Tajemnice stolicy świata/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przy ulicy Rivoli znajdował się pałac księcia de Monte-Vero. Zajmował go z całą swoją służbą.
Zewnętrznie pałac Eberharda podobny był do wygodnego, pełnego gustu prywatnego mieszkania. Front wysokich lustrzanych okien wychodził na ulicę, wejście zdobiły cieniste drzewa i pnące się rośliny, z lewéj strony domu była weranda, z prawéj zaś kraty i w nich wjazd dla powozów.
Pałac miał tylko dwa piętra. Mieszkania służby były w oddzielnym domu, leżącym w tyle ogrodu. Tam znajdowały się także mistrzowsko zbudowane i wspaniale urządzone stajnie.
W samym pałacu, oprócz Eberharda, widziano tylko małego Jana, starą Urszulę, Sandoka murzyna i jednego służącego księcia.
Marcin nadzorował i zarządzał tylną budowlą.
Wnętrze pałacu było zadziwiająco piękne i kosztowne. Marmur i złoto w przysionku i na schodach — ciężkie tureckie portyery w pokojach na piętrze — wygodna okazałość i urządzenie wszędzie.
A jednak w pałacu Eberharda panował głęboki spokój i żałoba, brak radości i żal!
Wprawdzie książę de Monte-Vero w niestrudzoném dążeniu i bezprzestannéj pracy usiłował zatopić i rozproszyć dręczące go myśli — wprawdzie szukał i znalazł przekonanie, że służy ludzkości i uszczęśliwia miliony ludzi — lecz i to wysokie uczucie nie było w stanie stłumić i zniszczyć boleści, jaką ojcu sprawiała na wieki zatracona córka.
Widział ją, ale dla tego tylko, aby go ta chwila przeraziła. Dowiedział się potém o jéj uwolnieniu, ale dla tego, aby go przejął sprawiedliwy gniew na tych, którzy mu taką boleść przygotowali.
Eberhard pośpieszył do stolicy, ukazał się dla zabrania do siebie córki, dla uratowania jéj i dania przytułku przy swojém sercu — świętego schronienia w swoich objęciach.
Ale Małgorzata gdzieś znikła, przebrzmiała! Żaden ślad nie wskazywał dokąd się udała. Niektórzy utrzymywali, że nieszczęśliwa szukała śmierci i znalazła ją.
Lecz Eberhard niezmordowanie czynił dalsze przygotowania — a liczni jego wysłańcy przejrzeli wszystkie chatki, wszystkie zakątki.
Nadaremnie. Nieszczęsna gwiazda przyświecająca téj wielce znękanej dziewicy, jeszcze nie zaszła i nie zbladła.
Książę de Monte-Vero, otoczony bogactwy i przepychem, za którego nieprzeliczone ręce do modlitwy się składały, który mógłby opływać jak najzasłużeniéj w blasku szczęścia, widział w swojéj duszy bolesną lukę, i sprawdziło się na nim twierdzenie, że na téj ziemi nie ma nic skończonego.
Najszczęśliwszym szpiegiem, najwierniejszym i najniezmordowańszym badaczem Eberharda był Sandok. Miał to w swojéj naturze, że przedewszystkiém wynajdował ślady i szedł niemi, a to czegoby nikt inny nie odkrył, często obudzało w nim nadzieję, że znajdzie dziecię swojego massa — lecz zawsze nikła ta nadzieja, ilekroć mniemał, że jest bardzo blizko spełnienia.
Nakoniec przyszedł do przekonania, że poszukiwana z jakiegoś powodu opuściła niemiecką stolicę, i objawił księciu mniemanie, że ją do Paryża przewieźć musiano.
Nawet już tak blizko deptał po piętach Rudemu Dzikowi, że ten użyć musiał całéj przezorności i chytrości, aby z łupem swoim uszedł przed murzynem.
Ujść łatwiéj niż ścigać.
Na każdéj krzyżowéj drodze człowiek staje, nie wiedząc w którą stronę udał się zbieg ze zdobyczą — wszędzie trzeba robić nowe utrudzające poszukiwania, szukać jego śladu.
Rudy mnich przywiózł Małgorzatę do klasztoru przy ulicy św. Antoniego i nie śmiał wejść do pałacu Leony, bo bardzo słusznie domyślał się, że ciągle mają go na oku słudzy Eberharda.
Widział hrabinę i mówił z nią w Château-Rouge — teraz zaś, gdy Małgorzatę od dawna przewieziono za hiszpańską granicę, mógł bez najmniejszego niebezpieczeństwa podzielać przyjemności, które się gościom zamku Angoulème tak niepomiernie nastręczały.
Eberhard zawsze jeszcze nie zaniechał nadziei znalezienia córki.
Niepodobna mu było pojąć myśli, że na zawsze miała zginąć dla niego.
Unikał promieniejących towarzystw paryzkich, w których mógłby przyświecać jak słońce, i w samotni domu swojego pracował, spodziewał się i wyszukiwał coraz to nowe drogi do odzyskania dziecka.
Przytém książę okazywał tkliwą miłość niememu chłopczykowi, któremu niegdyś ocalił życie, a któremu teraz w swoim pałacu jak najświetniejsze dawał wychowanie.
Mały Janek już miał przeszło lat dziesięć, a moralnie i fizycznie rozwijał się bardzo szybko. Jedno czego mu brakowało, czego pozbawił go los okrutny, mowę, rozumiał przez zręczne znaki, albo też ile możności zastępował ją przez pismo.
Ale Eberhard, litością zdjęty, często spoglądał na chłopca, któremu bujne blond kędziory z główki się zwieszały, którego wielkie, niebieskie oczy tak mądrze i głęboko patrzały, i powiadał sobie, że Janek wiecznie nieszczęśliwy będzie, bo mówić nie może.
Najsławniejsi lekarze w Paryżu próbowali swoich wiadomości na ulubieńcu księcia — lecz wszyscy wyznali, że cierpienie chłopca jest dla nich nieodgadnioną zagadką, ponieważ nie jest jak inni niemi, od urodzenia głuchym, lecz tylko z dziwnego jakiegoś powodu mówić nie może.
Jednozgodnie pocieszali księcia obietnicą, że gwałtowny wypadek, nagłe wstrząśnienie we wnętrzu chłopca, może mu kiedyś przywrócić mowę, ponieważ doświadczenie uczy, że takie pozorne cuda, w podobnych wypadkach, z niemymi przytrafiają się.
Słaba to była pociecha i wyglądała za nadto jak owo wzruszanie ramionami, którém lekarze nawet przy łożu chorego możliwość uratowania go oznaczają.
Mały Janek mimo wzrastającego w nim coraz bardziéj wewnętrznego przekonania o swojej niedoskonałości, w żywéj i wesołéj istocie swojéj bynajmniéj się z tém nie zdradzał.
Był to chłopak rozpustny, gdy się bawił lub biegał po ogrodzie Eberharda — w pośród zaś cichéj nocy, gdy go nikt nie słuchał, przejmowały go myśli, kwestye i uczucia, których nikt z otaczających go nie byłby mu przypisał.
Janek była to jedna ze szczególniejszych istot, w których tworzy się wcześnie rozwinięty świat.
Był on niemy, trudno mu było wyjawić to, co go napełniało, za to tém obfitsza była jego mowa wewnętrzna, tém obficiéj rozwijały się w nim spostrzeżenia i uczucia.
W dziesiątym czy jedenastym roku życia miał już duszę tak rozwiniętą i rozległą, jak zaledwie inni chłopcy w latach piętnastu — a chociaż nikomu, tego co się w nim działo domyślać się nie dozwalał, księcia jednak, gdy z nim przez znaki lub litery rozmawiał, uderzała kiedy niekiedy jasność jego odpowiedzi, tak, że często z wielkiém zajęciem badawczy wzrok wpajał w małego Janka.
Szczególny traf! Jan wziął do siebie Eberharda i z ojcowską miłością wychował go, Janowi także miał on to samo teraz wyświadczyć, jakby Bóg chciał mu nastręczyć sposobność wywiązania się z długu!
I ta myśl właśnie spowodowała pełnego uczuć księcia, że niezmiernie kochał małego, niemego blondynka syna grabarza, ale także surowo się z nim obchodził.
Burzliwa niesforność chłopca, objawiająca się w jego zabawach, częstokroć zmuszała Eberharda do ukarania go; szalona dzikość, z jaką właził na najwyższe drzewa lub pływał w łódce po ogrodowym stawie, nieraz trwogą przejmowała starą Urszulę, która nie umiała inaczéj sobie poradzić, jak przywołując księcia — a wtedy pomagała zawsze jego surowość!
Przy nauce przeciwnie Janek był tak gorliwy i poważny, że pod tym względem sprawiał tylko radość Eberhardowi, a jak opowiadała stara Urszula, małego tego podrzutka Samuel Bartels pewnéj zimowéj nocy znalazł na cmentarzu.
Opowiadała to tém chętniéj, bo bądź co bądź chciała zwalić z siebie podejrzenie, jakoby wspólne jéj pożycie ze starym grabarzem nie było czyste, do którego to przekonania, jak mówiła, ludzie zawsze za nadto byli skłonni.
— Janek, jest to podrzutek, a podrzucanie dzieci w niemieckiéj stolicy trafia się równie często jak tu w Paryżu, zwykle gorliwie opowiadała — dosyć się za to nagniewałam, i nie myślałam nigdy, że słabe, chorowite, wtedy na pół zmarłe dziecię, wyrośnie na tak tęgiego, jasnowłosego chłopca, któremu teraz przez dobroć pana Eberharda, moje wolne od trosk życie zawdzięczam — teraz kocham Janka tak, jakby rzeczywiście był mojém dzieckiem — a jednak nie dotknęła mnie nigdy ręka mężczyzny!
Przy takich zapewnieniach Marcin zwykle się uśmiechał i drażniąc Urszulę, mawiał:
— Do stu piorunów! wierzę, iż żaden mężczyzna nie chciał się was dotknąć, bo inaczéj bylibyście tak jak wszystkie inne kobiety! Wy panny jesteście wszystkie jednakowe!
A wtedy podstarzała Urszula wpadała w taki zapał, że Marcin z serdeczym śmiechem prędko z placu ustępować musiał, bo powiadał, że z kobietami spierać się, to rzecz niebezpieczna.
— Raczéj trzoda psów morskich, żartował swoim zwyczajem: z niemi wnet sobie dam radę! I ja wierzę, że mały Janek jest podrzutkiem, ale mocno wierzę i w to, żeście wszystkie jednakowe!
— Wierz, w co chcesz, stary morski szczurze, wołała wtedy Urszula, kończąc sprzeczkę: co mnie to obchodzi!
Pewnego pięknego dnia w jesieni, Eberhard pospołu z małym Jankiem zszedł z werandy swojego domu do ogrodu, ciągnącego się daleko po za domem.
Słońce dobrze jeszcze przygrzewało, więc książę szukał cienia w gęstych liściastych aleach.
Patrząc na chłopca, którego jasne loki spadały na ramiona, idącego obok księcia, można go było wziąć za syna Eberharda.
W twarzy młodego Janka objawiała się ta sama swoboda i otwartość, wielkie oczy z długiemi i ciemnemi rzęsami nadawały wielki powab delikatnemu obliczu, a krój twarzy i już wysmukła postać chłopca wskazywały, że kiedyś Janek będzie bardzo do księcia podobny.
Wielu badaczów ludzi i ich rozwoju, utrzymuje, że ci, co razem żyją, jak np. małżonkowie, po największéj części nabierają wielkiego podobieństwa, nietylko w obyczajach, postępowaniu, myśleniu i uczuciach, ale bardziéj jeszcze w zewnętrznéj powierzchowności, i przyznać należy, że się to spostrzeżenie często sprawdza.
Dalecy od zwolennictwa w objaśnianiu téj okoliczności, że każdy człowiek najlepiéj kocha siebie samego, a po sobie najwięcéj tego, kto jest do niego podobny, mniemamy raczéj, że to podobieństwo pochodzi z bardzo naturalnych następstw, jakie zupełnie jednakowe życie wywiera także i na powierzchowność.
Ludzie wszystko z sobą podzielający, nietylko radość i cierpienie, lecz pokarm i napój, tę samą przestrzeń, to samo powietrze, po długoletniém wspólném życiu, jeżeli ich natury nie za nadto się różnią, mogą stać się do siebie podobnymi!
Mały Janek oprócz tego już nawet w ukształceniu swojéj postaci miał coś wspólnego z Eberhardem.
Książę też usiłował niememu chłopcu, równie chętnemu do nauki, jak uzdatnionemu, udzielić swoich wewnętrznych przymiotów i te widocznie już się rzeczywiście objawiały przy pozornie nic nieznaczących sposobnościach, zaszczepione w umyśle chłopca.
Eberhard z zajęciem uważał na to szczególne, wczesne rozwijanie się małego Janka, często i chętnie zagłębiał się w otwierającą się przed nim duszę chłopca, i w takich razach przyznawać musiał, że w Janku rozwija się chęć wiedzy i głębia, każąca w przyszłości spodziewać się ogromu.
Lecz jak zawsze w takich wcześnie rozwiniętych i szczególniéj uposażonych naturach, obok tych darów spoczywa jakaś dziwna zagadka, nastręczająca największe niebezpieczeństwa, jakieś prawie chorobliwe wzburzenie, dzika fantazya, tak też i w małym Janku żyło coś, co księcia słyszącego jego odpowiedzi często przerażało, co nawet objawiało się w zabawach chłopca i zdradzało prawie nienaturalną czynność duszy.
Eberhard zatém starał się żywić w małym Janie dziecinne pojęcia, a przedewszystkiém nastręczać mu w spokojnéj piękności przyrody punkt oparcia i przyjemność, i doświadczyć jéj wpływu na serce ludzkie.
Mały Janek prawie z zachwytem pokochał swojego opiekuna od pierwszéj chwili gdy się ujrzał na jego ręku.
Widzieliśmy jak wyciągał wtedy ku niemu swoje drobne rączęta, jak wtedy już księcia od siebie puścić nie chciał — a to w sercu dziecinném niepojęte przywiązanie i miłość teraz tak dalece wzrosły, że Janek promieniał szczęściem, gdy Eberhard do niego przychodził, gdy przez niego prowadzony mógł chodzić po ogrodzie lub przy nim usiąść na ławce.
Rozumiał on każde spojrzenie, każdy uśmiech, każdą poważną minę księcia, i chociaż jeszcze był dzikiém, niesforném, szaloném dzieckiem, stawał się łagodnym i potulnym, skoro Eberhard tylko spojrzeniem wyrzut mu czynił!
Zawsze gniewnie występujący przeciw rozporządzeniom staréj Urszuli albo Sandoka, równie zapalczywy aż do czerwoności, nieposkromiony, gdy nie mógł oburzenia swojego poprzeć słowami, w wyrażeniach i ruchach prawie szatańsko gwałtowny, tak, że piękne jego oczy dziko się iskrzyły, — podobny był do anioła, gdy spotkał upominający wzrok Eberharda! Nie potrzeba było ani wołać, ani karać go — skoro książę nań spojrzał, zaraz innym się stawał — zapominał o wszystkiém, o gniewie i oburzeniu, o dzikości i uporze, skoro na nim spoczęło oko Eberharda.
Szczególne to dziecię podobne było do istoty mającéj dwie dusze — a książę często wstrząsał głową, gdy tylko co szatańsko rzucającego się Janka w sekundę późniéj widział wieszającego się mu u szyi i patrzącego nań pełnym miłości wzrokiem.
Eberhard zwykle zabierał wtedy chłopca i przemawiał do niego upominającemi słowy, polecając, aby słuchał rozporządzeń staréj Urszuli i Sandoka, a Janek wtedy skłaniał głowę, na znak, że to co uczynił przykrość mu sprawiało.
Często także znakami dawał księciu do zrozumienia, że ma słuszność, i przytaczał na to tyle dowodów, że często tém swojém poczuciem sprawiedliwości pobudzał księcia do śmiechu.
Sceny podobne zwykle kończyły się tém, że Janek gwałtownemi uściskami albo też na piśmie mówił wujowi Eberhardowi:
— O, jakże ja ciebie za to kocham! I raz przed kilku dniami do tego wyrażenia najgłębszych uczuć, na tabliczce, którą zawsze przy sobie nosił, dopisał:
— Gdybym kiedyś mógł ciebie strzedz i nad tobą czuwać, wuju Eberhardzie, — gdybym tobie także nawzajem mógł kiedyś ocalić życie!
Jakim sposobem zaledwie jedenasto-letni chłopiec mógł się zdobyć na takie myśli, na takie wyrażenia? Co się dziać musiało w jego duszy, że już umiała dawać takie dowody miłości i wdzięczności?
Te słowa tak dalece zdziwiły, a zarazem rozczuliły Eberharda, że podniósł małego Janka i ucałował go — a chłopak jak niegdyś oparł głowę ma ramieniu księcia i małą miękką ręką igrał z jego pełną brodą.
Łatwo pojąć, że książę, skoro nie był zajęty w swojéj pracowni, chętnie widział chłopca przy sobie; takim to sposobem przyszło do tego, że podczas gorącego jesiennego dnia chodził z nim po ogrodzie. Słońce tak paliło, iż należało spodziewać się burzy, a Eberhard i Janek szukali cienia gęste zarosłych drzew.
Wtém zbliżył się murzyn i na srebrnéj tacy przyniósł tylko co nadeszłe z Monte-Vero wiadomości i rapporta.
Niecierpliwie oczekujący ich książę przyjął je, otworzył i zatopił się w rozmaitych doniesieniach swoich rządców, tak, iż nie uważał, że mały Janek pobiegł za przelatującą parą motylów i coraz bardziéj się od niego oddalał.
Urszula zajęta była w pokojach, których Janek z nią mieszkał — Sandok, niezważając na biegającego w dali po łąkach chłopca, poszedł za księciem do werandy, a potém do pałacu, dla wysłuchania jego rozkazów.
Listy musiały zawierać coś ważnego, bo Eberhard zaraz wszedł do swojéj pracowni i siadł przy biurku, z po nad którego spoglądał nań obraz księżniczki Krystyny, i stosownie odpowiadał na pytania swoich rządców.
Janek biegał za szybszemi od niego motylami po pałających od słońca łąkach. Nie miał w ręku siatki, ani nawet słomianego kapelusza na głowie, którymby mógł schwytać pstrych zbiegów. Blond loki powiewały na jego głowie, która od upału pokryła się kroplami potu — ale nie zważał na to, że promienie słońca takim go żarem paliły, całą uwagę zwrócił na motylów.
Wtém nagle zdało mu się, że tuż po za sobą słyszy czyjeś kroki — pomyślał o Sandoku albo Urszuli — ale nie, gdy się obejrzał, zdało mu się, że stoi przed nim obraz jakiegoś człowieka, którego jeszcze nigdy nie widział — krzyknął — wtedy zjawisko znikło, a Janek na głos się rozśmiał, i nie przerywał już sobie dalszego polowania.
Lecz palące promienie słońca dziwnie działały na chłopca, bo w kilka minut późniéj zdało mu się znowu, że słyszy za sobą kroki, prędsze, gdy biegł, ustające, gdy stał spokojnie, słowem podobne do echa.
Janek więc nie zważał dłużéj na te bez przerwy towarzyszące mu kroki, ale wtém postrzegł obok siebie cień, i gdy się obejrzał nieco przestraszony, stał znowu za nim obcy człowiek, którego pierwéj już był spostrzegł.
Nieruchomy, rozszerzone oczy wpoił w nieznajomego, który go prześladował — człowiek ten był chudy, podstarzały, miał twarz złowrogą, oczy groźne i siwą brodę — zdawało się, że miał w ręku palący się ogień, a cała jego postać była tak czatująca i chytra, rysy i krój twarzy tak odznaczające się i pełne wyrazu, że Janek w duszy pomyślał o słowie „lis.“
Co to było, co chłopcu ten wyraz podyktowało i ten obraz przedstawiło? Co to było, co Janek w pośród jasnego światła słonecznego, ujrzał przed sobą w takiém ucieleśnieniu i z taką trwogą, że pobladł i struchlał?
Istnieje dziwne podanie, głoszone w najrozmaitszych kształtach i mogące dać powód do szczególnych uwag — a mówimy tu o podaniu o sobowtórach!
To co Janek w téj chwili nieprzyjaznéj dla jego duszy widział przed sobą, było zjawiskiem, wywołaném przez działanie słonecznych promieni na wcześnie rozwiniętą czaszkę chłopca.
Niewielu dozwolono dociec prawdy, ukrytéj w tém zjawisku, przez chorobliwy stan duszy, przesadę i t. p. przeszłém w podanie.
Atoli nierzadko trafia się, że za dziećmi, które z odkrytą głową narażają się na szkodliwy wpływ palącego słońca, a nawet za dorosłymi, ktoś chodzi; słyszą oni kroki tego niepojętego towarzysza, i oglądając się w koło, widzą własny swój obraz za sobą.
Jest to dziwne odurzenie, niepojęty skutek działania promieni słońca na czaszkę.
To prawdziwe spostrzeżenie wielokrotnie objaśniano.
Utrzymywano, że ten, którego prześladował taki sobowtór, nie mógł się go już nigdy pozbyć — opowiadano nawet, że jego ukazanie się jest zwiastunem śmierci.
Inni zauważali, że sobowtór nie zawsze jest cieniem tego, za którym chodzi, tak, że w téj udręczającéj postaci posłańca śmierci ukazują się dziwnie z nim złączone inne osoby.
Janek nie umiał wyjaśnić sobie obcéj postaci, która wystąpiła przed jego oczami — przez kilka sekund nie był nawet w stanie poruszyć się — osłupiałe patrzał na człowieka, który za nim chodził, i teraz, podobnie jak on, stał spokojnie — nie śmiał prawie oddychać, tak okropne było to zjawisko.
Jakim sposobem ten nieznajomy mógł się dostać do ogrodu?
Albo miałżeby być upiorem?
To dla wszystkich dzieci, a nawet dla Janka straszliwe słowo, co się za nim ucieleśniło, z taką siłą wstrząsnęło jego chorobliwie rozpaloną duszą, że się teraz nagle odwrócił, i uciekał od okropnego nieznajomego.
Janek ruszył z miejsca — lotem ptaka przebiegł łąki — kroki ścigały go — biegł prędzéj — okropny szedł zawsze tuż za nim! Wołał o pomoc — nikogo nie było w pobliżu.
Zaledwie oddychający chłopiec wpadł w aleę wiodącą do werandy — sobowtór szedł zanim tak blizko, że uciekający Janek co chwila myślał, iż go pochwyci.
W oświetlonym słońcem parku odbywała się szalona gonitwa, tak okropna ucieczka, że obcy, którzy patrzali na Janka, brali go za waryata — włosy jego rozwiały się — twarz miał czerwoną — oczy mu wystąpiły z dołów, oddychając straszliwie chrypił.
Nakoniec dopadł do kamiennych stopni, prowadzących do werandy.
Z okropnym krzykiem wpadł na górę — słyszał za sobą i tutaj jeszcze goniącego kroki widma, sobowtóra!
Nakoniec usłyszano w pałacu przeraźliwe wołanie Janka o pomoc.
Urszula pośpieszyła z rękami rozpaczliwie w górę wzniesionemi — Sandok naprzeciw pędzącego niepowstrzymanie chłopca, jakby był przez potwora jakiego ścigany, wpadł przed wszystkimi do pracowni Eberharda.
Ze zmienioną twarzą, gorączkowo i nienaturalnie pałającą, z drżącemi rękami, i bez tchu wpadł do księcia, który na widok swojego ulubieńca poskoczył przerażony.
— Co to się stało — Janku — jak ty wyglądasz?
Chłopak, gdy mu głosu brakowało, aby prędko rzecz wyjaśnić co go prześladowało, jeszcze raz krzyknął dziwnym nieoznaczonym tonem, który najlepiéj dowodził straszliwego w nim wzruszenia.
Potém padając przed Eberhardem, pochwycił jego kolana i obejrzał się przerażony.
— Co ci jest — czego się boisz?
Janek wskazał palcem po za siebie, a mocno rozszerzone oczy jego, ponuro świecąc z bojaźni, obejrzały się ze strachem.
Eberhard czuł, jak okropny strach go przejmował — wyrażenie szaleństwa jaśniało w twarzy i oczach chłopca.
— Ty pałasz — ty jesteś chory — tu nie ma nikogo, oprócz twojego wuja Eberharda!
Janek dał znak, że chce pisać; gdy go książę zaprowadził do stołu, drżącą ręką i z pośpiechem napisał wyraz: „Fursch“ (lis).
Eberhard pytająco spoglądał to na stół, to na chłopca, nie mógł sobie wytłómaczyć tego wyrazu — co Janek chciał powiedzieć — co mu się stało?
— Uspokój się moje dziecko i napisz mi, co cię przeraża! mówił dobrotliwie — wiedział, że tak łagodne słowa zawsze czarowny wpływ wywierały na wzburzony umysł chłopca.
Teraz stało się co innego.
— Jakiś człowiek jest za mną, napisał Janek — on mnie ściga — pędzi za mną!
— Tu nie ma nikogo Janku, każę poszukać, czy kogo nie ma w parku!
— Fursch — znowu napisał przestraszony chłopak.
Eberhard przeląkł się, teraz dopiero przypomniał mu się ten złoczyńca, którego wydał na galery i którego się teraz domyślał — czy ten Fursch uciekł i zbliżył się do domu dla wywarcia zemsty? Czy on zagroził chłopcu i ścigał go?
Ale późniéj Eberhard postrzegł gorączkowy rumieniec na obliczu drżącego Janka, i jak zawsze wszystko szybko dostrzegający i znający działania gorących promieni słońca, odgadł teraz, że chłopiec z odkrytą głową biegał po ogrodzie.
Wystąpił obraz jakiś przed oczy chłopca, widziadło mózgowe — ono go ścigało i przestraszyło!
Zaniósł Janka do jego pokoju, rozebrał przy pomocy płaczącéj Urszuli i położył w łóżko, a Sandok? posłał po lekarzy. Potém rozkazał przeszukać park jak najdokładniej.
Nie znaleziono ani śladu obcego człowieka! było niepodobieństwo, aby ktoś niepostrzeżony mógł się tam dostać.
Lecz jakże mógł wystąpić przed Jankiem obraz człowieka, którego nigdy nie widział? Jakim sposobem mogło-to być, że chłopiec nagle dowiedział się o nazwisku tego zbrodniarza — o nazwisku Fursch?
I cóż innego mógł pomyślić?
Że Janek był dzieckiem szczególniéj od natury uposażoném, to książę już miał częste sposobność zauważyć; że w duszy jego zachodziły rzeczy niepojęte, o tém wiedział, a ten wypadek był tak uderzający, rzadki i okropny, że Eberhard myślał o nim jak o nierozwiązanéj zagadce!
Co miało znaczyć ukazanie się tego Furscha?
Przybyli lekarze. Książę przystąpił z nimi do łóżka chłopca, który rozwartym wzrokiem na nich spojrzał.
Wkrótce wyjaśniono sobie przyczynę chorobliwego stanu, a lekarze oświadczyli, że gdyby tajemniczy prześladowca, którego w takich wypadkach za zbawcę uważać należy, nie był chłopca przygnał do pałacu, ten za kilka minet byłby bez ratunku zgubiony, boby go promienie słońca zabiły.
Teraz wszyscy zrobili księciu nadzieję, zalecili rodzaj pielęgnowania go i przepisali stosowne lekarstwa.
Rzeczywiście tym sposobem wyjaśnił się stan rzeczy; lecz okoliczność, że Janek w swoim prześladowcy poznał człowieka i w dzikiém wzruszeniu wymienił, to jest napisał nazwisko tego, którego nigdy nie widział, było to bez wątpienia zjawisko, nietylko wiele dające do myślenia, lecz nadto rzucające szczególne światło na niepojętą, tajemniczą zdolność duszy chłopca.
Byłże to rodzaj przeczucia, które w chwili niebezpieczeństwa powstało w rozpalonym umyśle chłopca? przeczucia, jakiego często doznają szczególniéj nerwowe natury?
Eberhard uspokoił się, gdy lekarze, uważając na działanie lekarstwa i chłodzących okładów, zapewnili go, że życiu małego ulubieńca nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Ucałował jeszcze bardzo niespokojnie śpiącego, i po cichu wyszedł z pokoju, poleciwszy płaczącéj Urszuli nadzór i troskliwość o chorego.
Wiedział, że Janka wielce kochała, i gdy swoją obecnością uspokoił go, niesłyszany wyszedł z chłodnego, ocienionego, rozległego pokoju.
Cały ten wypadek wywarł w pałacu tém większe wrażenie, że wszyscy chłopca lubili, a prócz tego wiadomo było, że książę kochał go całém sercem!
Służba mówiła sobie, że dostojny i dobrotliwy pan, w tym chłopcu szuka wynagrodzenia za swoje utracone dziecię.
Rzeczywiście takie było zdanie tylko sług. Bo kto znał duszę Eberharda, kto w ogóle pojmował miłość ojcowską, ten wiedział, że nic nie wynagrodzi, ani zastąpi utraconego dziecięcia.
Serce Eberharda równie jeszcze gorąco bolało, i tęskniło niewypowiedzianie więcéj niż kiedykolwiek do nieszczęśliwéj córki — nie szukał więc i nie znalazł w małym Janku ani pociechy ani wynagrodzenia.
Wiązała go jednak z chłopcem jego miłość i przychylność, tudzież myśl, że mały Janek był podrzutkiem i niemową.
Eberhard kochał to dziecię — kochał jakby mocą jakiejś skrytéj potęgi, goręcéj i silniéj, aniżeli dotychczas to sam sobie przyznawał. Dzisiaj dopiero uczuł to, gdy niebezpieczeństwo zagroziło jego małemu ulubieńcowi.
Po południu nastała cisza, która po palącym, słonecznym żarze zapowiada burzę.
Rzeczywiście panował upał zupełnie w późnéj jesieni niezwykły, a ziemia pragnęła orzeźwienia, wybawienia z arcy gorącego ognia.
Gdy nadszedł wieczór, coraz bardziéj piętrzyły się ciemno siwe chmury, a wkrótce gorący wiatr i kurz zaczął wirować opadłe ni liściem drzew, i wszystkiém tém kręcąc podnosił w powietrze, a potém gnał przed sobą siwe, gęste tumany pyłu.
Po pierwszym, bardzo hucznym grzmocie, spadły pojedyncze, wielkie krople deszczu.
Ptaszęta na gałęziach zamilkły — w koło zapanowała posępna cisza, nastało żółtawo-siwe światło.
Wtém na pędzących za sobą chmurach mignęło pierwsze wężykowate światło.
Eberhard odłożywszy robotę, stał przy oknie swojego pokoju; chętnie lubiał być pobożnym widzem gwałtownego zjawiska — chętnie słuchał huku piorunów, śledził przebieg błyskawicy, i sam orzeźwiony, uważał z radością dobroczynne tego następstwa.
Burza była nadzwyczaj gwałtowna. Cała natura wyglądała jak zrewoltowana, wzburzona — burza, chmury, huk i niebieskawe światło sprawiały straszna wrażenie.
Coraz bliżéj uderzały pioruny, aż ziemia drżała, coraz jaśniéj i częściéj migały błyskawice i coraz gęściéj padał orzeźwiający deszcz na spiekłą ziemię.
Eberhard obawiał się, aby grzmoty nie wywarły wstrząsającego, niekorzystnego wrażenia na wzruszoną duszę Janka — ale wszedłszy do jego pokoju, aby go zobaczyć jeszcze raz przed zapadnięciem nocy, przekonał się, że orzeźwiające powietrze, które teraz po ustaniu burzy wpadało przez otwarte okno, uspakajająco i dobroczynnie działało na śpiącego chłopca — dusza jego w śnie szukała orzeźwienia i wzmocnienia.
Eberhard ucałował policzki chłopca, potém wrócił do swoich pokojów, aby za nadejściem nocy, nie przeczuwając tego co nastąpić miało, udać się na spoczynek.
Janek nagle przebudził się jakby z pół snu — nie ruszał się, jakby go zawsze jeszcze dręczyła i owładnęła trwoga — nie widział już przy sobie postaci obcego człowieka, ale wnet usłyszał w ogrodzie podsuwające się czyjeś kroki, które podchodziły pod okno jego zupełnie ciemnéj sypialni.
Ciemne obłoki zasłaniały niebo, a liście drzew jeszcze bardziéj czyniły nieprzejrzanym pokój i widok na park.
Ponieważ mały Janek spał mocno, więc stara Urszula zasnęła także w swoim wygodnym fotelu — i teraz taki ją sen zmorzył, że nie słyszała, jak się chłopak na pościeli ostrożnie i powoli podniósł — głowa jéj opadła na wysokie i miękko wysłane poręcze krzesła — złożone ręce opadły ciężko na jéj łono — powieki mocno zamknęła.
Lekarz zalecił chłodne, powietrze, więc stara Urszula nie zamknęła jednego okna.
Pomiędzy drzewami na dworze szumiało, ale nie zimny wiatr nocny poruszał gałęźmi, lecz wolny, korzenny przeciąg powietrza.
Po burzy nie nastało wcale ostre powietrze, ale łagodna orzeźwiająca świeżość, wiejąca chłodno i mile. Jéj to zawdzięczał Janek, że jego oczy teraz już nie były tak strasznie rozwarte, że policzki nie tak się pałająco czerwieniły.
To co go spotkało, wydawało mu się tylko marzeniem, i namyślać się musiał, aby przywołać sobie na pamięć postać i nazwisko nieznajomego.
Zadrżał gdy sobie przypomniał co się stało — zupełnie się ocucił i był rzeźki.
Mogło to być około północy.
Gdy na innych ulicach i placach ogromnéj stolicy Francyi jeszcze panowało życie, na ulicy Rivoli zaległa już głęboka cisza — domy znakomitych panów, w których przed chwilą, jeszcze paliły się i migotały światła, teraz już pogrążone były w ciemności i milczeniu.
Chmury jeszcze wisiały czarne i ciężkie, tak że uliczne latarnie słabo tylko łagodziły wszędzie rozciągającą, się ciemność.
Pałace przy ulicy Rivoli, wszystkie podobnie jak pałac księcia de Monte-Vero, wznosiły się na parkowych zakładach, które zupełnie oddzielały od siebie pojedyncze pałace, tak że zieloność drzew w tych przerwach sięgała aż do ulicy, przedzielona od niéj pełnemi gustu sztachetami lub kraciastym murem.
W ogrodach było jeszcze ciemniéj niż na ulicy. Z liści drzew spadały na zarośla i trawę z szelestem liczne i ciężkie krople — liczne gałęzie deszczem zmoczone, trzeszcząc spadały na chodniki.
Czy temu to szmerowi przysłuchywał się mały Janek?
Siedział w pościeli — wzrokiem usiłował przebić w koło panującą ciemność.
Wtedy zdało się chłopcu, że słyszy pod oknem wyraźnie przechodzące kroki — ktoś chodził między drzewami, stojącemi tuż przy pałacu i ogrodowych chodnikach. Może go znowu uwodziło chorobliwe wzruszenie?
Rozróżnił także dwa głosy, które się cicho, bardzo cicho między sobą naradzały, a potém daléj odeszły.
Byliż to dwaj słudzy, tak długo u księcia zatrudnieni, że dopiero teraz wracali do domu służbowego?
Niepodobna! Ostrożne ich kroki nie oddalały się w kierunku tego domu leżącego w głębi ogrodu, lecz w kierunku obu stron pałacu.
Janek czekając słuchał dosyć długo.
Głośny jak dzwon ścienny zegar zapowiedział pierwszą godzinę poranną.
Ten głośny dźwięk jednak nie obudził staréj Urszuli.
Wtém Janek usłyszał na dworze coraz to silniejszy trzask.
Cicho i ostrożnie wyjął jedną, nogę po drugiéj i stanął na kobiercu pokoju — nie słyszany uwolnił się z pościeli — po upływie kilku minut stanął obok śpiącéj — i przekonał się, że mocno zasypia.
Znowu na dworze coś jak upiór przebiegło po pod oknami, teraz tylko prędzéj, śpieszniéj.
Janek przesunął się cicho po podłodze i zbliżył do otwartego okna.
Na dworze było zupełnie ciemno i łagodnie, ale tak ciemno, że chłopiec musiał się pierwéj przyzwyczaić do tak głębokiéj ciemności, aby się mógł przekonać kto się tam tu i owdzie krząta.
Ostrożnie podniósł głowę do okna, tak aby z góry dojrzeć miejsca, z którego dochodził go kilka razy powtórzony szmer.
Głowy stojących na dole ludzi nie sięgały aż do wysokości okna.
Janek spostrzegł dwóch ludzi, cicho z sobą rozmawiających — uczuł gwałtowny przestrach, gdy postrzegł, że ich ręce iskrzyły się jak fosfor — i w jednym z nich poznał człowieka, który go dzisiaj ścigał, a którego nazwisko Eberhardowi wypisał.
Niezdolny poruszyć się, spojrzał jak skamieniały na dwóch nieznajomych — co oni robią w parku?
Lecz cóż to za blask tam przy werandzie — czy może tam jeszcze świece stoją?
Trzeszczący szelest dał się słyszeć bliżéj i rozeszła się mocno gryząca woń.
Ale Janek nie zważał na to — patrzał tylko na dwóch nieznajomych.
Jeden oddalił się powoli jak cień, widocznie niósł w ręku jakieś naczynie, które przy werandzie wypróżnił.
Prawie tuż przy werandzie była sypialnia Eberharda.
Ten co pozostał, jeszcze przyglądał się pałacowi. Był to Fursch.
Mały Janek drżąc chciał czémprędzéj cofnąć się od okna i obudzić starą Urszulę — lecz spojrzenie obrzydłego nieznajomego, który w dzień już wydał mu się tak okrutnym, teraz padło na niego.
Fursch ujrzał w oknie chłopca, który śledził jego postępowanie — twarz jego zmieniła się ze wściekłości, ale z zadowoleniem spostrzegł, że dziecko jakby spojrzeniem jego przykute, ani się ruszyło — nie mógł tego dokładnie rozpoznać, i zdało mu się, iż się nie porusza, jak jaka nadziemska, cieniem otoczona postać.
Janek pełny trwogi wpatrzył się w nieznajomego.
Wtém błysło jasno z boku przy werandzie — blask padł na drzewa — w jednéj chwili zaczęło tak wszystko trzaskać od ognia, że chłopiec odwrócił się od Furscha i nie mogąc sobie wytłómaczyć tego nowego zjawiska, patrzał na wzrastający z każdą chwilą blask. Co się stało? Buchnął ku niemu gęsty dym i tak go gryzł w oczy, że na moment musiał zamknąć.
Wtém ogień objął gałęzie drzew.
Czyliż nikogo nie było blizko, nikogo na ulicy, któryby postrzegł płomienie?
Janek — poznał, że przytrafiło się wielkie nieszczęście — ale był dzieckiem, nieradnym chłopcem, a do tego niemym.
Przeraźliwy nieznajomy znikł.
Gdyby, korzystając z chwili, w któréj Janek nań nie zważał, przystąpił bliżéj i wspiął się do okna?
Dym pokrył już park i drzewa czarnemi chmurami, przez które od werandy przebijał się mętny blask.
W téj chwili Janek obawiał się bardziéj okropnego nieznajomego, aniżeli płomieni — lecz późniéj zdało mu się nagle, że słyszy głos wuja Eberharda.
Trzask wzrastał — pinele i świerki przy werandzie paliły się.
We wnętrzu chłopca z męczeńską trwogą coś zawołało: „ogień!“ Usta jego poruszyły się, ale wybiegł z nich tylko bezsłowny głos — potém gdy się stara Urszula przebudziła, ale nie tak prędko opamiętać się mogła — bo tylko co marzyła, jak nakoniec przystępowała w kościele św. Pawła do ołtarza z Samuelem Bartelsem — rzucił się ku drzwiom prowadzącym na korytarz.
Przejście to ciągnęło się około licznych pokojów, a potém aż do wejścia, którem się przybywało od strony werandy i obok drzwi zamykających sypialnię Eberharda.
Gdy Janek otworzył drzwi swojego pokoju, uderzył go duszący dym, i na chwilę pozbawił tchu i przytomności — potém postrzegł, że cały korytarz, wejście i weranda są w płomieniach.
Niepodobna opisać jak przeraźliwie krzyknął niemy chłopiec.
Z razu nie mógł się ani ruszyć — potém cofnął się w tył wrzeszcząc — nagle coś wstrząsnęło jego ciałem, okropność chwili dodała mu siły — z krzyku przerażonego chłopca, można było wyrozumieć wyraz: „pomocy!“
Czy pełen męczarni chwilowy przestrach miał mu powrócić to, co w niepojęty sposób podrzutek niegdyś utracił?
Miałżeby Janek wrócić do doskonałości, a potém stać się pastwą płomieni?
Był zgubiony, on i stara Urszula, która porwała się z krzykiem do szpiku przejmującym.
Z sypialni nie było innego wyjścia, jak przez stojący w jasnym ogniu korytarz.
W pośród okropnéj chwili ani Janek, ani Urszula nie pomyśleli o oknie.
Ale chłopiec powziął inną myśl, która przebiegła po nim jak błyskawica — nie myślał o tém, aby miał dla siebie szukać zbawczéj drogi — lecz pamiętał o kochanym wuju Eberhardzie, który jak się zdawało, nic się nie domyślając spoczywał w swojéj sypiali, do ktôréj już chciwie liżące płomienie z groźną szybkością zbliżały się!
Dym groził uduszeniem Janka.
Z głośnym krzykiem, wyraźnie wymawiając wyraz „pomocy“ a potém „wuju Eberbardzie!“ wypadł w jednéj koszuli chłopiec i rzucił się w ogień — nie czuł, że jego małe nogi kaleczyły się, gdy biegł po rozżarzonych i poczernionych marmurowych płytach, że jego małe włosy sycząc spaliły się, a płomienie obejmowały jego członki — w jednéj chwili mimo dymu i ognia dostał się do drzwi prowadzących do pokojów Eberharda — wyrwał je — dzięki Bogu, nie były zamknięte — okropny zaduch napełnił pokój.
Janek w śmiertelnéj trwodze wołał.
Nie mógł już oddychać, zaledwie jeszcze trzymał się na nogach — płomienie za nim buchały i już niszczyły drzwi, któremi wpadł.
Wtém rozległy się z zewnątrz pomięszane wołania śpieszących na pomoc, a także i Sandok przebudził się w poblizkim pokoju.
Janek przekonał się, że Eberhard nie śpi w pierwszym pokoju, ale w przyległym.
Miał jeszcze tyle siły, że nazwisko Eberharda wprawdzie niewyraźnie, ale tak głośno zawołał, że śpiący je usłyszał, otworzył drzwi sypialni, wyciągniętemi rękami macając, posunął się jeszcze kilka kroków naprzód, a potém padł wskazując czerwone płomienie.
Eberhard poskoczył — nie poznał chłopca, który wpadł poczerniony i z głębokiego snu go przebudził.
Lecz teraz dostrzegł niszczący ogień, bo czarny dym grubemi kłębami wpadał do jego pokoju.
Zawsze przytomny i gotowy do czynu książę, przywdział czémprędzéj przy łóżku leżące ranne ubranie i szybko poskoczył do chłopca, który mu ocalił życie, a teraz omdlały, przejęty trwogą, dymem i boleścią, leżał na kobiercu.
Podniósł go i wołając: „Janku!“ trzymał na ręku, obaczywszy, że chłopak poczerniony i pokaleczony.
Była to okropna chwila.
Przed pałacem dał się słyszeć rozkazujący głos Marcina, a zarazem krzyki i wołania obcych.
Sandok nadaremnie usiłował dostać się przez płomienie do swojego pana — nawet jego przestrachu pełne wołania zaledwie zdołały, przez dym i szum z trzaskiem coraz bardziéj szerzących się płomieni, dojść do Eberharda.
Wtém ukazał się w oknie Marcin, któremu wysoka postawa dozwalała sięgać rękami prawie do szyb.
— Panie Eberhardzie — tutaj, panie Eberhardzie! Obudź się pan, na miłość Boga — tędy droga, wchód i weranda w płomieniach!
Książę szybko przystąpił do okna, otworzył je i zdziwionemu Marcinowi podał obumarłego chłopca.
— On mi życie swoje poświęcił! zawołał, zanieś go przedewszystkiém w bezpieczne i spokojne miejsce, już sobie znajdę drogę!
Marcin wziął trudnego do poznania chłopca — klątwa zamarła na jego ustach.
— Janek chciał ratować! rzekł z miłością; okrył nagie dziecię płaszczem.
Wtedy przypadły do pałacu księcia pierwsze sikawki i straż ogniowa.
Sandok, gdy mu oświadczono, że książę czuwa, z niebezpieczeństwem życia przedarł się przez płomienie, i w popalonéj odzieży, stał z dala w parku, szukając pana wzrokiem.
W pobliżu pałacu i drzew przy werandzie stojących, które się paliły szerząc niebezpieczeństwo, nikt pozostać nie mógł — ale już promienie wody zaczynały tłumić wszystko pustoszący ogień.
Marcin powrócił i połączył się z przywódcą ogniowéj straży, wojsko też przybyło i zamknęło ulicę.
Ogień z taką szybkością ogarnął stronę pałacu, w któréj znajdowała się weranda, że znaczne poczynił spustoszenia, a ugaszenie go wielkich wymagało usiłowań.
To szybkie szerzenie się płomieni, tém było dziwniejsze, że korytarze i posadzka w werandzie i wchodzie były marmurowe. Wnet znaleziono rozwiązanie téj zagadki.
Na częściach drewnianych i na murze, spalonych tylko i zwęglonych z jednego boku, a z drugiego ugaszonych, znaleziono niezaprzeczone ślady oliwy i smoły, obficie rozlanych dla podsycenia ognia.
Podobne ślady znalazły się i na okolicznych drzewach.
Płomienie jeszcze ciągle wznosiły się w górę.
Eberhard znajdował się wewnątrz domu i ztamtąd rozporządzał ratunkiem.
Nieustraszony, z zimną krwią stał w pośród płomieni jak nietknięty.
Przerażeni i troskliwi o niego Marcin i Sandok, nadaremnie usiłowali skłonić księcia do opuszczenia palących się przestrzeni, sami zaś zagrożeni niebezpieczeństwem, ratowali kosztowności i papiery.
Wtém nagle przypomniano sobie starą Urszulę.
Szukano jéj — wołano — nadaremnie.
Murzyn utrzymywał, że gdy jeszcze był w pałacu, słyszał przeraźliwy krzyk, ale sam zagrożony niebezpieczeństwem życia, w tém straszném zamieszaniu o wszystkiém zapomniał.
Urszula zawsze jeszcze znajdowała się w palących się pokojach.
Eberhard z zimną spokojnością opierający się ogniowi i usiłujący odebrać mu wszelkie pożywienie, gdy go także i sikawki tłumiły, zaledwie posłyszał nazwisko staréj Urszuli, zaraz się domyślił, że pozbawiona pomocy, osłabiona wiekiem i sztywna, musi się jeszcze znajdować w sypialni małego Janka.
Bez namysłu więc i nie zważając na trwożliwe wołania daléj stojących, pośpieszył Eberhard przez dym i płomienie, przez gruzy i węgle, do tego pokoju.
Promienie sikawek ułatwiły bohaterowi tę drogę — ale mimo to zagrażało mu najstraszliwsze niebezpieczeństwo, bo przed nim i obok niego spadały belki i kawałki muru i mogły go sobą przywalić.
Ale tu szło o ocalenie życia ludzkiego.
Z gorączkowém wzruszeniem i wytężeniem wszyscy ścigali wzrokiem szlachetnego księcia, który raz ogarnięty żarem i dymem, odskoczył w tył — żar był silniejszy niż sądził.
Z parku dochodziły go coraz wyraźniéj ostrzegające wołania i prośby — do okien z téj strony nie można już było zbliżyć się, bo stojące obok drzewa zwęgliły się i wywracały ze straszliwą gwałtownością, wszystko wyglądało jak żarzący się chaos.
Wtém zdziwieni ujrzeli wysoką, wspaniałą postać księcia w pośród płomieni — niektórzy więcéj współczucia mający strażacy, usiłowali rzucić się za nim — nastała chwila dręczącego oczekiwania i wytężenia.
Jeden z tych zuchów padł ugodzony rozżarzoną belką i zginął bez ratunku.
Ale Eberhard, pomimo, iż ludzie utykali, śmiało szedł daléj.
Można było słyszeć jego głośne wołania: „Urszulo!“, ale nadaremnie oczekiwano odpowiedzi.
Wtém zdało się, że przed szlachetnym księciem płomienie coraz bardziéj ustępują, że znalazł drogę do sypialni małego Janka.
Oblewająca go woda z sykiem padająca na rozżarzone massy, sprawiła, że chociaż w zwęglonéj i spalonéj odzieży, dostał się jednak do palącego się pokoju.
Zdawało się, że prowadzi go i broni ręka boża.
Eberhard znalazł starą Urszulę — ale uduszoną.
Gdy Janek wyrwał drzwi, a płomienie nań uderzyły,, stara tak się przelękła i straciła przytomność, że blada i przerażona zaledwie krzyknąć mogła.
Widziała jak powierzony jéj chłopiec, chory Janek, rzucił się w płomienie i znowu raptem odzyskała siły i pojęcie.
Poskoczyła, chciała za nim śpieszyć, cofnąć go i chronić.
Nadaremnie!
Dym tak ją odurzył, że się zachwiała i w tył cofnęła.
Jeszcze raz próbowała iść naprzód, zwłaszcza że z daleka ujrzała ratującego się Sandoka, który torował sobie drogę przez płomienie.
Pokryta bolesnemi ranami, śmiertelną trwogą przejęta i odurzona dymem co sekunda silniejszym, cofnęła się napowrót do pokoju — upadła — nogi jéj drżące zaplątały się w odzież, którą w pośpiechu porozdzierała i po podłodze porozrzucała...
Ale „ratunku — ratunku!“ wołała nieszczęśliwa i porywała się — chciała pośpieszyć do okna i skoczyć do ogrodu.
Lecz i z téj strony uderzył ją okropny dym, i postrzegła, jak płomienie przebiegały z drzewa na drzewo, a palące się gałęzie drogę jéj tamowały.
Stara Urszula czuła, że ją siły opuszczają, że zmysły traci.
Znowu odskoczyła od okna w buchające płomienie, które się już do pokoju wciskały.
W najokropniejszéj rozpaczy, w smiertelnéj trwodze biegała tu i owdzie.
Paznogciami szarpała na sobie Ciało, a okropny żar co chwila wzrastał.
Poczuła liżące płomienie na ciele.
Nie nadchodziła żadna pomoc, żaden ratunek.
Wtém litościwy, duszący dym nocą pokrył jéj zmysły, aby jéj ulżyć okropnéj wśród ognia śmierci. Padła jęcząc, straszliwie stękając — ale pożerające płomienie tak były okropne, iż pomimo odurzenia jeszcze okropniéj walczyła i wiła się — zaskrzypiało, zatrzeszczało...
A wreszcie ucichło, okropnie ucichło w pokoju.
Tylko ogień jeszcze syczał i wściekał się.
Zagłuchły serce rozdzierające krzyki.
Gdy Eberhard, z narażeniem życia walcząc śmiało i nieustraszenie, wpadł do pokoju, znalazł starą Urszulę zwęgloną na spalonym kobiercu...
Czerwono oświetlone rysy księcia przejęła głęboka boleść — i wtedy poczuł groźny gniew ku winnym tak straszliwéj zbrodni — gniew sprawiedliwy.
W kilka godzin późniéj dopiero zdołano opanować ogień, który spustoszył pałac księcia de Monte-Vero, który mu w kosztownościach i skarbach zrządził nieobliczone straty, a który przedewszystkiém zabił starą Urszulę i pokaleczył jego ulubieńca Janka.