Synowie pana Marcina/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Synowie pana Marcina |
Podtytuł | Powieść wiejska |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mosiek ma już spokój w domu; ustały wszelkie spory i nieporozumienia; żona nie nalega, aby założył szynk, a on sam przestał myśleć o sklepie. Znalazł się interes korzystniejszy, a przytem bardziej czysty, przyjemny, szlachetny. Interes, przy którym nie trzeba walać rąk mąką, albo smołą, nie trzeba przesiadywać całemi dniami na jednem miejscu, ani ujadać się z pijanymi chłopami; jednem słowem interes złoto.
Mosiek już nie jest ten Mosiek, wędrujący niegdyś po wioskach z kijem w ręku i workiem na plecach, nie kupuje skórek, ani drobiazgów, lecz jest kapitalistą i prowadzi interesa czysto finansowe. Posłuchał rady Judki, puścił w ruch pieniądze. Ma jeszcze trochę drzewa w zapasie, ale zresztą prawie całe swoje przedsiębierstwo leśne skapitalizował.
Teraz Mosiek nie chodzi po świecie, ale za to chodzą jego pieniądze — i jak one chodzą, jak ślicznie chodzą!
Idzie, naprzykład na spacer jeden rubel, idzie na tydzień, wraca i przynosi dziesiątkę; idzie dwadzieścia rubli, przynosi dwadzieścia dziesiątek; sto to sto — a przecież Mosiek ma takich wędrujących rubli z górą trzysta.
Jaki ładny ruch i jaki piękny obrót, jak to się szybko i ślicznie przerzuca, mięsza, niby we młynie. Ruble i tygodnie, a z tego się sypią dziesiątki; te znów gromadzi się w worku i stąd powstają ruble, gotowe znów w świat frunąć i zyski przynosić — a jaka przytem przyjemna i nie ordynaryjna robota. Siedzieć w stancyi spokojnie, mieć kajet, zapisywać w nim daty i cyfry — od czasu do czasu na rynek wyjść, z żydkami pogawędzić, informacye o interesach pozbierać.
Nie trudna rzecz — a zajmująca i miła.
Czasem klient przyjdzie, to się z nim pogawędzi, coś nowego usłyszy, czegoś się dowie. Z klientami, żądającymi pożyczki, rozmowa dobra; bo taki człowiek nie kłamie; powie on o swoim sąsiedzie wszystko co wie, czasem więcej, aniżeli wie, gdyż mniema, że w ten sposób utoruje sobie drogę do serca kapitalisty i pozyska jego zaufanie.
Brylantowy interes; trzeba do niego mieć trochę głowy, dobre oko, dobre ucho i trochę pieniędzy; trzeba się też znać i na fantach, gdyż nie każdemu można wierzyć na kawałek papieru.
Mosiek nowe swoje zatrudnienie polubił i z tego się też pysznił, że posiadał wspólnika i faktora. Dwie te godności piastował właśnie Judka. Należało mu się to słusznie za dobrą radę, za mądre słowo, za odprowadzenie upartej myśli Mośka od sklepu.
Jako wspólnik, Judka był bardzo mały wspólnik, zaledwie dwadzieścia pięć rubli do geszeftu włożył, ale jako faktor, Judka był wielki faktor. Posiadał nogi długie i cienkie, prawdziwie bocianie nogi; biegał też znakomicie po błotnistych ulicach i dróżkach, język miał ruchliwy i taki do mówienia wprawny, jak u najznakomitszej przekupki, oczy bystre jak u kota, słuch zajęczy.
W razie potrzeby umiał on rzucić się w najbardziej zwarty tłum ludzi na jarmarku, wpaść w morze fur, zanurzyć się w niem, jak rekin, i znaleźć tego, kto był w danym razie potrzebny.
Gdy szło o zebranie o kim wiadomości, o zbadanie stanu majątkowego, dość było Judce jednego dnia czasu, niekiedy kilku godzin. Wywiedział się, policzył wszystko, nawet kury na podwórku i przyniósł relacye najdokładniejsze.
Mosiek mówił o nim zwykle „mój faktor“ z naciskiem na wyraz mój, z zysków dawał mu cząstkę odpowiednio do jego kapitału, i wymagał od klientów, aby płacili Judce faktorne za nastręczenie uczynnego kapitalisty. Śliczne zatrudnienie, poważne stanowisko bankiera napełniało Mośka dumą, chodził on też z podniesioną głową, powoli, z rękami splecionemi na grzbiecie, z fajką w ustach, przysłuchiwał się dysputom prowadzonym na rynku, relacyom w nadzwyczajnych sprawach i procesach cywilnych i karnych.
Prawo cywilne szczególniej go interesowało, a dotychczas nie znał się na niem ani trochę. Jedynym jego juriskonsultem był Judka, który wtajemniczył go stopniowo w znaczenie pozwów i wyroków. Takie wiadomości potrzebne są kapitalistom, nawet niezbędne. Mosiek rozumiał, że bez ich posiadania byłby jak bez ręki, dlatego też chwytał je chciwie.
Judka nie szczędził informacyj, był to wogóle człowiek wesoły i skłonny do rozmowy. Gdy liczyli zyski z operacyi, lubił wspominać o projekcie założenia sklepu.
— Co, Mośku, możebyście wrócili do poprzednich zamiarów? Co? Możebyście założyli sklepik... Śliczny interes, czekać z założonymi rękami, aż się kto trafi, kupi bagatelkę i da zarobić trojaka...
— Dajcie pokój, Judka, ja już o tem nie myślę; zresztą kto wam powiedział, że kiedykolwiek na prawdę miałem to w głowie... Ot tak, mówiło się, aby mówić...
— A myślało, aby myśleć... Nie, to ja dopiero wprowadziłem was na dobrą drogę. Teraz jesteście na szerokim gościńcu, który prowadzi wprost do majątku.
— Daj Boże...
— Owszem, ja wam życzę. Sobie życzę i wam, jako wasz doradca, wspólnik, jako główny macher...
— Wy?
— Alboż nie? Ja wkładam w tę rzecz głowę.
— Nie gadajcie za wiele. Głowa bez pieniędzy, to, podług mojego zdania, wcale nie głowa.
— No, no... a podług mojego zdania, pieniądze bez głowy, to wcale nie pieniądze.
— Widzę, że macie chęć ubliżać mi.
— Broń Boże, ani myślę; tak się przypadkowo zgadało. Wy piknęliście delikatnie mnie, ja was też, jak we współce; ale naprawdę, to nie mamy o co się spierać. Interes nasz jest dobrze postawiony: wy bierzecie zysk w stosunku do waszego udziału, ja w stosunku do mego. Ja dostaję przytem faktorne, co możecie mieć przeciw temu?
— Nic, tylko ja też bym chciał mieć faktorne...
— Owszem, miejcie. Kto wam broni faktorować przy jakim innym interesie, faktorujcie na zdrowie. Ja mojego nie opuszczę. Kto biega, kto traci zdrowie, kto się wywiaduje, kto sprowadza interesantów? Ja — więc mi się wynagrodzenie należy, tembardziej, że ono nie wychodzi z waszej kieszeni... Teraz naprzykład, dziś — wy będziecie siedzieli spokojnie w stancyi, albo spacerowali po rynku, a ja muszę polecieć pieszo o milę drogi, aby wymiarkować, czy można dać pieniędzy chłopu który się wczoraj zgłaszał? O cóż wam chodzi — nasza współka doskonała jest. Może wam idzie o honor?
— Trochę ta przymówka do pieniędzy bez głowy, nie była polityczna, owszem, z czystem sumieniem można powiedzieć, że była całkiem niepolityczna. Jabym się tak nie odezwał do człowieka, z którym mam współkę.
— Mniejsza o to; skoro wam nieprzyjemnie, to drugi raz nie powtórzę... Mogę wam odstąpić pół honoru, nawet cały honor kapitalisty, a ja niech mam tylko zarobek, więcej nie pragnę.
Rzeczywiście Judce nie szło o zaszczyty, ale o najszybszy obrót mośkowych pieniędzy, o najczęstsze faktorne; wyszukiwał też interesantów bardzo energicznie, wmawiał konieczność zaciągnięcia małej pożyczki w ludzi wcale jej nie potrzebujących. Chociaż ciągle mówił o ostrożności, w gruncie rzeczy wielkich skrupułów pod tym względem nie miał, ryzyko głównie padało na wspólnika, a nagroda za pośrednictwo zawsze była pewna.
Mośkowi na myśl nawet nie przychodziło, że Judka, taki Judka, taki zdolny człowiek, mógłby się nie poznać na odpowiedzialności klienta, lub niepewnemu dawać opinię solidnego. To też gdy Judka biegał po wioskach i geszefta obrabiał, Mosiek najspokojniej siedział w domu, lub spacerował po rynku, zabawiał się przyjemnym dyskursem, albo też, bez określonego celu, tylko tak sobie, dla rozrywki, chodził na targ, między chłopskie fury, zobaczyć, co jest na sprzedaż, kto kupuje, po czemu płaci.
Taka wycieczka dawała mu zawsze wiele przyjemnych wrażeń i wzbogacała jego umysł wieloma cennemi spostrzeżeniami.
Podziwiał apatyczne usposobienie chłopów i gorączkowę energię przekupek; spostrzegł i obliczył, że żydówka zanim kupi od baby wiejskiej woreczek orzechów, musi wypowiedzieć trzy razy tyle zaklęć, ile orzechów się znajduje w woreczku; podziwiał bystrość kupców, nabywających zboże od chłopów, i zręczne manewrowanie z wagą dziesiętną; zachwycał się działalnością swej żony, która w targu była genialną kobietą; dowiadywał się nowości od żydków z sąsiednich miasteczek; wzbogacał umysł swój wiadomościami, które do niedawna jeszcze były dla niego zupełnie obce, lub obojętne.
Dawniej, gdy przywlókł się z wędrówki po wioskach, myślał tylko o tem, żeby się dobrze wytrzeć spirytusem kamforowym i położyć się jaknajbliżej pieca, obecnie nie doznaje zmęczenia, ani bólu, jest swobodny, pragnie rozrywek umysłowych, wypala dwie fajki tytuniu na godzinę, ciągle otacza się dymem, czasem marzy i snuje różne projekta odnoszące się do przyszłości.
Pachnie mu większe miasto i większe interesa. Niech no się tylko kapitał potroi, zaraz będzie co innego, Mosiek wyjdzie na szerszy świat. Taka już natura ludzka, ciągle licytuje in plus swoje żądania.
Pewnego dnia, na rynku, Mosiek miał bardzo poważny dyskurs ze swoim wujaszkiem, starym Abramem.
Usiedli obaj na korycie przy studni, ozdabiającej samo centrum ich rodzinnego miasteczka.
Abram poczęstował siostrzeńca tabaką i oświadczył, że bardzo cieszy się ze zmiany jego losu.
— Myślałem — rzekł — że przez całe życie będziesz kapcan i biedak, a tymczasem widzę z pociechą, że i tobie zaświeciła lepsza gwiazda. Ja się z tego bardzo cieszę i życzę ci, żebyś miał jeszcze większą pomyślność.
— Dziękuję wam za to słowo, abyście je w dobrą godzinę wymówili, wujaszku.
— Dla czego nie? W każdym interesie najważniejsza i najtrudniejsza rzecz — to początek, a ty początek już masz; dalej pójdzie wszystko gładko, tylko trzeba pilnować, nie za wiele jeść i nie zanadto spać. Ja myślę, że nie trzeba ci mówić, jaką wartość mają pieniądze.
— Ja jestem na to duży znawca; nie chcę się chwalić, ale jestem i znawca i amator. Ja wam coś powiem, wujaszku, coś, o czem sam dowiedziałem się niedawno z własnej praktyki.
— Cóż takiego?
— Oto, że smak pieniędzy poznaje się dopiero wówczas, gdy się je posiada... One mają wielki smak...
— Nie powiedziałeś nic nowego, to już dawno wiadomo. Człowiek, który nigdy nie zakosztował mięsa gęsi, wie tylko tyle, że gęś jest to podobno bardzo znakomity ptaszek, wie ogólnie; bogacz zaś, który czasem jada gęsinę, ma o jej smaku pojęcie prawdziwe, jasne. Otóż ty jesteś w podobnem położeniu, masz gęś przed sobą. Nie jedz za prędko i nie jedz za dużo, bo może ci, broń Boże, zaszkodzić. Czy rozumiesz, do czego dąży moja mowa?
— Jak najdokładniej...
— Więc do czego?
— Do tego, żeby nie jeść za wiele. Bądźcie spokojni, ja nie należę do gatunku ludzi obżartych, tylko tyle jadam, aby żyć, i tylko to jadam, co jest najtańsze. Moja żona również rozrzutnością nie grzeszy, ona szanuje grosz, onaby za pieniędzmi w ogień skoczyła...
— Wiem o tem bardzo dobrze, a słowa, które powiedziałem przed chwilą bynajmniej nie stosują się do rozrzutności...
— W takim razie, co wujaszek miał na myśli?
— Twój apetyt...
— Szczerze się przyznam, że nic nie rozumiem; mówicie jak kabała, trzeba do waszych słów bardzo dużo komentarzy.
— Być może... a jednak sądziłem, że myśl moją zrozumiesz odrazu... Apetyt jest to w ogóle chęć do czegoś, niekoniecznie tylko do jedzenia... Można mieć apetyt na cymes z marchwi, i na pieniądze też można mieć apetyt, o to właśnie idzie. Kto ma apetyt na pieniądze, lubi ryzykować, a kto lubi ryzykować, ten może stracić.
Mosiek skoczył, jak ukąszony przez żmiję.
— Stracić?! Dlaczego ja mam stracić? Czym na to pracował, czym na to siedział w lesie jak zając, żeby mieć straty! skąd wujaszek wie, że ja jestem na drodze do strat? Jeżeli macie zasadę do takiego gadania, to mi ją wyjawcie póki czas, jeżeli nie, to nie napełniajcie serca mojego strachem, gdyż ono delikatne jest i z takiego powodu będzie dużo cierpiało. Co wam należy na tem, żeby moja spokojna dotąd głowa, dźwigała na sobie wielki ciężar trwogi i niepokoju?
— Nic mi nie należy. Słowo moje urodzone jest z życzliwości. Ja chciałbym widzieć cię bogatym, szanowanym i szczęśliwym. Nasza familia nie jaśniała nigdy milionami, i jak sobie przypominam ojców, dziadków, nawet jednego pradziadka, oni byli ludzie godni, ale, między nami mówiąc, same kapcany. Otóż, ponieważ ty, Mojsie, masz szczęście i ładny początek, chciałbym aby od ciebie spłynęło na nasz ród trochę złotego blasku. Niech wnuki i prawnuki powiedzą kiedyś, że są potomkami wielkiego pieniężnika, reb Mojsia...
— Kto wam powiedział, że ja do tego nie dążę, że nie chcę puścić blasku, na całą familię, że nie mam zamiaru zostawić dzieciom moim ładnych pieniędzy. Wam może się zdawać, że ja w nocy śpię, a to nieprawda; ja bardzo mało śpię, ponieważ dużo myślę; ciągle myślę, kombinuję, moja głowa pełna jest projektów...
— Wierzę, ale zapominacie, że w interesie przez was prowadzonym, oprócz waszej głowy jest jeszcze druga, która też kombinuje, ale w inny sposób niż wasza...
— Macie na myśli Judkę?
— Rzekłeś, Mojsie...
— To jest mądry człowiek i złoty człowiek, on się zna!
— I temu nie przeczę; lecz jest mądry dla siebie, złoty dla swej żony i dzieci, a że się zna... no, to wiadoma rzecz, każdy zna się na tem, co mu korzyść przynosi...
— On jest mój wspólnik, więc co dobre dla niego, to i dla mnie złem być nie może...
— Takby się zdawało, ale pomyśl w jakim stosunku on ma współkę z tobą. Gdy jest zysk, ty bierzesz znaczną część, on zaś tylko odrobinkę, ale odwróć kota ogonem i przypuść, że będzie strata...
— Ja nie chcę straty!
— I ja też jej nie pragnę, ale przypuszczenie można robić. Otóż jeżeli będzie strata, to ciebie ona dotknie w znacznej części, jego zaś tylko odrobinkę... Zdaje się, że chociaż mamy w tej chwili śliczną pogodę, jednak dzień nie jest tak jasny jak to, co ja tobie powiedziałem... Ja Judkę znam, to sprytny człowiek i duży ryzykant, tem bardziej, że ryzykuje z twojej kieszeni...
— Owszem, on jest bardzo ostrożny; zanim się zdecyduje, to długo rozmyśla, a o najpewniejszych ludziach ma wątpliwość, tak, że nieraz ja muszę go przekonywać i zachęcać.
— Mój kochany, tyś niedawno handlował skórkami...
— Nie zaprzeczam, handlowałem; czy mam się tego wstydzić?
— Chowaj Boże, tylko skoro trudniłeś się tym interesem, to zapewne przypominasz sobie, że nieraz wmawiałeś w chłopa, że skórka nic nie warta, chociaż wiadomo ci było doskonale, że nic jej zarzucić nie można, przy każdem kupnie tak się robi...
— Właśnie, właśnie...
— Któż ci zaręczy, że Judka nie trzyma się takiej samej zasady, tylko stosowanej odwrotnie. Chwali interesanta, że jest pewny jak mur, a ten interesant nie wart trzech groszy...
— Dlaczego mnie wujaszek straszy?
— Robię to dla twego dobra... Nie ufaj zanadto, pilnuj, miej oko! Najważniejsza rzecz, miej oko... Więcej ci już nie powiem, pójdę do domu, gdyż mam zatrudnienie. Bądź zdrów.
Mosiek zaniepokoił się bardzo, a chociaż w słowach wujaszka upatrywał przesadę, jednak ziarno nieufności zaczęto szybko kiełkować. Postanowił rozciągnąć nad działalnością Judki kontrolę, i w tym celu, zaraz po powrocie do domu, wybrał się w drogę. Wziął starą kapotę na siebie, kij do ręki i zapowiedział żonie, że wróci dopiero późnym wieczorem, a może nawet w nocy.
— Dokąd idziesz? — zapytała ciekawa połowica.
— Tak sobie — odrzekł — przejdę się trochę. Dla ruchu... Może się trafi co kupić...
— Owszem, idź... Po co masz siedzieć w domu, z tego ci nic nie przyjdzie..
Mosiek kiwnął głową na pożegnanie i wyszedł.
Dzień był upalny, słońce piekło jak ogień. Za rogatkami Mosiek, nie bez pewnego zdziwienia spostrzegł, że już się odzwyczaił od pieszych podróży; że się męczy i nie może tak szybko chodzić, jak dawniej.
Mila drogi, niby nie wielka rzecz, a jednak, możnaby się z kim przejeżdżającym zabrać, ale na drodze nikogo nie widać, chłopi zajęci w polu nie marnują czasu, wyjeżdża tylko ten, kogo zmusza konieczność.
Zamiast przyśpieszać kroku, Mosiek go zwalnia; idzie nie tak jak się chodzi za interesami, ale jak gdyby używał spaceru na rynku. W taki sposób Judka nie prędko zostanie skontrolowany, a kontrolować go trzeba, gdyż wujaszek rzucił na niego podejrzenie.
Brzydka to rzecz i nieprzyjemna, tem więcej, że nie pewna.
Gdy kto jest rzetelny, nie oszukuje, nie działa podstępnie, nie knuje w duszy brzydkiej zdrady, to wiadomo jak z nim postępować, wiadomo, że to przyjaciel. Jeżeli znów ktoś jest nierzetelny, szachruje, kręci, dołki kopie, to również wiadomo jak z nim postępować, wiadomo, że to oszust; lecz gdy się ma na kogoś podejrzenie, samo podejrzenie, nie dowiedzione, nie oparte na pewnej podstawie — to wcale nie wiadomo jak z takim człowiekiem postępować, bo nie wiadomo, czy on jest rzetelny, czy oszust.
I nie koniec na tem; w sercu, w duszy, w pomyśleniu, robią się brzydkie rzeczy, jeść nie można, gdyż w kartoflach zamiast soli, jest podejrzenie; nie sposób myśleć, ani rozmawiać, gdyż w głowie pełno podejrzenia.
Jest to nieznośne, brzydkie, przykre i człowieka wrażliwego może o chorobę przyprawić, a Mosiek jest wrażliwy.
Wlecze się po drodze, chociaż radby lecieć lotem ptaka; ale nogi nie chcą go słuchać, ciężko mu, a jak na złość, ani jednej fury na drodze nie widać, zdaleka tylko majaczy się sylwetka człowieka idącego pieszo. Mosiek poznaje, że to chłop, ze idzie do miasteczka, i że się śpieszy, gdyż robi ogromne kroki, Mosiek widzi, że chłop ten ma w ręku wielki kij, którym się podpiera, i że idzie z rozmachem. Zanim Mosiek te szczegóły zdążył w jakąś kombinacyę ułożyć, już chłop znalazł się tuż przy nim.
— Gospodarzu, słuchajcie-no gospodarzu — rzekł Mosiek.
— A co chcecie, żydku?...
— Czekajcie-no trochę...
— Pilno mi...
— Ja wiem, że wy idziecie do miasta..
— A juści...
— I to wiem, że macie interes...
— Pewnie, że nie leciałbym po próżnicy w roboczy czas...
— Może ja pomógłbym wam w tym interesie?
Chłop zmierzył Mośka oczami od stóp do głowy, spojrzał na jego buty łatane, zniszczoną kapotę, czapkę wytartą, pokręcił głową i rzekł:
— Nie...
— Dlaczego?
— Ja pieniędzy szukam, a wy, żydku, miarkując po osobie, może macie parę groszy całej fortuny, a może i nie...
— Nie rachowaliście mojego majątku... Może ja mam, może nie mam; ale to nic nie znaczy, dopomódz zawsze mogę...
— Choć nie macie?...
— Cóż to znaczy! Dajmy na to, że nie mam, ale mogę znać takich co mają... Rozumiecie teraz?
Chłop podrapał się po głowie i rzekł:
— Rozumiem... Właśnie ja idę do takiego co ponoć gospodarzom pieniędzy pożycza. Nazywa on się Mosiek, dawniej skórkami handlował, a teraz bogacz jest i na procent daje. Radzili mi żebym do niego poszedł... tylko, podobnoć wielki to rozbójnik i zdzierca... Znacie go?
— Tego Mośka?
— A jeno...
— Dlaczego nie miałbym znać, wszystkich znam w mieście...
— I prawda, że un taki?...
Mośkowi pewna myśl przyszła do głowy.
— Tak — odrzekł — to wielki rozbójnik... pierwszy na całe miasto...
— To możebyście nastręczyli innego?
— Inni nie są rozbójnicy jak Mosiek, ale mają jeden duży feler...
— Cóż?...
— Nie pożyczają pieniędzy, a wam zapewne bardzo pilno potrzeba?...
— Oj, jakbyście wiedzieli, okrutnie pilno...
— Nu, to musimy iść do rozbójnika... Nie ma innego sposobu. Ja wam wszystko ułatwię, ma się rozumieć, że nie za darmo.
— Wiadomo, że kto chce jechać, musi smarować...
— Śliczne słowo! Widzicie, przekonajcie się, jaki ja jestem. Szedłem na wieś, dla was wracam do miasta. Dla was to robię, tylko nie będę mógł iść tak prędko, jak wy... Nie mam siły... Skąd wy jesteście, człowieku?...
— Z Wronówki...
— Znam, ładna wieś... za Budami... a jak wy się nazywacie?
— Po imieniu Bartłomiej, a przezwiska Śmieciucha...
— Macie swoje gospodarstwo?
— A toć mam... sześć morgów gruntu, chałupa, obejście, szkapa, kilka ogonów w oborze...
— Ładne gospodarstwo... Wy pewnie różnym żydkom jesteście winni?
— Właśnie, że nie... Gdybym kiedy pożyczał, to wiedziałbym do kogo iść, a teraz jestem jak tabaka w rogu... Stręczyli mi tego zdziercę, Mośka, idę go szukać...
— My go znajdziemy... Umiecie wy pisać?
— Trochę potrafię. Niebardzo pięknie, ale inszy znawca przeczyta.
— Czy was kto w mieście zna?
— Niby jak?
— Czy może kto poświadczyć, że wy jesteście prawdziwy Bartłomiej Śmieciucha... a nie Jacek Kogut, albo Maciek Sikora...
— Kpicie żydku, czy co?
— Bywały już takie zdarzenia... Jeden mówił, że jest jeden, a on wcale nie był jeden, tylko był drugi...
— Ja jestem ja, a że to prawda, może poświadczyć żyd, co ma szynk przy moście i ten co żelaztwo sprzedaje, i ten co ze smołą jeździ, i ten...
— Dość! dość! Ja żądam jednego, a wy dajecie cały kahał! Nie potrzeba tyle...
— I jakże będzie?
— Dobrze będzie, nie frasujcie się, interes skończony... Ile wam potrzeba?
— Najbiedniej trzydzieści rubli...
— Duża suma, wielka suma, inny nie poradziłby na to, ale moja głowa poradzi...
— Na pewno?
— Na wiatr ja słowa nie rzucam, i niech wam się nie zdaje, że to jest łatwa rzecz... Muszę się dużo napracować, natargować, nagadać, ale chcę wam dogodzić i sam chcę przytem zarobić. Jak to doskonale żeśmy się spotkali na drodze, to bardzo dobrze się zdarzyło dla was...
— Ano pewnie; ja takich interesów nie robiłem i nie jestem znawca.., błąkałbym się tylko po mieście od jednego do drugiego żyda i albobym co wskórał, albo i nic...
Mosiek zaprowadził chłopa do szynku i kazał mu tam czekać, sam zaś udał się na poszukiwanie Mośka, w tym celu poszedł do domu i miał długą konferencyę ze swą małżonką, poczem usiadł spokojnie na ławce, zapalił fajkę. Chciał tym sposobem przekonać czekającego w szynku chłopa, że nakłonienie kapitalisty do zawarcia tranzakcyi nie jest łatwem zadaniem, że na to trzeba dużo czasu i wymowy.
Chłop niecierpliwił się, coraz wyglądał przez okno, czy usłużny pośrednik nie nadchodził, obawiał się, że zażartowano z niego. Już miał zamiar wyjść i rozpocząć starania na własną rękę, gdy nadszedł Mosiek, zmęczony i zadyszany.
— A tom się naczekał? — rzekł chłop.
— Niech dyabli wezmą taki interes — odpowiedział Mosiek. Kto się mógł spodziewać, że ten gałgan pojedzie, i dopiero za trzy dni powróci. Tymczasem tak się stało. Jego nie ma w mieście.
— Oj nieszczęście moje, cóż ja teraz pocznę!
— Nie bójcie się, ja wszystko zrobiłem. Musiałem szukać sposobu i znalazłem... Ja na każdą rzecz znajdę sposób, jak potrzeba... On pojechał, ale ona jest.
— Kto niby...
— Jego żona, ona nam pożyczy, to będzie trochę drożej kosztowało, bo ona bardzo chciwa jest, ale co zrobić, jeżeli pilno, to warto zapłacić więcej, jeżeli nie pilno, to szkoda... Możecie kilka dni czekać, to poczekajcie.
— Wiadomo wam, że nie mogę...
— To nie ma co bałamucić, tylko idźmy... Śpieszmy, póki ona w domu jest...
— Chyba nie wyjeżdża?
— Jeszcze gorzej, ona lubi wychodzić na miasto, a gdy wyjdzie, to lubi z kobietami gadać, a jak zacznie gadać, to może gadać do północy... Ona ma taką naturę...
— To idźmy...
— Idźmy, idźmy. Ona obiecała czekać, ale nie długo...
Mosiek przez boczne uliczki, tyłami zaprowadził chłopa do swego mieszkania i po zawziętym targu zrobił co przyobiecał. Chłop wziął pieniądze, podpisał rewers, dał Mośkowi faktorne i pośpieszył do domu, a Mosiek radował się, że zrobił doskonały interes. Żeby częściej trafiały się takie, mógłby obchodzić się bez faktora i bez wspólnika.
Ponieważ był trochę próżny i lubił chwalić się swoim rozumem, więc wieczorem udał się na rynek i opowiedział w sekrecie kilku przyjaciołom, co zrobił.
Przyjaciele powtórzyli to Judce, a Judka był człowiek zawzięty, oburzył się on na taki podstęp, na naruszenie warunków współki, i wpadłszy do mieszkania Mośka z wielkim hałasem, zażądał natychmiastowej likwidacyi interesu, zwrotu straconych korzyści i rozwiązania umowy.
Mosiek zaskoczony znienacka, na razie nie wiedział co odpowiedzieć, cofał się tylko do kąta i powtarzał:
— Nie bądź waryat... czekaj, porozumiemy się...
— Porozumiej ty się z dyabłem, a mnie oddaj zaraz co moje.
Wywiązała się z tego powodu awantura, w której wzięły udział i kobiety; zawziętego wspólnika połączonemi siłami udało się wyrzucić za drzwi i Mosiek odetchnął, myśląc, że na tem koniec...
Niestety, był to dopiero początek początku; Judka bardzo mocnym głosem krzyczał na ulicy, zrobiło się zbiegowisko; bardzo szanowni obywatele, szynkarze i kupcy, przerwali swoje zatrudnienia i pośpieszyli na miejsce wypadku, mniemając, że nagłe wybuchnął pożar, że się stała zbrodnia, lub w ogóle jaki nadzwyczajny wypadek.
Judka widząc, że ma dużo słuchaczów, krzyczał jeszcze głośniej. Nikt nie wiedział o co właściwie chodzi, rozumiano jednak, że ponieważ Judka krzyczy, więc zapewne został pokrzywdzony; — ponieważ miota na Mośka przekleństwa, więc krzywdzicielem jego jest bezwątpienia Mosiek. Z tej przyczyny ogólna sympatya była po stronie Judki, a że Mosiek zatarasował drzwi w swoim domu i nie chciał nikogo wpuścić, to mu poczytano za okoliczność obciążającą.
Kilku poważniejszych ludzi postanowiło wmięszać się w tę sprawę, tem więcej, że Judka płaczliwym głosem wołał o ratunek.
— Czego chcesz? Co ci się stało? — pytano.
— Skrzywdzony jestem! zgubiony! z żoną, z dziećmi, z całą familią! Ten rozbójnik zniszczył mnie do szczętu!
— Cicho, cicho... Mów-no porządnie, co ci zrobił?
— Alboż można mówić spokojnie, gdy serce boli, gdy człowiek patrzy na swój upadek i nieszczęście..
— My nic nie rozumiemy... Co mówi Mosiek?
— On nic nie mówi, zamknął się w izbie, nie śmie ludziom oczu pokazać, czuje, że zrobił łajdactwo.
Wujaszek Abram przepchał się przez tłum, zastukał do okna i zawołał:
— Widzisz, Mojsie, ja ci mówiłem! Ładnego masz wspólnika. Ten Judka już pokazuje co umie... On chce grób kopać dla ciebie.
— Co? co? grób?
Fala sympatyi płynąca dotąd w stronę Judki, odwróciła się nagle ku Mośkowi, a opinia publiczna była niby rozkołysana szala, co balansuje na tę i na drugą stronę, chwieje się i nie może przyjść do równowagi. Wujaszek Abram we wzburzone fale opinii rzucił duży kamień wątpliwości tak, że ludzie poważni, mający zwyczaj badać każdą rzecz wszechstronnie, znaleźli się w kłopocie. Judka krzyczał wprawdzie coraz głośniej, ale i Abram nie milczał, owszem, narobił piekielnego hałasu i wyraził zdumienie, że ziemia nosi takich cyganów i oszustów.
Mosiek wytrzymał mężnie oblężenie i zaklął się na własną brodę, że nie opuści stancyi wpierw, aż się niepotrzebna ciekawość uspokoi...
Judka przestał hałasować, cofnął się i wkrótce odszedł, ażeby jednać sobie stronników, widzowie, ponieważ jedna ze stron wojujących opuściła plac boju, zrozumieli, że nastąpiło chwilowe zawieszenie broni, i że nie ma teraz na co patrzeć. Przed domem został tylko wujaszek Abram i dwaj kupcy uproszeni przez niego, aby zechcieli zaczekać i przekonać się dowodnie, że Mosiek jest pokrzywdzony, aczkolwiek milczy, zaś Judka jest krzywdzicielem, chociaż lamentuje i krzyczy.
Mosiek otworzył nareszcie drzwi i zaczęła się długa dysputa, w której prym trzymał wujaszek Abram. Biedny Mosiek dowiedział się o takich rzeczach, o których mu się nawet nie śniło, dowiedział się, że Judka jest nadzwyczajny ryzykant, że lekkomyślnie, a może nawet rozmyślnie poumieszczał pieniądze Mośka u ludzi, których odpowiedzialność finansowa jest wątpliwa, że całem jego staraniem było złapać faktorne, bez względu na następstwa, że dbał o majątek swego wspólnika akurat tyle, co o zeszłoroczny mróz; jednem słowem wujaszek rozwinął kompletny akt oskarżenia.
Dwaj kupcy, uproszeni do wysłuchania tych żalów, oraz do udzielenia dobrej rady, poważnie kiwali głowami i zażądali dowodów.
— Jakich dowodów wam trzeba? — wołał wujaszek — ja mówię, to dość. Ja patrzę, ja miarkuję, mam przypuszczenia, a skoro miarkuję, to w tem coś jest. Krótko mówiąc, trzeba Mośka ratować i ja was bardzo proszę, wdajcie się w to...
Blisko do północy trwała dysputa i postanowiono całą rzecz oddać pod sąd mężów uczonych, nabożnych i sprawiedliwych, a współkę koniecznie rozwiązać.
Mosiek przez całą noc oka zmrużyć nie mógł, jęczał i wzdychał, wyrzuty gorzkie sobie czynił, że się dał uwieść pokusie, że nie trzymał się pierwotnej myśli założenia skromnego sklepiku. Siedziałby teraz spokojnie, sprzedawał towar, nie rozmyślał nad tem, czy Wojtek jest uczciwy, Bartek odpowiedzialny, Michał utracyusz i pijak. Coby go to mogło obchodzić, co w ogóle byłoby mu wszelkich Wojtków na świecie!
Nazajutrz była sprawa, współkę rozwiązano, na pozór nastała zgoda, ale w rzeczywistości był to dopiero początek walki, niby podstępnej, nieustannej.
Judka się mścił, Mosiek się mścił, jeden drugiemu psuł interesa, jak tylko mógł i jak umiał.
Mosiek zaczął nabierać przekonania, że cała jego fortuna jest zagrożona, i to natchnęło go myślą udania się do Dawida Muchy.
Mucha przyjął swego dawnego pisarza dość kwaśno.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Ja nic nie chcę, co ja mam chcieć?
— Więc pocoście tu przyszli?
— Dowiedzieć się, może znajdę jakie zatrudnienie, może znów kupujecie las?...
— Wcale nie kupuję, mam wielkie zapasy. Zresztą na co wam zatrudnienie, zarobiliście dość pieniędzy, macie z czego żyć...
— Nie bardzo, stratę mam, na złego wspólnika trafiłem, poszedłbym znów chętnie do lasu, na pisarza.
— Idźcie, jeżeli wam się podoba, ale u mnie nie znajdzie zatrudnienia...
Mosiek, bardzo smutny powrócił do domu, gdzie oczekiwała go żona z wymówkami, z płaczem, że taki śliczny las, taki majątek zmarnował i zaprzepaścił.
— Ja ci to z góry przepowiadałam, ja miałam przeczucie, że się tak skończy...
— Czekaj, jeszcze się nie skończyło, jeszcze mam pieniądze u ludzi, jeszcze wyspekuluję taki interes, że wszyscy bogacze zazdrościć mi będą.
— Ty wyspekulujesz! ty?
— Dlaczego nie...
Szanowna małżonka wybuchnęła spazmatycznym śmiechem.
— On wyspekuluje! taki niedołęga, taka pusta głowa, człowiek, który nie potrafi trzech zliczyć, zamierza coś wyspekulować! Niech moje wrogi mają takie spekulacye!
Mosiek zatkał sobie uszy, uciekł z domu, wyszedł, za miasto i usiadłszy na kamieniu, rozmyślał o tem, że człowiek dopóki ma pieniądze, bywa zwykle bardzo mądry w oczach ludzi, biedak zaś uchodzi zwykle za niedołęgę, nie umiejącego trzech zliczyć.