Topp?
Topp! — rzekł Jemmy.
— Chodź w objęcia, serce moje! Nareszcie, nareszcie spełni się to, co już szyllerowska „Radość, boska iskro bogów,“ tak pięknie zapowiadała:

Twoje więzy znów splatają,
to co nierozsądek różni.
Frank i Jemmy przetapiają
zawiść na braterskiej kuźni!

KONIEC



  1. Góra gorącej wody“ — gejzer po indjańsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.