Syn niedźwiednika (May, 1926)/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Syn niedźwiednika
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Część II
Pochodzenie Syn niedźwiednika
Wydawca Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „BRISTOL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Sohn des Bärenjägers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


SYN NIEDŹWIEDNIKA
CZĘŚĆ II
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA

Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926
by „ORIENT“ WARSAW
Printed in Poland
I
MĘŻNY BAWÓŁ

Znajdowali się wraz z Szoszonami na niewielkiem wolnem miejscu. Apacz rano jeszcze spostrzegł, jak bardzo się to miejsce nadaje na obóz. Jego instynkt znalazł je mimo ciemności.
Było otoczone zewsząd drzewami. Paprocie i cienie zapełniły luki i zatrzymywały światło ogniska. Old Shatterhand zapomocą punksu zapalił zebrane drzewo i tomahawkiem jął odrąbywać suche gałęzie, aby podsycać ognisko, które miało oświetlać tylko to niewielkie miejsce, a zatem mogło być drobne.
Szoszon leżał na ziemi i ponuro się przyglądał białemu myśliwemu. Skoro westman skończył pracę, zaciągnął jeńca do ogniska i wyjął mu knebel. Indjanin nie zdradził po sobie ulgi, jakiej doznał. Indjański wojownik poczytałby sobie za hańbę, gdyby zdradził się z myślami, lub uczuciami. Old Shatterhand usiadł naprzeciw wroga i oglądał go uważnie.
Był to mocno zbudowany Indjanin. Nosił ubiór ze skóry bawolej bez żadnych ozdób, prócz włosów skalpowych, wplecionych we szwy. U pasa wisiało dwadzieścia dobrze spreparowanych kawałków skalpów, gdyż całe skóry zajęłyby zbyt wiele miejsca. Oblicze czerwonoskórego nie było pomalowane, dzięki czemu wyraźnie odznaczały się trzy szramy na policzkach. Z niewzruszonym wyrazem spozierał na ogień, nie racząc spojrzeniem białego wroga.
— Oihtka-petay nie nosi barw wojennych — zaczął Old Shatterhand. — Czemu więc wystąpił wrogo wobec spokojnych ludzi?
Indjanin nie odpowiedział — ani słowem, ani spojrzeniem.
— Czy wódz Szoszonów oniemiał z trwogi, że nie odpowiada na moje pytanie?
Myśliwy wiedział, jak należy sobie poczynać z Indjanami. W rzeczy samej jeniec obrzucił go wściekłem spojrzeniem i odparł:
— Oihtka-petay nie zna strachu. Nie lęka się wroga, ani śmierci.
— A jednak zachowuje się tak, jakby go strach obleciał. Odważny wojownik barwi twarz kolorami wojennemi, zanim rozpoczyna atak. Tak nakazuje uczciwość i odwaga, albowiem przeciwnik wie odrazu, że ma się bronić. Wszelako wódz Szoszonów nie nosi barw wojennych — miał oblicze pokoju, a mimo to napadł na białych. Może mówię niesłusznie? Czy Mężny Bawół znajdzie słowo na swoje usprawiedliwienia?
Indjanin zwiesił głowę i rzekł:
— Mężny Bawół nie był z wojownikami, kiedy ścigali białych.
— Nie jest to usprawiedliwienie. Gdyby był uczciwym i odważnym człowiekiem, puściłby białych natychmiast na wolność. A wogóle nie słyszałem, aby Szoszoni wykopali tomahawk wojny. Jak w czasach pokoju, pasają swoje trzody nad rzekami Tongue i Bighorn, bywają w domach białych, a jednak Mężny Bawół napada na ludzi, którzy go nigdy nie obrazili. Kiedy więc odważny mąż oświadczy, że tylko tchórze poczynają w ten sposób, to cóż potrafi Mężny Bawół na to odpowiedzieć?
Indjanin spojrzał na białego zpodełba; znać było, że się wścieka. Mimo to głos brzmiał spokojnie:
— Może ty jesteś owym odważnym mężem? Czy masz jakie imię?
— Tak — odparł zapytany obojętnie, jakby się to samo przez się rozumiało.
— Biali mogą nosić broń i imiona, nawet, jeśli są tchórzliwi. Im kto tchórzliwszy, tem dłuższe ma imię. Znasz moje, wiesz zatem, że nie jestem tchórzem.
— W takim razie wypuść obu jeńców, a potem walcz z nimi szczerze i otwarcie.
— Odważyli się ukazać nad brzegiem Jeziora Krwi. To miejsce jest dla nas święte, gdyż błądzą tam duchy pokonanych Szoszonów. Biali jeńcy muszą umrzeć.
— Ale wówczas ty także umrzesz.
— Mężny Bawół powiedział ci, że nie lęka się śmierci, pragnie jej nawet.
— Czemu?
— Został schwytany, został pojmany przez białego, uprowadzony z własnego wigwamu, stracił cześć — nie może nadal żyć. Musi umrzeć, wszelako bez pieśni wojennej. Nie będzie siedział dumny i wyprostowany w grobowcu na swym walecznym rumaku, obwieszony skalpami wrogów, tylko w piasku będzie leżał, poszarpany dziobami śmierdzących sępów...
Wypowiedział to powoli i monotonnie z twarzą nieruchomą, a jednak z każdego słowa bił ból graniczący z beznadziejną rozpaczą. Było to w zgodzie z jego poglądami. Zostać porwanym z własnego namiotu z pośród otoczenia zbrojnych wojowników — to dla wodza hańba straszliwa!
Old Shatterhand odczuł litość, ale nie zdradził się z nią, gdyż byłoby to obrazą dla jeńca i pogłębiłoby jego udrękę.
— Oihtka-petay — rzekł Old Shatterhand — zasłużył na taki los, ale może zostać przy życiu, aczkolwiek jest moim jeńcem. Jestem gotów zwrócić mu wolność, jeśli rozkaże swoim, aby wypuścili obu jeńców.
Z dumnem szyderstwem odparł czerwony:
— Oihtka-petay nie może żyć. Pragnie umrzeć. Przywiąż go bez troski do pala męczarni. Nie powinien wprawdzie opowiadać o czynach, które mu zyskały sławę, zapewnia cię jednak, że mimo najdotkliwszych mąk, nie drgnie powieką.
— Nie przywiążę cię do pala męczarni. Jestem chrześcijaninem. Kiedy nawet muszę zabić zwierzę, zabijam je tak, aby się nie męczyło. Ale niepotrzebnie umrzesz. Mimo twej śmierci, odbiję obu białych.
— Spróbuj tylko! Mogłeś się do mnie podkraść, znienacka zaskoczyć, oszołomić i pod osłoną mroku wyciągnąć. Ale teraz wojownicy moi są ostrożni. Nie zdołasz odbić białych. Odważyli się ukazać nad brzegiem Jeziora Krwi, przypłacą to powolną śmiercią. Skoro pokonałeś Mężnego Bawołu — umrze, ale żyje Moh-aw, jego jedynak, duma jego dumy, który go pomści. Już teraz Moh-aw zabarwił twarz kolorami wojny, gdyż on to miał zadać białym śmiertelne cięcie. Potem wymaluje swe ciało ich ciepłą krwią, aby zabezpieczyć je przed ciosami białych twarzy.
Lekki szmer rozległ się w chróścinie. To nadszedł Marcin Baumann. Nachylił się nad Shatterhandem i szepnął do ucha:
— Sir, mam panu oznajmić, że schwytany strażnik jest synem wodza. Winnetou wydobył z niego to wyznanie.
Wiadomość ta przyszła na czas. Shatterhand odpowiedział szeptem:
— Niech go Winnetou natychmiast przyśle. Niechaj go przyniesie Długi Davy, który tutaj ma zostać.
Marcin szybko się oddalił. Old Shatterhand zwrócił się do Indjanina:
— Nie lękam się Moh-awa. Od jak dawna ma imię i gdzie słyszy się o jego czynach? Jego także będę miał w swej mocy.
Tym razem wódz nie mógł się opanować. Wyrażano się wzgardliwie o jego synu. Brwi wodza zasępiły się groźnie, oczy rzucały błyski. Rzekł ze wściekłością:
— Kim jesteś, że śmiesz się w ten sposób wyrażać o Moh-awie? Przed jego wzrokiem schowałbyś się pod ziemię. Walczył z Sioux-Ogallallami i wielu pokonał. Posiada oczy orła i słuch nocnych ptaków. Żaden wróg nie zdoła go zaskoczyć. Pomści krwawo swego ojca na ojcach i synach białych twarzy!
W tej chwili podszedł Długi Davy, nosząc na plecach młodego Indjanina. Przelazł przez najgęstszą chróścinę, złożył jeńca na ziemi i rzekł:
— Przynoszę oto chłopaka.
— Posadź go, master Davy, i usiądź przy nim. Wyjm mu także knebel z ust.
Ay, sir! Chciałbym wiedzieć, co zrobisz z tym chłopcem.
Obaj Indjanie oglądali się z przerażeniem. Wódz nic nie powiedział, ani się poruszył, ale mimo ciemnej cery poznać było, że krew odpłynęła mu z twarzy. Syn natomiast krzyknął:
Uff! Oihtka-petay jest także schwytany! Wycie rozlegać się będzie w wigwamach Szoszonów. Wielki Duch odwrócił oblicze od swoich synów.
— Milcz! — huknął ojciec. — Żadna squaw Szoszonów nie uroni łezki, kiedy mgławice śmierci połkną Oihtka-petay i Moh-awa. Mieli zawarte oczy i uszy, i byli bez mózgów, niczem krety, które dają się wężom połknąć bez oporu. Hańba ojcu i hańba synowi!
Old Shatterhand zwrócił się do Davy'ego i wydał mu szeptem rozkaz:
— Przyprowadź wszystkich, prócz Winnetou.
Długi powstał i odszedł.
— A teraz, — rzekł Shatterhand — czy widzi Mężny Bawół, że się przed wzrokiem jego syna chowam pod ziemię? Nie chcę was obrażać. Wódz Szoszonów słynie jako mężny wojownik i mądry mąż. Moh-aw, jego syn, pójdzie w ślady ojca i będzie równie mężny i mądry. Daję im wolność, wzamian za wolność obu białych jeńców.
Błysk jakgdyby radości przemknął po twarzy młodego Indjanina. Atoli ojciec zgromił go spojrzeniem i rzekł:
— Oihtka-petay oraz Moh-aw wpadli bez walki w ręce nędznego białego — nie zasługują więc na życie. Tylko śmierć może zmyć z nich hańbę. Tak przeto mogą umrzeć biali jeńcy, a także ci, którzy jeszcze w niewolę Szoszonów — — —
Urwał, spoglądając z przerażeniem na obu wywiadowców, których przyprowadził Davy, Bob i Marcin.
— Czemu Mężny Bawół przestał mówić? — Zapytał Old Shatterhand. — Czy czuje, że pięść strachu sięga mu do serca?
Wódz opuścił głowę i milcząco wpatrywał się w ziemię. Nie zauważył, jak się za nim poruszyły gałązki. Old Shatterhand ujrzał głowę Apacza i spojrzał nań z niemem zapytaniem. Apacz odpowiedział lekkiem skinieniem.
— Teraz Oihtka-petay widzi, że jego nadzieja zwycięstwa była daremna, — rzekł Shatterhand. — Ale nie wyruszyliśmy, aby zabić odważnych synów Szoszonów, lecz by poskromić psy Ogallalla. Pozwalamy wam wrócić do obozu.
Podniósł się, podszedł do wodza i rozciął pęta. Wiedział, że zaczyna ryzykowną grę, ale był znawcą Zachodu i jego mieszkańców i był przekonany, że nie przegra.
Wódz stracił pewność siebie. Postępowanie białego było niepojętem szaleństwem. Uwolnił wroga, nie odzyskawszy swoich przyjaciół. A teraz podszedł do Moh-awa i uwolnił także jego.
Mężny Bawół wraził w białego nieprzytomne spojrzenie, poczem szybkim ruchem wyrwał nóż z za pasa Marcina i zerwał się na nogi. Jego oczy płonęły dzikiem szyderstwem.
— Mamy być wolni? — krzyknął. — Wolni? Mamy się przyglądać, jak stare squaw będą nas wytykać palcami i opowiadać, jak nas schwytały psy bezimienne?! Mamyż we Wiecznych Ostępach leżeć na ziemi i gryźć myszy, podczas gdy nasi czerwoni bracia będą się rozkoszować pieczeniami nigdy nie wymierających niedźwiedzi i bawołów? Splamione są nasze imiona. Nie krew wroga, lecz własna krew może zmyć hańbę! Oihtka-petay umrze, a przedtem wyśle duszę swego syna.
Wzniósł nóż i skoczył ku synowi, aby zatopić ostrze w jego sercu, a potem w swojem. Moh-aw nie drgnął. Oczekiwał ze spokojem ciosu ojca.
— Oihtka-petay! — rozległo się za wodzem.
Niepodobna było się oprzeć temu władczemu głosowi. Mężny Bawół z ręką, wzniesioną do uderzenia, szybko się odwrócił. Przed nim stał wódz Apaczów. Ręka Szoszona opadła.
— Winnetou! — zawołał.
— Czy wódz Szoszonów uważa wodza Apaczów za kujota? — zapytał Winnetou.
Kujot to pies prerji, lub mały wilk Zachodu, — zwierzę bardzo gnuśne i nieraz parszywe. Przyrównanie do kujota uchodzi za krwawą obelgę.
— Kto śmiałby to powiedzieć? — odparł zapytany.
— Oihtka­‑petay śmiał to powiedzieć. Czy nie nazwał swego zwycięzcy bezimiennym psem?
Nóż wypadł z ręki Szoszona.
— Czyż Winnetou jest zwycięzcą? — zapytał.
— Nie, ale jest nim mój biały brat, — odparł Apacz, wskazując na Old Shatterhanda.
Uff! Uff! Uff! — krzyknął Mężny Bawół. — Ten biały mąż jest Nonpay­‑klama, zwany przez białych Old Shatterhandem?
Spojrzenie jego biegło od Winnetou do Old Shatterhanda. Winnetou odpowiedział:
— Oczy mego czerwonego brata były zbyt zmęczone, a duch zbyt sterany, aby mógł się zastanowić. Człowiek, który Mężnego Bawołu jednem uderzeniem pięści pozbawił tchu, musiał mieć głośne imię!
Szoszon chwycił się za głowę i odpowiedział:
— Oihtka­‑petay miał mózg, ale nie miał żadnych myśli.
— Tak, tu stoi Old Shatterhand, jego zwycięzca. Czy z tego powodu musi mój czerwony brat rozstać się z życiem?
— Nie — rzekł, odetchnąwszy z ulgą. — Może je zachować.
— Zamierzając dobrowolnie oddalić się do Wiecznych Ostępów, dowiódł, że posiada mężne serce. To Old Shatterhand także powalił Moh-awa uderzeniem swej miażdżącej ręki. Czy jest to hańba dla młodego odważnego wojownika?
— Nie. I on żyć może.
— Old Shatterhand zaś pospołu z Winnetou schwytali obu wywiadowców, nie jako wrogów, lecz jako zakładników, których pragnęli wymienić na białych jeńców. Czyż mój czerwony brat nie wie, że Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi wszystkich mężnych czerwonych?
— Tak. Oihtka-petay wie o tem.
— A więc niechaj wybiera, czy pragnie zostać naszym bratem, czy wrogiem? Jeśli będzie naszym bratem, jego wrogowie będą także naszymi wrogami. Jeśli zaś wybierze to drugie, puścimy Mężnego Bawołu oraz jego syna i wywiadowców, ale wiele krwi poleje się w walce o wolność obu białych. Dzieci Szoszonów zakryją głowy, a w wigwamach i u ognisk rozlegać się będą gorzkie lamenty. Niechaj więc wybiera. Winnetou powiedział!
Zaległo głuche milczenie. Obecność i mowa Apacza wywarły wielkie wrażenie. Oihtka-petay nachylił się, podniósł nóż, który wypuścił z ręki, i wbił go w ziemię aż po rękojeść, mówiąc:
— Tak, jak ostrze tego noża znikło, tak niech zniknie wszelka nienawiść między synami Szoszonów a mężnymi wojownikami, którzy tu stoją.
Następnie wyciągnął nóż, podniósł wysoko klingę i dodał:
— I nóż niechaj przebije wszystkich wrogów Szoszonów i ich braci! Howgh!
Howgh! Howgh! — rozległo się dokoła.
— Mój brat dokonał roztropnego wyboru — rzekł Old Shatterhand. — Czy zna imiona swych jeńców?
— Nie.
— Są nimi Jemmy-petahtszeh i kulawy Frank, towarzysz Mato-poki, niedźwiednika.
— Mato-poka! — krzyknął zdumiony wódz. — Czemu kulawy nie powiedział?! Czyż Mato-poka nie jest bratem Szoszonów? Czy nie ocalił życia Oihtka-petay, kiedy go ścigali Sioux-Ogallalla?
— Ocalił ci życie? No, tu widzisz jego syna oraz Boba, jego wiernego sługę. A tutaj Davy'ego, słynnego myśliwca. Wyruszyli, by ratować Mato-pokę, a my towarzyszymy im, gdyż Mato-poka, niedźwiednik, wpadł, w ręce Ogallalla i wraz z pięcioma towarzyszami ma zginąć niebawem.
— Psy Ogallalla chcą zabić niedźwiednika? Wytępi kujotów wielki Manitou! Dusze tym psom zostaną wyrwane z ciał, a kości zbieleją na słońcu! Gdzie można wytropić ich ślady?
— Wyruszyli w stronę Yellowstone­‑river, gdzie wznosi się grobowiec Złego Ognia.
— Czyż to nie mój brat Old Shatterhand zabił pięścią Złego Ognia i jego dwóch towarzyszów? Tak samo zginą ci, co się ważyli schwytać niedźwiednika. Moi bracia niechaj pójdą ze mną do obozu moich wojowników. Tam wypalimy fajkę pokoju i tam złożymy naradę.
Oczywiście wszyscy na to przystali. Uprzednio jeszcze uwolniono obu wywiadowców. Sprowadzono konie.
— Sir, jesteś pan djabelskim junakiem! — szepnął Davy do Old Shatterhanda. — Poczynacie sobie zuchwale, a jednak wiedzie wam się, jakgdyby szło o zwykłą drobnostkę. Zdejmuję przed panem kapelusz.
Istotnie zerwał z głowy swój zniekształcony cylinder i machał nim w jedną i w drugą stronę, jakgdyby pragnął wyczerpać sadzawkę.
Wyruszono do obozu. Ciągnąc za sobą konie, myśliwi wracali omackiem ku pochyłości. Ognisko było zgaszone. Nad brzegiem skarpu Moh­‑aw, przyłożywszy dłonie do ust, krzyknął nadół:
Khun, khun, khun­‑wah­‑ka! — Ogień, ogień, zapalcie ognisko narady!
Echo uwielokrotniło okrzyk. Na dole rozległ się zgiełk.
Hang-pa? — Kto przybywa? — zapytano z doliny.
Moh-aw, Moh-aw! — odpowiedział syn wodza.
Teraz zabrzmiało radosne — ha-ha-hih! i po kilku minutach zapłonęło ognisko. A więc Szoszoni poznali głos młodego Indjanina. Mimo to przezornie wysłali na spotkanie kilku ludzi, którzy mieli się przekonać, czy istotnie nie było powodu do obawy.
Skoro następnie dotarł wódz do obozu, zapanowała powszechna radość. Indjanie pragnęli się dowiedzieć, w jaki sposób wódz został porwany, ale nie śmieli pytać. Oczywiście, zdumienie ogarnęło czerwonych na widok obcych białych, ale, przyzwyczajeni do ukrywania swych uczuć, nie dali tego zdumienia po sobie poznać. Tylko najstarszy wojownik, który poprzednio wydawał rozkazy, podszedł do wodza i rzekł:
— Oihtka-petay jest wielkim czarodziejem. Znika z namiotu tak, jak słowo znika, skoro zostaje wypowiedziane.
— Czy naprawdę moi bracia myśleli, że Mężny Bawół znikł bez śladu, jak dym w powietrzu? — zapytał wódz. — Czy nie mieli oczu i czy nie widzieli, co się stało?
— Wojownicy Szoszonów mają oczy. Znaleźli znak słynnego białego i poznali, że rozmawiał z wodzem.
Było to bardzo ostrożne omówienie faktu.
— Moi bracia słusznie sądzili — odparł wódz. — Tu oto Nonpay­‑klama, biały myśliwy, który pięścią powala wrogów. A przy nim stoi Winnetou, wielki wódz Apaczów.
Uff! Uff! — rozległo się dokoła.
Szoszoni spozierali z podziwem i czcią na obu znakomitych mężów i cofnęli się o kilka kroków.
— Ci wojownicy przybyli, aby wypalić z nami fajkę pokoju, — dodał wódz. — Chcieli wyzwolić obu towarzyszów, którzy spoczywają tam w namiocie. Mieli życie Silnego Bawołu i jego syna w swoich rękach, a jednak go nie zabrali. Przeto niechaj wojownicy Szoszonów uwolnią obu jeńców. Moi bracia dostaną wzamian skalpy wielu Sioux­‑Ogallalla, którzy wypełzli ze swoich nor, jak myszy, aby paść ofiarą jastrzębia. Skoro świt, wyruszymy wślad za nimi. Teraz zaś niechaj wojownicy zbiorą się dookoła ogniska narady, aby zapytać Wielkiego Ducha, czy wyprawa wojenna się uda. Powiedziałem!
Zapanowało głębokie milczenie, aczkolwiek wiadomość ta powinna była wzbudzić żywe zainteresowanie. Niektórzy udali się do namiotu, aby wykonać rozkaz wodza, poczem przyprowadzili obu białych jeńców do ogniska. Jeńcy szli niepewnym, chwiejnym krokiem. Pęta wrzynały się głęboko w ciało i tamowały normalne krążenie krwi.
— Stary szopie, co za głupstwo popełniłeś? — zapytał Długi Davy swego grubego przyjaciela. — Tylko taka żaba, jak ty, może skakać wprost do dziobu bociana!
— Przymknij-no swój własny, bo inaczej skoczę do twego i to natychmiast! — odpowiedział gniewnie Jemmy, pocierając obolałe miejsca.
— No, stary, uspokój się! Nie myślałem tak źle, a wiesz, że się cieszę, iż widzę cię wolnym.
— Pięknie! Ale najwięcej zawdzięczam wolność swą Mr. Shatterhandowi. — I, zwracając się do westmana, dodał: — Powiedzże mi pan, jak mógłbym się wywdzięczyć? Moje życie jest wprawdzie tylko życiem Grubego Jemmy’ego, jednakże każdej chwili jestem gotów oddać je panu do dyspozycji.
— Nie mnie jest pan winien wdzięczność — odparł Shatterhand. — Pańscy przyjaciele sprawili się dziarsko. A przedewszystkiem powinien pan dziękować Winnetou, bez którego pomocy niepodobna byłoby przybyć tu tak szybko i pewnie.
Grubas z podziwem spojrzał na zgrabną i silną postać Apacza. Uścisnął mu rękę i rzekł:
— Wiedziałem, że Winnetou musi być wpobliżu, skoro widzi się Old Shatterhanda. Ponieważ jestem jakoby żabą, przeto niech ten bocian którego nazywają Długim Davym, mnie połknie zmiejsca, jeśli nie jesteście najodważniejszym Indsmanem, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Murzyn Bob zaś z radosnym okrzykiem podszedł do Hobble-Franka i rzekł:
— Nareszcie, nareszcie masser Bob znów widzieć swój dobry massa Frank! Masser Bob chcieć zabić wszystkich Szoszonów, ale massa Shatterhand z massa Winnetou chcieć sami obu uwolnić. Dlatego Szoszoni jeszcze raz zostać żyć.

Uchwycił rękę Franka i z wzruszającą czułością zaczął głaskać obolałe miejsca. — — —


II
SZARY NIEDŹWIEDŹ

Wąskim, długim wężem pochód zdążał przez prerję Blue-Grass, która się rozciąga z Devils Head między Bighorn a górami Grzechotników ku miejscowości, gdzie Greyball-Creek przelewa swe czyste wody w rzekę Bighorn.
Owa murawa błękitna nieczęsto spotyka się na Zachodzie. Wysoka naogół, na gruncie wilgotnym dosięga wzrostu ludzkiego. Wówczas nastręcza wiele trudności westmanowi, który powinien się trzymać ścieżki, wydeptanej w tym morzu traw przez bawołów. Rozkołysane wysokie źdźbła nie pozwalają daleko sięgać okiem i nieraz w mroczną pogodę zdarzyło się niejednemu doświadczonemu myśliwemu, który nie miał kompasu, a nie mógł też określić położenia słońca, po uciążliwej całodziennej jeździe wrócić wieczorem do tego samego miejsca, skąd wyruszył rano. A nawet zdarza się, że jeździec wpada na własne ślady i za obce je przyjmuje.
Ścieżka, wydeptana przez bawoły, też nie jest pozbawiona niebezpieczeństw. Znienacka można się tutaj natknąć na wroga w ludzkiej, czy w zwierzęcej postaci. Tak samo niebezpiecznie jest wpaść nagle na starego bawołu, — rozwścieczonego samotnika, który oddalił się od stada, — jak napotkać naraz wrogiego Indjanina, który stoi w odległości trzech kroków z wycelowaną strzelbą. Wówczas należy działać z błyskawiczną szybkością. Kto pierwszy zdoła wystrzelić, ten żyje. — — —
Szoszoni jechali gęsiego — jeden za drugim tak, że koń następnego stąpał śladami poprzedniego jeźdźca. Tak jeżdżą Indjanie w wypadkach, kiedy nie są pewni bezpieczeństwa. W takich razach wysyła się także wywiadowców, najroztropniejszych wojowników, których oczu nie ujdzie źdźbło, zwrócone przeciw wiatrowi, których uszy usłyszą najcichszy szmer złamanej gałązki.
Skurczony i nachylony naprzód, wisi taki wywiadowca na swoim wierzchowcu, jakgdyby nie umiał jeździć konno. Wydaje się, że oczy ma zamknięte — nie porusza się żadnym członkiem. Jego rumak również posuwa się sennie z przyzwyczajenia. Wróg, który podpatruje ich z ukrycia, może pomyśleć, że jeździec ucina sobie drzemkę. Ale wręcz przeciwnie, im mniej widoczna, tem bardziej naprężona jest uwaga wywiadowcy. Jakkolwiek opuszczone ma powieki, oko jego bystre widzi wszystko.
Oto rozlega się słaby, bardzo słaby dźwięk, lecz usłyszało go już ucho wywiadowcy. Pod najbliższym krzewem przykucnął wróg, który podniósł strzelbę i celuje w jeźdźca. Kolbą poruszył mimowoli rogowy guzik ubrania. Ten oto szmer zwrócił uwagę wywiadowcy. Krótkie, ostre spojrzenie, szarpnięcie cugli — jeździec wylatuje z siodła, trzymając się jednak jedną nogą i jedną ręką wisząc na uprzęży; ciało jego znika za ciałem konia i staje się niedostępne dla kul. Rumak, wyrwany z rzewnej senności, w dwóch, trzech susach bocznych znika wraz z jeźdźcem w gęstwinie, czy za drzewami. — —
Trzej wywiadowcy wyprzedzali teraz pochód Szoszonów o dość znaczną odległość. Na czele oddziału jechali Old Shatterhand, Winnetou i Mężny Bawół, a za nimi biali, Wohkadeh i Bob.
Murzyn, mimo nabytego doświadczenia, niedobrze czuł się w strzemionach. Skóra nie zdążyła mu stwardnieć na kościach. Wręcz przeciwnie, była podrażniona i starta, wskutek czego siedział jeszcze niezgrabniej, niż poprzednio. Jęczał stale: — Ah, oh, alas, woe to me! — ślizgał się po grzbiecie rumaka. Stękał i jęczał we wszelkiej tonacji i z okrutnemi grymasami zapewniał, że srogo pomści swoje udręki na Siouxach.
Podłożył dla wygody podściółkę z błękitnej trawy. Ponieważ nie zdołał mocno usiedzieć na koniu, przeto w różnych odstępach czasu siadał na ziemi. Nawet zazwyczaj poważni Szoszoni nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Jeden z nich, władający jako tako angielskim, nazwał murzyna Sliding­‑Bob, to znaczy ślizgający się Bob. Przydomek ten zyskał sobie odrazu powszechne uznanie. —
Zachodni widnokrąg dotychczas stanowił równą linję. Teraz miejscami się wznosił. Zaczynały się góry. Zarysowały się nie mglisto, błękitnawo, lecz wyraźnie i ostro, mimo wielkiej odległości, która dzieliła od nich jeźdźców.
W tamtych bowiem stronach powietrze jest tak ostre, że miejsca bardzo odległe wydają się nader bliskiemi. Poza tem powietrze jest nasycone elektrycznością do takiego stopnia, że kiedy przypadkowo zetkną się ręce lub łokcie dwóch ludzi, nierzadko powstają iskierki. Napięcie elektryczne wyładowuje się bez przerwy. Niema chmur, a jednak błyska stale na całem niebie. Czasem zdaje się, że płomień ogarnął niebiosa. Wszelako nie zawadza to ludziom, ani koniom. Wieczorem zaś ta nieustanna iluminacja stanowi widok, którego nie można opisać. Nawet najbardziej przyzwyczajony do owych zjawisk westman za każdym razem bywa głęboko przejęty podziwem — czuje się drobnym, bezwładnym pyłkiem wobec majestatu tajemniczych sił. Myśl jego wraca do Boga, być może, po długiem błądzeniu, i wspomnienia młodości nasuwają na pamięć słowa psalmisty: „Gdzie mogę odejść od Twego ducha i gdzie mogę uciec od Twego oblicza? Spoglądam na niebo — widzę, jesteś; chronię się do jaskini — widzę, jesteś; przypinam sobie skrzydła jutrzenki, tedy prowadzi mnie Twoja własna ręka i trzyma mnie Twoja prawica“. To samo myśli i czuje Indjanin. — Weh-ku-on-peh-ta-wakon-szetsza!Płomień wigwamu Wielkiego Ducha! — tak nazywa Sioux to błyskanie. — Manitou ahnima ahwarrentonWidziałem Manitou w błyskawicy — powiada Yutah-Szoszon, kiedy chce oznajmić, że przebył drogę rozjaśnioną takiem elektrycznym oświetleniem.
Aliści w czasach wojny są to zjawiska niebezpieczne. Indjanie wierzą, że wojownicy, którzy polegli w nocy, żyć będą w Wiecznych Ostępach wśród nieustannego mroku. Dlatego unikają nocnej walki i dlatego zazwyczaj atakują skoro świt. Kto jednak umiera pośród „płomieni Wielkiego Ducha“, ten nie zazna mroku we Wiecznych Ostępach. Z tego powodu Indjanie chętnie walczą w świetle błyskawic, i niejeden, kto nie wiedział o tem, przypłacił swą niewiedzę skalpem. — —
Mały Hobble-Frank nigdy jeszcze nie widział tych zjawisk. Przeto rzekł do Grubego Jemmy'ego, za którym jechał:
— Panie Pfefferkorn, pan był w Niemczech gimnazistą, a więc łatwo przypomnisz sobie swoje psychikalne wiadomości. Czemu tutaj tak bardzo błyska i świeci?
— Mówi się fizykalne, a nie psychikalne, — poprawił Grubas.
— Czy mówię psychikalne, czy fizykalne, — tureckiemu cesarzowi na jedno wychodzi. Rzecz najważniejsza — to dobrze wymówić iksylump.
— Mówi się ypsilon.
— Co?! Jak?! Ja miałbym nie wiedzieć, jak się nazywa przedostatnia litera naszego ojczystego alfabetu? Jeśli pan to jeszcze raz powtórzy, to może coś nastąpić, co pana bardzo zmartwi! Wielbiciel wiedzy niechętnie słucha podobnych orzeczeń. Nie może mi pan dać na moje pytanie akademickiej odpowiedzi, i dlatego pan chytrze i podstępnie podkopuje się pod moją edukację. Ale jeśli pan sądzi, że się to panu uda, to mylisz się najsamprzód stokrotnie. Czy może mi pan dać odpowiedź, czy nie?
— Zawsze! — roześmiał się Grubas.
— No, więc szybciej; A zatem, dlaczego tu stale błyska?
— Ponieważ dużo jest elektryczności.
— Tak? Ach? To pan nazywa odpowiedzią? Nie trzeba być gimnazistą, aby dać taką odpowiedź. Nie byłem wprawdzie w Alma Pater, nie byłem studentem i nigdy nie macałem Aleksandra, a wiem dokładnie, że tam, gdzie błyska, musi być elektryczność. Każda rzecz ma swoją przyczynę. Kiedy kto dostał w gębę, to musi być kto inny, kto wyrznął policzek. Kiedy zaś błyska, to — to — — to — — —
— To musi być ktoś, kto zapalił, — wtrącił Jemmy.
Hobble-Frank przez parę chwil zastanawiał się w milczeniu, następnie rzucił z gniewem:
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn, to dobrze, żeśmy jeszcze nie wypili na bruderszaft, gdyż cofnąłbym się teraz, co stanowiłoby wieczną plamę na pańskiej obywatelskiej tarczy herbowej! Czy aby sądzi pan, że pozwolę sobie pluć w moje etymongoliczne językoznawstwo? Poco pan przerywa moją piękną potoczną mowę? Skoro we właściwy sobie, skromny i dowcipny sposób przyrównuję elektryczność do mordobicia, nie masz pan prawa przywłaszczać sobie, niczem herszt rozbójników, mego szlachetnego porównania. — A zatem mówiliśmy o błyskawicach. Powiedział pan, że błyska z powodu elektryczności. Ale pytam dalej, czemu to właśnie jest tyle elektryczności? Wszak nigdzie nie widziałem takiej skupionej masy. Teraz ma pan okazję najlepszą, aby złożyć egzamin ze swojej wiedzy.
Gruby Jemmy roześmiał się głośno. Uczony Sas dodał:
— Co pan tak trajkota, niczem klarnet? Czy śmieje się pan z zakłopotania? Jestem bardzo ciekaw, jak pan sobie poradzi, najlepszy panie Pfefferkorn.
— Tak — odparł Jemmy. — Pańskie pytanie jest naprawdę dosyć trudne. Nawet profesor podrapałby się w głowę.
— Tak? Innej odpowiedzi nie ma pan dla mnie?
— Może i mam.
— Więc wyłóż ją na stół! Cały zamieniam się w słuch.
— Może to wielka zawartość metalu w górach jest powodem tego skupienia elektryczności.
— Zawartość metalu? Elektryczność nie ma z tem nic wspólnego!
— A jednak. Czemu więc piorunochron elektryczność przyciąga?
— Ale wylatuje spodem, a zatem można to pominąć milczeniem. Niejedno zresztą drzewo pada od pioruna, mimo że nie zawiera ani odrobiny żelaza w kieszonce od kamizelki. Nie, to nie jest dla mnie odpowiedź! W takim razie wszystkie naprzykład huty żelazne byłyby rażone piorunami.
— A może dlatego, że się zbliżamy do magnetycznego bieguna?
— Gdzie on jest, ten biegun?
— W północnej Ameryce, oczywiście dosyć daleko stąd.
— Zostaw go pan na miejscu! To nie jego wina.
— Albo może szybkie obroty ziemi skupiają elektryczność na wyżynach?
— Nie można myśleć o takich skupieniach. Elektryczność nie jest tak gęsta, jak syrop, — nie podnosi się gwałtownie wgórę. No, nie zdał pan egzaminu.
— Jeśli pan to mówi, to musisz chyba lepiej znać się na tem.
— Naturalnie! Powiedział mi to kiedyś nauczyciel z Moritzburgu, że elektryczność powstaje na skutek tarcia. Chyba pan nie przeczy?
— Oczywiście.
— A zatem elektryczność powstaje tam, gdzie jest tarcie.
— Naprzykład przy tarciu kartofli.
— Połknij pan swój dowcip, zwłaszcza kiedy mówisz do człowieka, który odnośnie do swej wiedzy sztucznej zalicza się do hydraulicznych autorytetów. Z elektrycznością nie robię sobie wiele trudu. Nie zwracam uwagi na trochę mniej lub więcej elektryczności, szczególniej w tych stronach. Wszak rozciągają się tu ogromne prerje i wznoszą ogromne góry. Kiedy więc wiatr dmie po prerji i górach, powstaje kolosalne tarcie. A może nie?
— Tak — odparł z uśmiechem Jemmy.
— Wicher ociera się o grunt, niezliczone miljony traw ocierają się o siebie, niezliczone gałęzie i liście drzew także się trą. Bawoły tarzają się w wallowach[1], co wytwarza wspaniałe tarcie. Krótko i węzłowato, jak wszędzie indziej, odbywa się tutaj tarcie, które nagromadza ogromne ilości elektrycznej siły. Oto masz pan najprostsze i bezbłędne wytłumaczenie z ust najkompetentniejszych. Czy chce pan coś więcej?
— Nie, nie, — roześmiał się Jemmy. — Mam dosyć!
— A więc przyjm pan to wytłumaczenie z powagą i należną czcią. Ze śmiechem nie jest panu do twarzy. Gdyby nie znakomity Old Shatterhand, wykonałbyś pan mimo swej całej wesołości niebezpieczne salto quartale ku Wiecznym Ostępom.
Mortale mówi się, a nie quartale.
— Przymknij gadaczkę! Nic podobnego w tym kwartale mi się nie zdarzy, dlatego powiedziałem quartale. Nasza naukowa rozmowa wogóle dobiega finis parterra, gdyż zbliżamy się do gór, a tam oto zatrzymali się wywiadowcy. Musieli odkryć coś ważnego.
Mały pseudouczony w ferworze swej ultranaukowej dyskusji nie uważał na drogę, którą przebywał. Tymczasem zamiast niebieskiej trawy rosły już trawy festucca i gęsto rozsiane cumarin, a opodal widniał gęsty zagajnik, nad którym wznosiły się wierzchołki kilku drzew, sygnalizując, że wpobliżu znajduje się woda.
Wywiadowcy zatrzymali się przy zagajniku. Skoro pochód do nich się zbliżył, jęli dawać rękami ostrzegawcze znaki, jeden zaś zawołał:
Nambau, nambau!
Słowo to oznacza nogę, ale używa się także w znaczeniu śladu. Wywiadowcy ostrzegali, aby nie zadeptano śladu, dopóki nie zostanie dokładnie zbadany.
Atoli Wohkadeh nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie. Podjechał galopem do wywiadowców.
Wehts toweke! — zawołał wywiadowca, który ostrzegał.
To znaczy „młodzieńcze“ i jest niejako napomnieniem. Młodzieniec nie działa tak rozsądnie, jak dojrzały. Wohkadeh odparł:
— Czy moi bracia liczyli lata Wohkadeha? On wie dobrze, co czyni. Zna ten ślad, gdyż jest to także jego własny ślad. Tu obozował z Sioux-Ogallalla, zanim go wysłali na przeszpiegi. Stąd pojechali na zachód, aby dotrzeć do rzeki Bighorn. Zostawili niezawodnie Wohkadehowi znaki, aby mógł ich znaleźć.
Miejsce istotnie świadczyło, że obozował tu przed kilkoma dniami znaczny zastęp jeźdźców. Mogło się na tem poznać jedynie oko nader wyćwiczone. Podeptana trawa zdążyła się już wyprostować. Tylko znać było po najbliższych krzakach, że konie odgryzły ich końce. Po oświadczeniu Wohkadeha niepotrzebnie byłoby się tutaj zatrzymywać. Wprawdzie słońce stało w zenicie i piekło niemiłosiernie, koniom zaś należał się odpoczynek, lecz postanowiono obozować dopiero nad wodą.
Grunt, dotychczas równy, zaczynał się wznosić. Zprzodu, z prawej i lewej strony wystąpiły wydłużone grzbiety gór. Jeźdźcy jechali po obszernej pochyłości, zarośniętej wysoką trawą i coraz częstszą krzewiną. Nieco dalej rosły podobne do krzewów topole balsamiczne oraz dzikie grusze z rodzaju tych, które Amerykanie nazywają spiked-hawthorn.
Coraz to gęściej wznosiły się drzewa. Białe jesiony, kasztany, jodły, makrokarpa, lipy oraz inne z wijącemi się purpurowemi roślinami.
Skoro droga ostro skręciła na północ, jeźdźcy ujrzeli przed sobą gęsto zalesione góry. Tam zapewne była woda. Dwie dzikie góry wznosiły się stromo, podzielone wąską doliną z szemrzącym pośrodku potokiem. Jeźdźcy stanęli wobec alternatywy: skręcić, czy jechać w tym samym kierunku?
Old Shatterhand spoglądał badawczo na skraj lasu. Zadowolony skinął głową i rzekł:
— Nasza droga wiedzie na lewo, do doliny.
— Czemu to? — zapytał Davy.
— Czyż nie widzi pan tam gałęzi jodły, sterczącej u pnia lipy?
Ay, sir. To dziwne, że iglaste drzewo rośnie na liściastem.
— To znak dla Wohkadeha. Ogallalla tak go skierowali, że wskazuje ku dolinie. A zatem pojechali w tym właśnie kierunku. Przypuszczam, że natkniemy się na kilka jeszcze takich drogowskazów. Naprzód!
Winnetou jechał w milczeniu, rzuciwszy tylko pobieżne spojrzenie na lipę. Taki miał zwyczaj. Zwykł działać bez zbędnych słów.
Niebawem dotarli do miejsca wyśmienicie nadającego się na obóz. Było tu sporo wody, cienia i paszy dla koni. Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i puścili je na popas. Szoszoni mieli spory zapas suszonego w słońcu mięsa, biali zaś różnego rodzaju żywność, zabraną ze strażnicy niedźwiednika. Pożywiono się i ułożono na trawie lub mchu, aby uciąć krótką drzemkę, lub wdać się w rozmówki z towarzyszami.
Najmniej spokojny był murzyn Bob. Jazda konna dała mu się we znaki.
— Masser Bob być bardzo chory, bardzo chory, — rozpaczał — masser Bob nie mieć już skóry na nogach. Cała skóra być starta, a teraz spodnie kleić się do kości i bolić masser Bob. Kto być winien? Sioux-Ogallalla. Kiedy masser Bob ich znaleźć, masser Bob ich zakatrupić i oni wszyscy umrzeć! Masser Bob nie móc jechać, nie móc stać, nie móc leżeć. Masser Bob mieć jakby ogień w kościach.
— Jest na to środek — powiedział Marcin. — Wyszukaj colt'sfoot[2] i przyłóż jego liście do obolałych miejsc.
— Ale gdzie rosnąć colt'sfoot?
— Zwykle na skraju lasu. Może i tutaj znajdziesz.
— Ale masser Bob nie znać tej rośliny. Jak móc znaleźć?
— Chodź! Pomogę ci szukać.
Obaj chcieli się oddalić. Jemmy ostrzegł ich:
— Weźcie ze sobą broń! Nigdy nic nie można przewidzieć.
Marcin chwycił za strzelbę, to samo uczynił murzyn.
Yes! — powiedział. — Masser Bob wziąć swój rifle. Jak przyjdzie Sioux, lub dzikie zwierzę, masser Bob zastrzelić go, aby ocalić swego młodego massa Marcina. Come on!
Obaj podeszli do skraju lasu, lecz nie widać było nigdzie szukanej rośliny. Oddalali się coraz bardziej od obozu. Było cicho i słonecznie, jak w dolinie. Motyle fruwały nad kwiatami, bąki brzęczały; woda szemrała spokojnie i wierzchołki drzew kąpały się w promieniach słonecznych.
Marcin zatrzymał się i wskazał ręką na linję, która prosto ciągnęła się od małego strumyka poprzez trawę i ginęła pośród drzew.
Podeszli i obejrzeli ślad. Od wody aż do drzew trawa była tak wydeptana, że wystąpił nagi grunt. Marcin i Bob stali wobec prawdziwego śladu.
— To nie być zwierzę — myślał Bob. — Tu biegać człowiek w butach tam i zpowrotem. Massa Marcin musieć przyznać rację masser Bobowi.
Młodzieniec potrząsnął głową. Zbadał dokładnie ślad i rzekł:
— To rzecz dziwna. Nie znać śladu podków ani pazurów. Ziemia jest tak wydeptana, że niepodobna określić czasu. Sądzę, że tylko kopyta mogły zostawić taki ślad.
— O pięknie, bardzo pięknie! — rzekł uradowany murzyn. — Być może, to być opossum. Masser Bob być bardzo z tego zadowolony.
Opossum to drapieżny szczur amerykański, długi na pół metra. Posiada wprawdzie miękkie, białe i tłuste mięso, ale okropny zapach odstręcza białych. Lecz murzyni na to nie zważają i rozkoszują się poprostu cuchnącą pieczenią tego zwierzątka. Do takich namiętnych smakoszów zaliczał się mężny Bob.
— Co ci na myśl wpada? — roześmiał się Marcin. — Opossum tutaj? Czy opossum posiada podkowy?
— Co opossum posiadać, to nie obchodzić masser Bob. Opossum być wyśmienite mięso i masser Bob teraz spróbować złapać opossum.
Chciał podążyć za śladem, ale Marcin powściągnął jego zapał.
— Zostań tu i nie ośmieszaj się, stary! Niema mowy o oposie — za drobne to zwierzątko, aby wydeptać takie ślady. Tędy przechodziła większa bestja, być może łoś.
— Łoś, o łoś! — zawołał Bob, mlaskając językiem. — Łoś dać wiele mięsa, i tłuszczu, i skóry. Łoś być dobry, bardzo dobry. Bob zaraz znaleźć łoś!
— Zostań, stój! Nie może to być łoś, gdyż trawa byłaby wyskubana!
— To masser Bob zobaczyć, co to być. Być może to być opossum. O! Jeśli masser Bob znaleźć opossum, to zrobić wielki bal!
I co rychlej pomknął ku zalesionej skale.
— Czekaj! Poczekajże! — wołał Marcin. — Może to być drapieżnik!
— Opossum być drapieżnik, żreć ptaki i inne małe bydło, ale masser Bob go złapać! — krzyknął w odpowiedzi murzyn, biegnąc za śladem.
Myśl o smakołyku kazała mu zapomnieć o przezorności. Marcin poszedł za nim, aby w razie potrzeby pośpieszyć z pomocą, atoli murzyn wyprzedził go o znaczną odległość.
Doszli do skraju lasu. Grunt wznosił się równie stromo po tej stronie doliny, jak po drugiej. Trop biegł prosto poprzez drzewa pomiędzy wielkie głazy, wciąż tak wydeptany, że niepodobna było rozróżnić pojedyńczego śladu.
Murzyn wspinał się coraz wyżej. Pomiędzy gęstemi drzewami pełno było chróstu. Naraz Marcin usłyszał ucieszony głos murzyna.
— Massa przyjść, prędko przyjść! Masser Bob znaleźć gniazdo opossum!
Młodzian czem prędzej pośpieszył ku negrowi. Wszak nie było mowy o opossum, a więc murzyn mógł się znaleźć w niebezpieczeństwie, którego nawet nie przeczuwał.
— Stój, stój! — ostrzegł Marcin głośno. — Nic nie rób, dopóki nie przyjdę!
— O, tu być dziura — drzwi do gniazda opossum. Masser Bob złożyć wizytę.
Marcin dotarł do miejsca, gdzie znajdował się Bob. Było tu pełno nagromadzonych głazów. Dwa złomy skalne, wsparte o siebie, tworzyły niejako jaskinię, pod którą wznosiły się gęste krzewy orzechu laskowego, dzikiej morwy, maliny i jeżyny. Poprzez krzewy prowadził udeptany trop. Poza tem jednak były tu i inne jeszcze ślady, które świadczyły, że mieszkaniec jaskini wyprawia się na wycieczki we wszystkich kierunkach.
Murzyn przykucnął i zamierzał wpełznąć do jaskini. Marcin natychmiast zrozumiał, że jego obawy nie były płonne. Z nieco wyraźniejszych śladów poznał przeciwnika.
— Na miłość Boską! — krzyknął. — Cofnij się, cofnij! To jaskinia niedźwiedzia!
Mówiąc to, schwycił Boba za nogi, aby go odciągnąć. Murzyn zapewne nie zrozumiał, gdyż odpowiedział:
— Poco mnie trzymać? Masser Bob być odważny, zwyciężyć całe gniazdo, pełne opossum.
— Nie opossum, ale niedźwiedź, niedźwiedź!
Ciągnął go co mocy. Naraz rozległ się głęboki, gniewny pomruk i jednocześnie prawie okrzyk przerażonego Boba.
— Jezus! Bydlę, bestja! O masser Bob, o masser Bob!
Z błyskawiczną szybkością wydostał się z krzewiny i skoczył na równe nogi. Mimo czarnego koloru skóry, widać było, że krew zbiegła mu z twarzy.
— Czy jest jeszcze w jaskini? — zapytał chłopiec.
Bob machał rękoma i poruszał wargami, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Broń wypadła mu z ręki, oczy latały zezem, szczękał zębami.
Krótki szmer — i ukazał się łeb szarego niedźwiedzia, grizzly. To rozwiązało język Boba.
— Uciekać, uciekać! — krzyczał. — Masser Bob uciekać na drzewo.
Jednym susem znalazł się przy wiotkiej brzozie i wspiął na górę ze zręcznością wiewiórki.
Marcin zbladł, ale bynajmniej nie z trwogi. Szybkim ruchem schwycił strzelbę murzyna i ukrył się za grubym bukiem. Oparłszy strzelbę o pień, wziął w ręce własną dubeltówkę, którą zawiesił był na plecach.
Niedźwiedź powoli wysuwał się z krzewiny. Z początku spojrzał małemi ślepiami na Boba, który rękoma trzymał się niższych gałęzi brzozy, a następnie na nieco bardziej oddalonego Marcina. Opuścił łeb, rozwarł paszczę i wywiesił ozór. Zastanawiał się, z którym z wrogów zacząć. Poczem powoli, i chwiejąc, podniósł się na tylne łapy. Był wysoki na pewno na osiem łokci i rozsiewał ów przenikający zapach, właściwy wszystkim drapieżnikom puszczy.
Nie upłynęła jeszcze minuta od chwili, kiedy Bob zerwał się na nogi. Skoro murzyn zobaczył olbrzyma w odległości czterech kroków, krzyknął:
For gods sake! Niedźwiedź chcieć zjeść masser Bob! Na górę, szybko, szybko!
Wspinał się coraz wyżej. Niestety, brzoza była tak słaba, że schyliła się pod ciężarem olbrzymiego murzyna. Rozszerzył jak najbardziej nogi i trzymał się rękoma i nogami, nie mógł jednak siedzieć okrakiem. Cienki wierzchołek drzewa uginał się i Bob zwisał na czworakach, jak olbrzymi nietoperz.
Niedźwiedź zrozumiał widać, że tego wroga łatwiej pokona, niż drugiego, — skierował się ku brzozie i odwrócił do Marcina lewym bokiem. Młodzieniec schwycił się za pierś. Pod koszulą myśliwską wisiała mała kukła, krwawa pamiątka po nieszczęśliwej siostrzyczce.
Luddy, Luddy! — szepnął. — Pomszczę ciebie!
Pewną ręką przyłożył strzelbę. Rozległ się strzał, drugi — — —
Bob puścił gałąź ze strachu.
— Jezus, Jezus! — krzyczał. — Masser Bob być martwy, quite dead!
Zwalił się z brzozy, która ponownie się wyprostowała.
Niedźwiedź skurczył się, jakgdyby od uderzenia. Rozwarł straszliwie paszczę, uzbrojoną w żółte kły, i posunął się o dwa kroki. Murzyn wyciągnął ręce i krzyczał, nie podnosząc się z ziemi.
— Masser Bob nie chcieć ci nic złego zrobić, chcieć tylko złapać opossum!
W tej chwili odważny chłopak stanął między niedźwiedziem a murzynem. Rzucił wystrzeloną dubeltówkę i wymierzył z flinty Boba. Stał o dwa łokcie od drapieżnika. Oczy rozbłysły mu odwagą, wargi przybrały wyraz nieugięty, który mówił: — ty albo ja!
Aliści zamiast wypalić, opuścił strzelbę i odskoczył wstecz. Poznał, że trzeci strzał jest zbyteczny. Niedźwiedź stał nieruchomo. Rzężący pomruk wydobywał się z jego paszczy, poczem zaczął jęczeć. Drgnął całem cielskiem, opuścił przednie łapy. Ciemny strumień krwi wypłynął z paszczy. Drgnął po raz drugi, zwalił się na bok i leżał nieruchomy obok murzyna.
Help, Help! — Na pomoc, na pomoc! — jęczał Bob, wyciągając zesztywniałe ręce.
— Człowieku, drabie, Bobie! — zgromił Marcin. — Czego lamentujesz, stary tchórzu!
— Niedźwiedź, niedźwiedź!
— Nie żyje!
Murzyn oprzytomniał, przykucnął, spojrzał powątpiewająco na bestję i na Marcina. Powtórzył:
— Martwy, martwy — I — Czy to być prawda?
— Widzisz wszak! Założę się, że obie kule dotarły do serca.
Bob natychmiast się zerwał. Okazał, że ma wszystkie kości w porządku, i zawołał radośnie:
— Martwy, martwy być niedźwiedź! Oh, oh, oh! Masser Bob i massa Marcin zastrzelić bestję! Masser Bob zrobić polowanie na niedźwiedzie! O, co za odważny, co za sławny westman być masser Bob! Wszyscy ludzie mówić, co za odwagę mieć zuchwały i nieustraszony masser Bob!
— Tak, — roześmiał się Marcin — to zuchwalstwo upaść jak pieczone gołąbki wprost do gąbki okrutnego niedźwiedzia.
Murzyn spojrzał niby ze zdumieniem.
— Upaść? — zapytał. — Nie upaść! Masser Bob skoczyć na niedźwiedzia. Masser Bob chcieć grizzly wziąć za sierść i zakatrupić.
— Ale się nie podnosiłeś.
— Masser Bob siedzieć spokojnie, bo chcieć pokazać, że się nie bać niedźwiedzia. Oho! Co to być niedźwiedź wobec masser Bob! Bob być bohater, brać niedźwiedzia za uszy i dać mu tyle razy po mordzie, ile niedźwiedź wcale nie umieć zliczyć!
Nachylił się. Lewą ręką ujął za ucho powalonego zwierza, ale czynił to dosyć ostrożnie i powoli, aby się przekonać, czy niedźwiedź istotnie nie żyje. Potem dopiero zaczął walić prawą pięścią.
W tej chwili rozległy się głosy i śpieszne kroki.
— Do diabła, to ślad niedźwiedzia! — zaklął ktoś. — To mógł być tylko potężny grizzly. Nie poznali się na tem i zbliżyli — nie podejrzewając niczego — do srogiej bestji. Śpieszmy z pomocą!
To był głos Old Shatterhanda. Doświadczony westman z pierwszego spojrzenia poznał ślad zwierzęcia.
— Tak, to grizzly, — potwierdził Gruby Jemmy. — Może już za późno. Naprzód do lasu!
Słychać było zgiełk wielu głosów i szmer szybkich kroków.
Halloo! — zawołał Marcin Baumann. — Wyzbądźcie się troski! Wszystko w porządku.
Przedewszystkiem ukazali się Old Shatterhand i Winnetou. Za nimi szedł Oihtka­‑petay oraz Długi Davy, a następnie Gruby Jemmy i mały Sas w towarzystwie licznych Indjan. Wielu jednak nie opuściło obozu, gdyż nie można było zostawiać koni bez nadzoru.
— Istotnie grizzly! — zawołał Old Shatterhand, spoglądając na leżące zwierzę. — Co za potężny okaz. A pan żyje, master Marcinie! Co za szczęście!
Podszedł do niedźwiedzia i obejrzał ranę.
— Prosto w serce i to z dosyć bliska! Świetny strzał. Nie muszę chyba pytać, kto położył bestję.
Teraz wystąpił Bob i z dumnym uśmiechem oznajmił:
— Masser Bob pokonać niedźwiedzia! Masser Bob być mąż, co być winien, że niedźwiedź stracić życie.
— Wy, Bobie? No, to brzmi nieprawdopodobnie.
Oh! Jużci to być prawda, bardzo prawda! Masser Bob usiąść pod nosem niedźwiedzia, aby niedźwiedź zobaczyć tylko masser Boba, a nie massa Marcina, który musieć strzelać. Masser Bob narazić życie, aby massa Marcin dobrze trafić.
Old Shatterhand nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Spojrzał na zielone liście brzozy, które leżały na ziemi. To Bob zerwał je, wspinając się na drzewo. Połamał też niektóre słabsze gałązki, które teraz smętnie zwisały z drzewa.
— Tak, masser Bob był nader mężny, — odezwał się westman. — Skoro ujrzał niedźwiedzia, wdrapał się czem prędzej ze strachu na brzozę, nie zastanowiwszy się, że drzewo jest zbyt słabe, aby go udźwignąć. Pochyliło się, a następnie masser Bob zleciał na ziemię, wprost pod pyskiem niedźwiedzia. Byłby zgubiony, gdyby jego młody pan nie zdążył na czas wystrzelić. Czy prawda, master Baumann?
Marcin musiał potwierdzić, aczkolwiek przykro mu było wystawić naogół odważnego murzyna na pośmiewisko. Bob usiłował się wytłumaczyć:
— Tak, masser Bob włazić na brzozę, aby niedźwiedź za nim wleźć i nic nie zrobić dobremu massa Marcinowi. Masser Bob chcieć się poświęcić dla swego młodego pana.
Niestety, nie zdołał wzbudzić wiary w swoje zapewnienie.
Marcin na powszechne żądanie musiał opowiedzieć przebieg przygody. Opowiadał w prostych, szczerych słowach, które nie zdołały utaić jego zimnej krwi i odwagi.
— Mój młody drogi przyjacielu, — rzekł Old Shatterhand — muszę panu powiedzieć, że nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie poradziłby sobie lepiej. Jeśli pan będzie dalej postępował w tym kierunku, to wyrobisz się na człowieka, o którym wiele mówić będą.
Winnetou zazwyczaj milczący dodał:
— Mój mały biały brat podziwem napełnia starych wojowników. Jest godnym synem słynnego niedźwiednika. Wódz Apacz podaje mu dłoń.
Dla Szoszonów grizzly był wielce pożądaną zdobyczą. Mięso jest wyśmienite i pachnące, zwłaszcza szynka i łapy. Indjanie nie jedzą jedynie serca i wątroby, którą uważają za jadowitą. Smakują też wielce w tłuszczu, z którego wyrabiają rodzaj oliwy, przydatny do wcierania rozmaitych farb, a więc farb wojennych lub ochry, używanej przez Siouxów do wymalowania przedziału na głowie.
Na pytający gest wodza Szoszonów Marcin odpowiedział:
— Moi bracia mogą zabrać mięso niedźwiedzia. Zachowam tylko skórę.
Po dwóch minutach skóra była zdarta, a mięso poćwiartowane. Większość Szoszonów ostremi nożami do skalpowania krajała zwierzynę na cienkie szerokie pasma, inni znowu przyrządzali skórę. Zdzierano pozostałe jeszcze kawałki mięsa, a następnie rozpłatano łeb potwora, aby mózgiem natrzeć wewnętrzną stronę skóry.
Odbywało się to z taką szybkością, że już po kwadransie wojownicy wrócili do obozu. Skórę umieszczono na jednym z wielu ponadliczbowych koni, mięso zaś włożono do pieców.
— Jakto pieców? — zapyta czytelnik. — Czy Indjanie rozporządzają piecami? — Juści, aczkolwiek nie stanowią tych pieców marmur, porcelana lub żelazo. Chodzi o to, że każdy Indjanin kładzie kawał mięsa pod siodło. Podczas jazdy całodziennej porcja tak mięknie, że wieczorem stanowi już strawny posiłek. Oczywiście, europejskiemu smakoszowi niebardzo się uśmiechnie ten sposób przyrządzania potraw.

Przygoda myśliwska przerwała odpoczynek poobiedni, którego nie można było przedłużyć. Znów wyruszono w drogę. — — —


III
PRZYGODY FRANKA I BOBA

Droga opadała ku dolinie, wiła się między wzgórzami i wiodła do owej obszernej niziny, przez którą poprzednio jechali. Okazało się, że zakreślono znaczną krzywiznę. Sioux­‑Ogallalla zatem dobrze znali okolicę. W niektórych miejscach, zwłaszcza przy zakrętach, zostawili drogowskazy dla Wohkadeha.
Po południu oddział dotarł do doliny w kształcie wydłużonego koła o średnicy wielomilowej, ciągnącej się między stromemi skałami. Pośrodku doliny wznosiła się stożkowata góra; łyse boki błyszczały w słońcu. Na wierzchołku stał niski a szeroki głaz, przypominający żółwia.
Geolog z pierwszego wejrzenia poznałby, że ma przed sobą przedhistoryczne jezioro, którego brzegami były owe wznoszące się dookoła wzgórza. Wierzchołek zaś stożkowatej góry, o której wspominaliśmy, był niegdyś wyspą, wystającą z wody.
Dokładne badania wykazały, że w okresie trzeciorzędowym Północną Amerykę pokrywały wielkie zbiorowiska słodkich wód. Ale z biegiem tysiącleci z jezior pozostały doliny, jakgdyby cmentarzyska przedhistorycznych stworów. Paleontolog znajduje tam w wykopaliskach prawdziwie bezcenne skarby.
Znajduje kły i szczęki hipopotamów, szczątki ogromnych nosorożców i żółwi, kości dziwacznych świń, hien, przedpotopowych wielbłądów i koni, ogromnych tygrysów o kłach w formie szabel. Obecnie na całym świecie istnieje jakie dziesięć ras koni, wykopaliska zaś Północnej Ameryki wykazują przeszło trzydzieści odmian większych i małych aż do wielkości neufundlandczyka. W owych praczasach słonie pasły się nad brzegami jezior, a świnie — małe jak koty, lub wielkie jak hipopotamy, — tarzały się w ogromnych trzęsawiskach. Na bezdrzewnych obecnie równinach Wyoming’u rosły palmy o liściach czterometrowej długości; w cieniu kryły się, podobne do słoni, dziwaczne zwierzęta. Niektóre miały rogi z obu stron nosa, inne zaś za oczami, a jeszcze inne tylko jeden róg nad nosem.
Indjanin, natrafiając na takie szczątki, cofa się z pełną czci grozą. Nie umie sobie wytłumaczyć ich pochodzenia, a ponieważ wszystko, co tajemnicze, uważa za lek, więc i te szczątki stanowią dlań świętość, którą tylko czasem wplata w barwną kanwę legendy. — —
A zatem dolina, nad którą zatrzymali się nasi jeźdźcy, była ongi jeziorem. Znak, zostawiony przez Sioux-Ogallalla dla Wohkadeha, wskazywał, że przejechali dolinę wpoprzek. Aliści Old Shatterhand nie skorzystał z tej wskazówki, tylko skręcił na lewo wzdłuż góry.
— Oto drogowskaz — rzekł Davy, wskazując na drzewo ze sztuczną szczepionką innego gatunku. — Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie jedzie w kierunku wskazanym?
— Ponieważ znam drogę o wiele lepszą — odparł zapytany. — Od tego miejsca orjentuję się wspaniale. Oto góra Pejaw-epoleh, Wzgórze Żółwia, — jest to indjańska góra Ararat. Czerwoni przechowują także w pamięci wspomnienia dawnego potopu. Indjanie-Wrony powiadają, że tylko jedna para ludzka ocalała z potopu. Uratował ich Wielki Duch, posławszy ogromnego żółwia. Para z całą swą własnością umieściła się na grzbiecie zbawczego zwierzęcia i mieszkała na niem, dopóki woda nie opadła. Ta góra, którą widzimy, jest wyższa od otaczających, dlatego pierwsza wynurzyła się z wody jako wyspa. Żółw stanął na niej, dzięki czemu para ludzka mogła wylądować. Wówczas dusza zwierzęcia, spełniwszy swą misję, wróciła do Wielkiego Ducha, wszelako cielsko zostało na wierzchołku góry i skamieniało, jako na pamiątkę owych czasów. Opowiedział mi to Szunka-szetsza, Wielki Pies, wojownik ze szczepu Wron, w którego towarzystwie przed wielu laty obozowałem na górze Żółwia.
— A więc nie chce pan jechać szlakiem Sioux-Ogallalla?
— Nie. Znam bliższą drogę, która o wiele prędzej doprowadzi nas do celu. Obszary Yellowstone mało są dostępne. Ogallalla, zdaje się, nie znają najbliższego przystępu. Sądząc z kierunku, zwrócą się ku Wielkiemu Kanjonowi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzekę Mostów dostać się do Góry Kraterów, gdyż miejsce, gdzie mają stracić Baumanna i towarzyszów, nie leży nad Yellowstone-river, lecz nad rzeką Kraterów. Aby do niej dotrzeć, zakreślą ogromne półkole o średnicy sześćdziesięciokilometrowej w miejscowości mało dostępnej i nader utrudniającej jazdę. Droga zaś, którą ja obieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan, a potem między tą rzeką a wzgórzem Siarki do ujścia rzeki Yellowstone i do jeziora tej samej nazwy. Stąd odszukamy rzekę Mostów, wpobliżu zaś znajdziemy trop Siouxow i pojedziemy do basenu Gejzerów nad rzeką Kraterów. Ta droga jest również uciążliwa, ale mniej, niż droga Siouxow, i dlatego prawdopodobnie przybędziemy do celu wcześniej od wrogów. — —
Mała, oddawna wyschnięta rzeczka przed wiekami z zachodu toczyła swoje wody do dawnego jeziora i zaryła się głęboko w brzegi. Koryto było nader wąskie, a ujście maskowane tak bujną dziką roślinnością, że tylko wprawne oko mogło je odkryć, Old Shatterhand skierował tam konia. Przedostawszy się przez żywopłot, jechali bez trudności korytem dawnego potoku, dopóki nie skończyło się wąskim rowem w miejscowości zwanej Undulating. Była to niewielka prerja, podzielona zalesionemi wzgórzami, dosyć wygodnemi dla naszych jeźdźców, gdyż biegnącem i w kierunku z zachodu na wschód.
Wieczorem dotarli do potoku, który zdawał się należeć do obszaru rzeki Bighorn. Wkrótce natrafiono na miejsce, świetnie nadające się do obozowania! Postanowiono zatrzymać się, mimo że mrok jeszcze nie zapadł. Potok rozszerzał się tutaj i stanowił mały płytki staw o brzegach, zarośniętych gęstą trawą. W jasnej, przejrzystej do gruntu wodzie widać było liczne pstrągi, budzące nadzieję smacznej wieczerzy. Z jednej strony brzeg wznosił się stromo, z drugiej był równy i gęsto zalesiony. Liczne leżące na ziemi gałązki świadczyły, że ubiegłej zimy spadło wiele śniegu. Stanowiły niejako zasiek dookoła miejsca, obranego na obozowisko, zasiek, zapewniający bezpieczeństwo i dostarczający paliwa.
— Pstrągi! — zawołał Gruby Jemmy, zeskakując ze swego rumaka. — Świetną dziś ucztę sobie wyprawimy!
— Nie tak szybko! — odezwał się Old Shatterhand. — Przedewszystkiem musimy się postarać, aby ryby nie mogły uciec. Przynieście drzewa. Musimy sklecić dwie kraty.
Po zaopatrzeniu koni zebrano cienkie gałązki i wbito przy ujściu potoku w miękkie dno stawu tak, że tworzyły gęstą kratę, — żadna ryba nie mogłaby się przez nią przedostać. Poczem taką samą kratę wbito z drugiej strony, nie na granicy stawu, lecz nieco dalej, o dwadzieścia niespełna kroków. Ryby znalazły się w matni.
Gruby Jemmy zaczął ściągać z nóg swoje wielkie buty z wyłogami. Zdjął już pas i położył wraz ze strzelbą na brzegu.
— Ty, mały, — rzekł Długi Davy — zdaje się nawet, że chcesz się zanurzyć.
— Naturalnie. To dopiero będzie uciecha!
— Zostaw to ludziom dłuższym od ciebie. Taki, co ledwo potrafi patrzeć przez stołek, łatwo natrafi na głębię.
— Nie szkodzi. Umiem pływać. Poza tem, staw nie jest głęboki. — Nachylił się nad wodą, aby dokładniej ocenić głębokość. — Najwyżej, na metr.
— Można się omylić. Kiedy kto spogląda przez toń, dno wydaje się bliższe, niż w rzeczywistości.
Pah! Chodź i zajrzyj. Widać każde ziarenko piasku, a ponieważ — — do licha, brr, puh, puh!
Nachylił się zbytnio, stracił równowagę i wpadł do sadzawki. Trafił akurat na najgłębsze miejsce. Znikł na chwilę, ale wnet wypłynął na powierzchnię. Był świetnym pływakiem i nicby sobie nie robił z przypadkowej kąpieli, gdyby nie nosił futra. Szeroki jego kapelusz pływał niczem liść victoria regia:
Heigh-day! — roześmiał się Długi Davy. — Gentlemani, obejrzyjcie dobrze pstrąga, którego trzeba schwytać. Ta gruba ryba starczy na wiele porcyj!
Mały Sas stał wpobliżu. Na polu naukowem nieraz się sprzeczał z Grubym Jemmy’m, ale lubił go bardzo, gdyż byli rodakami.
— Wielki Boże! — krzyknął przerażony. — Co pan zrobił, panie Pfefferkorn? Czemu pan skoczył do wody? Czy aby nie zmókł pan?
— Do suchej nitki — odparł ze śmiechem Jemmy.
— Do suchej nitki! To może wywołać przeziębienie! I do tego w futrze. Wyłaź pan natychmiast! Już ja się zajmę kapeluszem. Wyłowię go gałęzią.
Mówiąc to, wyszukał długą gałąź i zaczął łowić kapelusz. Ale wędka była za krótka, wobec czego nachylił się całem tułowiem nad wodą.
— Miej się pan na baczności — ostrzegał Jemmy, wyłażąc z wody. — Mogę cylinder sam schwytać. I tak już jestem porządnie mokry.
— Nie pleć pan głupstw! — odparł Frank. — Jeśli pan myśli, że jestem takim niezgrabiaszem jak pan, mylisz się setnie. Ja nie wpadnę do wody. I jeśli przeklęty kapelinder popłynie dalej, to nachylę się jesz c ze bardziej i — — — o Panie Wielki, naprawdę siedzę już w łapce!
Wpadł bowiem do wody. Widok był tak komiczny, że wszyscy biali roześmieli się na głos, czerwoni jednak zachowali zewnętrzną powagę, mimo że w duszy zapewne wtórowali im śmiechem.
— No, kto nie jest takim niezgrabiaszem, jak ja? — zapytał Jemmy, któremu ze śmiechu zakręciły się łzy w oczach.
Frank pluskał się w wodzie, strojąc gniewne miny.
— Czego się tu śmiać? — zawołał. — Pływam jako ofiara swej usłużności, samarytańskiej miłości bliźniego, i w podzięce za miłosierdzie zbieram śmiech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapamiętam. Rozumiecie?
— Nie śmieję się, lecz płaczę, drogi Hobble-Franku. Czyż nie widzi pan?
— Milcz master z łaski swojej! Nie pozwolę z siebie kpić. Nic mnie ta kąpiel nie obchodzi, martwię się tylko, że frak przemoknie. A tam oto płynie moja Amazonka przy boku pańskiego kapelusza. Kastor i Phylaks, jak to mówią w mitologji i w astronomji. Jest to właśnie — — —
— Mówi się Kastor i Polluks — poprawił Jemmy.
— Stulże pan buzię! Polluks! Jako leśniczy tyle miałem do uczynku z psami myśliwskiemi, że wiem dokładnie, czy to Polluks, czy Phylaks. Wypraszam sobie ten rodzaj poprawek! Swoją drogą pragnę wyłowić szlachetne rodzeństwo. Właściwie nie powinienem pańskiego kapelusza ruszać. Nie zasłużył pan, abym się jeszcze bardziej zmoczył dla nakrycia pańskiej głowy.
Wydostał jednak obydwa kapelusze.
— Tak — dodał. — Uratowane! A teraz weźmiemy się do wyżęcia pańskiego futra i mego fraka. Obydwa będą się zalewać gorzkiemi łzami; już teraz z nich kapie.
Obaj mieli tyle kłopotu z suszeniem odzieży, że, ku swej wielkiej żałości, nie mogli się przyczynić do rozpoczętego połowu. Gromada Szoszonów stanęła w wodzie na jednym końcu sadzawki i, posuwając się naprzód, zapędziła ryby na drugi koniec. Tu zaś Indjanie położyli się na brzegu plackiem, z głowami nachylonemi nad wodą. Pstrągi zapędzone w cieśninę nie mogły się ani przedostać przez kratę, ani cofnąć. Indjanie chwytali je pełnemi garściami i rzucali na brzeg. Niebawem zebrano ilość, aż zbyt wystarczającą.
Tymczasem przyrządzono płaskie doły i wyłożono kamieniami. Złożono na nich ryby i przykryto drugą warstwą kamieni, na której wzniecono ogień. Po pewnym czasie ugotowały się pstrągi między obu rozżarzonemi warstwami na miękko tak, że były nader smaczne i łatwo zdejmowały się z ości.
Po wieczerzy spędzono na jedno miejsce konie i rozstawiono strażników, po jednym w każdym kierunku.
Rozpalono wiele ognisk, dookoła których zebrano się grupami. Oczywiście, wszyscy biali skupili się dokoła jednego ogniska. Old Shatterhand, Gruby Jemmy, Marcin Baumann i mały Frank byli Niemcami; Długi Davy nauczył się od swego przyjaciela tyle, że rozumiał po niemiecku, aczkolwiek nie mówił, więc można się było w tym języku porozumiewać. Nawet Bob rozumiał cośniecoś, wiadomo bowiem, że murzyni posiadają wybitną pamięć językową.
Takie gawędy nad ogniskiem w pradawnych lasach lub w prerji mają swój niezwykły urok. Opowiada się swoje własne przeżycia, lub czyny znakomitych myśliwych. Jakkolwiek Far-West jest rozległy, a drogi uciążliwe, wieść o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwykłem zdarzeniu — biegnie, niczem strzała, od ogniska do ogniska. Jeśli Czarne Stopy z nad rzeki Marias wykopali tomahawk wojny, to mówią już o tem Komanczowie z nad Rio Conchas po czternastu dniach. A jeśli śród szczepu Wallawalah wyróżnia się wielki wojownik, to już wiedzą o tem Dakota, z Coteau du Missouri. —
Jak się czytelnicy spodziewają, rozprawiano o dzisiejszym czynie Marcina Baumanna. Hobble-Frank powiedział:
— To prawda, dobrze się wywiązał z zadania, ale nie jestto jedyny człowiek, który mógłby się chlubić taką przygodą. Mój niedźwiedź też nie, był tekturowy.
— Co? — zapytał Jemmy. — Pan także miał przygodę z niedźwiedziem?
— I jeszcze jaką! Ja z nim, a on ze mną.
— Musi pan opowiedzieć!
— Czemu nie? — I, odkaszlnąwszy, zaczął: — Nie byłem wówczas jeszcze od wieczności w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, że nie znałem się jeszcze na tutejszych stosunkach. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, abym nie był wykształcony. Naodwrót, przywiozłem wielki zapas cielesnych i duchowych zalet. Wszelako wszystkiego trzeba się uczyć. Czego się nie widziało, ani uprawiało, tego nie można znać. Bankier, naprzykład, jakkolwiek będzie mądry, nie potrafi tak grać na kobzie, jak ja i pan; uczony zaś profesor eksperymentalnej astronomji nie potrafi odrazu, i ot tak, bez wskazówek, zostać kucharzem. Przytaczam ten przykład dla własnego usprawiedliwienia i obrony. — Otóż, moja przygoda rozegrała się wpobliżu Arkanzasu w Colorado. Poprzednio włóczyłem się po rozmaitych miastach Stanów Zjednoczonych i uciułałem małą sumkę. Chciałem, obracając tym kapitałem, rozpocząć handel na Zachodzie, to mianowicie, co tu nazywają the pedlar. Ruszyłem w drogę z wcale pokaźnym zapasem różnych towarów. Szczęście mi sprzyjało i już w okolicy fortu Lyon nad Arkanzas pozbyłem się reszty towarów. Spławiłem nawet wózek z dobrym zarobkiem. Siedziałem na koniu, ze strzelbą w ręku, z nabitą kiesą u boku, i postanowiłem dla własnej przyjemności zagłębić się nieco dalej. Już wówczas miałem chęć zostać sławnym westmanem.
— Jakim pan istotnie jest — wtrącił Jemmy.
— No, jeszcze nie. Ale mniemam, że jeśli teraz uderzymy na Siouxów, nie zostanę za frontem, jak Hannibal pod Waterloo, i niezawodnie będę miał sposobność uzyskania sławnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej. W owym czasie Colorado było jeszcze mało znane. Znaleziono olbrzymie pola złota, ze wschodu więc przybywali prospektorzy i diggers. Prawdziwych osiedleńców zjawiało się niewielu. Byłem przeto zdumiony, natrafiwszy w drodze na prawdziwą, rzeczywistą farmę. Składała się z małej strażnicy, rozległych pól i wielkich łąk. Settlement leżało na brzegu Purgatorio, w przepięknym klonowym lesie. Zdziwiłem się też wielce, widząc w każdym klonie rurę, przez którą sok drzewny wlewał się do naczyń, wkopanych w ziemię. Była wiosna, najlepszy czas do zbierania cukru klonowego. Wpobliżu strażnicy stały długie, obszerne, ale nader płytkie drewniane kadzie, pełne soku. Zaznaczam to ze względu na rolę, jaką błogosławiony sok odgrywa w mojem opowiadaniu.
— Ta osada na pewno nie była własnością Jankesa — rzekł Old Shatterhand. — Yankee udałby się na poszukiwanie złota, miast jako squatter siedzieć na gospodarstwie.
— Słusznie. Właściciel farmy pochodził z Norwegji. Przyjął mnie bardzo gościnnie. Mieszkał z rodziną, a więc z żoną, dwoma synami i córką. Proszono mnie, abym został jak najdłużej. Chętnie przystałem na to i starałem się pomagać w gospodarstwie. Rozmaite przysługi oraz moja przyrodzona duchowa przewaga zyskały mi zaufanie do tego stopnia, że zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, że u jednego z sąsiadów miał się odbyć tak zwany house-raising-frolic, i cała rodzina chciała wziąć w niem udział. Moja obecność bardzo ich cieszyła, gdyż mogłem zostać w domu jako house-holder i dbać o statystyczne bezpieczeństwo farmy. A więc wszyscy pojechali, i ja zostałem sam jeden. Sąsiadem nazywają tam każdego, kto mieszka w odległości półdziennej jazdy konnej. Tak właśnie odległa była farma owego sąsiada, wobec czego nie należało się spodziewać powrotu moich gospodarzy przed upływem dwóch dni.
— istotnie pozyskał pan sobie wielkie zaufanie — rzekł Jemmy.
— Czemu nie? Mniema pan, że mógłbym uciec wraz z farmą. Czy wyglądam na rabusia?
— O tem niema mowy. Myślałem co innego. Podówczas, więcej niż dziś, włóczyło się tam mnóstwo różnych obieżyświatów. Czy mógłby pan, sam jeden, podołać czeredzie? Trzej ludzie nie zważają na jedną kulę.
— Ja także. Muszę dodać, że zboku, koło domu, stało wysokie drzewo, ogołocone z kory aż do pierwszych gałęzi. Kora służyła do farbowania na żółto. Pień był nad wyraz gładki — trzeba było mieć zdolności akrobatyczne, aby się wspiąć na wierzchołek.
— Nikt chyba tego od pana nie żądał? — wtrącił Długi Davy.
— No, oczywiście, nikt tego nie żądał, ale mogą się zdarzyć rozmaite wypadki, które nawet najszlachetniejszego człowieka zapędzą na sam wierzchołek drzewa. Za parę chwil przekona się pan o słuszności tego prawa natury. A zatem, aby nie zejść z tematu, zostałem sam jeden w całej farmie i medytowałem nad sposobem przepędzenia długich godzin samotności. Prawda! W strażnicy gliniana tarcica była uszkodzona, wykruszyła się też zaprawa gliniana z pomiędzy desek ściany. Właśnie w celach remontu farmer wykopał był koło domu dół, długi na cztery łokcie, szeroki na trzy, i wypełniony po brzegi gliną. Natchniony chęcią pracy, pędzę ku dołowi i zatrzymuję się — — jak myślicie, wobec czego, lub wobec kogo?
— Wobec niedźwiedzia? — zapytał Jemmy.
— Tak, wobec niedźwiedzia, który opuścił swój górski azyl i wywędrował, aby obejrzeć świat i ludzi. Ale to bynajmniej nie przypadło mi do gustu. Łotr obejrzał mnie z taką miną, że jednym potężnym susem, którego już chyba nie potrafię powtórzyć, cofnąłem się wstecz. Drapieżnik z taką samą szybkością skoczył za mną. Z niespodzianą zręcznością pędziłem co sił. Jak zaindyjski królewski tygrys doskoczyłem do drzewa i jak rakieta wspiąłem się na górę. Trudno uwierzyć, do czego zdolny jest człowiek w podobnych niesympatycznych sytuacjach.
— Jednakże był pan przedtem już wygimnastykowany? — zapytał Jemmy.
— Niebardzo, wcale niebardzo. Ale kiedy za kimś stoi niedźwiedź, wówczas człowiek nie pyta się, czy włażenie jest pożyteczne dla zdrowia, czy szkodliwe, tylko włazi z prawdziwą namiętnością, tak, jak ja wówczas. Na nieszczęście, drzewo było, jak już zaznaczyłem, zbyt gładkie. Nie zdołałem dotrzeć do gałęzi, a trzymać się pnia było niezmiernie trudno.
— O, biada! Mogło się źle skończyć. Nie miał pan broni. Cóż więc uczynił niedźwiedź?
— Coś, czego mógłby zaniechać bez wyrzutów sumienia. Mianowicie wspinał się wślad za mną.
— Ach, w takim razie, na szczęście, nie był to grizzly.
— To mnie nie obchodziło. Wówczas niedźwiedź był dla mnie niedźwiedziem. Trzymałem się kurczowo pnia i spojrzałem nadół. Niedźwiedź podniósł się, objął pień i powoli zaczął się wspinać. Stanowiło to zapewne niezłą zabawę, gdyż wielce zadowolony mruczał coś pod nosem, jak kot, ale głośniej. Ja zaś mruczałem nietylko ustami, lecz całą osobą z ogromnego naprężenia, z jakiem się trzymałem. Niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej pozostać na swojem stanowisku Musiałem wspiąć się wyżej. Ledwo jednak podniosłem rękę, aby położyć wyżej, — straciłem równowagę. Wprawdzie schwyciłem się odrazy za pień, ale siła przyciągania matki-ziemi nie wypuściła już ofiary ze swych szpon. Mogłem sobie tylko pozwolić na krótkie przerażone westchnienie, poczem zleciałem, niczem młot dwudziestocentnarowy, z taką siłą na niedźwiedzia, że poleciał ze mną. Runął na ziemię, a ja, na niego.
Mały Sas opowiadał z taką werwą i tak dobitnie, że słuchano z napięciem, teraz zaś wybuchnięto wesołym, głośnym śmiechem.
— Tak, śmiejcie się, — mruknął. — Było mi wówczas nie do śmiechu. Miałem wrażenie, że wszystkie części ciała wpadły wzajemnie na siebie. Było mi niemo i głupio na duszy, tak że przez kilka sekund nie myślałem wcale o tem, iż; trzeba się podnieść.
— A niedźwiedź? — zapytał Jemmy.
— Leżał równie cicho pode mną, jak ja na nim. Aliści po chwili wyrwał się, co mnie doprowadziło do świadomości moich obowiązków osobistych. Zerwałem się na równe nogi i czmychnąłem — a on za mną, czy ze strachu, jak ja, czy też pragnąc utrzymać nawiązane ze mną stosunki, — nie wiem. Właściwie chciałem i dostać się do domu, ale miałem za mało czasu, gdyż bestja deptała poprostu po piętach. Strach przypiął mi skrzydła jaskółki, uwielokrotnił długość moich kulasów. Mknąłem jak kula karabinowa, skręciłem za róg domu, i — — wpadłem do dołu z gliną, aż po ramiona. Zapomniałem o wszystkiem, o niebie i ziemi, o Europie i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o całej glinie. Tkwiłem jak rodzynek w cieście, gdy przy mnie rozległ się głośny, jak powiadają Amerykanie, slap. Doznałem uderzenia jakgdyby szturgnął mnie wagon kolejowy, i nad głową moją rozprysła się glina. Pokryła mi twarz i tylko prawe oko ocalało. Odwróciłem się i oto spoglądałem na niedźwiedzia, który przez lekkomyślność zapomniał zważać na grunt i poleciał za mną. Widać było tylko jego łeb — straszliwie zeszpecony. Oglądaliśmy się ze trzy sekundy poczem on zwrócił się na lewo, ja zaś na prawo. Każdy z nas pragnął dostać się do gościnniejszego miejsca. Oczywiście, niedźwiedź prędzej zdołał się wygrzebać, niż ja. Lękałem się, że zostanie na miejscu, aby mnie nie spuszczać z oka, ale, ledwo wygramolił się, przemknął w tym samym kierunku, skąd przybyliśmy, i znikł za krawędzią, nie racząc na mnie spojrzeć. Farewell, big-muddy beast!
Hobble-Frank podniósł się w toku opowiadania i ilustrował opowieść takiemi gestami,, że słuchacze zrywali boki ze śmiechu, — śmiechu, jaki się chyba jeszcze nigdy tutaj nie rozlegał. Jeśli ktoś przestał się śmiać, to po chwili musiał rozpocząć odnowa, tyle było komizmu w tem opowiadaniu.
— Jest to nader wesoła przygoda, — rzekł wreszcie Old Shatterhand — a najlepsze to, że skończyła się dobrze dla pana i dla niedźwiedzia.
— Także dla niedźwiedzia? — odparł Hobble-Frank. — Oho! Nie skończyłem jeszcze. Skoro mój niedźwiedź znikł za krawędzią, usłyszałem huk jakgdyby przewróconego mebla. Nie zwracałem na to uwagi, starając się przedewszystkiem wydostać z rowu. Kosztowało to mnie wiele trudu, gdyż glina była nader lepka, i tylko dzięki temu się wybazgrałem, że zostawiłem buty. Przedewszystkiem musiałem obmyć twarz z gliny. Poszedłem do strumyka, płynącego za domem, i zmyłem z siebie wszystko, co było zbyteczne dla mego zewnętrznego człowieczeństwa. Poczem wróciłem do tropu niedźwiedzia. Atoli to bydlę wcale jeszcze nie uciekło. Siedziało pod drzewem i oblizywało się smacznie.
— Z gliny? Pah! — rzekł, potrząsając głową Jemmy. — O ile znam te zwierzęta, wiem, że szukałyby przedewszystkiem wody.
— Wcale mu to w głowie nie postało, gdyż był mądrzejszy od pana, master Jemmy. Niedźwiedź namiętnie lubi słodycze. Napomknąłem już o drewnianych kadziach, w których wyparowywał się sok cukrowy. Niedźwiedź był tak mało zbudowany przygodą, że pragnął tylko jak najprędzej uciec. Po drodze skoczył do jednej z owych kadzi i przewrócił ją. Zapach cukru wyparł z pamięci niedźwiedzia upadek z drzewa, dół z gliną i mnie. Zamiast stosować się do mego farewell, rozłożył się wygodnie pod drzewem i zaczął zlizywać słodycz z gliny. Był tak zajęty swoim, jak to mówią, sympozjonem, że nie zauważył, jakem się powoli wkradł do domu. Teraz byłem bezpieczny i uzbrojony we flintę. Ponieważ bestja siedziała na tylnych łapach, ja zaś mogłem tak długo celować, ile tylko chciałem, więc kula nie mogła chybić. Istotnie ugodziła niedźwiedzia w owe miejsce, gdzie według zapewnień poetów tkwią wszystkie szlachetne uczucia, mianowicie wprost w serce. Grizzly drgnął, podniósł się znowu, oznajmił ostatnią wolę drgawkami przednich łap i zwalił jak kłoda — martwy. Z powodu swej lekkomyślności i łakomstwa, przestał istnieć jako istota żyjąca.
Hm, hm, — rzekł Old Shatterhand. — Grizzly nie potrafi łazić po drzewach. Jakiej barwy był pański niedźwiedź?
— Miał czarną sierść.
— A ogon?
— Żółty.
— Był to więc szop, którego nie powinien pan był się lękać.
Oho! Znać było po nim, że lubi ludzkie mięso.
— Nie sądź tak! Szop chętniej karmi się owocami, niż mięsem. Podejmuję się uporać z takiem poczciwem zwierzęciem zgoła bez żadnej broni. Parę silnych ciosów — a zwierzę da drapaka.
— Tak, to pan. Jak pańskie imię głosi, uderzeniem pięści zabija master człowieka. Ja natomiast jestem o wiele delikatniej zbudowany i bez broni nie odważyłbym się — — — stój! Co tam ucieka?
Jak już zaznaczyliśmy, Frank w toku opowiadania podniósł się, teraz zaś stanął na jednym z leżących za nim głazów i wypłoszył jakieś zwierzątko, które pomknęło błyskawicznie do dziupli pobliskiego pnia. Z powodu szybkości niepodobna było określić gatunku zwierzęcia.
To drobne wydarzenie zelektryzowało murzyna Boba. Skoczył, pomknął do pnia i zawołał:
— Bydlę, bydlę tu biegać! Tu się schować w dziurze. Masser Bob wyjąć bydlę z drzewa!
— Ostrożnie, ostrożnie, — ostrzegł Old Shatterhand. — Nie wiesz, co to było za zwierzę.
— O, to być tylko małe bydlę!
— Małe zwierzątko może się stać niebezpieczniejsze w pewnych okolicznościach, niż duże.
— Opossum nie być niebezpieczny.
— Więc widziałeś, że to opossum?
— Tak, tak, masser Bob widzieć dokładnie opossum! Być tłusty, bardzo tłusty, i dać bardzo smaczną pieczeń, o, bardzo smaczną!
Mlasnął językiem i oblizywał się, jakgdyby już miał przed sobą pieczeń.
— A ja myślę, że się mylisz. Opossum nie jest tak chyży, jak to zwierzątko.
— Opossum bardzo, bardzo prędko pędzić. Dlaczego massa Shatterhand nie życzyć murzynowi Bob dobrą pieczeń? Masser Bob złapać opossum!
— No, jeśli jesteś tak pewny, to czyń, co ci się podoba. Ale nie zbliżaj się do nas z tą potrawą!
— Chętnie odsuwać się z potrawą. Masser Bob nikomu nie dać opossum. Jeść pieczeń sam, sam jeden. Teraz uważać! Wyciągnąć opossum z dziury!
Mówiąc to, sięgnął prawą ręką.
— Nie tak, nie tak! — rzekł Old Shatterhand. — Musisz schwytać zwierzę lewą ręką, a do prawej wziąć nóż. Skoro uchwycisz ofiarę, wyciągnij i uklęknij na niej. Wówczas zwierzę nie będzie mogło się bronić, ty zaś przerżniesz mu gardło.
— Pięknie! To być bardzo pięknie! Masser Bob tak zrobić, bo masser Bob być wielki westman i znany myśliwy.
Zakasał lewy rękaw, ujął nóż prawą ręką i lewą sięgnął do otworu, z początku powoli i ostrożnie. Ale naraz wypuścił nóż z ręki, wydał głośny okrzyk, strojąc przerażone grymasy i gestykulując prawą ręką.
Heigh-ho, heigh-ho! — lamentował na głos. — To bolić, bardzo boiić!
— Co takiego? Czy trzymasz zwierzątko?
— Czy masser Bob trzymać? Nie! Zwierzę trzymać masser Bob!
— O biada! Czy wpiło się w twoją rękę?
— O tak, całe wpić się, całe!
— Wyciągnij, wyciągnij tylko!
— Nie, bo to bardzo bolić!
— Ale nie możesz zostawić tam ręki. Kiedy takie zwierzątko się wpija, to już nie puszcza prędko. A więc ciągnij! A kiedy wyciągniesz, chwyć je prawą ręką, abym mógł zadać cios pięścią.
Wyciągnął długi nóż z za pasa i podszedł do Boba. Murzyn wyrywał rękę, bardzo powoli, ze zgrzytaniem i jękami. Zwierzę nie puszczało. Bob szybko pociągnął — i wyrwał z otworu małego drapieżnika. Uchwycił szybko za tylną część ciała zwierzaka, spodziewając się, że Old Shatterhand użyje noża. Aliści Shatterhand cofnął się szybko i zawołał:
— Skunks, skunks! Precz! Uciekajcie, panowie!
Skunks jest to rodzaj amerykańskich tchórzów. Długi na 40 centymetrów, ssak ten posiada prawie równej długości w dwóch warstwach owłosiony ogon i szeroki nos na śpiczastej mordzie. Sierść ma czarną z dwoma białemi jak śnieg pasmami, biegnącemi osobno po bokach i złączonemi na grzbiecie. Żywi się jajami małych zwierzątek i zającami; wychodzi na łowy w nocy, a resztę czasu spędza w lochach i pustych pniach.
Zwierzę to zasługuje na swą łacińską nazwą Mephitis. Pod ogonem posiada gruczoły, wydzielające ostrą żółtą ciecz, która straszliwie cuchnie. Spryskana tą cieczą odzież cuchnie przez długie miesiące. Ponieważ skunks trafia owym wytryskiem z dalekiej odległości, przeto każdy, kto zna własności tego zwierzęcia, ucieka od niego jak najdalej. Trafiony musi się na całe tygodnie pożegnać z ludzkiem towarzystwem. —
A zatem Bob zamiast wymarzonego opossum schwytał skunksa. Uczestnicy wyprawy zerwali się z miejsc i czem prędzej cofnęli.
— Odtrąć! Szybko, szybko! — krzyczał Gruby Jemmy.
— Masser Bob nie móc odtrącić — lamentował czarny. — Wgryźć się w rękę i — — oh, au — — au, oh! Faugh, o shamefulness, djable! Teraz opryskać masser Bob! O śmierć, o piekło, o djable! Jak cuchnie masser Bob! Żaden człowiek nie móc wytrzymać! Masser Bob się zadusić! Precz, precz ze zwierzęciem, z tą zarazą!
Usiłował strząsnąć skunksa i ręki, ale bestyjka tak się wpiła, ze usiłowania jego były daremne.
— Poczekać! Masser Bob już ciebie zrzucić, ty swine-fell, ty stinking racker!
Prawą pięścią wymierzył cios w głowę zwierzęcia. Ogłuszyło to wprawdzie skunksa, ale zęby wpiły się głębiej w rękę murzyna. Rycząc nieomal z bólu, podniósł nóż i przerżnął drapieżnikowi gardło.
— Tak — zawołał. — Teraz masser Bob zwyciężyć! Oh, masser Bob nie bać się żadnego niedźwiedzia, ani smelling beast. Wszyscy massers podejść i zobaczyć, jak masser Bob zabić drapieżnika!
Niestety, lękali się zbliżyć, cuchnął bowiem tak, że mimo oddalenia musieli trzymać się za nosy.
— No, czemu nie podejść? — zapytał. — Czemu nie uczcić zwycięstwa razem z masser Bob?
— Urwipołciu, oszalałeś chyba! — odparł Gruby Jemmy. — Kto mógłby się zbliżyć? Cuchniesz gorzej niż zaraza!
— Tak, masser Bob brzydko cuchnąć. Masser Bob już sam to czuć. O, o, kto móc wytrzymać ten zapach! — krzyknął, dziko skrzywiając twarz.
— Rzuć tchórza! — zawołał Old Shatterhand.
Bob próbował, ale daremnie.
— Zęby być za głęboko w ręce masser Boba. Masser Bob nie móc otworzyć paszczy bydlęcia!
Wzdychając i jęcząc, napróżno starał się oderwać martwego ssaka.
Thunder-storm! — zawołał wściekle. — Skunks nie móc zostać wiecznie na ręce masser Boba. Czy nie być tu dobrego, miłego człowieka, który chcieć pomóc masser Bob?
Hobble-Frank zlitował się nad murzynem. Serce nakazało mu pomóc Bobowi. Zbliżył się powoli i rzekł:
— Słuchaj, drogi Bobie, będę próbował. Wprawdzie bardzo mi cuchniesz, lecz moje człowieczeństwo zdoła to przetrzymać. Ale robię to pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz.
— Masser Bob nie podejść do massa Franka! — żalił się Bob.
— No dobrze. Ale także nie dotykaj swojem odzieniem mojego, gdyż będziemy obaj cuchnąć, ja zaś wolałbym ten zaszczyt odstąpić tobie samemu.
— Niechaj tylko massa Frank podejść! Masser Bob mieć się na baczności.
Było to istotnie bohaterstwem, że mały Sas podszedł do murzyna. Gdyby się tylko otarł o miejsce spryskane, musiałby podzielić jego los i wyrzec się obcowania z ludźmi, lub co najmniej pożegnać z ubraniem.
Im bliżej się przysuwał, tem dotkliwszy był zapach, który mu zapierał niemal dech. Ale wytrzymał mężnie.
— No, wyciągnij rękę, stary! — rozkazał. — Za blisko nie mogę wszak podejść.
Bob wykonał rozkaz. Sas uchwycił jedną ręką górną, a drugą dolną szczękę zwierzęcia. Wytężywszy wszystkie siły, zdołał oderwać martwego skunksa, poczem cofnął się czem prędzej. Murzyn rozprzestrzeniał taki zapach, że Frank omal nie zemdlał.
Bob był uszczęśliwiony. Ręka wprawdzie krwawiła, ale nie zważał na to.
— Tak — krzyczał. — Teraz masser Bob pokazać, jaki on odważny! Czy wierzyć teraz wszyscy biali i czerwoni massers, że czarny murzyn się nie bać?
Mówiąc to, podchodził do towarzystwa. Atoli Old Shatterhand przyłożył strzelbę i skierował lufę w murzyna, wołając:
— Stój, bo cię zastrzelę!
— O, Boże Wielki! Dlaczego zastrzelić biedny, dobry murzyn?
— Ponieważ nas zarazisz, skoro dotkniesz. Umykaj do wody, jak najdalej stąd, i zrzuć z siebie odzież!
— Zrzucić odzież? Masser Bob mieć się pozbawić piękny szlafrok i spodnie i kamizelka?!
— Wszystko, wszystko zrzuć! Później wrócisz i usiądziesz po gardło w wodzie. A więc szybko! Im dłużej zwlekasz, tem dłużej będziesz cuchnął!
— Co za nieszczęście! Mój piękny strój! Masser Bob go wyprać, a potem nie cuchnąć.
— Nie, masser Bob usłucha, bo go zastrzelę! A więc — raz — dwa — i — trzzz — — —! — krzyknął Shatterhand, zbliżając się ze wzniesioną bronią do murzyna.
— Nie, nie! Nie strzelić! Masser Bob uciekać daleko, bardzo prędko — — prędko!
Znikł czem prędzej w mrokach nocy. Oczywiście, Old Shatterhand żartował, aby zmusić murzyna do wykonania rozkazu. Masser Bob niebawem wrócił i usiadł w wodzie, aby się nieustannie zmywać. Zamiast mydła dostał sporo sadła niedźwiedziego i sadzy, której nie brak przy ognisku.
— Szkoda takiego pięknego sadła — żalił się. — Masser Bob móc wcierać we włosy to piękne sadło i zrobić wiele loków. Masser Bob być wybornym ringlet-man, ale nie być urodzony murzyn, bo móc splatać loki, tak długie, tak bardzo długie.
— Myj się! — nalegał Jemmy. — Nie myśl teraz o swojej urodzie, tylko o naszych nosach!
Poczciwe murzynisko wydawał, mimo że siedział w wodzie, straszliwy fetor.
— Ale, — zapytał — jak długo musieć masser Bob siedzieć w wodzie i myć się? — Tak długo, aż pozostaniemy tutaj, a więc do rana.
— Masser Bob nie móc tak długo wytrzymać!
— Zmusimy cię. Pytanie jednak, czy pozostałe w wodzie pstrągi wytrzymają. Nie wiem, czy ryby posiadają zmysł powonienia, ale jeśli tak, to nie będą ucieszone twoją wizytą.
— A kiedy masser Bob móc wziąć swój szlafrok i wymyć go?
— Nigdy.
— Ale co włożyć biedny masser Bob?!
— Tak, to przykra sprawa. Niema zapasu odzieży. Będziesz musiał wszyć się w skórę grizzly’ego, którego ubił Marcin. Być może, nieco dalej w górach znajdziemy resztki ocalałe jakiegoś pradawnego krawca, Ale tymczasem będziesz jechać na samym końcu oddziału, gdyż w przeciągu co najmniej ośmiu dni nie powinieneś się do nas zbliżać. A zatem myj się pilnie! Im bardziej będziesz się nacierał, tem prędzej stracisz zły zapach!
Bob nacierał co mocy. Tylko głowa sterczała z wody i stroiła takie grymasy, że na widok ich niepodobna, się było powstrzymać od śmiechu. — —



IV
BEZIMIENNY

Tymczasem towarzystwo wróciło do ogniska. Oczywiście, z początku rozmawiano o tragikomicznej przygodzie Boba. Potem proszono Długiego Davy’ego, aby opowiedział jakieś przeżycie. Opowiedział o pewnem spotkaniu z trapperem Juggle-Fredem[3], który słynął z celności strzałów. Opowiedziawszy parę jego sztuczek, dodał:
— Ale istnieją inni podobni strzelcy. Znam dwóch, których nikt nie zdołał prześcignąć. To Winnetou i Old Shatterhand. Proszę, sir, czy nie zechciałby pan opowiedzieć jakiej przygody?
Te słowa były skierowane do Old Shatterhanda, który nie odrazu się odezwał. Odetchnął głęboko, jakgdyby chciał wywąchać jakiś daleki zapach.
— Tak, ten drab w wodzie cuchnie jeszcze przyzwoicie, — zauważył Jemmy.
— O, nie o niego chodzi, — odparł Shatterhand, rzucając badawcze spojrzenie na swego konia, który przestał żuć i wciągał w nozdrza powietrze.
— A więc wywąchał pan coś innego? — zapytał Davy.
— Nie. — I zwracając się szeptem do Winnetou, dodał: — Teszi-ini!
To znaczy: — Uważaj! — Ponieważ nikt nie rozumiał narzecza Apaczów, obecni nie wiedzieli, co znaczą te słowa. Winnetou skinął głową i sięgnął po strzelbę.
Rumak Old Shatterhanda, parskając, zwrócił łeb ku ognisku. Ślepia mu płonęły.
Iszhosz-ni! — zawołał Shatterhand, poczem szlachetne zwierzę natychmiast położyło się w trawie.
Ponieważ i Old Shatterhand wziął w ręce sztuciec, Jemmy zapytał:
— Co się stało, sir? Pański koń, zdaje się, coś wyczuł?
— Zwąchał zapach murzyna — uspokoił zapytany.
— Ale obaj schwytaliście za broń!
— Ponieważ chcę wam opowiedzieć o strzale biodrowym. Słyszeliście coś o tem?
— Naturalnie.
Old Shatterhand niepostrzeżenie dla innych, a tak samo i Winnetou, badał wzrokiem skraj lasu, rozciągającego się na przeciwległym brzegu stawu, oraz rozsiane tam głazy. Zesunął bowiem kapelusz tak nisko na oczy, że niepodobna było określić, w jakim kierunku i na co spogląda. Poczem rzekł:
— Mówię o wypadku, kiedy się przykłada strzelbę nie jak zwykle, tylko do bioder.
— W takim wypadku nie można celować.
— Można, ale jest to nader trudne. Niejednego znam wprawnego westmana, który, naogół nigdy nie pudłując, w takim strzale zawsze chybia.
— Pocóż więc stosuje się ten strzał biodrowy? Wszak lepiej strzelać zwyczajnie i być pewnym strzału?
— Bynajmniej. Bywają sytuacje, kiedy nie umiejąc strzelać we wspomniany sposób, westman jest zgóry skazanym na śmierć. Strzela się tak tylko wówczas, kiedy się leży, lub siedzi na ziemi, i kiedy wróg nie powinien wiedzieć, że się w niego mierzy. Pomyśl pan sobie, że wpobliżu znajdują się wrodzy Indjanie, którzy zamierzają na nas napaść. Wysłali wywiadowców, aby się dowiedzieć, ilu nas jest, czy miejsce nadaje się do napaści, czy zarządziliśmy środki ostrożności. Wywiadowcy pełzają na czworakach — —
— Wnet spostrzegają ich nasze straże! — w trącił Frank.
— Rzecz nie tak oczywista, jak pan sądzi. Ja, naprzykład, skradałem się do namiotu Oihtka-petay, aczkolwiek zaciągnął straże i aczkolwiek terenem była gładka równina. Tu natomiast stoją, dokoła drzewa, które umożliwiają szpiegowanie. — A więc wywiadowcy przekradli się przez łańcuch posterunków. Leżą na skraju lasu lub pomiędzy chróstem i gałęziami, zwalonemi przez wicher, i oglądają nas. Jeśli im się uda wrócić do swoich, jesteśmy zgubieni, — napadną na nas niepostrzeżenie i wytępią. Najlepiej jest unieszkodliwić wywiadowców.
— A więc zastrzelić?
— Tak. Jestem przeciwnikiem przelewu krwi, skoro go można uniknąć. Ale w takim razie ma się do wyboru albo nie oszczędzać wroga, albo popełnić istne samobójstwo. Trzeba więc posłać kule.
Tkih akan! — Są blisko! — szepnął wódz Apaczów.
Teszi-szi-tkih — Widzę ich — odparł Old Shatterhand.
Naki! — Dwóch!
Ha-oh. — Tak.
Szi-ntsage, ni-akaya. Tayassi! — Bierz tego. a ja wezmę tamtego. W czoła!
Apacz, mówiąc to, przesunął rękę z lewej strony ku prawej.
— Powiedz nam, sir, co za tajemnica macie z Winnetou? — zapytał Davy.
— Nic szczególnego. Powiedziałem Winnetou po apaczowsku, aby mi pomógł zademonstrować strzał biodrowy.
— No, znam to już. Mnie się, niestety, nie udaje, aczkolwiek nieraz ćwiczyłem. Wracając do pańskiego przykładu, zaznaczę, że trzeba widzieć wywiadowców, zanim się w nich strzela.
— Naturalnie.
— W ciemnościach nocy, w gąszczu?
— Tak.
— Ale wszak nie wysuną się tak, aby ich: dostrzeżono!
Hm, może jednak ich widzę.
— Do piorunów! Słyszałem wprawdzie, że niektórzy westmani potrafią w ciemnościach dojrzeć oczy skradającego się wroga. Tak — — naprzykład nasz Gruby Jemmy twierdzi, że posiada ten dar, ale nie miał sposobności dowieść.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to niebawem może się nadarzyć taka sposobność.
— Bardzo się cieszę. Uważałem to za rzecz niemożliwą.
Shatterhand znów obejrzał skraj lasu, skinął z zadowoleniem głową i odparł:
— Czy nie widział pan w nocy w morzu błyszczących ślepi tintorera, wilka morskiego?
— Nie.
— Te ślepia są widoczne dokładnie. Rozsiewają blask fosforyczny. Każde inne oko, także ludzkie, posiada taki blask, aczkolwiek nie w tym samym stopniu. Im bardziej jest wzrok natężony, tem bardziej widoczne jest oko. Gdyby, naprzykład, tu w zagajniku znajdował się wywiadowca, któryby nas podpatrywał, ja i Winnetou zauważylibyśmy jego oczy.
— To byłoby nadzwyczajne! — przyznał Davy. — Co powiesz o tem, mój stary Jemmy?
— Mniemam, że bynajmniej nie jestem ślepy, — odparł Grubas. — Na szczęście nie grozi nam taka wizyta. Żałosna to sytuacja, jeśli trzeba koniecznie użyć strzału biodrowego. Prawda, sir?
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. — Spójrz tam, master Frank! A więc przyjmijmy, że tam znajduje się wrogi wywiadowca, którego oczy błyszczą wśród listowia. Muszę go zabić, inaczej sam zginę. Ale jeśli przyłożę broń do policzka, wróg zobaczy, że zamierzam strzelać, i natychmiast się wycofa. Być może, skierował do mnie lufę i wypali prędzej, niż ja. Muszę temu zapobiec, stosując strzał biodrowy. Siedzę przytem spokojnie i beztrosko, jak teraz. Chwytam za strzelbę i podnoszę nieco, jakgdybym chciał badać lub bawić się nią. Opuszczam — tak jak to teraz czynię — głowę, jakgdybym spoglądał nadół, ale wpijam oczy, pogrążone w cieniu kapelusza, w cel, tak jak to właśnie czynimy, ja i Winnetou. Prawą ręką przyciska się mocno kolbę do bioder, a lufę do kolan, sięga się lewą ręką na prawo i kładzie na zamku strzelby, która dzięki temu zyskuje pewne położenie. Potem przykłada się wskazujący palec prawej ręki do kurka, celuje tak, aby kula trafiła w czoło wywiadowcy, co nie jest rzeczą łatwą, i opuszcza się — — — tak!
Błysnął strzał i w tej samej chwili wypaliła strzelba Apacza. Obaj szybko zerwali się na nogi. Winnetou, odrzucając strzelbę i chwytając za nóż, skoczył jak pantera przez staw i zniknął w gąszczu.
Uhwai k’unun! Uhwai pa-ave! Uhwai umpare! — Zgasić ogniska! Nie ruszać się! Nie rozmawiać! — zawołał Old Shatterhand do Szoszonów. Jednocześnie strącił butem płonące paliwa do rzeki, poczem pomknął za Apaczem. Szoszoni, jak również biali, skoczyli na nogi. Przytomni czerwoni wojownicy natychmiast wykonali rozkaz Shatterhanda i zatopili ogniska. Ciemności egipskie zaległy obóz, aczkolwiek cztery czy pięć sekund minęło dopiero od chwili wystrzałów.
Przestrzegali również nakazu milczenia wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka, mianowicie murzyna, który siedział w wodzie. Nad jego głową pochodnie fruwały i, sycząc, gasły w rzece.
— Jezus, Jezus! — wołał. — Kto tu strzelać? Dlaczego rzucać ogień na biednego masser Boba? Czy masser Bob mieć spłonąć i utonąć?! Czy mieć być ugotowany, jak pstrągi?! Dlaczego być ciemno? O, masser Bob nikogo już nie widzieć!
— Milcz, głupcze! — zawołał Jemmy.
— Dlaczego masser Bob mieć milczeć? Dlaczego nie...
— Milcz, bo cię zastrzelę! Wrogowie wpobliżu!
Od tej chwili nie słychać było głosu masser Boba. Siedział nieruchomo w wodzie, aby nie zdradzić swej obecności wobec wrogów.
Dokoła panowała głucha cisza, zakłócana tylko od czasu do czasu uderzeniem kopyta, lub parskaniem konia. Niespodzianie zaskoczeni wojownicy skupili się gęsto. Indjanie nie szepnęli ani słówka, biali jednak porozumiewali się szeptem.
Naraz rozległ się donośny głos Shatterhanda:
— Zapalić ogniska! Ale trzymajcie się zdala, aby was nie zauważono.
Jemmy i Davy uklękli, aby wykonać rozkaz, poczem bezzwłocznie wycofali się w mroki nocy.
W blasku ogniska widać było Winnetou i Old Shatterhanda, którzy wrócili każdy ze strzelbą w ręku i z Indjaninem na plecach. Towarzysze chcieli otoczyć wracających, atoli Shatterhand zatrzymał ich:
— Niema czasu na opowiadania! Przywiążcie zabitych do koni, poczem wyruszymy. Wprawdzie tylko ci dwaj podkradli się do obozu, lecz niewiadomo, ilu jest za nimi. A więc szybko!
Obaj zabici mieli czoła przebite naskroś, zgodnie z zaleceniem Winnetou: „Tayassi! — W czoła!“
Całe towarzystwo składało się z wytrawnych westmanów, a jednak tak celne i pewne strzały wprawiły ich w zdumienie. Szoszoni zaś szeptali między sobą i rzucali przesądne spojrzenia na obu strzelców.
Przygotowywano się do wyruszenia. Zgaszono ognisko. Oddział z Winnetou i Old Shatterhandem na czele ruszył w drogę.
Nikt nie pytał dokąd, polegano bowiem na obu znakomitych przewodnikach. Dolina tak się wnet zwężyła, że musiano jechać gęsiego. Z tego powodu, a także ze względów bezpieczeństwa, nie rozmawiano wcale.
Oczywiście, murzyna nie zostawiono w wodzie. Siedział na swym ogierze bez ubrania i musiał jechać na końcu, gdyż zapach złośliwego zwierzątka nie wywietrzał jeszcze. Poczciwy Bob nosił starą, zatłuszczoną derę santillo Długiego Davy’ego, związaną dookoła bioder, jak okrycia wyspiarzy z mórz południowych. Był w kiepskim humorze i nieustannie mruczał coś pod nosem.
Jechano w ciszy z ogromną szybkością długie godziny, z początku przez wąską dolinę, następnie przez szeroką, łysą wyżynę, i znów nadół przez wąską prerję, aż wreszcie, skoro świt, wyprawa dotarła do stromego przesmyku pomiędzy wysokiemi, zalesionemi górami. U stóp stromej drogi zatrzymali się obaj przewodnicy i zeskoczyli z koni. Pozostali poszli za ich przykładem.
Zdjęto oba trupy i ułożono na ziemi. Szoszoni otoczyli miejsce rozległym kołem. Wiedzieli, że teraz rozpocznie się bardzo trudne badanie. Tu mogli przemawiać tylko wodzowie. Pozostali musieli czekać, czy ich zechcą zawezwać do rady.
Trupy ubrane były po indjańsku, napoły w wełnę, napoły w skórę. Mieli nie więcej, niż po lat dwadzieścia.
— Tak przypuszczałem — rzekł Old Shatterhand. — Tylko niedoświadczeni wojownicy, gdy podkradają się do obozu nieprzyjacielskiego, otwierają tak szeroko oczy, że widać ich blask. Chytry wywiadowca przymyka oczy. A wówczas nawet takim, jak my, trudno się spotkać z ich spojrzeniem. Do jakiego plemienia mogli ci obaj należeć?
Pytanie było skierowane do Grubego Jemmy’ego.
Hm — mruknął Grubas. — Czy uwierzy pan, sir, że wprawia mnie pan w zakłopotanie?
— Wierzę, gdyż i ja sam nie umiem odpowiedzieć zmiejsca. Znajdują się na szlaku wojennym, to jest pewne, gdyż twarze mają pokryte barwami wojny, jakkolwiek zatartemi. Czarny i czerwony kolor. Barwy Ogallalla. Wszelako nie wyglądają mi na Siouxów. Ich odzież nie znamionuje pochodzenia. Przeszukajmy kieszenie!
Kieszenie jednak świeciły pustką. Mimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleziono. Przy każdem ciele leżała strzelba. Zbadano je. Były nabite, ale nic nie mówiły o przynależności plemiennej zabitych.
— Może wcale nie byli niebezpieczni — rzekł Długi Davy. — Przybyli przypadkowo w te strony i, zauważywszy nasze ognisko, chcieli wiedzieć, kogo mają przed sobą.
Old Shatterhand potrząsnął głową i odparł:
— Rozbiliśmy obóz w miejscu, dokąd się nie trafia przypadkowo. Wytropili nasze ślady.
— To nie dowód!
— Nie. Ale z przezorności wyzbyli się wszystkiego, co mogłoby świadczyć o ich pochodzeniu. To bardzo podejrzane. Byli uzbrojeni w strzelby, ale nie mieli ołowiu, ani prochu. Jest to jeszcze bardziej podejrzane, gdyż w ten sposób Indjanin nie oddala się od ogniska. Należą do wojska i są wywiadowcami.
— Hm. Może nawet nie mieli koni.
— Czyżby? Obejrzyj-no pan te rajtuzy! Czyż nie są od wewnątrz wytarte? Z czego powstały te ślady, jeśli nie z jazdy?
— Może datują się oddawna.
Old Shatterhand ukląkł i powąchał spodnie. Poczem, podnosząc się, rzekł:
— Powąchaj pan! Czuć odór koński; ponieważ taki zapach prędko na powietrzu wietrzeje, więc obaj czerwoni musieli jeszcze wczoraj dosiadać rumaków.
W tej chwili podszedł Wohkadeh i rzekł:
— Niechaj znakomici mężowie pozwolą Wohkadehowi powiedzieć słówko, mimo że jest młody i niedoświadczony.
— Mów, owszem, — rzekł życzliwie Old Shatterhand.
— Wohkadeh wprawdzie nie zna czerwonych wojowników, ale zna koszulę jednego z nich.
Odchylił brzeg koszuli myśliwskiej, pokazał cięcie na niej i wyjaśnił:
— Wohkadeh wykrajał swój totem, gdyż koszula miała doń należeć.
— Ach, to dziwny zbieg okoliczności! Być może, dowiemy się czegoś dokładniej.
— Wohkadeh nie wie nic dokładnie, ale przypuszcza, że ci obaj młodzi wojownicy należy do plemienia Upsaroca[4].
— Na jakiej podstawie? — zapytał Oid Shatterhand.
— Wohkadeh był obecny przy kradzieży dokonanej przez kilku Siouxow-Ogallalla na Upsaroca. Przybywaliśmy z góry, zwanej przez białych Grzbietem Lisa, i przeprawialiśmy się przez północny dopływ rzeki Cheyenne, w miejscu, gdzie dopływ przemyka się między Potrójnemi Górami, a górami Inyancara. Jadąc między rzeką a górą, skręciliśmy za skraj lasu i zobaczyli dziesięciu czy ośmiu czerwonych, którzy się kąpali w wodzie. Ogallalla odbyli krótką naradę. Kąpiący się byli Upsaroca, a więc wrogami. Postanowiono zatem, aby ich jak najbardziej shańbić.
— Do licha! — krzyknął Old Shatterhand. — Nie zamierzano ich chyba ograbić z największej świętości, z leków?
— Mój biały brat odgadł! Sioux-Ogallalla pod osłoną lasu skradli się do miejsca, gdzie stały konie Upsaroca. Tam leżała również odzież, broń i leki. Ogallalla zeszli z koni i dokonali kradzieży.
— Czy nie było strażnika przy rzeczach?
— Nie. Upsaroca nie przypuszczali, że oddział wrogich Ogallalla dotrze do tego miejsca. Ogallalla zrabowali konie, leki, większą część odzieży i broni. Następnie dosiedli rumaków i odjechali galopem. Przy podziale łupu Wohkadeh otrzymał koszulę myśliwską. Wszelako nie chcąc zostać złodziejem, wykrajał swój totem i pozbył się jej w drodze pokryjomu.
— Kiedyż to było? — Na dwa dni przed wysłaniem Wohkadeha na zwiady.
— A więc Upsaroca czem prędzej zaopatrzyli się w nową broń, konie i odzież, i pomknęli wślad za złodziejami. Tymczasem znaleźli porzuconą koszulę, którą następnie włożył prawowity właściciel. Niemasz większej hańby dla czerwonego wojownika nad utratę świętych leków. Nie może się wówczas ukazać swoim, dopóki leków nie odzyskał, lub dopóki nie zdobył innych leków, zabiwszy ich posiadacza. Indjanin, który wyrusza, aby odzyskać stracony lek, jest zuchwały do szaleństwa. Wszystko mu jedno, kogo zabija, przyjaciela, czy wroga. Sądzę zatem, że wczoraj wieczorem uniknęliśmy nader poważnego niebezpieczeństwa. Cóżby się stało, najdroższy panie Jemmy, gdybyśmy musieli polegać na pańskim wzroku?
— Hm — odparł Grubas, z zakłopotaniem drapiąc się w głowę. — W takim razie spoczywalibyśmy gdzieś w spokoju, atoli bez skalpów i życia. Potrafię również dostrzec oko w mrokach nocy, ale wczoraj byłem tak pewny, że niema dookoła wrogiej istoty, że wcale się tem nie zajmowałem. Mniema więc pan, że Upsaroca są za nami?
— Z pewnością ścigają nas teraz z całem prawem, gdyż zabiliśmy dwóch ich braci.
— A więc dziś wieczór musimy być przygotowani na napad.
— Musimy to wziąć w rachubę — odpowiedział Old Shatterhand. — Co myśli o tem mój czerwony brat? Czy Wrony są wrogami Szoszonów?
To zapytanie było skierowane do Oihtka-petay.
— Nie. Są wrogami Sioux-Ogallalla, którzy są także naszymi wrogami. Nie wykopaliśmy przeciwko nim toporu wojny, aliści wojownicy poszukujący leków są wrogami wszystkich ludzi. Trzeba się strzec takiego, jak dzikiej bestji. Moi biali bracia niechaj będą roztropni i poczynią odpowiednie zarządzenia.
Old Shatterhand spojrzał na Winnetou, który dotychczas milczał. Podziwu godne było wzajemne zrozumienie się obu przyjaciół. Old Shatterhand nie wyraził swego planu, a jednak Winnetou odgadł jego myśli, gdyż rzekł:
— Mój brat słusznie planuje.
— Zakreślić łuk wstecz?
— Tak. Winnetou podziela ten zamiar.
— To mnie cieszy, W takim razie od obrony przechodzimy do natarcia. Jeśli się nie mylę, to w odległości dwóch godzin drogi znajdziemy miejsce, doskonale nadające się do naszych zamierzeń.
— A więc nie traćmy nadaremnie czasu! — rzekł Davy. — Ale co poczniemy z temi trupami?
— Skalpy obu Upsaroca należą do Old Shatterhanda i Winnetou, którzy ich zabili, — rzekł Oihtka-petay.
— Jestem chrześcijaninem. Nie skalpuję nikogo — odparł Old Shatterhand.
Winnetou zaś dodał z odtrącającym gestem:
— Wódz nie potrzebuje skalpów tych chłopców, aby uświetnić swoje imię. Są dosyć nieszczęśliwi, bo bez leków odeszli do Wiecznych Ostępów. Nie należy zabijać ich dusz skalpowaniem. Niechaj spoczną pod kamieniami wraz z bronią, gdyż polegli jako wojownicy, którzy się odważyli podkraść do obozu wrogów, Howgh!
Przywódca Szoszonów tego się nie spodziewał. Zapytał ze zdumieniem:
— Moi bracia chcą pogrzebać tych, którzy nastawali na nasze życie?
— Tak — rzekł Old Shatterhand. — Włożymy im do ręki broń, posadzimy twarzami zwróconemi w kierunku świętych kamieniołomów, a następnie zakryjemy ich głazami. Tak czci się wojowników. Skoro przybędą ich bracia, aby nas ścigać, dowiedzą się, że nie jesteśmy wrogami Upsaroca, ale przyjaciółmi. Okaż się szlachetnym wojownikiem i każ swoim ludziom przynieść kamienie, z których wzniesiemy grobowiec.
Szoszonom nie mogło pomieścić się w głowie podobne postępowanie, ale że odczuwali wobec obu znakomitych przyjaciół niezwykły podziw, wiec nie odważyli się przeciwstawić ich życzeniu.
Obu poległych umieszczono w postawie siedzącej, twarzami na północo-wschód, jednego na prawo, a drugiego na lewo od wylotu przesmyku. Włożono im broń do rąk, poczem pokryto ich głazami. Następnie podjęto dalszą jazdę. Przedtem jednak Winnetou rzekł do Old Shatterhanda:
— Wódz Apaczów zostanie tutaj, aby wyczekiwać nadejścia Wron. Niechaj mu dotrzyma towarzystwa młody syn niedźwiednika.
Było to nielada wyróżnienie i młodzieniec przyjął je z radosną dumą. — Obaj więc pozostali na miejscu, podczas gdy cały oddział pod wodzą Old Shatterhanda ruszył naprzód.
Za dnia mogli jechać szybciej, niż poprzedniej nocy. Przesmyk, prowadząc przeważnie pod górę, głęboko wcinał się we wzgórza. Po upływie dwóch godzin, a więc ściśle przez Old Shatterhanda oznaczonego czasu, dotarli do wąskiego, wysokiego, niemal pionowo wznoszącego się kanjonu. Wszerz przesmyku mieściło się tylko trzech jeźdźców. Niepodobna było nawet pieszo, a cóż dopiero konno, wdrapać się na ściany. Dookoła rosły krzewiny, wśród których można się było ukryć. Grunt był dosyć skalisty; ślady się na nim nie odciskały. Old Shatterhand osadził konia na miejscu i, wskazując na kanjon, rzekł:
— Skoro Upsaroca przybędą, pozwolimy im wejść do kanjonu. Połowa naszego oddziału pod dowództwem Oihtka-petay i Winnetou schroni się tutaj, lecz, skoro dam strzał, wjedzie za wrogiem do kanjonu. Druga połowa zatrzyma się ze mną przy wylocie wąwozu. W ten sposób zamkniemy Upsaroca, którzy będą mieli do wyboru albo polec, albo się poddać dobrowolnie.
— Upsaroca musieliby mieć sieczkę w głowie, gdyby weszli do wąwozu, — odezwał się Gruby Jemmy.
— Oczywiście, że nieodrazu wejdą, — rzekł Old Shatterhand. — Zatrzymają się tutaj i złożą radę. Rzecz najważniejsza, aby nie dostrzegli obecności naszych wojowników, którzy muszą się zatem skrzętnie ukryć. Mężny Bawół jest mądrym wojownikiem. Wyda słuszne rozkazy. A skoro przybędzie Winnetou, dowództwo obejmą dwaj ludzie, na których mogę w zupełności polegać.
Należało się spodziewać, że po tem pochlebstwie wódz Szoszonów dołoży wszelkich starań, aby nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Pozostał z trzydziestu wojownikami. Old Shatterhand zaś z pozostałymi weszli do wąwozu, tak krótkiego, że, stojąc u jednego wylotu, widziało się drugi. W miejscu, gdzie wąwóz przechodził znów w szeroki przesmyk, olbrzymie drzewa wznosiły się ku niebu. Pomiędzy drzewami leżały rozsiane głazy.
Myliłby się, ktoby przypuszczał, że Old Shatterhand w tem właśnie miejscu się zatrzyma. Pojechał bowiem dalej i tak rozpląsał konia, że zostawił za sobą wyraźny, w oko wpadający ślad.
— Ależ, sir, — rzekł Gruby Jemmy — sądziłem, że zatrzymamy się u drugiego wylotu!
— Oczywiście! Ale przejedźmy się jeszcze i postarajmy zostawić wyraźny trop. Właściwie pańskie pytanie było zbyteczne, master Jemmy. To, co czynię, jest dosyć zrozumiałe.
Jechał przez jeszcze niespełna kwadrans. Poczem zatrzymał się, odwrócił do towarzyszów i zapytał:
— No, messurs, czy wiecie, dlaczegom tak daleko pojechał?
— Aby zwieść wywiadowców? — odezwał się Jemmy.
— Tak. Wrony nie wejdą do wąwozu, zanim się nie przekonają, że jest bezpieczny. Przypuszczam, że wywiadowcy, licząc się z zasadzką, będą nader przezorni. Nie zdradzimy swej obecności i, nie stawiając im żadnych przeszkód, będziemy oczekiwać na dalszy rozwój wypadków.
— A co teraz poczniemy?
— Teraz wrócimy do wylotu wąwozu, oczywiście, nie tą samą drogą. Zboczymy w las. Chodźcie za mną!
Ściany przesmyku nie wznosiły się w tem miejscu szczególnie stromo i nietrudno koniom było się wspinać. Old Shatterhand jechał na przodzie. Na dosyć znacznej wysokości westman zboczył w kierunku wąwozu. Kiedy się zatrzymał, oddział znajdował się na połowie wysokości skał, równolegle do wylotu wąwozu. Stąd w parę chwil można było dotrzeć do wylotu i obsadzić go.
Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie do drzew. Sami zaś usiedli na miękkim mchu.
— Czy długo będziemy czekać? — zapytał Jemmy.
— Możemy obliczyć — odrzekł Shatterhand. — Upsaroca, skoro świt, zaczęli szukać obu wywiadowców. Zanim się dowiedzieli o wszystkiem, mogły upłynąć dwie godziny. Dotarłszy do obu grobowców, otworzą je i zbadają. Powiedzmy, zajmie to godzinę czasu, co razem czyni trzy godziny. Od obozu do tego miejsca jest pięć godzin drogi. A zatem, jeśli jadą z tą szybkością, co my, to powinni tu być w osiem godzin po świcie. Mamy więc pięć godzin wolnego czasu.
— O, to straszne! Co poczniemy z taką wiecznością?
— Nie powinien się pan pytać — odpowiedział Hobble-Frank. — Pomówimy nieco o sztuce i naukach. To kształci rozum, uszlachetnia serce, wyczula sumienie i daje naturalnemu charakterowi ową moc, która pozwala wytrwać burzę życia, a nie ulegać każdemu wietrzykowi. Nigdy nie zapomnę o sztuce i naukach. Stanowią mój chleb powszedni, mój początek i mój koniec, mój — — brrr! Co to za podły zapach?! Cuchnie bardziej, niż padlina! Albo — — hm!
Uczony Sas odwrócił się i zobaczył, że o drzewo, pod którem siedział, oparty stał murzyn.
— Uciekniesz, ty sakramencie! — krzyknął. — Jakże możesz się wspierać o moje drzewo! Czy śmiesz przypuszczać, że pożyczyłem nosa w wypożyczalni masek? Uciekaj, żuawie, i salwuj się do Afryki! Nasze organy są zbyt czułe dla ciebie. Goździki, rezeda, niezapominajki — owszem, to sobie chwalę. Ale skunksa nie zalecałbym nawet najszlachetniejszej damie w smelling-bottle.
— Masser Bob pachnąć dobrze, bardzo dobrze! — bronił się murzyn. — Masser Bob nie cuchnąć. Masser Bob myć się w wodzie sadzą i sadłem niedźwiedzia. Masser Bob być delikatnym, dobrze urodzonym, szlachetnym gentlemanem!
— Co, utrzymujesz, że jesteś dobrze i wonnie urodzony?! — Schwycił strzelbę i wycelował w murzyna, grożąc: — Jeżeli natychmiast nie znikniesz, to cię pięciokrotnie postrzelę obu kulami!
Jezus, Jezus! Nie strzelać, nie strzelać! — krzyczał murzyn. — Masser Bob szybko odejść. Masser Bob usiąść daleko!
Uciekł czem prędzej i usiadł zdaleka, markotny i gniewnie zadąsany.
Mały Sas ponowił propozycję, atoli Shatterhand odpowiedział:
— Sądzę, że moglibyśmy pożyteczniej zużyć nasz czas. Nie spaliśmy poprzedniej nocy. Połóżcie się i spróbujcie uciąć sobie drzemkę. Ja będę czuwał.
— Pan? Dlaczego akurat pan? Wszak nie więcej od nas spoczywał master w objęciach mosje Orfeusza.
— Mówi się Morfeusza — poprawił Jemmy.
— Znowu zaczyna pan swoje! Dlaczego nikt inny nie poprawia, tylko zawsze pan! Czego się pan wysuwa ze swoim Morfeuszem! Wiem dokładnie, jak to się nazywa. Byłem członkiem bractwa śpiewaczego, zwanego Orfeuszem. Skoro bractwo zaczynało się drzeć, można było sielnie się przespać. Takie bractwo śpiewaków jest cudownym środkiem na sen i dlatego nazywa się Orfeuszem.
— Dobrze, skończmy z tem! — rzekł ze śmiechem Grubas, wyciągając się na mchu. — Wolę spać, niż z panem gryźć takie uczone orzechy.
— Do tego brak panu włosów na zębach. Kto się nie uczył, ten o niczem nie może wiedzieć. A więc śpij pan sobie! Historja powszechna nic na tem nie straci.
Ponieważ nie znalazł nikogo, komuby mógł dowieść swej duchowej przewagi, przeto położył się i usiłował zasnąć. Z namowy Shatterhanda Szoszoni poszli za tym przykładem, a wnet potem położyły się również niektóre konie, niektóre zaś opuściły sennie łby.
Old Shatterhand zszedł nadół i zajrzał do kanjonu. Uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż śladu nie było po Mężnym Bawole i jego ludziach. Wódz Szoszonów starannie zastosował się do planu. — Old Shatterhand wrócił i usiadł u wylotu wąwozu na kamieniu. Siedział tak nieruchomo przez parę godzin z opuszczoną na piersiach głową. O czem myślał znakomity myśliwy? Być może, przemknęły przed jego oczyma dnie ruchliwego życia, jak ciekawa, dziwna panorama.
Wreszcie tętent konia zakłócił ciszę. Old Shatterhand zerwał się i podkradł do krawędzi skały. To nadjechał Marcin Baumann.
— Czy Winnetou również nadąża? — zapytał Shatterhand chłopca.
— Tak. Oihtka-petay zatrzymał go okrzykiem — Winnetou został tam zgodnie z pańskiem życzeniem. Ja także mam do nich wrócić.
— Doskonale. Apacz obdarza cię szczególnemi względami, mój młody przyjacielu. Widział pan Upsaroca? Ilu ich jest?
— Szesnastu, koni zaś o dwa więcej. Zapewne należą do zastrzelonych młodzieńców. Dwóch czerwonych wyprzedza oddział — są to wywiadowcy. Widać, że dążą naszym śladem.
— Dobrze. Wkrótce poznają tych, którzy owe ślady pozostawili.
— Ukryliśmy się za drzewami i pozwoliliśmy Wronom podjechać. Poczem pomknęliśmy w galopie, aby mieć ich na oku. Zauważyłem, że mają w swem gronie szczególnie kolosalnego wojownika. Jest to zapewne przywódca, gdyż jechał na czele.
— Czy przyjrzeliście się uzbrojeniu?
— Mają broń wszelkiego rodzaju.
— Dobrze! Teraz wyślę pana z poselstwem do Winnetou. W kanjonie mogą się wszak zmieścić tylko trzy wierzchowce, proszę zatem Apacza, aby nie posługiwał się końmi. Skoro wrogowie zamkną się w wąwozie, podążycie za nimi pieszo.
— Czyż w takim razie nie będą mieli nad nami przewagi? Mogą nas łatwo stratować.
— Nie. Podczas gdy Upsaroca mogą tylko trzech jeźdźców postawić w rzędzie, my możemy wystawić pięciu ludzi. Powitamy ich w sposób następujący: pięciu pieszych usiądzie, drugi rząd uklęknie za nimi. Za tym stanie trzeci rząd w pochylonej postawie i wreszcie czwarty w wyprostowanej. Dzięki temu dwudziestu ludzi może celować, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Jeśli Upsaroca nie zechcą się poddać, przebijemy ich zprzodu i ztyłu czterdziestoma kulami, oczywiście, nie naraz. Każdy rząd musi strzelać osobno, jeden po drugim, gdyż każda salwa może trafić tylko trzech wrogów. Należy także przygotować się do zastrzelenia rumaków bez jeźdźców, gdyż mogą nam złamać szyki. Powiedz to Apaczowi. Nadmień, że ja sam pragnę układać się z wrogami. Jak sądzi Winnetou, kiedy Wrony przybędą tutaj?
— Przypuszcza, że godzinę zabawią przy grobowcach.
— Słusznie.
— A od grobowców do wąwozu dwie godziny. Ponieważ tę drogę przebyliśmy w półtora godzin, należy sądzić, że za godzinę jeszcze ich nie będzie.
— Słusznie. Ale musimy być wpogotowiu. Wracaj pan do Winnetou!
Marcin zawrócił rumaka i pojechał. Old Shatterhand zaś powrócił do towarzyszów i zaczął ich budzić. Zakomunikował swój plan i do pierwszego rzędu wyznaczył Długiego Davy’ego, Grubego Jemmy’ego, Franka, Wohkadeha i jednego z Szoszonów. Wyznaczywszy również stanowiska pozostałym, zszedł nadół, aby przerobić z nimi odpowiednie ćwiczenie. Chodziło o to, żeby dokonać napadu błyskawicznie, zgranym zespołem. Sam Shatterhand zamierzał stanąć przed pierwszym szeregiem, aby układać się z wrogami. W tym celu też zerwał kilka długich zielonych gałązek, co na całym świecie, nawet u najdzikszych plemion, uchodzi za znak parlamentarjuszy.
Po kilku powtórzeniach towarzysze zgrali się wyśmienicie. Old Shatterhand, przekonany że oddział podoła zadaniu, schronił się z nim do kryjówki. Czas oczekiwania dłużył się bardziej, niż poprzednio. Atoli wkońcu usłyszeli tętent konia.
— Zdaje się, że pchnięto tylko jednego wywiadowcę na zbadanie wąwozu, — rzekł Jemmy.
— To byłoby nam na rękę — odparł Shatterhand. — Gdyby nadjechało dwóch, jedenby tylko powinien wrócić do swoich, drugi zaś pozostać na miejscu. Musielibyśmy go niepostrzeżenie unieszkodliwić.
Jemmy miał słuszność. Tylko jeden jeździec wyjechał z kanjonu i zatrzymał się, aby dokładnie zbadać okolicę. Nie dojrzał wroga, natomiast wyraźnie widział ślad, starannie wydeptany przez Old Shatterhanda i towarzyszów. Nie poprzestał na tem, lecz pojechał dalej, na znaczną dosyć odległość.
— Do pioruna! — zaklął Jemmy.
— Nie dojedzie chyba do miejsca, gdzieśmy zawrócili. Wówczas wykryłby naszą obecność.
— W tym wypadku nie wróci do swoich — oznajmił Old Shatterhand.
— Jakże uniknie pan szmeru?
— Dzięki tej oto broni — odparł, wskazując na lasso.
— Pętla musiałaby trafić dokładnie na szyję i ściągnąć ją, aby nie mógł krzyknąć. Zadanie piekielnie trudne. Czy zdoła pan tego dokonać, sir?
— Nie kłopotaj się pan! Wyciągnij dziesięć palców i powiedz, który mam schwytać lassem, a przekonasz się, że schwytam. Stąd, z góry, nie widać, jak daleko zajedzie. Muszę zejść nadół. Zachowujcie się cicho, ale skoro usłyszycie lekkie gwizdnięcie, pośpieszcie za mną!
Zszedł nadół, trzymając lasso wpogotowiu. Na dole zobaczył ku swej radości, że Upsaroca zawrócił. Shatterhand ledwo zdążył ukryć się za wielkim głazem. Jeździec pomknął w galopie i znikł za krawędzią wąskiego kanjonu.
Old Shatterhand gwizdnął, i towarzysze zeszli ze skały. Przynieśli obie jego strzelby oraz zielone gałązki, które zostawił na górze. Podszedł do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Wywiadowca dotarł do końca wąwozu i znikł za nim. Po minucie cały oddział Upsaroca zwalił się do wąwozu. Old Shatterhand wkroczył również, wyciągnął rewolwer i dał umówiony strzał. Dźwięk odbił się od stromych skał pobliskich i z dziesięciokrotną siłą rozległ w uszach Apacza i jego towarzyszów. Wpadli do wąwozu za wojownikami Upsaroca, którzy ich nie zauważyli, atoli, usłyszawszy wystrzał, przykrócili cugli. Ujrzeli Old Shatterhanda i jego ludzi, ustawionych w szyku bojowym.
Przywódca Indjan był istotnie, jak zaznaczył Marcin Baumann, herkulesowej postaci. Siedział na koniu niby bóg wojny. Wzdłuż szwów skórzanych spodni wisiały gęste frendzle z włosów pokonanych wrogów. Skórzane sztylpy, sięgające od siodła niemal do strzemion, były ozdobione pasmami ludzkiej skóry. Na koszuli myśliwskiej z jeleniej skóry nosił rodzaj pancerza z nakładanych na siebie w kształcie łusek skrawków skalpu. Za pasem tkwił, poza innemi rzeczami, wielki nóż myśliwski oraz olbrzymi tomahawk, który mogła tylko utrzymać pięść tak atletycznie zbudowanego człowieka. Głowę okrywał skórą kuguara, z której zwisała sierść, skręcona w długie, grube powrozy. Twarz tego Indjanina była pomalowana na czarno, czerwono i żółto. W prawej ręce trzymał ciężką strzelbę, którą niejednego już wroga zgładził.
Indjanin poznał z pierwszego wejrzenia, że skierowane w niego lufy mają przewagę nad strzelbami jego wojowników.
— Cofnąć się! — zawołał głosem, który huknął w kanjonie jak granat.
Gwałtownie zawrócił rumaka. To samo uczynili jego wojownicy. Ale teraz ujrzeli przed sobą oddział Winnetou z najeżonemi lufami.
Wakon szitsza! — Złe leki! — zawołał przerażony. — Zawróćcie! Tam stoi człowiek, który trzyma w ręce znak mówcy. Nasze uszy niech usłyszą, co pragnie powiedzieć.
Zawrócił ponownie konia i zwrócił się powoli do Old Shatternanda, a za nim jego oddział. Przezorny Apacz skorzystał z tego, pośpieszył za Wronami i zamknął ich w jeszcze ciaśniejszej przestrzeni.
Old Shatterhand stał nieruchomo. Upsaroca obrzucił go nieustraszonem spojrzeniem i zapytał:
— Czego chce tu biała twarz? Dlaczego staje mi na drodze?
Old Shatterhand wytrzymał spojrzenie Indjanina i odparł:
— Czego chce tutaj czerwonoskóry? Czemu ściga mnie i moich wojowników?
— Ponieważ zabiliście dwóch moich braci.
— Przyszli do nas jako wrogowie, a wrogów się zazwyczaj unieszkodliwia.
— Skąd wiesz, żeśmy wrogami?
— Zgubiliście bowiem swoje leki.
Indjanin spuścił oczy.
— Kto ci powiedział? — zapytał.
— Wiem, ponieważ obaj wojownicy, których zastrzeliliśmy, nie mieli przy sobie leków.
— Słusznie odgadłeś! Nie jestem już tym, kim byłem. Wraz z lekiem straciłem swoje imię. Teraz nazywam się Oiht-e-keh-fa-wakon[5]. Przepuśćcie nas, bo was zabijemy!
— Poddajcie się, bo zginiecie! Spójrz przed siebie i za siebie. Na moje skinienie, więcej niż pięć razy po dziesięć kul ugodzi w twój oddział.
— Wielu cuchnących kujotów zabija najsilniejszego bawołu. Cóż stanowiłyby twoje psy wobec moich wojowników, gdybyście nas nie otoczyli? Ja sam rozgromiłbym połowę waszego wojska.
Mówiąc to, wyciągnął swój ciężki tomahawk i rozkołysał groźnie.
— A ja sam wysłałbym cały twój oddział do Wiecznych Ostępów — rzekł spokojnie Old Shatterhand.
— Czy twoje imię nie jest Ithanka, Samochwał?
— Nie walczę imieniem, lecz ręką.
Oko Upsaroca rozbłysło.
— Czy chciałbyś to na mnie stwierdzić?
— Nie lękam się ciebie. Kpię z twoich pustych przechwałek.
— A więc poczekaj, aż się naradzę z moimi wojownikami! Wówczas dowiesz się, czy Oiht-e-keh-fa-wakon mówi tylko, czy też działa!
Naradzał się z paroma wojownikami. Poczem zwrócił się ponownie do Old Shatterhanda i zapytał:
— Czy wiesz, co to muh-mohwa?
— Wiem.
— Dobrze! Potrzebujemy skalpów i leków. Czterech mężów będzie walczyć w muh-mohwa, ty ze mną, a jeden z twoich czerwonych z jednym z moich wojowników. Jeśli my zwyciężymy, zabijemy i oskalpujemy was wszystkich, jeśli zaś wy zwyciężycie, zabierzecie nasze skalpy i życie. Czy masz dosyć odwagi?
W pytaniu tem kryło się szyderstwo. Old Shatterhand odpowiedział z uśmiechem:
— Jestem gotów! Na dowód zgody połóż swoją rękę na mojej.
Wyciągnął rękę. Olbrzym, zaskoczony jego pochopnością, ociągał się przez chwilę.
Muh-mohwa znaczy w narzeczu Utahów „ręka u drzewa“. Niektóre plemiona używają tej walki jako rodzaju sądu Bożego. Mocnemi rzemieniami przywiązuje się obu zapaśników jedną ręką do drzewa, a w wolne ręce daje umówioną broń — tomahawk, lub nóż. Rzemienie są tak przymocowane, że pozwalają walczącym obracać się wokoło pnia. Ponieważ stawia się ich twarzą w twarz, jednemu wiąże się lewą, a drugiemu prawą rękę. A zatem ten, który wolną ma prawą rękę, uzyskuje nad przeciwnikiem znaczną przewagę. W zasadzie ta istotnie straszliwa walka kończy się jedynie ze śmiercią jednego z przeciwników.
Bezimienny opanował się i podał białemu rękę, mówiąc:
— Godzę się! Przyrzekamy sobie nawzajem: strona zwyciężona powinna — nie wahając — poddać się śmierci. Jeśli zaś z każdej strony zwycięży jeden, wówczas rozstrzygnie walka zwycięzców.
Old Shatterhand przejrzał jego zamiary: sądząc z wielkości, wódz zwyciężyłby nietylko swego bezpośredniego przeciwnika, ale także i następnego. Mimo to rzekł:
— Zgoda! Abyś nie miał wątpliwości, wypalimy fajkę przysięgi.
Mówiąc to, wskazał na fajkę pokoju, która wisiała na jego szyi.
— Tak, wypalimy ją! — potwierdził olbrzym, uśmiechając się z szyderstwem. — Atoli ta fajka przysięgi nie będzie fajką pokoju, albowiem będziemy walczyć, po walce zaś skalpy wasze przyozdobią nasze oszczepy, a wasze ciała podziobią sępy.
— Przedtem przekonamy się, czy twoje pięści są równie silne i odważne, jak twoje słowa, — wtrącił Old Shatterhand.
— Oiht-e-keh-fa-wakon nigdy jeszcze nie został pokonany! — odparł dumnie Upsaroca.
— A jednak pozwolił sobie zabrać leki. Jeśli jego oczy nie będą dzisiaj bystrzejsze, niż podówczas, to mój skalp z pewnością pozostanie nadal na mojej głowie.
Było to ostre zgromienie. Czerwonoskóry chwycił za broń, lecz Old Shatterhand potrząsnął ramionami i ostrzegł go:
— Zostaw broń w spokoju! Wkrótce będziesz mógł okazać swoją odwagę. Teraz opuścimy to miejsce, aby wyszukać innego, bardziej odpowiedniego do muh-mohwa. Moi bracia przyprowadzą swoje konie. Upsaroca zaś jako jeńcy pojadą pośrodku między nimi.
Skinął na Winnetou, który wnet udał się ze swoim oddziałem po konie. Po ich powrocie sprowadził konie drugi oddział. W ten sposób Upsaroca byli stale pod nadzorem i nie mieli sposobności do ucieczki. Niebawem wyruszono.
Old Shatterhand zakazał swoim wymieniać imienia jego, lub Winnetou. Upsaroca nie powinni byli zawczasu się dowiedzieć, z kim mają walczyć. Dopóki byli pewni zwycięstwa, nie zamierzali dopuścić się wykroczeń.
Gruby Jemmy jechał obok Old Shatterhanda. Bynajmniej nie godził się z jego postępowaniem.
— Nie bierz mi za złe, sir, że mam pewne zastrzeżenia, — rzekł wreszcie. — Postąpił pan wobec tych drabów jako przyzwoity człowiek, ale taka przyzwoitość nie jest tutaj na właściwem miejscu.
— Dlaczego? Czy aby sądzi pan, że Indjanin nie poznaje się na szlachetnem postępowaniu? Znałem wielu czerwonoskórych, którzy mogliby świecić wzorem dla białych.
— Być może. Ale nie należy ufać zbytnio tym Upsaroca. Pragną za wszelką cenę zdobyć nowe leki — nie cofną się przed niczem. Mieliśmy ich już tak doskonale w rękach. Nie mogli się ani cofnąć, ani iść naprzód. Łatwo było ich zgasić, jak się gasi kilka nędznych szczap. Teraz natomiast jest pan zmuszony do piekielnej muh-mohwa, a kto pana zapewni, że ten olbrzym nie powali cię i nie zakłuje?!
Pah! Dotychczas nigdy nie łaknął pan krwi. Hańbą byłoby zastrzelić ich, skoro mieliśmy nad nimi taką przewagę i skoro zwabiliśmy ich w pułapkę, w której ani bronić, ani ruszać się nie mogli. Nie wspominam już o tem, że jesteśmy chrześcijanami, a nie poganami.
— Hm, co tu wiele mówić, ma pan słuszność, jako chrześcijanin i jako człowiek wogóle. A le, czyż musielibyśmy ich odrazu zabić? Byli zmuszeni się poddać, mogliśmy przeto uniknąć rozlewu krwi.
— Nie poddaliby się właśnie dlatego, że szukają nowych leków. Nie uniknęlibyśmy walki. Ponieważ zaś ani mi się śniło zabijać ludzi, mających takie samo prawo do życia, co ja, więc wolałem zgodzić się na propozycję olbrzyma, którego zresztą znam.
— Jakto? Zna pan tego kolosa?
— Tak. Może przypomina pan sobie moje słowa, kiedyśmy wymijali Górę Żółwia? Powiedziałem, że przed laty obozowałem tam wraz z wojownikiem Upsaroca, Szunka-szetsza. Naopowiadał mi wówczas wiele o swojem plemieniu. Z wielką dumą wspomniał swego znakomitego brata Kanteh-pehta, Ogniste serce.
— Czy miał na myśli wielkiego, znakomitego męża leków Upsaroca?
— Tego właśnie. Opowiedział mi czyny brata i opisał jego wygląd. Odmalował go jako istnego olbrzyma, pozbawionego lewego ucha. W pierwszej rozprawie orężnej z Sioux-Ogallalla cios tomahawku zerwał mu lewe ucho i ugodził ramię. Obejrzyj-no pan dokładnie tego gigantycznego Upsaroca. Brak mu lewego ucha, a pozycja, w jakiej trzyma lewe ramię, wskazuje, że zostało kiedyś ugodzone.
— Do licha! To byłoby osobliwe spotkanie. Ale w takim razie lękam się o pana, sir! Jesteś wprawdzie najdzielniejszym mężczyzną, jakiego tylko można sobie wyobrazić, atoli Kanteh-pehta był dotychczas niezwyciężony. Siły cielesnej na pewno ma więcej niż pan, aczkolwiek przypuszczam, że bijesz go zręcznością. Wszelako, kiedy się jest przywiązanym jedną ręką do drzewa, nie zręczność decyduje, tylko siła.
No — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Jeśli pan tak się o mnie lęka, istnieje środek niezawodny, aby mnie ocalić od zagłady.
— Jakiż to środek?
— Pan podejmiesz, zamiast mnie, walkę z Upsaroca.
Heigh-ho! Ani myślę! Nie mam zbyt przeczulonych nerwów, ale nie lubię rzucać się w objęcia Kostusia. Poza tem pan nawarzył tego piwa, więc niechże pan sam wypije! Życzę masterowi z całego serca zdrowego napoju.
Zwolnił biegu konia, aby uniknąć ponownej tego rodzaju propozycji. Na jego miejsce zbliżył się do Old Shatterhanda Winnetou.
— Mój biały brat poznał Kanteh-pehta, męża leków Upsaroca? — zapytał Apacz.
— Tak — odparł zapytany. — Oczy mego czerwonego brata były równie bystre, jak moje.
— Wrona ma tylko jedno ucho. Winnetou nie widział jeszcze jego twarzy, lecz Odważny poszukiwacz leku nie oszuka Winnetou. Słyszałem, co mój brat mówił z nim, i jestem gotów do walki.
— Liczyłem bezwzględnie na pomoc wodza Apaczów, gdyż nikomu innemu nie zaufałbym w takiej rozprawie. — —
W odległości angielskiej mili od kanjonu, dolina znacznie się rozszerzała. Jeźdźcy dotarli do małej, zamkniętej górami, prerji, jakich wiele jest w tamtych stronach. Rosły tu odosobnione krzewy i chuda trawka. Widać było tylko jedno drzewo, dosyć wysoką lipę z owego gatunku lip o wielkich, owłosionych białemi włosami liściach, które Indjanie w narzeczu sonoryjskiem nazywają muh-manga-tusabga t. zn. drzewo o białych, liściach.
Mawa! — Tam! — rzekł przywódca Wron, wskazując na drzewo.
Howgh! — skinął Winnetou, skierowując rumaka ku lipie.
Podążono do miejsca, gdzie miała się odbyć rozprawa. Zeskoczywszy z siodeł, puszczono konie na swobodę. Jeźdźcy rozłożyli się kołem. Obcy widz nie uwierzyłby, że tu siedzą wrogowie wobec wrogów, Upsaroca bowiem pozostawiono broń. Old Shatterhand ze zwykłą rycerskością wzdragał się jej zażądać.
Westman dobył nieco tytoniu z torebki, zdjął fajkę z szyi i napełnił. Poczem stanął w środku koła i rzekł:
— Wojownik nie mówi wiele, lecz wypowiada się czynami. Nie zabiliśmy wojowników Upsaroca, aczkolwiek byli w naszych rękach. Zażądali od nas muh-mohwa — zgodziliśmy się na to. Spodziewamy się, że nie użyjecie podstępu i zdrady, jak myśmy jej nie użyli. Przyrzekniecie nam to, wypalając z nami fajkę przysięgi. Powiedziałem!
Usiadł. Odważny poszukiwacz leku podniósł się i rzekł:
— Biały mąż wypowiedział nasze myśli. Nie zamyślamy podstępu, ponieważ i tak zwyciężymy. Aliści zapomniał ustalić warunki walki. — — Każdy zapaśnik — dodał po krótkiej pauzie — zostanie jedną ręką przywiązany do drzewa, do drugiej zaś ręki da mu się nóż. Kto runie, ten jest zwyciężony, — żywy czy martwy. Kto tylko upadnie na kolana, ten może się podnieść. Będą walczyć czterej mężowie z obnażonemi piersiami, ja z tym białym, a jeden z moich wojowników z jednym z waszych czerwonych. Jeśli zwyciężą mężowie z różnych obozów, wówczas obaj będą walczyć ze sobą. Własność i życie zwyciężonego obozu należy do zwycięskiego. Nikomu nie wolno się bronić. Wojownicy Upsaroca gotowi są wypalić fajkę przysięgi na tych jedynie warunkach. Powiedziałem!
Usiadł. Old Shatterhand ponownie wyszedł na środek koła i oświadczył:
— Przystajemy na wszystkie warunki Upsaroca. Zapalę teraz fajkę pokoju. Będzie dzisiaj duszą fajki przysięgi, i na jej dymie wzniosą się dusze zwyciężonych ku Wiecznym Ostępom, aby później służyć jako niewolnicy zwycięzcom.
Hau, hau! — rozległo się w kole.
Old Shatterhand wyciągnął swój punks i zapalił fajkę. Następnie puścił dym ku niebu, ku ziemi i w cztery strony świata, poczem oddał fajkę przywódcy Upsaroca, który pociągnął sześć razy i oświadczył, że układ jest zaprzysiężony i przypieczętowany. Następnie fajka zaczęła przechodzić od jednego do drugiego, i wreszcie wsadzono ją ustnikiem w ziemię, a dookoła złożono broń. Na straży pozostawiono jednego Szoszona i jednego Upsaroca.
Teraz Bezimienny, pewny zwycięstwa, podszedł do drzewa, zrzucił z siebie odzież i rzekł:
— Możemy zacząć! Zanim słońce się posunie o szerokość noża, skalp tego białego psa zawiśnie na moim pasie.
Dopiero teraz można było poznać, jak atletycznie zbudowany jest ten Indjanin. Miał istne niedźwiedzie mięśnie.
Skinął na jednego ze swoich wojowników, który wnet wystąpił, obnażył klatkę piersiową i rzekł:
— Tu oto stoi Makin-oh-punkreh — Stokrotny Grzmot. Sporządził swoją tarczę ze skór wrogów i posiadł przeszło czterdzieści skalpów. Kto się ośmieli podejść pod jego nóż?
— Ja, Wohkadeh, nakażę milczeć Stokrotnemu Grzmotowi. Nie mogę się jeszcze poszczycić żadnym skalpem, ale zabiłem białego bawołu i ozdobię dziś swój pas pierwszym włosem skalpowym. Kto się lęka Grzmotu? Jest to tchórzliwy służka błyskawicy i podnosi głos wówczas, gdy już minęło niebezpieczeństwo.
— Uff, uff! — zawołano dokoła, kiedy wystąpił młodzieniec i palnął tę mówkę.
— Wróć! — szydził Stokrotny Grzmot. — Nie walczę z dziećmi. Tchnienie moich ust cię zabije. Połóż się w trawie i marz o swej matce, która cię jeszcze powinna karmić kammasem.
Powszechnie pogardzani Indjanie Grobowi na pustkowiach, gdzie wiodą politowania godny żywot, szukają napoły zgniłych cebulkowatych korzeni i przyrządzają z nich wstrętne ciasto, zwane kammas, którem gardzą nawet psy indjańskie.
Zanim Wohkadeh zdążył odpowiedzieć na szyderstwo, wystąpił Winnetou. Skinieniem kazał młodemu Indjaninowi się cofnąć, co też Wohkadeh natychmiast uczynił, i rzekł:
— Na zgiełk Makin-oh-punkreh zgłosił się młodzieniec, któryby łatwo poskromił gębacza; ale jeszcze poprzednio postanowiono, abym ja stłumił burczenie Grzmotu.
Stokrotny Grzmot warknął gniewnie:
— Kim jesteś, że mówisz takie słowa? Czy posiadasz imię? Na twojej szacie nie widzę ani jednego włoska. Jeśli uczono cię grać na dżotunka[6], idź sobie precz i zagraj, ale nie tobie trzymać nóż w ręce! Sam się poranisz!
— Imię swoje wymienię twojej duszy, kiedy uleci z ciała. Wówczas będzie lamentować z przerażenia i nie odważy się wejść do Wiecznych Ostępów. Zamieszka w przepaściach, aby z trwogi wyć z wiatrami i żalić się z wichrem.
— Psie! — huknął Grzmot — Śmiesz urągać duszy odważnego wojownika?l Natychmiast poniesiesz karę. Będziemy walczyć w pierwszą parę i skalp twój zawiśnie przy moich trofeach. Rzucę go szczurom na pożarcie, a imię twoje, którego nie chcesz wymienić, nie dotrze do uszu wojownika!
— Tak, my pierwsi staniemy do walki. Można zaczynać! — odparł chłodno Winnetou.
Obaj rozebrali się i każdy wziął nóż. Utworzono rozległe koło pod lipą. Oczy wszystkich badały z uwagą ciała zapaśników. Stokrotny Grzmot nie był wyższy od Winnetou, ale o wiele szerzej i mocniej zbudowany. Upsaroca stwierdzili to z zadowoleniem. Nie podejrzewali przecież, że mają przed sobą słynnego wodza Apaczów.
Teraz podszedł Gruby Jemmy. Trzymał kilka rzemieni w ręce i rzekł do Winnetou:
— A zatem pan ma pierwszy występ, mój drogi sir. Będzie to dobrym znakiem, jeśli przyjaciel przywiąże pana do drzewa. Nasamprzód niech się jednak wszyscy przekonają, że oba rzemienie są jednakowej trwałości.
Rzemienie szły z rąk do rąk. Zbadano je dokładnie. Trzeba było teraz postanowić, który będzie przywiązany prawą ręką, a który lewą. Losy stanowiły dwa rozmaitej długości źdźbła trawy. Winnetou wyciągnął krótszą trawkę, był przeto w gorszem położeniu, niż przeciwnik, gdyż wolną miał dłoń lewą, a więc mniej wyćwiczoną. Upsaroca powitali tę sprzyjającą im okoliczność wesołemi: — Uh-ah! — Bardzo dobrze, bardzo dobrze!
Pętle z rzemieni zaciągnięto na ręce walczących i przywiązano ich do drzewa dosyć luźno, aby się mogli obracać dookoła pnia. Zdarza się nieraz w muh-mohwa, że zapaśnicy ścigają się dookoła drzewa przez całe kwadranse, zanim następuje pierwszy cios. Ale skoro raz przelewa się krew, nacierają na siebie z taką gorączkową wściekłością, że walka prędko dobiega końca.
Stali teraz gotowi do walki, jeden z tej, drugi z przeciwnej strony drzewa.
Kulawy Frank przystanął jako widz obok Grubego Jemmy’ego.
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn. — rzekł — taka ci to rozprawa, że ciarki przechodzą po ciele! Gdyż nietylko oni obaj podrwiwają głowami, ale także chodzi i o naszę skórę. W tej chwili mam pod swoim skalpem uczucie, jakgdyby mi ciągnięto włosy wgórę. Właściwie bardzo pięknie dziękuję za przyrzeczenie, że cierpliwie pójdziemy pod nóż, skoro nasi obaj mistrze będą pokonani.
Pah! — odparł Jemmy. — Mnie także nie jest wesoło na duszy, ale sądzę, że możemy polegać na Shatterhandzie i Winnetou.
— Zdaje się, gdyż Apacz ma tak spokojną twarz, jakgdyby trzymał w ręce grinsolo z dziesięciu matadorami. Cicho! Stokrotny Grzmot zaczyna mówić.
Upsaroca dostał właśnie nóż do ręki.
Szihszeh! — Chodź tu! — zawołał do Winnetou. — Albo też mam cię ścigać dookoła drzewa, aż padniesz trupem ze strachu, nietknięty nawet moim nożem?
Winnetou nie odpowiedział. Zwrócił się do Old Shatierhanda i rzekł w języku Apaczów, którego przeciwnicy nie rozumieli:
Szi din Ida sesteh! — Sparaliżuję mu rękę!
Old Shatterhand oznajmił głośno, wskazując na Winnetou:
— Ten nasz brat zamknął swoje serce przed myślą o zabójstwie. Pokona swego wroga, nie pozbawiając go ani kropli krwi.
Uff, uff, uff! — krzyknęli Upsaroca.
Wszelako Stokrotny Grzmot jął urągać:
— Ten wasz brat oszalał z trwogi. Skróćmy mu cierpienia!
Wysunął się o krok, tak, że drzewo przestało ich dzielić. Trzymając mocno nóż w ręce, okiem drapieżnem zmierzył swego przeciwnika. Lecz twarz Apacza pozostała nieruchoma, a postawa jakgdyby skamieniała.
Upsaroca złapał się na wędkę. Znienacka skoczył ku Apaczowi i podniósł rękę do śmiertelnego ciosu. Ale zamiast się cofać, Apacz dopadł go błyskawicznie. Gwałtownym ciosem podbił do góry pięść wroga, uzbrojoną w nóż. Ten odważny, silny i udany chwyt miał taki skutek, że Upsaroca cofnął się i wypuścił nóż z ręki. Jeszcze jeden chwyt Apacza, który odrzucił swój własny nóż, krzyk czerwonego — i Winnetou, zwichnąwszy mu rękę, wymierzył uderzenie w dołek. Upsaroca zwalił się na grzbiet, jedną ręką wisząc u drzewa.
Leżał przez chwilę nieruchomo, a to wystarczyło Winnetou. Podnieść swój nóż, oderwać się od drzewa i uklęknąć na wrogu — — dla niego było dziełem jednej sekundy.
— Czy jesteś pokonany? — zapytał.
Zapaśnik nie odpowiedział. Dyszał ciężko, sapał zarówno pod wpływem ciosu, jak wściekłości i strachu.
Scena rozegrała się z tak błyskawiczną szybkością, że poprostu niepodobna było dostrzec kolejności ruchów Apacza. Cisza panowała głęboka. Kiedy mały Sas zamierzał ją przerwać radosnem — hura! — Old Shatterhand nakazał milczenie tak władczem skinieniem, że poczciwiec urwał na pierwszej sylabie.
— Dobij! — zgrzytnął Upsaroca i, obrzuciwszy twarz Apacza nienawistnem spojrzeniem, przymknął powieki.
Lecz Winnetou podniósł się, przeciął rzemienie zwyciężonego i rzekł:
— Podnieś się! Przyrzekłem nie zabijać ciebie, i dotrzymam słowa.
— Wolę nie żyć. Jestem pokonany...
Oiht-e-keh-fa-wakon podszedł doń i rozkazał gniewnie:
— Podnieś się! Darują ci życie, ponieważ skalp twój nie ma żadnej wartości dla zwycięzcy. Zachowywałeś się jak chłopak. Ale jeszcze ja tu stoję, aby za nas walczyć. Zwyciężę po dwakroć, i podczas gdy my będziemy dzielili się skalpami wrogów, ty odejdziesz do wilków prerji, aby żyć pomiędzy nimi. Zabraniam ci powrotu do wigwamu!
Stokrotny Grzmot podniósł się i schwycił za nóż.
— Wielki Duch nie życzył sobie mego zwycięstwa — rzekł. — Do wilków nie pójdę. Tu oto trzymam swój nóż, aby skończyć z życiem, którego nie chcę przyjąć w darze. Atoli przedtem pragnę się przekonać, czy lepiej ode mnie potrafisz zwyciężać. Skończyłem.
Oddalił się i usiadł na trawie. Widać było, że istotnie nie chciał przeżyć swej hańby.
Nie padło nań ani jedno spojrzenie jego braci. Z tem większą nadzieją spoglądali na swego przywódcę, którego potężna postać wsparła się o drzewo. Zawołał do Old Shatterhanda:
— Podejdź tu! Będziemy losować.
— Nie losuję — odparł Old Shatterhand. — Niechaj mnie przywiążą prawą ręką.
— O, chcesz rychlej skonać!
— Bynajmniej. Wiem, że twoja lewa ręka jest słabsza, niż prawa. Nie chcę nad tobą mieć przewagi. Zraniono cię niegdyś.
Mówiąc to, wskazał na szeroką bliznę na lewem ramieniu przeciwnika. Czerwony nie mógł pojąć tej wspaniałomyślności. Zmierzył westmana wzrokiem pełnym zdumienia i odparł:
— Chcesz mnie obrazić?! Czyż twoi, skoro cię zabiję, mają powiedzieć, że zawdzięczam zwycięstwo twej łasce? Żądam losowania!
— Dobrze. Jestem gotów.
Los wypadł na korzyść czerwonego, którego przywiązano do drzewa lewą ręką. Po kilku chwilach stali obaj naprzeciw siebie. Spoglądając na mięśnie olbrzyma, które się wzdymały potężnie, można było się lękać o los Shatterhanda. Znakomity westman jednakże okazywał tę samą obojętność, co poprzednio Winnetou.
— Możesz rozpocząć! — rzekł Upsaroca. — Udzielam ci pierwszego ciosu. Trzy uderzenia będę jedynie odbijał, ale po następnym runiesz bez życia.
Old Shatterhand roześmiał się tylko. W bił nóż w pień lipy i odpowiedział:
— A ja zrzekam się broni. Mimo to padniesz przy pierwszem natarciu. Nie mamy czasu na dłuższą zabawę. Uważaj więc, bo zaczynam!
Podniósł rękę do uderzenia i skoczył ku przeciwnikowi. Ten dał się zwieść i natarł na Shatterhanda. Ale biały błyskawicznie się cofnął, tak, że cios przeciwnika chybił. Jeszcze jeden ruch błyskawiczny Shatterhanda — a pięść ugodziła w skroń czerwonego. Olbrzym zachwiał się i zwalił na ziemię.
— Oto leży, jak długi! Kto zwyciężył? — zawołał Old Shatterhand.
O ile poprzednio, skoro Stokrotny Grzmot runął, Upsaroca zachowywali się spokojnie, o tyle teraz wybuchnęli rykiem, który brzmiał jak wycie zwierzęce. Przeciwnicy natomiast wydali radosne okrzyki.
Old Shatterhand wyciągnął nóż z pnia i przeciął rzemienie. Biali myśliwi otoczyli go kołem i winszowali nietylko jemu, ale i sobie. Również Szoszoni chwalili wielce obu zwycięzców, ale przedewszystkiem co rychlej podążyli do broni, aby uniemożliwić Upsaroca opór, czy ucieczkę. Wrogowie przerwali wycie, podeszli do miejsca, gdzie spoczywał Grzmot, i usiedli przy nim. Nawet strażnik, który stał na warcie przy broni, przyłączył się do nich, aczkolwiek nietrudno mu było skoczyć na konia i uciec.
Shatterhand znowu podszedł do Odważnego poszukiwacza leku, który dopiero co wracał do przytomności. Otworzył oczy i widział, jak zwycięzca przecina mu pęta. Dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę z sytuacji, zerwał się na równe nogi i wraził w Old Shatterhanda zgoła nieopisane spojrzenie. Zdawało się, że oczy wystąpią mu z orbit. Jąkając się, zapytał:
— Ja — leżałem — na ziemi?! — Czyś — ty mnie — pokonał?
— Tak. Czyż nie sam postawiłeś warunek, że ten, który legnie na ziemi, będzie uchodził za pokonanego?
Czerwony obejrzał się dokładnie. Mimo rosłej postaci miał wygląd wręcz opłakany.
— Nie jestem ranny! — zawołał. — A więc powaliłeś mnie gołą pięścią?
— Tak — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
Upsaroca bezradnie spojrzał na swoich. Twarz jego przybrała wyraz tępej rezygnacji.
— Raczejbyś mnie zabił! — żalił się. — Wielki Duch opuścił nas, ponieważ skradziono nam leki. Nigdy już nie wejdziemy do Wiecznych Ostępów. Czemu squaw naszych ojców nie pomarły, zanim nas wydały na świat.
Niedawno jeszcze dumny i pewny zwycięstwa wojownik, teraz złamany powlókł się do swoich. Odwrócił się raz jeszcze i zapytał:
— Czy pozwolicie nam odśpiewać pieśń śmiertelną, zanim nas zabijecie?
— Zanim ci odpowiem, pragnę zadać pytanie. Chodź!
Old Shatterhand zaprowadził Bezimiennego do Upsaroca, wskazał na Stokrotnego Grzmota i zapytał:
— Czy jesteś jeszcze zły na swego wojownika?
— Nie. Nie mógł inaczej. Tak chciał Wielki Duch. Straciliśmy leki.
— Odzyskacie je, albo dostaniecie jeszcze lepsze.
Wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem.
— Gdzież je odzyskamy? — zapytał przywódca. — Tu, gdzie mamy umrzeć? Lub może we Wiecznych Ostępach? Nie dotrzemy tam, gdyż stracimy nasze skalpy.
— Zachowacie skalpy i życie. Zabilibyście nas, gdybyście pokonali, ale myśmy się zgodzili na wasze warunki tylko napozór. Jesteśmy chrześcijanami i nie zabijamy naszych bliźnich. Podnieście się! Podejdźcie, weźcie swoją broń i swoje konie. Jesteście wolni i możecie jechać, dokąd chcecie.
Nikt się jednak nie poruszył.
— Mówisz tak, aby rozpocząć tortury, którym chcesz nas poddać, — rzekł Bezimienny. — Ścierpimy mężnie, nie wydając ani jednego tonu skargi.
— Mylisz się! Mówię poważnie. Między Szoszonami a Upsaroca topór wojenny jest zakopany. Kanteh-pehta, znakomity mąż leków Upsaroca, jest naszym przyjacielem. Może wraz ze swoimi wrócić cało do swoich wigwamów.
Uff! Znasz mię?
— Brak ci ucha, a poza tem widzę na tobie bliznę. Poznałem cię po tych znamionach.
— Skąd o nich wiedziałeś?
— Opowiadał mi o tobie twój brat Szunka-szetsza, Wielki Pies.
— A więc znasz go?!
— Tak. Spotkałem się z nim niegdyś.
— Kiedy? Gdzie?
— Przed wielu laty. Rozstaliśmy się przy Górze Żółwia.
Upsaroca, który był usiadł, zerwał się natychmiast. Rysy jego wlot się przeobraziły. Oczy straciły nieruchomy, oschły wyraz, a zajaśniały w błyskach.
— Czy myli się moje ucho, czy twoje słowa? — zawołał. — Jeśli mówisz prawdę, jesteś Non-pay-klama, którego biali nazywają Old Shatterhandem!
— Jestem nim w istocie.
Skoro Bezimienny wymienił to imię, wszyscy Upsaroca się podnieśli.
— Jeśli jesteś owym znakomitym myśliwym, — ciągnął dalej Bezimienny — w takim razie Wielki Duch nie opuścił nas jeszcze. Tak, musisz nim być, gdyż powaliłeś mnie samą pięścią! Ulec tobie — nie jest to hańba. Mogę żyć, nie wytykany palcami przez squaw. Uff!
— Również Stokrotny Grzmot, dzielny wojownik, nie powinien się wstydzić, gdyż ten, z którym walczył, jest Winnetou, wódz Apaczów.
Oczy Upsaroca wpiły się w Winnetou, który wystąpił, podał Stokrotnemu Grzmotowi rękę i rzekł:
— Mój czerwony brat wypalił ze mną fajkę przysięgi. Wypali z nami teraz kalumet pokoju, gdyż wojownicy Upsaroca są naszymi przyjaciółmi. Howgh!
Grzmot uchwycił jego rękę i odparł:
— Odeszło od nas przekleństwo Złego Ducha. Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi czerwonych mężów. Nie zażądają naszych skalpów.
— Nie. Jesteście wolni! — powtórzył Old Shatterhand. — Znamy ludzi, którzy pozbawili was leków. Jeśli chcecie iść z nami, zaprowadzimy was do nich.
Uff! Kim są złodzieje?
— Zgrają Sioux-Ogallalla, którzy dążą do gór Yellowstone-river.
Wiadomość ta wzburzyła Upsaroca. Przywódca zawołał ze wściekłością:
— To były więc psy Ogallalla! Hong-peh-tekeh, Ciężki Mokasyn, ich wódz, zranił mnie i pozbawił ucha, a ja nie mogłem się mścić. Prosiłem Wielkiego Ducha, aby mnie naprowadził na jego trop, ale życzenie moje nie zostało dotychczas wysłuchane.
W tej chwili podszedł Wohkadeh, który stał opodal i słyszał wszystko:
— Jesteś na jego tropie, gdyż Hong-peh-tekeh jest przywódcą tych Ogallalla, których ścigamy.
— A zatem Wielki Duch oddał go wreszcie w moje ręce! Ale kim jest ten młody czerwony wojownik, który chciał walczyć ze Stokrotnym Grzmotem, i tyle wie o Sioux-Ogallalla?
— Jest to Wohkadeh, odważny syn Dumang-kake, — odparł Old Shatterhand. — Ogallalla zmusili go, aby jechał z nimi. Widział, jak rabowano wasze leki. Uciekł następnie od nich i oddał nam już ważne przysługi.
— A czego szukają Ogallalla w górach Yellowstone-river?
— Opowiemy wam, skoro wzniecimy ognisko. Wówczas namyślicie się, czy jechać z nami.
— Skoro ścigacie Ogallalla, pojedziemy z wami. Niechaj moi bracia rozpalą ognisko!
Wnet zapłonęło ognisko narady. — — —




„Senat i Izba Poselska Stanów Zjednoczonych niniejszem postanawiają, że obszary na terytorjach Montana i Wyoming, leżące wpobliżu źródła Yellewstone-river, zostają wyłączone z pod prawa osiedlenia, objęcia w posiadanie oraz sprzedaży, zgodnie z obowiązującemi prawami Stanów Zjednoczonych, i mają być oddane do użytku powszechnego jako park publiczny, ku korzyści i przyjemności ludu. Każdy, kto wykroczy przeciw tym zarządzeniom, kto obejmie w posiadanie jakąś część obszaru, będzie wydalony. Park zostaje oddany pod wyłączny nadzór sekretarza spraw wewnętrznych, który obowiązany jest wydać wszelkie przepisy i zarządzenia, jakie uzna za konieczne.

Tak brzmi prawo ogłoszone na kongresie Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki 1 marca 1872. Mocą tego prawa obywatele Stanów Zjednoczonych i mieszkańcy innych krajów otrzymali podarunek, którego wielkości podówczas nie znano.
W Stanach Zjednoczonych opowiadano sobie najdziksze i najdziwaczniejsze rzeczy o tych terenach, zwanych obecnie Parkiem Narodowym Stanów Zjednoczonych. Ta miejscowość, znana tylko najdzikszym Indjanom i tylko w części zbadana przez odważnych samotnych trapperów, była otoczona mgłą tajemniczości. Opowieści takich trapperów szły w świat z ust do ust, ozdabiane wszelkiemi fantastycznemi wymysłami. Płonące prerje i góry, gotujące się źródła, wulkany, wybuchające roztopionym metalem, jeziora i rzeki oliwy, skamieniałe lasy ze skamieniałymi Indjanami i zwierzętami, — oto treść rozmaitych gadek.
Pierwsze ścisłe wiadomości przywiózł dopiero profesor Hayden, który pierwszy przedsięwziął naukową wyprawę w te cudowne strony. Wszelako i on opowiadał rzeczy niezwykłe. Dzięki to niemu właśnie uchwalono powyżej przytoczone prawo.
Park Narodowy zawiera 9500 kilometrów kwadratowych. Stamtąd wypływają rzeki Yellowstone, Madison, Gallatin i rzeka Wężowa. W znoszą się potężne łańcuchy gór. Czyste i krzepiące powietrze, setki zimnych i gorących źródeł różnorodnego składu chemicznego posiadają niezwykłe właściwości lecznicze. Gejzery, z któremi ledwo porównać można gejzery islandzkie, tryskają na wieleset stóp wgórę. Góry, składające się z naturalnego szkła we wszystkich kolorach, lśnią w promieniach słonecznych. Przepaście, najokropniejsze w świecie, są jakgdyby wydrążone specjalnie w celu zajrzenia do wnętrza ziemi. Grunt stanowią jakgdyby pęcherze, które się wznoszą i opuszczają. Czasem wydają się zaledwie na cal grube, tak, że jeździec z trudem napędza przerażonego rumaka. Otwierają się olbrzymie dziury, wypełnione wrzącym szlamem, który się wznosi i opuszcza. Niepodobna jechać przez kwadrans, aby nie natknąć się na to, czy owo dziwo natury. Wszak samych gejzerów i gorących źródeł jest tam ponad dwa tysiące. Podczas gdy w jednem miejscu bije potok wrzącej wody, nieco opodal perli się jasne zimne źródło. Wydaje się, że pod ziemią walczą dobre duchy ze złemi, aniołowie z djabłami. Podziwia się widoki wzniosłe, a już o kilka kroków dalej cofa się przed straszliwemi. Podziwia się kolosalny zdrój, wyniesiony u ścian kanjonu ponad sto metrów, a dalej kroczy się przez pola krwawnika, agatu, chalcedonu, opalu i innych drogich kamieni.
A tam między górami drzemią cudowne jeziora. Między niemi największe i najpiękniejsze jest jezioro Yellowstone, po Titikaka najwyżej położone wielkie jezioro na ziemi, osiem tysięcy stóp ponad poziomem morza.
Woda jeziora jest przesycona siarką. Roi się w niem od pstrągów, których mięso posiada nader osobliwy, ale też aromatyczny smak. Otaczające lasy obfitują w łosie i niedźwiedzie. Brzegi usiane sa niezliczonem mnóstwem gorących źródeł, w których para świszczy jakdyby z lokomotywy.
Przybysz o lękliwem usposobieniu pragnie odrazu się wycofać. Niespokojne siły podziemne występują najaw. Na tym gruncie nie można się czuć pewnym. Wydaje się, że cały obszar albo za parę chwil zapadnie się w przepaść, albo, jako gigantyczny, ziejący ogniem krater, wyleci ponad wierzchołki Roky Mountains. — —
Taki jest opis Parku Narodowego. — — —

Koniec części drugiej



  1. Okrągłe zagłębienie o średnicy ośmiu do dziesięciu łokci, wydrążone przez bawoły.
  2. Podbiał.
  3. Fred Kuglarz.
  4. Indjanie-Wrony.
  5. Odważny poszukiwacz leku.
  6. Rodzaj fletu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.