Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 25

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Jaskinia ze skarbem królewskim
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JASKINIA ZE SKARBEM KRÓLEWSKIM.

W Meksyku, gdzie grunt po największej części jest wulkaniczny, gdzie na wybrzeżach panuje febra, między rzeką Rio Grande del Norte a Kordylierami leżą posiadłości hrabiego Ferdynanda de Rodriganda. Był on bratem hrabiego Emanuela i zapragnął mieć u siebie syna swego brata, Alfonsa, który miał odziedziczyć ogromne te bogactwa.
Może dwa lata przed owymi wypadkami w Rodrigandzie jechało czółno po rzece Rio Granda. W czółnie tym siedział sternik o oku bystym jak Indianin. Należał do rasy amerykańskiej. Obok niego siedział biały.
Obaj mężczyźni byli w wieku może dwudziestu ośmiu lat.
Nagle usłyszeli drżenie konia.
— Tkli — koń! — szepnął Indianin mową apaszów — zwietrzył nas. Co to może być za jeździec?
— Ani Indianin, ani biały — rzekł biały — bo doświadczony jeździec nie da koniowi rżeć tak głośno.
— Co robić?
— Skierujmy do brzegu. Wysiądźmy i przyczołgajmy się, a jeżeli to będą nieprzyjaciele, mamy przecież broń.
Skierowali czółno ku brzegowi i wysiedli. Już po kilku krokach zauważyli człowieka, leżącego na trawie.
Człowiek ten nie miał przy sobie żadnej broni prócz noża. Spał bardzo mocno.
— Hola, chłopcze, wstawaj! — zawołał biały, targając go za ramię.
Śpiący podskoczył i chwycił za nóż.
— Do czarta, czego chcecie?! — krzyknął zaspany.
— Chcemy wiedzieć, kim jesteś. Hm, zdaje się, że niepotrzebnie się nas obawiasz. Nazywam się Helmer i pochodzę z okolicy Poznania, a ten jest to Shosh-in-liett[1], naczelnik Sikarilla-Apachów. No, a ty? — zapytał Helmer, który nosił to samo nazwisko, co sternik w Zalesiu pod Poznaniem.
— Jestem vaquero[2] — odpowiedział.
— Gdzie?
— Z tamtej strony rzeki, u hrabiego Rodriganda. Proszę was, powiedzcie mi, jak się tam dostanę napowrót, bo mnie ścigają Komanchy.
— Jak to, ścigają cię Komanchy, a ty się kładziesz spać?
— Jestem bardzo znużony. Było nas piętnastu mężczyzn i dwie kobiety, a ich ponad sześćdziesięciu. Napadli na nas. Kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem, ilu jeszcze oprócz mnie zdołało umknąć.
— A kim są te kobiety?
— Sennora Arbeles, córka naszego inspektora, i Karia, Indianka, siostra Tekalty, wodza Misteków.
— Siostra Tekalty? Wszak to mój przyjaciel. Paliliśmy ze sobą fajkę pokoju. Muszę ją uwolnić! — Jesteś vaquero i znasz pewnie zwyczaje dzikich. Co oni zrobią z damami?
— Wezmą je z pewnością za żony, bo obie są bardzo piękne.
— Jeżeli więc Komanchowie nie będą chcieli oddać kobiet, wtedy będą się troszczyć o to, by nikt nie wiedział, gdzie się one znajdują. Będą więc ciebie szukać, byś nie zaniósł wieści do domu. Znajdą cię po śladach i przybędą tutaj. Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanchami, w innym razie jutro obudziłbyś się oskalpowany. A teraz chodź do czółna.
Rozmowę tę prowadził tylko Helmer z vaquero. Niedźwiedzie Serce poszedł wpierw do czółna, gdzie odpoczywał na bawolej skórze.
Helmer rozpytywał vaquero o stosunki, jakie panują w rodzinie Rodriganda.
Nagle obejrzał się.
— Sześciu jeźdźców! — krzyknął. — Ja biorę konia!
— Z tych Komanchów nie powinien nam uciec ani jeden — rzekł Indianin.
Vaquero został w czółnie, a Helmer i Indianin wyruszyli Komanchom naprzeciw.
Niedługo dały się słyszeć strzały. Po dwóch minutach zwycięstwo było po stronie Helmera i Niedźwiedziego Serca.
Tamci leżeli zabici. Zdjęto z nich broń i wrzucono w rzekę. Niedźwiedzie Serce ściągnął naprzód z obu zabitych skórę z głowy i uwiesił ją u pasa.
A teraz wyruszyli na koniach zabitych Komanchów, by uwolnić dwie uwięzione kobiety.
— Ugh! — zawołał Apacha, który jechał przodem.
— Co tam? — spytał Helmer.
Indianin wskazał na grupę Komanchów, składającą się może z pięćdziesięciu ludzi. Zauważyli również wśród nich dwie kobiety.
— Oswobodzimy je — rzekli razem.
Postanowili napaść dopiero wieczorem. Mieli zabić straż i wykraść wszystkich więźniów.
Gdy ujrzeli śpiących Komanchów przy ognisku, udali się do obozu.
Ostrożnie czołgali się po ziemi, by nie zbudzić śpiących. Zbliżali się do kobiet. Leżały obok siebie i miały związane ręce i nogi. Helmer porozcinał więzy, które wcinały się w ciało. Niedźwiedzie Serce uwalniał tym czasem więźniów.
Nagle zbudził się jeden Indianin.
— Do koni, za mną! — krzyknął Apacha, przeciąwszy więzy ostatnich dwóch jeńców — tylko prędko, prędko!
Z szybkością błyskawicy schwycili kobiety na ręce i galopem oddalali się od śpiących w dalszym ciągu Komanchów.
Gdy byli już oddaleni tak, ze nie groziło już mi żadne niebezpieczeństwo, zwolnili biegu.
— Kim pan jest? — zapytała Helmera Emma Arbelez.
A gdy usłyszała jego nazwisko, spytała:
— Czy ma pan brata sternika?
— Tak — odpowiedział.
— Znam go. Jechałam z nim razem. Z powodu burzy musiałam z ojcem wylądować na Helenie. Tam właśnie stał okręt „Jefrouw Mietie“. Kapitan Dangerlahn wziął nas ze sobą do Hult.
Gdy przybyli na brzeg rzeki, damy wsiadły do czółna, reszta przepłynęła na koniach. Szczęśliwie przypłynęli na drugi brzeg. Emma nie odstępowała od Polaka.
Wsiedli znowu na konie. Po krótkim czasie usłyszano odgłos kopyt końskich.
Zawrzała nowa walka. Nawet kobiety strzelały. Słychać było tylko komendę „ognia“ i dym unosił się w powietrzu. Po krótkiej walce mogli spokojnie wracać do domu. Nieprzyjaciel został zwyciężony.
I znowu rozmawiał Antoni Helmer ze swą towarzyszką. Opowiadał o sobie i bracie, że pragnął z nim razem studiować, ojciec im jednak umarł i zabrakło im pieniędzy na dalsze studia. Udał się więc do Ameryki i osiedlił się tu jako traper.
— Ale w jaki sposób zaszedł pan aż do Rio Grande?
— Hm, jest to pewna tajemnica, ale nie chcę pani zaciekawić i powiem pani. Chodzi tu o wydobycie nadzwyczaj wielkiego skarbu, składającego się z wielkich kamieni i kruszców.
— A gdzie on ma być?
— Daleko na północy. Miałem sposobność wyrządzić jednemu staremu choremu Indianinowi dość znaczne usługi, więc z wdzięczności przed śmiercią wtajemniczył mnie w to, lecz nie powiedział, gdzie ten skarb leży. Dał mi tylko kartę, na której położenie tego skarbu jest zaznaczone.
— To doprawdy bardzo dziwne. A czy wie o tym także Shosh-in-liett, przywódca Apachów?
— Nie.
— A jest to przecież pański przyjaciel, a takiemu powierza się przecież największe tajemnice.
Spojrzał na nią swymi poczciwymi oczyma i rzekł:
— Są ludzie, których można na pierwszy rzut oka poznać, że nie zdradzą powierzonej im tajemnicy. Do tych osób zaliczam także panią.
Zarumieniła się nieco i rzekła:
— Nie myli się pan. Będę całkiem otwartą względem pana. Znam jeszcze jednego, który tego skarbu szuka.
— Któż to taki?
— Nasz młody pan, hrabia Alfonso de Rodriganda.
— Czy wie o tym skarbie?
— My wszyscy o nim wiemy. Można znaleźć dużo złota i srebra. Indianie znają te kryjówki, ale nie chcą zdradzić tej tajemnicy białemu. My, mieszkańcy folwarku del Erina, jesteśmy bliscy tego skarbu. Hrabia Alfonso szukał go długo, ale go dotąd nie odkrył.
— Odprowadzę panią do folwarku i chciałbym nawet tam trochę pozostać, będę musiał jednak wraz z Niedźwiedzim Sercem stamtąd uciec, bo Komanchowie będą nas ścigać. Ale mówmy dalej o skarbach. Czy żaden biały nie wie, gdzie się znajdują?
— Nie. Wie o tym tylko jeden Indianin. Nazywa się Tekalto, który jest jedynym wnukiem dawnych przywódców Misteków. Karia, która jedzie obok naczelnika Apachów, jest jego siostrą, więc możliwe, że i ona jest wtajemniczona.
Helmer spojrzał na piękną Indiankę.
— Czy ona zdradzi tajemnicę?
— Nie myślę. Chociaż kobieta tak długo zachowa tajemnicę, dopóki miłość nią nie zawładnie.
— To prawda, a czy u Karii to już nastąpiło?
— Tak. Hrabiego Alfonso kocha ona bardzo, a on tą drogą chce od niej tajemnicę wyłudzić.
— A jej brat?
— Zdaje się, że nie wie o tym. Jest najsławniejszym cibolero (myśliwy na bawoły). Nazywają go Mokassi-Motak, Bawole Czoło.
— Ha, nie wiedziałem, że ta Karia ma takiego wielkiego braciszka.
— Może pan zechce spróbować szczęścia u niej?
— Ja nie, zostawiam ją hrabiemu. Gdybym potrafił, spróbowałbym u pani.
— U mnie? nie może pan przecież znaleźć skarbu królów indyjskich.
— O, sennora, są jeszcze droższe skarby od jaskiń, wyłożonych złotem. Taki skarb chciałbym posiąść.
Podała mu swą rękę. Zrozumieli się. Tym jedynym uściskiem powiedzieli sobie wszystko.
Za nimi toczyła się rozmowa między Indianką a Niedźwiedzim Sercem. Małomówny Indianin nie lubiał tracić dużo słów, a gdy mówił, miały one podwójne znaczenie.
— Do jakiego szczepu należy moja młoda siostra?
— Do szczepu Mistecas — odrzekła.
— Czy moja młoda siostra jest jeszcze dziewczyną?
— Nie mam męża.
— A serce jest jeszcze jej własnością?
Po długim milczeniu odrzekła:
— Nie.
— Czy biały je posiada?
— Tak.
— Niedźwiedzie Serce żałuje swej siostry. Niech ona mu powie, kiedy ją biały oszuka. Moja siostra powinna być ostrożna.
Taka była ich cała rozmowa.
Uwagę ich teraz zwróciło stado koni. Z daleka zdawało się, że konie same galopują. Jechali na nich Komanchowie. Napadali na nich po raz drugi. Uczepieni byli z boku do koni tak, że ich wcale nie było widać.
Niedźwiedzie Serce szukał tymczasem jakieś stosowne do obrony miejsce.
— Jest to najpoczciwszy czerwonoskóry, jakiego znam. Można zaufać je mu i jeszcze jednemu.
— Komu?
— Mnie.
— O, panu można także swój los oddać w ręce. Pan nie jest zwyczajnym myśliwym i musi mieć pan jakieś sławne nazwisko, nadane przez traperów i Indian.
— Tak, zgadła pani, lecz proszę mię nazywać tylko Antonio, albo Helmer.
— Nie chce mi pan zdradzić swego przydomku?
— Teraz nie. Jeżeli ktoś o nim wspomni, wówczas dam się poznać.
— Właśnie przypomina mi się jedno sławne nazwisko. Matava-Se — Książę Skał.
— Tak, to jedno z najsławniejszych. Słyszała pani już o nim?
— Tak. A pan, czy zna pan go?
— Nie, słyszałem o nim wiele, jest moim ziomkiem.
— Polak?
— Tak. Nazywa się Karol Zorski i jest z zawodu lekarzem. Długo włóczył się tu z Niedźwiedzim Sercem, a teraz powrócił do Europy.
Jechali w ciągłym galopie. Przybyli do wąskiej rozpadliny i tu czekali na Komanchów.
— A teraz strzelby do ręki!
Wszyscy usłuchali rozkazu. Czekali na szpiegów, których z pewnością Komanchowie wyślą.
Wreszcie dał się słyszeć tętent kopyt. Znowu usłyszano komendę „ognia“. Strzały zażegnały tymczasowe niebezpieczeństwo.
Wiedzieli jednak, że Komanchowie szpiegują, ich, bo chcą wiedzieć, gdzie się wreszcie zatrzymają.
— Przybędą do folwarku, by na niego napaść — rzekł Helmer.
— O, folwark jest silny, to mała twierdza — rzekł jeden z ludzi.
— Tak, lecz cóż to pomoże, gdy napadną znienacka?
— Więc będziemy czuwali.
— A pan, Antonio, razem z nami.
— Muszę się dowiedzieć, co Niedźwiedzie Serce na to powie, on nade wszystko lubi wolność, i w budynku nie może żyć.
— A przy boku Karii, która, jak widzę, mu się podoba.
— Tak, ale nie znajdzie wzajemności, bo ona kocha hrabiego.
— On jest tak dumny, że nie będzie żebrać o miłość.
Był już wieczór. Wszyscy zeskoczyli z koni i zaczęto zajmować się przygotowaniem noclegu.
Helmer sporządził namiot dla Emmy, to samo uczynił Apacha dla Indianki. Było to wyróżnienie nielada, gdyż żaden Indianin nie przykładał ręki do roboty, którą dziewczyna sama robić może.
Wszyscy, prócz straży, udali się na spoczynek.
Noc przeszła spokojnie.
Cały dzień nie ukazywali się Komanchowie i przed wieczorem szczęśliwie przybyli do folwarku.
Przed bramą stał Petro Arbeles, by powitać swą córkę i jej towarzyszy.
Po przywitaniu opowiedziała Emma o zdarzeniu, jakie mieli po drodze i przedstawiła mu dwóch dzielnych ludzi. Serdecznie ich zaprosił do dworu. Tu wypytywał ich o szczegóły przygody.
— Co wyście przecierpieli — rzekł w końcu. — Ciekawym, co powie na to hrabia i Tokalto, jak się o tym dowie?
— Czy brat mój jest tutaj? — spytała Karia.
— Tak, wczoraj przybył, a hrabia Alfonso jest tu już od tygodnia.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł hrabia Alfonso.
Powitał serdecznie obie panie, a gdy dowiedział się o wypadku i o wybawcach, rzeki ironicznie:
— Polak i Apacha, to się ślicznie rymuje. Kiedy odjeżdżają ci panowie?
— To moi goście i zostaną tak długo, jak tylko zechcą.
— Ależ, Arbeles jak może pan coś podobnego zrobić?! — zawołał hrabia. — Oni i ja możemy być pod jednym dachem? Toż od nich czuć lasem i ziemią. Byłbym zmuszony w takim razie wyjechać.
Arbeles podniósł się z gniewem.
— W takim razie nie mogę zatrzymać pana hrabiego. Ci panowie uratowali życie mojemu dziecku. Jeżeli pan ma za wiele odoru lasu i bagien, to może oni mają zanadto woni perfum, które się od pana rozchodzą. Obecnie poprowradzę moich gości do jadalni i pozostawiam panu wolny wybór: albo z nami zjeść, albo się oddalić.
Poprowadził gości do stołu.
Helmer jednak zwrócił się do hrabiego i spytał:
— Czy pan jest hrabią Alfonso de Rodriganda?
— Tak — odrzekł hrabia.
— Ach, sennor Arbeles zapomniał nam pana przedstawić. Wyzywam pana na pojedynek. Wybieraj pan szpady, pistolety lub strzelby.
— Co? Chcecie się bić ze mną?
— Naturalnie. Gdyby pan mnie obraził poza tymi murami, ubiłbym pana na miejscu, ale, że stało się to w domu mego gospodarza, może pan wybrać broń.
Hrabia nie chciał się bić. Wtedy Helmer obrzucił go takimi wyzwiskami, że Alfonso aż stał niezdolny do odpowiedzi.
Wreszcie zwrócił się do Arbelesa i zakrzyknął:
— Arbeles, i pan to ścierpi?!
— Ha, jeżeli pan to ścierpi. Chodźcie, Emmo i Kario, wasze miejsce jest przy ludziach honoru.
Wieczorem wyznaczono dla gości pokoje. Zamieszkali tuż obok siebie.
Helmer, nieprzyzwyczajony do dusznego pokoju, wcześnie wstał z łóżka i wyszedł do ogrodu.
Gdy znalazł się w nim, spostrzegł jakąś postać tak dziwnej powierzchowności, że mimowoli musiał przystanąć.
Był to wysoki i silny mężczyzna, odziany w niegarbowane skóry bawole.

— Kto jesteś? — spytał Helmer w pierwszej chwili.
— Jestem Bawole Czoło — odpowiedział.
— Tecalto? Shosh-in-liett cibolero?
— Tak. Znasz mnie?
— Nie widziałem cię, ale dużo o tobie słyszałem.
— A kim ty jesteś?
— Nazywam się Helmer, jestem Polakiem.
Surowe oblicze Indianina rozpogodziło się.
— Więc ty jesteś owym myśliwym, który uwolnił moją siostrę Karię? Jesteś tak dzielny, jak Matava-Se, który także jest Polakiem.
— Znasz innych Polaków?
— Tak. Słyszałem o jednym, który nazywa się Itiuti-Ka — Grzmiąca Skała.
— Ale go jeszcze nie widziałeś?
— Nie, słyszałem o nim dużo, a teraz dopiero go widzę.
— Gdzie? — spytał zdziwiony Helmer.
— Tutaj, ty nim jesteś.
— Ja? po czym mnie poznajesz?
— Po twoim policzku. Grzmiąca Skała otrzymał cięcie nożem myśliwskim przez policzek, o tym wie każdy. Czy odgadłem?
— Masz rację, rzeczywiście nazywają mię Itiuti-Ka.
Po czym podali sobie dłonie.
Bawole Czoło był bardziej rozmowny niż jego czerwonoskórzy bracia.
— Mieszkasz także w folwarku? — pytał go Helmer.
— Nie. Kto jest przyzwyczajony do wolności, ten nie może spać w pokoju. Ja mieszkam tutaj.
— Ja też nie mogłem spać, a Niedźwiedzie Serce wyszedł już pewnie z domu.
— Gdzie on jest?
— Siedzi przy vaqueros, którzy opowiadają o napadzie Komanchów, chodźmy do niego.
Indianin podniósł swą ciężką strzelbę i poszli.
Gdy przybyli do miejsca, gdzie zebrali się vaqueros, zasiedli z nimi razem.
Rozmawiano o koniach. Wśród tych znalazł się taki, który nie chciał nieść żadnego jeźdźca i dlatego miał być teraz zamorzony.
Helmer prosił, by mu go pokazano.
Koń leżał związany i Helmer z gniewem spoglądał na tortury biednego zwierzęcia.
Właśnie nadjechał Arbeles z dziewczętami i usłyszał rozgniewany głos Helmera.
— Pan zabije tego rumaka? On usłucha, ale nie w ten sposób.
Nie pomogły żadne prośby Emmy, ani jej ojca, który twierdził, że tylko Itiuti-Ka mógłby go pokonać. Nie wiedział wcale, że miał go właśnie przed sobą.
Helmer uwolnił rumaka z więzów. Ogier tarzał się jeszcze po ziemi. Z początku toczyła się walka cicha, na miejscu. Potem pod wpływem żelaznego uścisku nóg jeźdźca koń począł rżeć i w końcu popędził przez rowy i w pół minuty nie widać już było ani jeźdźca, ani konia.
Teraz dopiero Bawole Czoło oznajmił wszystkim, że jeździec ten to właśnie Itiuti-Ka.
— O, gdybym o tym wiedział, nie obawiałbym się tak o niego — rzekł Arbeles.
Emma zaś patrzała w dal, a w oczach jej zapłonął szczęśliwy płomień.
Po kwadransie wrócił Helmer na zdyszanym koniu. Był uśmiechnięty i spokojny.
— Sennor, dziękuję panu — rzekła.
Zrozumiał ją i uśmiech szczęścia przeleciał po jego twarzy.
— No, sennor Arbeles — zapytał — potrzeba nam koniecznie tutaj tego Itiuti-Ka?
— Tak, bo właśnie pan nim jesteś.
— Moja tajemnica jest zdradzona.
Rozmawiali ze sobą wesoło i wszyscy winszowali Helmerowi.
Tymczasem Karia poszła do swego pokoju. Hrabia spotkał ją i prosił, by przyszła nad źródło, bo chce z nią pomówić.
Gdy wieczór nadszedł, przyszła na spotkanie. Była bardziej milcząca niż zwykłe i zaraz zauważył tę zmianę.
— Czy nie kochasz mnie już? — spytał ją.
— Kocham — odrzekła — choć kochać cię nie powinnam, bo obraziłeś tych, którzy ocalili mi życie. Nie wiesz pewnie wcale, że jednym z nich jest Grzmiąca Skała, ten sławny strzelec.
— Grzmiąca Skała? Teraz dopiero rozumiem jego wyzwanie. Ale bić się i tak z nim nie będę.
— Bo byłbyś zgubiony — rzekła.
— Czy widziałaś kiedyś jak ja strzelam i jak się biję na szable? Przekonasz się dopiero o tym, jak zostaniesz moją żoną.
— To się nigdy nie stanie.
— Czy wątpisz w mą miłość?
— Nie, ale nie mogę przyjąć warunku, jaki mi postawiłeś. Nie mogę złamać przysięgi, jaką złożyłam swemu narodowi.
— Jeśli mnie kochasz i chcesz zostać moją żoną, to musisz uważać się za obywatelkę tego narodu, do którego ja należę. Jeżeli nie porzucisz wszystkich i nie pojedziesz ze mną do Hiszpanii, nie zobaczymy się już nigdy.
Ta pogróżka poskutkowała.
Karia stawała się coraz bardziej uległa i w końcu przyrzekła, że dowie się, gdzie należy szukać skarbu dawnych królów.
— Nareszcie — rzekł z radością.
— Lecz powiem ci dopiero w dniu naszych zaślubin.
— To niemożliwe. Otrzymasz szlachectwo dopiero po odnalezieniu skarbu, wpierw zaś, według ustaw naszego kraju, ślub odbyć się nie może.
Objął ją i pocałował czerwone jej usta.
— Dobrze więc — rzekła. — Daj mi więc pismo, w którym oświadczysz, że ożenisz się ze mną po otrzymaniu skarbów.
Był to wprawdzie niewygodny warunek, lecz, czy miał się ociągać, gdy był bliski celu?
— Jutro więc przyjdź do mnie, a otrzymasz pismo.
Tymczasem Helmer siedział w swoim obozie. Chciał zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed udaniem się na spoczynek.
Emma właśnie przechadzała się tędy w tym samym celu.
Poszli razem nad brzeg jeziora.
Wódz Misteków Tekalto leżał w ogrodzie, Miał przeczucie, że zobaczy tu siostrę swoją z hrabią i podsłyszy ich rozmowę.
Przypadkiem podsłyszał rozmowę między Emmą a Helmerem. Mówili o skarbie. Oglądali właśnie mapę, jaką Helmer otrzymał od pewnego myśliwego.
— Będę szukał skarbu — rzekł — a gdy go znajdę, poszukam ich prawych właścicieli. Posiadam już przecież jeden skarb, a tym skarbem jesteś ty.
Nad brzegiem jeziora wyznali sobie miłość.
Na drugim brzegu siedział kapitan ze swoimi ludźmi i niecierpliwie czekał na hrabiego Alfonsa. Byli oni na jego usługach i słono brali od niego za płacone za każdą przysługę.
Właśnie hrabia nadjechał. Mieli zawieźć mu do Hiszpanii pewien pakunek. Nie powiedział co się w nim znajduje, lecz przyrzekł im dużo zapłacić, gdy będą go pilnować.
Gdy hrabia odjechał, nastąpiła ożywiona wymiana zdań i myśli.
— Cóż to może być za paczka? — pytał jeden.
— Może mięso ludzkie?
— A może złoto, albo jakiś skarb królów azteckich?
Kapitan uspokoił ich i powiedział, że później dowiedzą się na pewno, co mieścić będzie ta tajemnicza paczka.
Następnego poranku wstał Helmer wcześnie. Zaraz też zjawił się u niego sennor Arbeles. Zaproponował mu kupno nowego ubrania.
Rzeczywiście strój myśliwski Helmera był tak zniszczony, że ten chętnie zgodził się na propozycję gospodarza.
Do śniadania przyszedł już w nowym ubraniu. Wyglądał pięknie. Wszyscy zwrócili na niego uwagę. Hrabia, który zjawił się też przy stole, zauważył rozkochane spojrzenie Emmy, rzucone Helmerowi. Skrycie kochał on ją bardzo. Postanowił więc w duszy unieszkodliwić swego rywala.
Po śniadaniu wśród łez radości pobłogosławił gospodarz swą córkę i przyszłego zięcia. Był bardzo szczęśliwy, gdy widział swą Emmę w objęciach tego dzielnego człowieka.
Lotem błyskawicy rozeszła się wieść o zaręczynach Emmy po całym folwarku.
Serdecznie też winszował Helmerowi pięknej żony wódz Misteków.
— Tak — zaśmiał się Helmer. — Byłem biedny, a teraz będę bogaty.
— Nie — rzekł Indianin poważnie. — Od dawna jesteś bogaty, bo masz kartę królewskiego skarbu.
Polak cofnął się i spytał:
— Skąd wiesz o tym?
— Wiem, czy mogę zobaczyć tę mapę?
— Możesz, chodź ze mną.
Zaprowadził go do mieszkania. A gdy Tekalto spojrzał na róg karty, rzekł:
— Nie jesteś ubogi. Czy chcesz zobaczyć jaskinię skarbu królewskiego?
— Tak.
— Więc pójdziemy tam o północy. Skarb ten należy do mnie i do Karii. Nikomu nic o nim nie mów. Tylko kochanka twoja może o tym wiedzieć, bo słyszałem, żeś o nim jej opowiadał. Słyszałem, że nie chcesz z tych skarbów skorzystać i szukasz prawego spadkobiercy. Jesteś uczciwym człowiekiem i dlatego będziesz mógł obejrzeć go.
W godzinę później, gdy inni siedzieli przy wieczerzy, poszła Karia do hrabiego.
— Napisałeś już? — zapytała.
— Tak.
I podał jej kartkę papieru, na której były wypisane następujące słowa:

Niniejszym oświadczam, że po otrzymaniu skarbu królów misteckich będę uważał się za narzeczonego Karii, dziedziczki tychże królów i wprowadzę ją do swego domu jako małżonkę.
Alfonso
Hrabia de Rodriganda Sevilla.

Karia prosiła o pieczątkę, a gdy ją złożył, wyjaśniła mu dopiero tajemnicę.
— Skarb ów — rzekła — znajduje się w górze el Reparo. W środkowym potoku, który tam przepływa, znajduje się jaskinia.
— Dziękuję ci, moje dziecko. Jesteś moją narzeczoną, a wnet żoną. A teraz odejdź. Mógłby ktoś nas zobaczyć.
— Zobaczę cię dzisiaj wieczorem?
— Tak, znowu nad potokiem pod oliwkami.
Odeszła. Ciężko jej było na sercu. Musiała brać udział w dzisiejszej uroczystości, a jednak było jej wśród ogólnej radości tak dziwnie na duszy, jakby przelewała gorzkie łzy.
Hrabia pozostał w swoich komnatach i nie widziano go przez kilka godzin. Po południu nadeszła doń sztafeta. Otrzymał list ze stolicy Meksyku. Kiedy go rozpieczętował i przeczytał, popatrzył zdrętwiałym okiem przed siebie, potem mruknął:
— A niech to będzie nawet zbrodnią. Przyniesie mi to koronę hrabiowską i wielką fortunę. Dobrze, że przygotowałem się już do podróży.
List brzmiał, jak następuje:

Kochany kuzynku!
Pisał do mnie twój ojciec. Wracasz do Rodrigandy. Przedtem jednak umrze stary Ferdinando zupełnie tak, jak mówiono. Przybywaj! Kapitan Landola już czeka w przystani.

Twój wuj
Pablo Kortejo.

Jeżeli był kto taki, komu nie podobały się zaręczyny Helmera z Meksykanką, to był nim Niedźwiedzie Serce, naczelnik Apachów. Polubił Polaka bardzo, chociaż nie dał tego poznać po swej milczącej naturze. Myślał, że jeszcze długo będzie z nim się włóczyć po lasach i preriach, teraz jednak stracił nadzieję. Schwytał więc jednego z półdzikich koni, rzucił się nań i pędził w dal.
Pędził kilka godzin, dopóki nie pomyślał o tym, że nieobecność jego spostrzegą i będą go szukać. Wrócił więc. Nie szukał przy tym bynajmniej najprostszej i najwygodniejszej drogi, lecz jechał dolinami, rozpadlinami i jamami, jakie mu wpadły w drogę, aż usłyszał nagle głosy kłótni. Wnet dał się słyszeć strzał i okrzyk.
Zsiadł z konia, przywiązał go, pochwycił strzelbę i szedł ostrożnie do miejsca, skąd padł strzał. Był niedaleko. Wdarł się na pagórek, którego wierzch był porosły dzikim mirtem. Dostawszy się do krzaków, dojrzał między nimi małą, ale głęboką dolinę, w której dogasało ognisko. Wokoło niego stało ośmnastu mężczyzn, a przy nich leżały dwa trupy. Przy tym leżała tu wielka ilość skrzyń, worków i pakunków. Jeden mężczyzna miał w ręku pistolet, który nabijał.
— Pozostaje więc na tym — rzekł. — Kto się sprzeciwi, tego się po prostu zastrzeli.
— A nie zdradzą nas strzały? — zapytał inny nieśmiało.
— Głupcze, kto się odważy napaść nas?
Niedźwiedzie Serce dobrze rozumiał mieszaninę hiszpańskiego i indyjskiego języka, ale ci ludzie mówili czysto po hiszpańsku i tego nie mógł zrozumieć.
Myśląc, że są myśliwymi, którzy się posprzeczali, wsiadł na konia, zawrócił i popędził do swoich.
Dzień radości minął bez przeszkód, hrabia nie pokazał się ani razu, dopiero kiedy wszyscy udali się na spoczynek, wyszedł ze swej izby i poszedł w kierunku drzew oliwnych, gdzie oczekiwała go Indianka.
Wiedziony żądzą posiadania skarbu, szedł na spotkanie. Udawał wobec Indianki wielką miłość i przywiązanie, lecz pomimo to starał się ją jak najprędzej pożegnać.
— Muszę udać się do jaskini, by się przekonać, czy jest tam istotnie — rzekł hrabia.
Po zapewnieniach dziewczyny, hrabia pożegnał ją i wrócił do swoich komnat. Tutaj słudzy jego byli zajęci pakowaniem tych rzeczy, które chciał zabrać ze sobą. Nie było tego dużo, dlatego uporali się z tym wkrótce.
— Znieście to cicho na dół i osiodłajcie konie. Tam, pod wielkim cedrem, spotkamy się.
Następnie wyszedł, chcąc ich wyprzedzić.
Wtem spostrzegł jasne światło, błyszczące w, oknie pokoju Emmy.
Podszedł bliżej i spojrzał do środka.
W pokoju stała Emma piękniejsza niż zwykle.
Hrabia był oszołomiony, w jednej chwili przesadził okno i znalazł się blisko niej.
Błagał ją o miłość, o jedno cieplejsze słowo.
Ona wystraszona wzywała pomocy. Lecz daremnie, drzwi były zamknięte.
W pewnej chwili padł strzał. To Indianka, zwodzona przez hrabiego, przestrzeliła zamek u drzwi. Jak anioł zemsty stała w nich Karia, trzymając jeszcze dymiącą rusznicę w ręku. Była równie piękna, jak Emma.
— Kłamco! Niewierny! — zawołała.
Wypuścił Emmę z objęć, ale kiedy ujrzał, że rusznica miała tylko jedną lufę, zaśmiał się i chciał znowu chwycić dziewczynę. Wtedy Indianka rzuciła nim taką siłą, że padł na pomost. W tej chwili dały się słyszeć różne głosy, usłyszano strzał i śpieszono z pomocą.
Hrabia zerwał się i wyskoczył przez okno.
— O, święta Madonno! Któż to strzela, cóż to się dzieje? — odezwał się głos hacjendra. który; przybył na pomoc ze służbą.
Równocześnie zagrzmiał w dali wystrzał jeden i drugi, za którym słychać było dwa okrzyki.
— O, Boże, co to? — pytał Arbeles, który wszedł teraz do izby.
— Hrabia napadł na mnie, ojcze.
— Hrabia? Czegóż on chciał, czy dostał się przez okno jak złodziej, a kto tu strzełał? — rzucał pytania Arbeles.
— Ja! — zawołała Indianka pobladłymi usty. — Byłabym go zastrzeliła, gdyby strzelba miała dwie lufy. Wzięłam rusznicę z szafy zbrojowej.
— A któż strzelał tam na dole?
— Nie wiem.
— Ubierzcie się, dzieci, i chodźcie do sali. Trzeba tę rzecz należycie omówić.
Wkrótce zgromadzili się wszyscy mieszkańcy domu. Niedźwiedzie Serce przybył także. Miał u pasa dwa jeszcze krwawiące skalpy.
— Cóż to? — zapytał hacjendro zatrwożony.
— Dwie skóry z głowy — odpowiedział Indianin. — Nie mogłem zasnąć i wyszedłem, by przejść się nocą. Usłyszałem głosy moich sióstr, wołające o pomoc. Usłyszałem to z daleka, bo okno było otwarte. Pośpieszyłem w tę stronę i widziałem, jak mąż jakiś wyskoczył. Popędziłem za nim. Dwóch innych oczekiwało go. Zastrzeliłem ich, pomimo ciemności, i ściągnąłem skalpy. Są to słudzy hrabiego.
— Więc on umknął, a niewinnych zastrzelono?
— Pschaw! Kto z hrabią jedzie, nie jest niewinny.
Apacha wyszedł z izby, lecz wrócił natychmiast i zapytał:
— Gdzie jest mój biały brat, Grzmiąca Strzała?
— Prawda! Gdzie jest sennor Helmer?
— Oddalił się z Tekalto — odrzekła Emma
— Dokąd?! — zawołał Arbeles trwożliwie.
— Nie wolno mi tego powiedzieć.
— Z moim bratem? Doprawdy? — dopytywała się Indianka.
— Tak powiedział.
Apacha potakiwał głową.
— Niech moja siostra biała powie — rzekł — czego szukał w jej komnacie hrabia? Niedaleko stąd leżało wielu z tych białych, z siodłami, skrzyniami i worami. Było tam i parę umarłych. A moi dzielni bracia oddalili się. To wielkie niebezpieczeństwo. Niech moja siostra powie!
— Ależ on mi zakazał.
— Nie wiedział co się dzieje, jeżeli się oddalił.
— O, Boże, mów! — napierał Arbeles. — Grozi mu niebezpieczeństwo.
— A więc muszę powiedzieć, on mi to wybaczy. Poszedł z Tekalto do skarbca królewskiego.
— Do skarbca? — zapytała Karia przestraszona.
— Tak.
— Hrabia udał się tam także. A w pobliżu byli mężowie z worami i skrzyniami. Było ich razem ośmnastu.
— Ach, to straszne! — wołała Indianka. — Hrabia — kłamca, zdrajca — chce wykraść skarbiec królów. Znajdzie tam sennora Helmera i brata, pewnie zabije ich obu. Sennor Arbeles, każ zebrać się twoim vaquerom i cibuolerom. Muszę pośpieszyć do jaskini skarbca, by ich ocalić!
Nastąpił chaos pytań i odpowiedzi.
Tylko Apacha zachował spokój.
— Kto wie, gdzie leży ta jaskinia? — spytał.
— Ja — rzekła Karia. — Poprowadzę was, możemy jechać konno.
— Dajcie mi więc tę dziewczynę i dziesięciu cibolerów i vaqueros!
— Ruszam także z wami! — zawołał Arbeles
— Nie — rozstrzygnął Apacha. — Kto będzie bronić hacjendy? Kto wie co się stać może tutaj? Trzeba zwołać wszystkich mężów, dać mi z nich dziesięciu, inni zostaną w hacjendzie na straży.
Hecjendro zatrąbił. N a ten znak przybiegli stróże trzód i inni słudzy.
Apacha wybrał z pomiędzy nich dziesięciu. Otrzymali broń. Karia dosiadła również wierzchowca. Potem odjechali, podczas gdy reszta została, by strzec domostwa.

Po zakończeniu uroczystości zaręczyn wszedł Bawole Czoło do pokoju Helmera.
— Jeżeli pamiętasz o swoim słowie, to jedź ze mną — rzekł.
— Dobrze, idziemy.
Helmer uzbroił się, i wyszedł za Indianinem. Na dole stały w ukryciu trzy konie w pogotowiu.
— Co to znaczy? — zapytał Polak zdziwiony, wskazując na trzeciego konia.
— Powiedziałem, że nie jesteś biedny. Nie chciałeś spustoszyć skarbca królewskiego, dlatego możesz sobie z niego zabrać tyle, ile w stanie jest unieść jeden koń. Szkoda czasu, i wsiadaj!
Indianin wsiadł na swego rumaka, wziął drugiego za lejce i ruszył. Helmerowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nim.
Była ciemna noc, ale Indianin znał drogę dokładnie, a na pół dzikie konie meksykańskie widzą w nocy jak krety. Polak mógł zaufać Bawolemu Czołu.
Przez całą drogę Bawole Czoło nie mówił ani słowa. Godziny mijały w milczeniu. Wreszcie ukazała się przed nimi góra w kształcie wołu. Kiedy się do niej dostali, Indianin zsiadł z konia.
Helmer poszedł za jego przykładem i usiadł obok Indianina na skale.
— Tu poczekamy, aż zaświta — rzekł Indianin. — Jaskinia jest blisko, o, tam, gdzie woda wypływa z pod góry. Wchodzi się w potok, zgina się, lezie do otworu i już się jest w jaskini, której wielkości nie zna nikt, oprócz Bawolego Czoła i Karii.
— Czy Karia umie milczeć?
— Tak, napewno.
Helmer przypomniał sobie słowa Emmy, rzekł więc:
— Jest jednak jeden człowiek, który chce od niej wyciągnąć tajemnicę królewskiego skarbca, hrabia Alfonso. Jesteś moim przyjacielem, dlatego mogę ci powiedzieć, że ona go kocha.
— Wiem o tym — rzekł Indianin.
— A jeżeli mu odkryje waszą tajemnicę?
— Bawole Czoło temu przeszkodzi. Nie dostanie najmniejszej części skarbu, a jest on tak wielki, że złoto, które obecnie posiada cały Meksyk, nie jest jeszcze jego dziesiątą częścią. Jeden, jedyny dotychczas biały go widział, a —
— Zabiliście go?
— Nie. Nie trzeba go było zabijać, bo oszalał Z radości i zachwytu.
— I mnie chcesz ten skarb pokazać?
— Nie. Zobaczysz jedną część jego. Lubię cię, ty chyba nie oszalejesz? Podaj mi swą rękę. Tak, jesteś silny. Duch złota jeszcze nie opanował ciebie. Gdy wejdziesz do jaskini, krew twoja będzie biec, jak wodospad po skale.
Rozmowa urwała się.
Polakowi dziwnie zrobiło się na sercu, jak jeszcze nigdy przedtem. Niebo zaczęło się zabarwiać. Blady blask wschodu stawał się silniejszy i można było rozróżniać przedmioty dokładnie.
Helmer ujrzał przed sobą górę El Reparo. U spodu wypływała woda ze skały.
— Już wschód — rzekł Bawole Czoło — ale jeszcze nie chodźmy tam, ukryjmy przedtem konie. Właściciel skarbu musi być ostrożny.
Poprowadzili konie wzdłuż góry, wreszcie Indianin rozchylił krzewy. Za nimi znajdowała się wąska rozpadlina, gdzie umieszczono zwierzęta. Potem powrócili do potoku, gdzie zatarli, zwyczajem Indian, swoje ślady, dopóki nie dostali się do skały. Przeszli rzeczkę wbród.
Indianin wyprowadził Helmera na suche miejsce i oddalił się od niego na parę kroków. Mdłe fosforyczne światło zabłysło w przestworzu, odezwało się głośne trzaskanie, potem zapłonęła jedna pochodnia.
Lecz, o cudo! Nie jedna pochodnia, a tysiące takich zapłonęło! Zdawało się Helmerowi, że znajduje się w środku ogromnego słońca, błyszczącego złotem i diamentami, tak naraz zajaśniały miliony świateł i refleksów przed oślepionym wzrokiem. A wśród tego nieskończonego blasku, migotania świateł i łamania się ich, zabrzmiały słowa Indianina:
— Oto jaskinia królewskiego skarbu! Bądź silny i trzymaj duszę swą na wodzy!
Minęło sporo czasu, dopóki Helmer przyzwyczaił oko do tej wspaniałości. Jaskinia tworzyła bardzo szeroki czworobok, może sześćdziesiąt kroków długi i szeroki, przez nią płynął potok, wyłożony płytami kamiennymi. Była ona od samego spodu aż do góry napełniona kosztownościami, których blask musiał pomieszać zmysły nawet najtrzeźwiejszego człowieka.
Znajdowały się tutaj posążki bogów, wysadzane drogimi kamieniami. Setki takich posążków stało na półkach, a niektóre z nich były ulane ze szlachetnego metalu, albo rżnięte z drogocennego kryształu.
Widok niezmiernych bogactw oszołomił Polaka.
Zdawało mu się, że jest księciem z bajki „Tysiąca i jednej nocy“. Usiłował zachować spokój, ale mu się to nie udało.
Uczuł, jak krew krąży w żyłach i zdawało mu się, że ogniste diamentowe koła wirują przed jego oczyma.
— Jest to jaskinia królewskiego skarbu — powtórzył Indianin — a jest ona wyłącznie moją i mojej siostry własnością.
— A więc jesteś bogatszy od niejednego księcia na świecie — rzekł Helmer.
— Mylisz się. Jestem uboższy od ciebie i od innych. Czyż można zazdrościć wnukowi władcy, którego potęga zniknęła i państwo zamieniło się w ruiny? Przyszedł biały: łgał i oszukiwał, szalał i mordował, by tylko dowiedzieć się, gdzie skarby ludu mojego są ukryte... Kraj pozostał w jego ręku, ale pusty, bo skarby zachowałem w łonie ziemi, by nie popadły w rozbójnicze ręce... Ty nie jesteś podobny do innych. Twoje serce jest czyste, wolne od zbrodni. Ocaliłeś moją siostrę z rąk Komanchów, jesteś moim bratem i dlatego zagarnij sobie z tych skarbów tyle, ile w stanie jest unieść twój rumak. Wybieraj, co ci się podoba. Złoto, brylanty, łańcuchy i inne kamienie. Reszta — świętość. Nigdy reszty nie oświeci słońce, które widziało straszny upadek Mizteków!...
— Ależ to są setki tysięcy dolarów, nie mogę przyjąć tego. Nie mogę się pogodzić z tym, byś miał siebie obrabować z mojej przyczyny.
Indianin potrząsnął dumnie głową.
— Nie jest to dla mnie wielką ofiarą. Co tutaj widzisz, jest tylko częścią ogromnych skarbów, które ukrywa góra El Reparo. Znajdują się tutaj jeszcze inne pieczary, o których nie wie nawet siostra moja Karia. Ja tylko jeden znam je i kiedy umrę, nie zapuści się żaden człowiek nawet myślą swoją w te głębie. Idę oglądnąć resztę pieczar. Przyjrzyj się skarbom i odłóż to, co sobie wybierzesz. Skoro nadejdę, załadujemy wszystko na konia i wrócimy do domu.
Po tych słowach znikł.
Polak pozostał sam pośród niezmierzonych bogactw.

Hrabia Alfonso uniknął szczęśliwie rusznicy Apachy. Trwoga pędziła go naprzód. Był wprawdzie synem pana tych obszarów, ale już poznał nadto dobrze, jakie miał tu znaczenie. Już sama okoliczność, że strzelano doń, mówiła wyraźnie, z jakimi ludźmi miał do czynienia.
Wreszcie dostał się do miejsca, gdzie obozowali jego ludzie. Na wołanie straży podał to samo hasło co wczoraj.
Herszt bandy zawiadomił go, że są gotowi do drogi.
Bardzo się jednak zdziwił, że hrabia wybrał się bez asysty swych sług.
— Obejdę się bez nich — odparł hrabia Alfonso.
Teraz jednak zrozumiał, w jakim znalazł się kłopocie.
Nie mógł przecież nikogo z tych ludzi zabrać do groty. Ci, którzy są teraz z nim, gotowi sami opróżnić skarbiec. Pocieszał się, że w ostatniej chwili poradzi sobie jakoś.
Bandyci przyprowadzili konie i dosiedli je, a hrabia stanął z dowódcą bandy na czele oddziału.
Alfonso znał górę, którą mu wskazała Indianka, ale nie orientował się w okolicy. Znał tylko kierunek, dlatego też powoli posuwano się naprzód. Dopiero o świcie można było ruszyć raźniej.
Po pewnym czasie ukazała się przed nimi potężna masa góry El Reparo.
Dotarli do południowej strony i jechali jej stokiem.
Przekroczono pierwszy potok, a kiedy Alfonso spostrzegł, że drugi jest już blisko, kazał stanąć. Nie chciał doprowadzić ich do jaskini. Trzeba było zresztą przekonać się, gdzie i czy rzeczywiście istnieje.
— Poczekajcie! — zawołał — opuszczam was na krótki czas.
— Cóż właściwie mamy robić? — zapytał herszt bandy.
Hrabia skinął i dał znak, by milczeli, a potem odjechał.
Naraz herszt odezwał się:
— To pewnie jakaś tajemnica, muszę go podpatrzeć.
Zsiadł z konia i szedł w ślad za hrabią.
Hrabia stanął nad potokiem.
Tu zsiadł z konia, przywiązał go do pnia i zniknął w gąszczach. Herszt czekał chwilkę, hrabia nie wracał. Herszt wrócił do swoich.
— Zniknął w gęstwinie — rzekł — podjedźmy trochę bliżej, a zobaczymy, co on tam będzie robił. Naprzód!
Ruszyli ku gęstwinom, osłaniającym potok; dalej jednak nie posunęli się.
Tymczasem hrabia znalazł wejście.
Wkroczył w zimną wodę, zgiął się i wlazł do groty.
Jeszcze nie dostał się do punktu, w którym grota zaczynała się uwypuklać, kiedy spostrzegł przed sobą jasne światło.
Cóż to było? Światło pochodni? Czy może blask dnia, który wdarł się jakimś otworem do wnętrza groty?
O cofnięciu się hrabia nawet nie myślał.
Posuwał się powoli i ostrożnie naprzód, unikając szelestu, by się nie zdradzić.
Nagle zajaśniało mu w oczach od złotych v diamentowych blasków.
Przestraszył się prawie i odskoczy! wstecz.
Drżał na całym ciele.
Zły duch złota opanował całą jego istotę. Chciał krzyknąć z rozkosznego przestrachu. Ale nie mógł, bo tam oto — zaledwie pięć kroków od niego klęczał mężczyzna na ziemi i układał sporą kupkę kosztownych klejnotów, które poskładał koło siebie na mozaikowej płycie.
Hrabia poznał tego człowieka.
— Polak — mruknął, zaciskając zęby. — Narzeczony, ten sam, który mi ja zabrał. Któż mu wskazał grotę? Czy jest on sam tutaj, czy też z kimś?
Hrabia nie miał pojęcia, że w sąsiednich grotach znajdował się Bawole Czoło.
— Nie dostanie ani ziarenka! Zemsty! zemsty! on musi zginąć!
Wyszedł cichutko z wody. W pobliżu leżała wojenna maczuga. Była sporządzona z najsilniejszego drzewa i wybita ostrymi kawałkami kryształu, które czyniły uderzenie podwójnie niebezpiecznym. Schwycił maczugę za rękojeść i poczołgał się do Helmera.
Ten oglądał właśnie po mistrzowsku wykonany łańcuch. Już same rubiny, którymi był wysadzany, przedstawiały niezmierne bogactwo.
Helmer chciał go odłożyć, gdy w tej chwili świsnęła maczuga i trafiła go z taką siłą w głowę, że nie wydawszy żadnego jęku, padł na ziemię. Łańcuch wysunął mu się z palców.
Hrabia, widząc osuwającego się Helmera, wydał dziki, zwierzęcy okrzyk:
— Zwyciężony! teraz wszystko, wszystko moje!
Radość szaleńcza opanowała go. Skakał, klaskał w dłonie, jak wariat.
Lecz nagle cóż to się stało? Zbladł w jednej chwili, oczy jego rozwarły się nienaturalnie szeroko, jakby ducha jakiegoś ujrzał. Z tylnego kąta wysunęła się jakaś postać, której oczy, to ze zdziwieniem, to z błyskiem złości, na niego się skierowały. Był to Bawole Czoło, który powracał ze swojej przechadzki i zamiast przyjaciela, ujrzał obcego, u którego stóp leżał Helmer bez znaku życia.
Niby pantera przyskoczył doń Indianin i stanął koło hrabiego.
— Psie, co robisz tutaj? — zapytał.
Zapytany nie zdołał ani słowa wydobyć z siebie, wiedział bowiem, że przeciwnikowi nie sprosta. Był zgubiony, czuł to; z najwyższego uniesienia radości wyrwała go zimna i groźna rzeczywistość.
Dreszcz przebiegł po kościach, począł się trząść jak w febrze.
— Zabiłeś go! — zawołał Bawole Czoło, w skazując na obok leżącego Polaka i topór przy nim.
— Tak — zajęczał hrabia — te oto skarby są tego przyczyną.
— Tyś jego wrogiem. Śmierci jego już dawno sobie życzyłeś. Biada ci!
Pochylił się i począł oglądać swego przyjaciela.
Hrabia stał nad nim bez ruchu, jak posąg. Łatwo przecież mógł porwać za topór, leżący koło niego i popróbować przynajmniej walki. Lecz czar tych bogactw, naokoło leżących, i nazwisko tego sławnego cibolero odjęły mu rozum, ubezwładniły go zupełnie. Stało się z nim coś dziwnego, popadł w stan zupełnego odrętwienia.
— Nieżywy! — zawołał Bawole Czoło, podnosząc się. Ja sam cię osądzę i wyznaczę ci rodzaj śmierci, jakiej jeszcze nikt nie poniósł. Jesteś mordercą najszlachetniejszego i najlepszego myśliwego, jakiego ziemia nosiła, każę ci tysiąc razy umierać. Ha! ty drżysz! — rzekł z pogardą. — Jesteś robakiem nędznym, podłym tchórzem. Kto ci zdradził drogę do tej jaskini?
Zapytany milczał. Zdawało mu się, że się znajduje wobec najwyższego sędziego.
— Odpowiadaj! — zagrzmiał głos cibolero.
— Karia — wyszeptał hrabia — twoja siostra.
— Ha! toś użył djablich sztuczek, by wyłudzić od niej tę tajemnicę z El Reparo. Udawałeś miłość ku niej, czy tak?
Hrabia milczał.
— Mów! Tylko prawda zdoła twój los ułagodzić! Czy wiesz, jak będziesz umierał?
— Nie — rzekł Alfons, dygocąc ze strachu.
— Tutaj w górach na wyżynie znajduje się sadzawka, która wprawdzie nie jest wielka, ale w niej mieszka dziesięć świętych aligatorów. W ich brzuchach grzebali dawniejsi władcy tego kraju wszystkich zbrodniarzy. Zwierzęta te już przeszło sto lat mają, a długi czas już pościły. Tam cię poprowadzę i na drzewie ponad wodą zawieszę. Tam będzie cię parzył upał i słońce piekło, tam będziesz cierpiał głód i pragnienie, aż skonasz w straszliwych mękach. Dopiero gdy ciało twe rozpadać się zacznie, zostaniesz pożarty.
Alfonso słuchał z przerażeniem. Nie mógł naw et słowa prośby o miłosierdzie wymówić, tylko oczy, pełne trwogi, skierował ku sędziemu.
— Tylko otwarte wyznanie może twój los złagodzić. A więc mów, czyś wmawiał mojej siostrze swą miłość?
Alfonso, drżąc ze strachu, urywanymi zdaniami opowiedział, że okłamywał jego siostrę Karię i wmawiał jej, że ją kocha, tylko po to, by się dowiedzieć, gdzie jest ukryty skarbiec królewski.
— Obiecałeś jej, że się z nią ożenisz? — zapytał gniewnie Indianin — a przy tym chyba ją całowałeś? Wiedz więc o tym, że według zwyczaju tych krajów jesteś jej mężem. Powiedz mi, kiedy wyznała ci tajemnicę i czy jesteś tu sam?
— Wyznała mi ją wczoraj wieczór przy oliwnych drzewach nad strumykiem. Jest tu ze mną ośmnastu Meksykańczyków. Oni nie wiedzą co mają nieść i o jaskini tej również nie wiedzą. Są niedaleko stąd.
— Dobrze — odrzekł cibolero. — Polak teraz tu zostanie, a ty pójdziesz ze mną. Nie będę cię wiązał, bo i tak ujść mi nie możesz. Jesteś robakiem, którego zadusić potrafię. Uwiodłeś córkę Mizteków, musisz za to odpokutować. Musisz się z nią ożenić. Widzę, że się zgadzasz, ażeby uniknąć kary. Myślisz zapewne, że cię to uratuje. Nie łudź się. Weźmiesz ślub z Karią i ona zostanie hrabiną de Rodriganda Sevilla, ale ty jej nie dotkniesz więcej. Teraz chodź! — złapał go za rękę i pociągnął ku wyjściu.
Wskutek powtórnej kąpieli i światła porannego począł przestrach i ten dziwny czar, który hrabią zawładnął, powoli znikać.
Odetchnął głęboko, lżej mu się na piersiach zrobiło i począł rozmyślać w duchu, czy też nie ma jeszcze dla niego ratunku.
— Gdzie twój koń i gdzie Meksykanie? — zapytał szorstko cibolero.
— Koń mój jest tam na prawo, przywiązany do drzewa, a Meksykanie zaś za tym pagórkiem.
— Chodź po konia.
Szedł z nim do miejsca, które przedtem wskazał.
Zaledwie jednak wyłonili się z krzaków, ujrzeli Meksykańczyków, którzy może trzydzieści kroków przed nimi stali w pogotowiu.
— Psie, tyś mnie oszukał! — zawołał Indianin, łapiąc go za gardło.
— Na pomoc! — krzyknął Alfonso, chcąc się wydostać z żelaznego objęcia.
W odpowiedzi Indianin uderzył go pięścią w głowę tak, że zaraz upadł. Tymczasem otoczyli go już Meksykanie, którzy nie chwycili za broń, widząc, że tylko jeden nieprzyjaciel im grozi.
W rachubie swej jednak mocno się zawiedli. Indianin zostawił wprawdzie swoją strzelbę przy koniu, ale miał jeszcze nóż za pasem. Z błyskawiczną szybkością wskoczył na konia herszta bandy, wyciągnął nóż i wsadził go między łopatki Meksykańczyka. Następnie złapał cugle i pogonił jak strzała, ale nie w kierunku hacjendy. Nie mógł opuścić teraz góry tajemnic, by nie zdradzić jaskini, pełnej skarbów. Dlatego popędzi! w kierunku małej rozpadliny, w której stały oba jego konie.
Meksykanie z początku zgłupieli, chwilę patrzeli na siebie, nie mogąc pojąć co się stało. Oprzytomniawszy jednak wydali okrzyk wojenny i popędzili za uciekającym.
Na nic się to jednak nie zdało. Strzelali wprawdzie za nim, jednak wskutek podskoków koni nie mogli dobrze celować i chybiali raz za razem.
Naraz Indianin zręcznie zeskoczył z konia i wpadł do krzaków, natomiast koń jego dalej popędził.
— Hurra! za nim, pomścić kapitana!
Zeskoczywszy z koni, poczęli biec w kierunku krzaków, w których znikł cibolero. Naraz huknął pierwszy strzał, potem drugi, trzeci, czwarty i cztery trupy leżały na ziemi. Inni poczęli cofać się w popłochu.
— Przeklęty! — rzekł jeden z bandy — miał aż cztery strzelby.
— Do środka za nim! — zawołał drugi.
— Nie, idźcie na bok! — rzekł trzeci. — Ta rozpadlina jest za stroma, on tylko tędy może wyjść.
Podczas gdy się tak naradzali, ukryty w krzakach Indianin miał na tyle czasu, by nabić powtórnie obie dubeltówki. Wyczołgał się znowu naprzód, tak, by mieć dobry wystrzał, po czym znowu dał ognia. Nim Meksykanie mieli czas dalej się odsunąć, padło z nich trupem znowu czterech. Tak więc sam jeden, dzielny cibolero zgładził dziewięciu z nich.
Lecz czekało na nich jeszcze inne, większe niebezpieczeństwo.
Apacha ze swoimi dziesięcioma vaqueros i cibolcros mógł już dawno być na miejscu, ale Indianka zbłądziła wskutek ciemności. Musieli więc nałożyć spory kawał drogi, tak, że przybyli już po Alfonsie i jego Meksykańczykach.
Byli już niedaleko jaskini, gdy wtem Apacha spostrzegł na ziemi ślady kopyt i nóg. Gdy poszli tymi śladami, natknęli się na omdlałego hrabiego, a potem na trupa herszta bandy. Spostrzegłszy jeszcze osiem trupów, zsiedli z koni i poczęli celować do reszty.
Gdy cala banda została wybita, a zwycięzcy pobiegli do trupów, z krzaków wysunął się naczelnik Mizteków.
— Bawole Czoło! — zawołali vaqueros — gdzie jest Grzmiąca Strzała?
— Zabity — odrzekł. — Zabił go hrabia Alfonso, ale miejsca zbrodni nie mogę wam pokazać.
Podczas gdy inni poległym Meksykańczykom zabierali broń i dzielili pomiędzy sobą, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Karia powrócili do miejsca, gdzie leżał hrabia Alfonso. Dokładnie go obejrzeli i okazało się, że jest on tylko oszołomiony, ale żywy.
Bawole Czoło ani razu nie spojrzał na swoją siostrę, zwrócił się tylko do Niedźwiedziego Serca i prosił go, by ten pilnował źródła obok płynącego potoku, i nie pozwolił nikomu do niego zbliżyć się.
Odszedł, by się znowu dostać do jaskini. Gdy się w nią zagłębił, pochodnia dawno już zgasła, zapalił więc nową i przystąpił do Helmera.
Natychmiast zauważył, że ten leżał na drugim boku, nie na tym samym, na który upadł. Bawole Czoło począł go pośpiesznie znów badać. Ku swej niezmiernej uciesze odkrył, że żył jeszcze. Widocznie Polak, podczas jego nieobecności, odzyskał na chwilę przytomność. Indianin podniósł go i wyniósł ostrożnie z jaskini. Gdy go złożył na trawie, powrócili vaqueros. Pomimo krótkiego pobytu Polaka w hacjendzie, bardzo go polubili, toteż serdecznie i szczerze go żałowali.
Apacha uderzył dłonią po lufie swej strzelby i rzekł:
— Jeżeli mój biały brat umrze, wtedy biada jego zabójcy. Ptaki leśne rozerwą jego ciało. Shoshin-liett, naczelnik Apachów to powiedział.
Apacha schylił się nad Polakiem i badał jego głowę.
— To uderzenie toporem — rzekł. — Osłona mózgu roztrzaskana. Niech zrobią posłanie między dwoma końmi i zawiozą go do hacjendy. Ja zaś pójdę szukać ziół oregano, które każdą ranę goją i bronią przed febrą.
Podczas gdy vaqueros oddalili się, by przygotować nosze, a Niedźwiedzie Serce poszedł szukać ziół leczniczych, Bawole Czoło pozostał sam ze swoją siostrą.
Nawiązała się między nimi rozmowa, dotycząca jej i hrabiego Alfonso.
Bawole Czoło poprzysiągł zemstę, Karia natomiast oświadczyła, że już teraz nienawidzi hrabiego. Chcąc to zadokumentować, postawiła nogę na jego twarzy.
— Okłamał mnie, kochał inną, a była nią córka hacjendera, Emma.
Poczęła opowiadać mu, jak Alfonso wtargnął do pokoju Emmy. Podczas tego otworzył oczy związany hrabia.

Słyszał każde słowo ich rozmowy.
— To był pies, który wszystkie kości lubi — rzekł Indianin z gniewem.
— Czy mi przebaczysz? — pytała nieśmiało.
— Tylko wtedy ci przebaczę, jeżeli będziesz posłuszna, a na czym to będzie polegało, dowiesz się później. Teraz wsiadaj na konia, jedź do hacjendy, zwołaj wszystkich Indian, którzy są dziećmi Miztakas, i przyślij ich do mnie. Powiedz im, że Tekalto, ich książę, potrzebuje ich.
Karia, dosiadłszy konia, popędziła w dal.
Naczelnik zauważył, że hrabia odzyskał przytomność. Spojrzał na niego z pogardą i rzekł:
— Biała twarz nie znajdzie miłosierdzia. Okłamała mnie. Powiedziałeś, że Meksykanie są za tamtym pagórkiem, a tymczasem... Wołałeś o pomoc. Może znalazłbyś litość, teraz jednak nie masz o czym marzyć.
Odwrócił się z dumą i nie raczył już wzrokiem rzucić na jeńca. Wkrótce powrócił Niedźwiedzie Serce, położył uzbierane i zgniecione zioła na głowę Polaka i obwiązał ją.
Vaqueros także szybko załatwili się ze swoją pracą. Sporządzili z gałęzi bardzo wygodne i miękkie nosze, które uwiązali u dwóch równolegle postępujących przy sobie koni. Na noszach tych ułożono Helmera.
— Hrabia należy do mnie — rzekł Bawole Czoło. — Zawieźcie Grzmiącą Strzałę do hacjendy, a Niedźwiedzie Serce zostanie przy mnie.
Pochód oddalił się. Obaj naczelnicy stali obok siebie, milcząc, po czym Bawole Czoło rozwiązał sznury na nogach jeńca, tak, że ten mógł wstać. Następnie przywiązał go rzemieniem do ogona swego konia i rzekł do Apachy:
— Mój brat pojedzie ze mną.
Obaj dosiedli swoich koni i odjechali. Nie było to łatwe zadanie dla jeńca biec za nimi. Droga była dla niego straszną męczarnią. Bawole Czoło jechał przodem. Zawrócił obok strom ej, spadzistej góry w bok i wyjechał na wyżynę. W przeciągu godziny przejechali przez grzebień wyżyny, ciągle w górę się wspinając, aż dotarli do dzikiego, gęstego lasu. W środku tegoż stały ruiny starej świątyni Azteke, która była otoczona gęstymi zaroślami. Sterczała tu jeszcze jedna prawie zupełnie złamana piramida, otoczona zewsząd przedsionkami, poza którymi stał wysoki mur. Wszystko leżało w gruzach i zapomnieniu. W jednym ze starych przedsionków była sadzawka, w której zbierała się woda spływająca z lasu. Tam poprowadził Indianin swego przyjaciela i jeńca.
Tutaj zsiedli obaj z koni. Mizteka usiadł w wysokiej trawie i skinął na Apachę, by obok niego zajął miejsce.
Według zwyczaju Indian siedzieli jakiś czas milcząc, aż w końcu zaczęli się naradzać.
Bawole Czoło opowiedział, że ich jeniec chciał zabić Grzmiącą Strzałę, którego obaj kochają. Chciał go zabić, gdyż zawładnęła nim żądza posiadania skarbów rodu Mizteków, a widział w Helmerze swego rywala. A więc powinien być skazany na śmierć za zabójstwo, a co za tym idzie, za chęć ograbienia jaskini ze skarbów.
Bawole Czoło jeszcze wspomniał, że hrabia chcąc posiąść te skarby, wyłudził od jego siostry Karii tajemnicę jaskini i jej zawartości. Obiecywał, że się z nią ożeni. A więc znów jeden powód do zgładzenia podłego Alfonso.
Nastała chwila milczenia. Obaj naczelnicy stanowili straszny i nieubłagany sąd, przeciw któremu nie było odwołania.
Bawole Czoło mógł sam sobie poradzić z hrabią, toteż wziął ze sobą Apachę, by swoją zemstę oprzeć także na sądzie drugiego. Obaj sądzili według praw sądu prerii, którego tak się obawiają tamtejsi złoczyńcy.
Rozmawiali ze sobą dialektem Apachów, którego Alfonso nie rozumiał.
Drżał ze strachu, gdy pomyślał o krokodylach, o których mu mówił Bawole Czoło. Tu był staw i właśnie koło tego miejsca, gdzie siedzieli, sterczał krzywy cedr, pochylający się daleko ponad wodę, a którego gałęzie zwieszały się ponad samą powierzchnią. Oczy Hiszpana przysłaniała mgła, gdy zwracał wzrok w tę stronę.
Następnie Bawole Czoło oświadczył, że w sadzawce tej żyją krokodyle i im rzuci się na pożarcie niecnego zdrajcę.
Krzyk przerażenia nagle zabrzmiał. To Alfonso go wyrzucił z siebie.
Obaj Indianie spojrzeli na niego z pogardą.
Indianin nawet podczas najstraszniejszej męczarni nie drgnie. Wierzy, że kto na palu męczarni choćby jeden jęk z siebie wyrzucił, nie wejdzie po śmierci na pola myśliwskie, które czerwonoskórzy przedstawiają sobie jako niebo. Dlatego pogardzają oni białymi, którzy są mniej wytrzymali na męczarnie, niż Indianie.
— Widzisz je? — rzekł Bawole Czoło. — To dzielne zwierzęta, z których każde ma po sto wiosen. Widzisz także to lasso, które przyniosłem ze sobą? Zabrałem je Meksykańczykom, których zastrzeliliśmy.
— Rozumiem mego brata — rzekł krótko Apacha.
— Jak myślisz, jak wysoko skacze krokodyl z wody?
— Paszczą może dosięgnąć cztery stopy ponad wodę, a jeżeli dotyka dna ogonem, to skacze dwa razy tak wysoko.
— Dobrze, tutaj woda jest głęboka. Nogi jeńca więc mogą wisieć cztery stopy nad powierzchnią wody. Kto ma się wspiąć na drzewo? Ja, czy ty?
— Ja to zrobię — rzekł Apacha.
Obaj podnieśli się ze swoich miejsc i przystąpili do Alfonsa. Związali mu ręce na plecach i przeciągnęli podwójne lasso pod jego ramionami, by się nie mogło urwać. Do tego lassa przywiązali dwa inne, których końce wziął Apacha do rąk i począł się wspinać po drzewie.
Dopiero teraz hrabia pojął, że to nie żarty. Rzęsisty pot pokrył jego czoło, a w uszach poczęło mu szumieć, jak w ulu.
— Łaski, łaski!! — prosił, jęcząc.
Obaj mściciele nie słyszeli.
— Łaski! — powtórzył. — Zrobię wszystko, co chcecie, tylko nie wieszajcie mnie.
I ta prośba nie została wysłuchana. Bawole Czoło porwał go bez słowa odpowiedzi i pociągnął ku drzewu.
— Nie czyńcie tego. Dam wam wszystko, mój tytuł hrabiowski, moje posiadłości, całą Rodrigandę. Wszystkiego się zrzeknę, darujcie mi tylko życie.
Teraz dopiero odpowiedział mu naczelnik Miztekes:
— Czym jest Rodriganda? — wyrzekł z pogardą. — Czym twój tytuł hrabiowski? Czym twoje posiadłości? Widziałeś skarby Mizteków, którymi pogardzam, których nie chcę, a ty chcesz mi twoją nędzę ofiarować?! Zostań hrabią i umieraj! Patrz na te zwierzęta, które jeszcze nigdy białego hrabiego nie jadły. Tutaj na tym drzewie będziesz wisiał cztery dni i kurczył nogi na widok zachłannych paszcz zwierząt. Oto koniec białego hrabiego, który chciał oszukać Indiankę. Błagałeś o łaskę, a czy miałeś miłosierdzie, zabijając toporem Polaka, przyjaciela naczelników? Czyś miał miłosierdzie, wydając mnie w ręce Meksykańczyków? Miałeś miłosierdzie, raniąc śmiertelnie serce w piersiach biednej Indianki? Dlatego musisz zginąć.
Wszystkie wysiłki w celu obrony spełzły na niczym. Silny naczelnik poniósł go aż do drzewa, po którym Apacha wspinał się w górę, trzymając końce lassa w zębach.
Hrabia został zwolna podciągany w górę.
Widok krokodyli był straszny. Wskutek braku pożywienia pogryzły się nawzajem, o czym świadczyły ich poszarpane ogony i łapy.
Gdy hrabia był już zawieszony w odpowiedniej odległości od powierzchni wody, wódz Mizteków kazał przymocować lasso do konarów.
Apacha zsunął się z drzewa. Obaj wodzowie przyjrzawszy się jeszcze hrabiemu i czatującym nań krokodylom, udali się w drogę powrotną.
Gdy przybyli nad potok, znaleźli już wielu Indian, których przysłała Karia.
Tu Bawole Czoło pożegnał Apachę, polecając mu dalsze leczenie Grzmiącej Strzały.
Mizteka skinął na Indian, którzy otoczyli go kołem, czekając na rozkazy. Obejrzał ich poważnie i począł mówić:
— Jesteśmy synami pokolenia, które musi wymrzeć. Białe twarze przyniosły nam śmierć. Poszukują one naszych skarbów, ale nie potrafią ich znaleźć. Przyrzeknijcie mi, podobnie jak i wasi ojcowie, milczeć i nie zdradzić miejsca, w który m się znajdują.
Wszyscy skłonili głowy na znak zgody.
— Dziękuję wam i wierzę. Wiedziałem gdzie są te skarby, ale jedna biała twarz je odkryła. Musimy je przenieść w inne miejsce. Przysięgnijcie na dusze waszych ojców, że nowej kryjówki nie zdradzicie.
— Przysięgamy! — odezwali się wszyscy chórem.
Praca trwała przez całą noc. Dopiero, gdy dzień zaświtał, powyłazili Miztekas jeden za drugim z jaskini.
Każdy niósł ciężar na sobie, po czym wszystko złożyli razem. Były to przepyszne szmaragdy, i diamenty, bryły złota i łańcuchy.
— Zawińcie to w koce — rzekł Bawole Czoło — i nałóżcie na konia. Jest to podarunek Mizteków dla jednego jedynego białego, który widział te skarby królów, bo ja mu na to pozwoliłem. Niech będzie z tym szczęśliwy.
Gdy koń był załadowany, zasypano wejście do jaskini i złożono ponowną przysięgę: milczeć. Po czym wsiedli na konie i odjechali.
Podczas jazdy Tekalto był dziwnie ponury i milczący. W duszy jego odnawiały się wszystkie zdarzenia dni ostatnich, dotyczące jego i przyjaciela.
Szczególnie leżał mu na sercu los Grzmiącej Strzały, o którego wyzdrowieniu wątpił.
Koń jego, znający dobrze drogę, poniósł go sam bez kierowania do hacjendy, gdzie już zło żyli Grzmiącą Strzałę.





  1. Shosh-in-liett — znaczy po polsku Niedźwiedzie Serce.
  2. vaquero jest to pasterz trzody.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.