Targowisko próżności/Tom II/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Targowisko próżności |
Tom | II |
Rozdział | Pan Jos pierzcha |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1914 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | Brunon Dobrowolski |
Tytuł orygin. | Vanity Fair: A Novel without a Hero |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pióro nasze nader słabe by skreślić zdołało sceny zbiegowisk i przestrach, jaki wtedy panował w Brukseli. Tłumy ludu cisnęły się ku bramie Namurskiej, położonej w kierunku skąd słychać było huk dział. Mnóstwo konnych gnało w tamtą stronę, żeby się czego pewnego dowiedzieć. Na ulicach wszyscy się nawzajem dopytywali o nowiny. Najwięksi panowie i największe damy angielskie raczyły rozmawiać z pierwszym lepszym przechodniem.
Stronnicy Napoleońscy biegali tędy i owędy przepowiadając z gorączkowym zapałem tryumf cesarza. Kupcy pospiesznie zamykali sklepy, biorąc udział w niespokoju i obawie tłumów. Kobiety tłoczyły się po kościołach, zalegały kaplice, wiele nawet modliło się klęczący w kruchcie. Głuchy huk dział powtarzał się co minuta. Wozy naładowane zbiegami krzyżowały się po mieście, dążąc ku rogatkom Gandawskim. Przepowiednie stronnictwa napoleońskiego wydawały się już rzeczą dokonaną.
— Zgniótł na miazgę wrogów — mówiono — maszeruje ku Brukselli.
— Za jednym zamachem zmiecie Anglików i przybędzie tu do nas dzisiaj wieczorem — szeptał pan Izydor do swojego pana.
Biedny Jos biegał po ulicach, placach i zaułkach rozpytując się wszystkich przechodniów o klęskę swoich rodaków. Słuchając coraz nowych szczegułów, bladł coraz bardziej i ten pokojowy bohater zaczął wreszcie ulegać wpływowi ogólnej trwogi; szampan już mu nie był w stanie wzmocnić męstwa. Nim noc nadeszła tak zwątpił, znużył się i osłabł, że uszczęśliwiony Izydor widział się już w myśli właścicielem czamary z potrzebami.
Posłuchawszy przez chwilę wystrzałów, majorowa przypomniała sobie Amelję, która pozostała samą w sąsiednim pokoju. Pobiegła do niej żeby ją pocieszyć a przynajmniej podzielić zmartwienie. Poczciwe to kobiecisko nabrało podwójnej energji, pomnąc iż biedne i słabe stworzenie w niej tylko miało podporę. Pozostawszy z nią przez kilka godzin, uczciwa Irlandka usiłowała za pomocą rozumowania i serdecznych słów uspokoić tę duszę wzburzoną — chociaż i sama żarliwie się modliła do Boga.
— Dopóki tylko słychać było wystrzały — opowiadała następnie zacna majorowa — trzymałam jej rękę w mojej.
Paulina, służąca, modliła się w sąsiednim kościele za swojego ukochanego.
Kiedy huk armat ucichł, pani O’Dowd wyszedłszy od Amelji, zastała w sąsiednim pokoju pana Josa sam na sam, z dwiema wypróżnionemi butelkami szampana, które jednak nie zdołały wrócić mu odwagi. Parę razy wszedł do pokoju siostry z miną bardzo przerażoną; parę razy otwierał usta, chcąc coś powiedzieć, ale poważna i nieruchoma postawa majorowej zniewoliła go do rejterady — nie mógł więc ulżyć głowie słowami, które go tak bardzo trapiły. Myślał o ucieczce — a nie śmiał tego wyznać. Jednakże kiedy majorowa weszła do sali, gdzie siedząc melancholicznie w mroku, trapił się i narzekał wobec dwóch wypróżnionych butelek szampana, postanowił tym razem wywnętrzyć przed nią swe serce.
— Pani O’Dowd łaskawa — szepnął — dobrzeby było powiedzieć Amelce żeby się pakowała.
— Czy chcesz ją pan wywieść na przechadzkę? — zapytała majorowa — Amelka za słaba na to.
— Bo to... widzi szanowna pani... kazałem żeby mój powóz zajechał — posłałem Izydora po konie pocztowe.
— Czy przyszła panu fantazja przejażdżki przy blasku księżyca? — odparła majorowa. Dla niej najpotrzebniejsze łóżko, spoczynek: namówiłam ją przecie żeby się położyła.
— Niech wstaje, musi wstać — zawołał Jos, nogą mocno tupając. Zamówiłem konie, rozumiesz mnie pani? konie pocztowe. Nasi przegrali, w zupełnej rozsypce — i...
— Cóż i? — zapytała majorowa.
— I jadę do Gandawy — mówił dalej Jos. Wszyscy tak robią. Jest właśnie miejsce dla pani szanownej w moim powozie. Musimy wyruszyć za pół godziny.
Majorowa rzuciła nań spojrzenie pełne wzgardy i oburzenia.
— Ani się ruszę — zawołała — dopóki nie otrzymam wiadomości od O’Dowda. Jedź pan, kiedy się tak panu podoba, panie Sedley — co do mnie, zaręczam panu że tu zostanę z Amelją.
— Chcę żeby Amelja odjechała — ryknął Jos tupając znowu.
Pani O’Dowd dumnie się wsparłszy pod boki, zagrodziła mu drzwi od sypialnego pokoju.
— Istotnie co za dobry brat z pana, panie Sedley, zawołała — pojedziesz jednak pan sobie sam schronić się pod spodniszkę mamuni. Życzę panu szczęśliwej podróży, mój panie szanowny — a zwłaszcza wyląduj pan bez burzy — jak to piosnka powiada. Jednakże radziłabym panu zgolić wąsy, bo mogą panu bardzo zaszkodzić.
— Do stu piorunów! — jęknął Jos, miotany złością, obawą i wściekłością.
Nagle wszedł Izydor.
— Ani jednego konia w tem przeklętem mieście — mruknął posępnie.
W istocie pozabierano wszystkie czworonogi, bo nietylko sam Jos uczuwał wpływ przestrachu, którego okropne i dokoczliwe cierpienia miały wkrótce dojść u niego do ostatecznego kresu. Paulina, służąca, miała swojego człowieka[1] jak go nazywała, w szeregach armji, wysłanej przeciwko Napoleonowi. Człowiek ten rodem z Brukselli, służył u huzarów Belgijskich. Rodacy jego odznaczali się w tej wiekopomnej walce — wcale nie walecznością; młody zaś Begulus Van Cussem, kochanek Pauliny, za nadto znał dobrze powinność żołnierza, żeby nie usłuchał natychmiast komendy pułkownika i w nogi!
Młody ten huzar, mający na imie Regulus — dlatego że go trzymał do chrztu republikanin sankiulota — przepędzał chwile wolne od zajęć żołnierskich w kuchni Pauliny — pomiędzy rosołem i czułościami ukochanej. Kiedy trzeba było iść na wojnę — tkliwa Paulina zdroje łez wylewając, wpakowała w kieszenie i w olstry ukochanemu mnóstwo przysmaków, któremi mógł sobie osładzać przykrości i niewygody biwaków.
Dla niego — i dla jego pułku kampanja cała wkrótce się skończyła. Służył w oddziale, zostającym pod dowództwem księcia Oranji. Gdyby kto wnosił o męstwie tych kawalerzystów po olbrzymich ich wąsach i pałaszach, po świetności mundurów i rzędów na konie — to Regulus i jego towarzysze powinniby uchodzić za najdzielniejszy korpus, jaki kiedykolwiek defilował na paradzie.
Ney dotarłszy do forpoczt nieprzyjacielskich, zdobył po kolei ich pozycje. Zdawało się już że sprawa sprzymierzonych przegrana zupełnie, kiedy jedna dywizja angielska wkraczając nagle z Quatre Bras — zmieniła natychmiast sama całe oblicze walki. Szwadrony, w których służył Regulus, z uwielbienia godnym zapałem uciekły przed Francuzami. Zapewne przez grzeczność i żeby zostawić Anglikom wolne pole i zaszczyt walki — bohaterowie nasi uciekli we wsze strony. W mgnieniu oka pułk przestał istnieć; nigdzie go nie było widać, a o zebraniu mowy być nie mogło, gdyż nikt nie czuł tej potrzeby. W ten to sposób właśnie Regulus cwałował o kilka mil od miejsca walki — pod eskortą swojej własnej osoby. Jakież dlań obecnie lepsze schronienie od kuchni Pauliny, zawsze tak gościnnej, zawsze obecnej w jego pamięci, sercu i wdzięcznym żołądku?
W hotelu, około godziny dziesiątej, zabrzęczał na wschodach pałasz, ktoś z lekka otworzył drzwi kuchni... i biedna Paulina, tylko co wróciwszy z kościoła, o mało co nie umarła ze strachu widząc nagle przed sobą swojego huzara z wylękłemi oczyma, bladego jak kochanek Lenory w niemieckiej balladzie. O mało co nie krzyknęła — ale stłumiła objaw uczucia, gdyż na jej krzyk mogli przybiedz państwo — a cóżby się wtedy stało z jej ukochanym? Przekonawszy się wreszcie że bohater nie był czczem widziadłem, nalała mu kufel piwa i zastawiła resztki obiadu, którego Jos w przystępie strachu — prawie się nie dotknął. Zajadając smacznie — huzar opowiadał ukochanej szczegóły rozsypki.
Pułk jego dokazywał cudów waleczności i przez chwilę wytrzymał natarcie całej armji francuskiej — ale musiał uledz przed liczbą. Cała armja angielska posiekana, porąbana, skartaczowana — wszystkie pułki rozprószone. Napróżno Belgowie usiłowali ratować wielu w krwawem spotkaniu, żołnierze pod wodzą księcia Brunświckiego uciekli, nie pomściwszy się śmierci swojego księcia — słowem rozsypka najzupełniejsza. Co zaś do Regulusa — ten pragnął tylko utopić w falach piwa ubolewanie nad okropną klęską.
Izydor, co właśnie wszedł do kuchni, nie omieszkał powtórzyć tego wszystkiego panu Józefowi.
— Wszystko stracone? — Książę Wellington w niewoli, książe Brunświcki zabity, armja angielska w rozsypce... Jeden jedyny człowiek zdołał ujść rzezi i znajduje się obecnie w kuchni. Chodź pan, chodź — sam opowie panu wszystko — zawołał.
Jos pobiegł do kuchni i ujrzał Regulusa, mszczącego się za przegraną na butelce piwa. Za pomocą frazesów francuskich, na które się Jos zdobywał, chociaż wcale nie odznaczały się gramatyką i dźwięcznością, szanowny ex-urzędnik poprosił huzara żeby jeszcze raz rozpoczął opowiadanie. Coraz smutniejsze i posępniejsze szczegóły przytaczał Regulus. Z całego pułku on tylko jeden miał uniknąć rzezi i pozostał przy życiu. Widział jak padł trupem książę Brunświcki, widział huzarów w rozsypce i Szkotów, zmiecionych ze szczętem kartaczami.
— A pułk O’Dowda? — wybełkotał Jos.
— Rozbity, w puch rozbity — odparł stanowczo huzar.
Na te słowa Paulina dostała spazmów; płacz jej, szlochanie i jęki rozlegały się po całym domu.
— Biedna moja pani, nieszczęśliwa istota — wołała co chwila.
Jos Sedley — w obłędzie bojaźni — nie wiedział gdzie na tym świecie szukać ocalenia. Z kuchni schronił się do salonu i spoglądał długo a błagalnie na drzwi do pokoju Amelji. Przypomniawszy sobie jednak wkrótce pogardę majorowej O’Dowd, przyłożył ucho do dziurki od klucza, posłuchał chwilę i zdobywając się wreszcie na energiczne postanowienie — wyszedł na ulicę, nie bacząc że się może narazić na krwawe jakie zajście. Nim wyszedł wziął do rąk z odwagą rozpaczy świecę i zaczął szukać kapelusza z galonami. Znalazł go na zwykłem miejscu w przedpokoju, na stoliku, przed lustrem, gdzie codzień kończył poranną toaletę. Potęga nawyknienia staje się tak nieubłagalną, że mimo dreszczów przestrachu, instynktownie stanął przed lustrem i przyjrzał się pulchnej, własnej osóbce.
Na widok bladości zacnego oblicza o mało co nie zemdlał, a zauważywszy dziarskie swoje wąsy — zadrżał i oblał się zimnym potem.
Wąsiska te ujrzały świat od siedmiu tygodni i tak się już rozrosły, że w obecnych okolicznościach mogły go bardzo narazić.
— Wezmą mnie jeszcze za wojskowego — pomyślał przypominając sobie co mu wspominał Izydor o wytępieniu całej armji angielskiej i nienawiści do Anglików.
Co najspieszniej udał się do pokoju i gwałtownie zadzwonił.
Kiedy przybiegł Izydor, Jos siedział na krześle, zdjął krawat, kołnierzyk, opuścił głowę na piersi i zawołał objąwszy rękoma szyję:
— Kupe moa Izidor, wit kupe moa (Pokraj mnie Izydorze, rznij prędzej!)
Izydor mniemał chwilowo że pan jego dostawszy pomieszania zmysłów, kazał żeby mu gardło poderżnąć.
— Le mustasz (wąsy)... moa wuluar desandr dan le ru (chciałbym wyjść na ulicę), kupe le mustasz (ostrzyż wąsy:) raze wit (gól prędko).
Francusczyzna ta jednak — ciągle niezgodna z gramatyką i niegodziwie wymawiana, dosyć szybko wybiegała mu z ust.
Izydor za dwoma zamachami brzytwy ogolił mu wąsy i wielce się ucieszył słysząc jak pan nadał mu prawo do kapelusza i czamary.
— Moa ne porte pliu le abi militer, le bont done a wu. (Nie będę już nosił ubioru wojskowego, a kapelusz daruję ci.)
Przecież Izydor będzie się mógł pokazać w Zielonej alei!
Po tym wspaniałomyślnym czynie — Jos wybrał sobie z garderoby frak i kamizelkę czarną, białą chustkę i kapelusz kastorowy z szerokiemi skrzydłami, które mu się jeszcze wydawały za wąskie. W tym kostiume wyglądał na pulchnego i poczciwego pastora anglikańskiego.
— Chodź teraz ze mną, wyjdziemy na ulicę — dodał.
Zeszedł ze schodów na palcach, żeby nie zwrócić uwagi na siebie i znalazł się nareszcie na ulicy. Regulus dowodził że on tylko jeden z całego pułku a może i z całej armji sprzymierzonych ocalał; tymczasem spora liczba mniemanych męczenników wcale nie zginęła; wielu huzarów przybywało do Brukselli twierdząc, że się bili jak lwy i że tylko ostateczność zmusiła ich do odwrotu. W ten sposób krążyły w mieście pogłoski o przegranej sprzymierzonych. Co chwila spodziewano się wkroczenia Francuzów; trwoga dochodziła do najwyższego stopnia i wszędzie prawie przygotowywano się do ucieczki.
— Nie ma koni! — pomyślał Jos, drżąc od stóp do głów. Posyłał Izydora w dwadzieścia miejsc rozmaitych, żeby nająć albo kupić. Wszędzie jednakowa odpowiedź że wszystkie konie z miasta zabrano. Przy każdej odpowiedzi serce Josa pękało ze strachu.
— Czyżbym musiał iść pieszo? — pomyślał oswajając się z tą myślą. Pod wpływem strachu ciężki ten człowiek leciałby zapewne jak na skrzydłach.
Wszystkie prawie hotele, wychodzące na park zajmowali Anglicy. Jos zaczął na chybił trafił łazić po tej części miasta, mieszał się do gromadek przechodniów, podsłuchiwał co mówią i przekonał się że wszystkich porówno z nim przejmowała obawa i ciekawość. Kilka rodzin, szczęśliwym trafem zdoławszy dostać koni — na gwałt wyjeżdżało z miasta. Najwięcej jednak znajdowało się takich, co żadną cenę nie potrafili wydostać choćby jasnokościstej szkapy od brony. Pomiędzy nieszczęśliwymi tej kategorji Jos dostrzegł lady Bareacres i jej córkę, w bramie hotelu siedziała w powozie upakowanym — brak im jedynie było do ucieczki tego samego środka co Józefowi: koni.
Pani Rebeka Crawley mieszkała w tym samym hotelu co damy. Dotychczas z obu stron usiłowano w najmniejszych szczegółach dać sobie uczuć wzajemną nienawiść. Jeżeli wypadkiem milady Bareacres spotkała panią Crawley na schodach, natychmiast odwracała głowę przesadnie. Ilekroć w jej obecności wymieniono nazwisko sąsiadki, nie omieszkała zaraz przytoczyć o niej mnóstwa złośliwych szczegółów. Hrabina nie mogła strawić poufałości jenerała Tufto z żoną adjutanta — a lady Bjanka unikała jej jak morowego powietrza. Sam tylko hrabia, kiedy mógł ujść baczności żony i córki, witał ją grzecznie i chętnie kilka słów zamienił.
Za tyle zniewag mogła się wreszcie pomścić Rebeka. Wszyscy w hotelu wiedzieli że konie kapitana Crawley zostały w stajni. Jak się tylko trwoga rozeszła po mieście, lady Bareacres raczyła posłać do Rebeki pokojówkę z ukłonami i zapytanie o cenę, jakiejby za swoje konie żądała.
Pani Crawley przesłała jej także ukłony piśmiennie, dodając w bileciku że nie ma zwyczaju traktować z pokojówkami.
Po odebraniu tej treściwej odpowiedzi, samego hrabiego we własnej osobie wysłano do Becky. Poselstwo jednak jego także spełzło na niczem.
— Przysłać do mnie pokojówkę — do mnie! — zawołała pani Crawley, udając gniew i wściekłość. Czemu milady Bareacres nie kazała jeszcze zaprządz koni do jej powozu? Czy to milady czy też pokojówka chce uciec z Brukseli? — Oto były jedyne słowa, jakie hrabia usłyszał od pani Crawley i powtórzył hrabinie.
Do czegóż jednak nie może skłonić konieczność? Po daremnych zabiegach hrabiego, sama hrabina poszła do pani Crawley, zaklinając żeby jej odstąpiła konie przyrzekając zapłacić ile tylko zażądała zobowiązując się nawet przyjąć Becky u siebie w pałacu Bareacres.
Pani Crawley parsknęła śmiechem.
— Wierzaj mi pani — mało mnie bardzo obchodzi poznać kolor liberji pani — odrzekła szyderczo. Radziłabym tylko pani przywdziać żałobę po Anglji a przynajmniej po brylantach. Nie obawiaj się pani, Francuzi je wynajdą. Za parę godzin zobaczysz ich pani w Brukseli, ja będę już wtedy na pół drogi do Gandawy. Gdybyś pani hrabina ofiarowała za moje konie te dwa grube djamenty, które miałaś na balu — jeszczebym nie przystała. Czy mnie jaśnie wielmożna pani rozumie? Lady Bareacres trzęsła się ze strachu i ze złości, zaszyła istotnie część djamantów w podszewkę sukni, resztę zaś schowała w rzeczy obuwie milorda.
— Pani — rzekła po chwili — djamenty moje złożyłam u bankiera — ale konie chciałabym mieć natychmiast.
Rebeka zaczęła znowu śmiać się w jak najlepsze.
Hrabina miotana wściekłością zeszła i wsiadła do swego powozu bez zaprzęgu. Pokojówkę, kamerdynera i męża wysłała w rozmaite strony żeby dostać jakąkolwiek szkapinę. Milady postanowiła nieodwołalnie wyjechać natychmiast gdyby tylko dostała koni. Gdyby się nawet milord nie stawił na tę ważną chwilę, gotowa była pojechać bez niego.
Rebeka stojąc w oknie z zadowoleniem przyglądała się milady, siedzącej w powozie, gotowej do odjazdu i napróżno czekającej na konie. — Czasami pocieszała ją ironicznie i nagle zawołała:
— Nie znaleść koni — jest w istocie czego rozpaczać, mając tyle djamentów zaszytych w poduszki powozu. To dopiero Francuzi będą się radowali z takiej pięknej zdobyczy — mówię tylko o djamentach ma się rozumieć.
Pani Crawley wypowiadała te uwagi głośno w obec właściciela hotelu, służących, podróżnych i przechodniów, zebranych na podwórzu. Gdyby oczy lady Bareacres zamieniły się wtedy w pistolety — Rebeka jużby się nie ukazała więcej w niniejszej powieści.
Jos spostrzegłszy Rebekę promieniejącą z tryumfu odniesionego nad poniżoną nieprzyjaciółką, udał się natychmiast do niej. Tłuste jego oblicze, blade i wystraszone, zdradzało dostatecznie tajemnicę duszy. Odgadła że chciał uciec i szukał jedynie sposobów do ucieczki.
— Kupić chce odemnie — pomyślała — zachowam dla siebie klaczkę, a tamte sprzedam jeśli dobrze zapłaci.
Jos zwracając się do łaskawej swojej przyjaciółki, powtórzył zapytanie, z którem już po setny raz obnosił się wszędzie.
— Czy nie wiesz pani gdziebym mógł dostać koni?
— Jakto — rzekła z uśmiechem Rebeka. — I pan zamierzasz także uciec, panie Sedley? Pan, rycerz i opiekun tych dam?
— Nie jestem wojskowym — wybełkotał Jos głosem przytłumionym.
— A cóż się stanie z Amelką, kto się będzie opiekował biedną siostrzyczką? Panu nie wypada jej porzucić, zdaje mi się.
— Na cóż się jej przydam jeśli tu wkroczą Francuzi? Jej — nic złego nie zrobią, ale nam mężczyznom to co innego. Służący mój mówił mi że bez pardonu wymordują nas wszystkich.
— To okropne! — zawołała Rebeka, którą bawiło przerażenie ekspoborcy.
— A zresztą nie chcę jej porzucić! — zawołał wyborny ten brat. — Nie, nie porzucę jej! Mam dla niej wyborne miejsce w moim pojeździe, mam także dla pani, kochana pani Crawley, jeślibyś chciała pojechać z nami i jeśli znajdę gdzie konie — dodał z westchnieniem.
— Mam parę koni do sprzedania — odparła Rebeka.
Jos byłby chętnie rzucił się jej na szyję.
— Izydorze! pakuj powóz co najprędzej, dostałem przecież koni, dostałem koników!
— Uprzedzam pana że moje konie nigdy nie chodziły w zaprzęgu — wtrąciła pani Crawley. Łoskot[2] w drobne kawałki powóz podruzgoce.
— Ale czy można przynajmniej jeździć na nim? zagadnął nasz pokojowy bohater.
— Łagodny jak baranek, a hyży jak zając — odparła Rebeka.
Jos widział się już w myśli, cwałującym na Łoskocie o kilka mil od Brukseli, i nie myślał już zupełnie o biednej Amelji. Dla zręcznego handlarza nie mogło być lepszej sposobności sprzedaży.
Rebeka poprosiła Josa żeby poszedł do niej. — W czterech susach przebiegł wschody i wpadł zadyszany w obawie żeby się to kupno nie rozeszło. Kwadrans ten w całem życiu Josa najwięcej go kosztował. Rebeka bacząc na gwałtowną chęć nabywcy i na rzadkość towaru, podała cenę tak znaczną, że gruby nasz tchórz aż się cofnął mimo woli.
— Jak pan chcesz, szanowny panie Sedley — rzekła stanowczo.
Rawdon jej zalecił ażeby za niższą cenę nie sprzedawała. Lord Bareacres, mieszkający o piętro niżej, ofiarował jej tyleż — ale życzliwość, przywiązanie bez granic do rodziny Sedlejów, skłoniły ją do sprzedania tych koni Josowi. Zresztą najdroższy pan Jos miał za nadto dobre serce, żeby nie zrozumiał iż w obecnych okolicznościach trzeba żyć każdemu. Słowem przy najczulszych oświadczeniach nie można się było okazać ściślejszym, twardszym w interesie, jak nasza Bekky.
Jos — jak to łatwo można było przewidzieć — zgodził się wreszcie na cenę, jednakże suma, jaką miał wypłacić, tak była znaczną, że musiał poprosić o chwilę zwłoki. Suma rzeczona stanowiła prawie majątek dla Rebeki. Obrachowała natychmiast że ta suma z dodatkiem wartości innych rzeczy Rawdona i pensji, którąby jako wdowa pobierała, gdyby jej najukochańszy padł na polu bitwy, mogłaby stworzyć położenie niezależne i odtąd już jej nieprzerażało owdowienie.
Parę razy w ciągu wieczora — myślała żeby się wydalić, uciec jak inni. Dobrze jednak namyśliwszy się, postanowiła inaczej:
— Przypuściwszy że Francuzi wkroczą — cóż mogą zrobić złego żonie biednego oficera? Przecie nie żyjemy w czasach barbarzyńskich, kiedy mordowano tylko, rabowano i palono. — Pozwolą nam wrócić do kraju — a ja będę mogła na stałym lądzie z pieniędzy moich żyć wcale przyzwoicie.
Jos z Izydorem zeszedł natychmiast po lądzie żeby obejrzeć konie i zaraz kazał je osiodłać — chciał odjechać jeszcze tej samej nocy, zostawiwszy więc Izydora przy koniach, sam poszedł do mieszkania, żeby się stanowczo wybrać w drogę. Chciał to wszystko odbyć tajemnie, nie mając odwagi pokazać się pani majorowej O’Dowd, Amelji i wyznać przed niemi że pierzcha z Brukselli.
Kiedy Jos dobijał targu z Rebeką i zeszedł do stajni — na horyzoncie zaczęły już błyskać pierwsze promyki świtu. W całem mieście przepędzono tę noc nie kładąc się spać; wszyscy byli na nogach; we wszystkich oknach świeciło się; przed drzwiami wszystkiemi zbierały się gromadki ludu i niespokojny ruch widać było po wszystkich ulicach. Najsprzeczniejsze pogłoski krążyły z ust. Ów głosił zupełną porażkę Prusaków, tamten przegraną Anglików po upartej walce, ten dowodził owszem że Anglicy zwyciężyli. Powoli ostatnia ta pogłoska zaczęła brać górę, gdyż jakoś nie pokazywali się Francuzi — a kilku ciurów przyniosło z armji bardzo pomyślne wiadomości. Wreszcie przybył adjutant z depeszami do adjutanta placu — i wkrótce na murach miejskich porozlepiano ogłoszenie urzędowe o zwycięztwie sprzymierzonych od Quatre Bras. Kolumna dowodzona przez marszałka Ney’a, miała się zrejterować po sześciogodzinnej walce.
Adjutant wtedy właśnie przybył kiedy Jos dobijał targu z Rebeką i zeszedł obejrzeć swój nabytek.
Wracając do hotelu Jos spotkał przed bramą ze dwadzieścia osób, zajętych rozważaniem ostatnich nowin, którym wierzono najzupełniej. Poszedł natychmiast żeby je donieść dwóm kobietom, powierzonym jego opiece. Sądził że nie było potrzeby zawiadamiać ich o jego zamiarach rejterady, o kupnie koni i sumie, jaką za nie zapłacił.
Zwycięstwo lub przegrana mniej obchodziły te dwie kobiety, jak los tych, co im byli drogimi. Na wieść o zwycięstwie Amelja zadrżała z przestrachu, jeszcze większego niż przedtem, natychmiast chciała pojechać do armji i błagała brata żeby ją odwiózł. Przestrach jej wzrósł niesłychanie. Biedaczka zdawała się od kiku godzin pogrążoną w letargu; teraz zaczęła biegać w około, jakby opętana i płakała, szlochała i krzyczała w niebogłosy.
Jos miał serce nadto tkliwe żeby mógł znieść widok takiej niezmiernej boleści. Zostawił więc siostrę pod opieką energicznej przyjaciółki, sam zaś zeszedł do bramy hotelu, gdzie jeszcze gawędzono w oczekiwaniu dokładniejszych wiadomości.
Wreszcie dzień się ukazał i wkrótce nadeszły dokładniejszej wiadomości z pola bitwy, głoszone nawet przez tych, co brali osobiście udział w straszliwym dramacie.
Mnóstwo powozów, bryk i furgonów z rannymi wjeżdżało do miasta; z lektyk wyzierały zmienione mizerne twarze cierpiących.
Sedley zwrócił uwagę na jeden taki furgon; zmęczone szkapy zaledwie zdołały go ciągnąć; jęki rannych rozdzierały serce.
— To tutaj właśnie, tu! — odezwał się ktoś słabym przytłumionym głosem.
Furgon zatrzymał się przed hotelem gdzie mieszkał Sedley.
— Jerzy! To on! Poznaję go! — zawołała Amelja, wybiegając z licem przestraszonem i włosami rozpuszczonemi.
Nie był to Jerzy; ale od tego rannego przybysza mogła się przynajmniej czegoś pewnego o Jerzym dowiedzieć. Był to biedny Tom Stubble, który dwadzieścia cztery godzin przedtem maszerował odważnie z Brukseli, dźwigając dumnie chorągiew pułku. Bronił jej walecznie na placu boju i wreszcie tuląc sztandar do piersi, padł ugodzony kulą w nogę. Przy końcu bitwy znaleziono dla niego miejsce w jednym furgonie, którym przyjechał, jęcząc, do Brukselli.
— Panie Sedley, panie Sedley! — wołał ranny niknącym głosem.
Jos zadrżał, potem zbliżył się przerażony. Biedny Stuble wyciągnął doń rękę drżącą i rozpaloną z gorączki.
— Właśnie tutaj mają mnie odwieść — Osborne i Dobbin tak mi powiedzieli, daj pan z łaski swojej dwa napoleony woźnicy, matka moja zwróci panu — odezwał się osłabionym głosem.
Młody chorąży przez długie godziny, przecierpiane w gorączce na furgonie, przeniósł się w wyobraźni do probostwa ojcowskiego, które kilka miesięcy temu porzucił. Przy wspomnieniach tych zapominał czasem o bolach dokuczliwych. Hotel był obszerny, właściciel dobry i litościwy; dla wszystkich rannych znalazły się łóżka. Młodego chorążego zaniesiono do pokojów Osborna; Amelja i majorowa wyszły na jego spotkanie, poznawszy go przedtem z ganku. Kobietom tym raźniej się zrobiło, kiedy się dowiedziały że walkę zawieszono i że mężowie ich nie ponieśli najmniejszego nawet zadraśnięcia. Amelja w uniesieniu radości rzuciła się na szyję przyjaciółki, uściskała ją serdecznie a następnie padła na kolana, wznosząc serce do Boga i dzięki składając Wszechmocnemu że jej ukochanego Jerzego zachował przy życiu.
Żaden lekarz pod słońcem nie zdołałby przynieść tej kobiecie w jej rozdrażnieniu nerwowem ulgi tak skutecznej jak ta, którą jej traf sprowadził. Przy pomocy majorowej pielęgnowała rannego i usiłowała mu osłodzić dotkliwe cierpienia; mając więc ciągłe, poniekąd przymusowe zajęcie, zapominała chwilowo o niepokoju i obawie — gorączkowa jej ruchliwość inny przybrała kierunek.
Chorąży opowiadał z prostotą żołnierską wypadki dnia owego i waleczne czyny kolegów pułkowych. Wycierpieli ogromnie. Zabito pod majorem konia kiedy pułk wytrzymał szarżę ułanów. Wszyscy już mniemali że poczciwy major zginął i że go Dobbin zastąpi. Na punkcie zborowym zobaczyli jednak majora, siedzącego spokojnie na trupie Pyrama i szukającego pociechy w buteleczce oplatanej. Kapitan Osborne zarąbał ułana, który zranił chorążego.
Przy tym szczególe Amelja zbladła tak przeraźliwie, że pani majorowa musiała dać znak rannemu, aby przestał wspominać o Jerzym. Stubble dodał że przed wieczorem kapitan Dobbin, chociaż sam ranny, wziął go na ręce i zaniósł do ambulansu, zkąd furgonem przybył do Brukseli.
Kapitan obiecał dwa luidory woźnicy by zawiózł chorążego do hotelu p. Sedley i oznajmił pani kapitanowej Osborne, iż ognia zaprzestano i mąż jej najlżejszej nie odniósł rany.
— Poczciwe ma serce ten Wiljam Dobbin — wtrąciła majorowa — chociaż tak zawsze wygląda jakby sobie drwił ze mnie.
Stubble zawołał że Dobbin to najzacniejszy oficer z całej armji. Wychwalał bezustannie przymioty kapitana: jego skromność, dobroć i zimną krew w ogniu. Amelja słuchała bardzo roztargniona i ciągle myślała o Jerzym, chociaż już nie mówiono o nim.
Przy pielęgnowaniu rannego i przy słuchaniu opowiadań o nadzwyczajnych wypadkach walki, dzień ten szybko przeszedł dla Amelji. Dla niej wszakże jeden tylko człowiek istniał w armji angielskiej i oczywiście bardziej się o niego troszczyła niż o wszystkie ruchy sprzymierzonych i ataki nieprzyjaciela. Wieści wszelkie, jakie jej Jos znosił z miasta, brzęczały tylko koło jej uszu i wkrótce o nich zapominała. Lękliwy za to jej braciszek nie pozostawał tak obojętnym — i niepokoił się coraz bardziej. Francuzów odparto — ale po walce zaciętej i nie stanowczej, którą tylko jedna dywizja armji francuskiej stoczyła. Cesarz z głównym korpusem miał znajdować się w Ligny, gdzie na całej linji pobił Prusaków. Pozbywszy się tej pierwszej przeszkody — skupiał wszystkie siły przeciw sprzymierzonym. Książę Wellington cofał się ku Brukseli. Z wszystkiego można było wnioskować że pod murami miasta stoczą wielką bitwę, której wypadek nader wątpliwy, gdyż książę liczył tylko dwadzieścia tysięcy wojsk angielskich, na których mógł bezpiecznie polegać.
Wojska niemieckie składały się po największej części z rekrutów, a Belgowie najniechętniej postępowali za resztą armji. Z tą garstką książę miał się oprzeć pięćdziesięciu tysiącom wojska, które wkroczyło do Belgji pod dowództwem Napoleona, dotychczas niezwyciężonego, z którym zdawało się że żaden jenerał zmierzyć się nie potrafi z powodzeniem; w natłoku tych uwag i rozważań Jos zaczął trząść się cały jak liście osiczyny. Zresztą nie on tylko w Brukseli znajdował się w tem samem usposobieniu — wszyscy mówili sobie że walka wczorajsza była tylko wstępem do bitwy nieuniknionej a krwawszej. Już cesarz zadał klęskę armji, jaką spotkał — z łatwością więc mógł przedrzeć się po trupach garstki Anglik rozdzielających, go od Brukseli. Biada wtedy Anglikom pozostałym w mieście! — Układano już naprzód mowy, władze zebrały się żeby tajemnie rozważyć ceremonjał jaki zachować mają. Przygotowywano apartamenta, chorągwie trójkolorowe, godła tryumfu na wejście Najjaśniejszego cesarza i króla.
Tymczasem emigracja z miasta wzmagała się; skoro tylko zdarzyła się możność wyjazdu — wydalano się na gwałt. Kiedy Jos poszedł po południu do hotelu Rebeki, zauważał iż powóz milady Bareacres nie zalegał już bramy. Hrabia zdołał wreszcie za bajeczną cenę dostać parę koni i — nie dbając o panią Crawley — pędził cwałem gościńcem gandawskim. Sam nawet Ludwik XVIII gotów był opuścić mury tego miasta. Nieszczęście zdawało się prześladować i pędzić od kraju do kraju — królewskiego zbiega.
Przenikliwość Josa przewidywała konieczność ostatecznego przesilenia — przypuszczał że lada chwila trzeba będzie dosiąść koni, które go tak drogo kosztowały. Dzień cały spędził w męczarniach nie do opisania. Przez ostrożność sprowadził konie do stajni swojego hotelu. Odległość bowiem mogła coś znaczyć w nagłym razie; zresztą tym sposobem pewny był że mu nikt nie zabierze. Izydor czujnie straż odbywał przed stajnią, konie stały osiodłane. Jos mimo to w najwyższej bojaźni oczekiwał wypadków.
Po wczorajszem przyjęciu Rebeka nie spieszyła się z odwiedzinami do Amelji — jednak żona zasmucona przypomniała jej męża lekkomyślnego, nalała świeżej wody do wazonu, gdzie tkwił bukiet Jerzego i przeczytała raz jeszcze jego liścik.
— Biedaczka! — pomyślała, gniotąc w dłoni występny liścik — tym świstkiem mogłabym ją pogrążyć w rozpaczy. Trzeba też być nadto naiwną żeby się dręczyć dla takiego głupca, fanforona, czczego człowieka, który ją lekceważył i zaniedbywał. Poczciwy mój Rawdonisko, chociaż także głupi, dziesięć razy więcej wart od niego.
Zaczęła następnie zastanawiać się — co pocznie z sobą gdyby się jakie nieszczęście przytrafiło Rawdonowi. Znakomitą miał myśl, pozostawiając jej konie — to mu przyznawała. Widząc z żalem że w ciągu dnia milady Bareacres dostała koni, zaczęła myśleć także dla siebie o środkach ostrożności, jakie przedsięwzięła hrabina. Kilku pociągnięciami igiełki, zaszyła najkosztowniejsze swoje klejnoty, bilety i banknoty, i w ten sposób gotową była — zdecydować się albo też czekać w mieście przybycia zwycięsców: Francuzów czy Anglików.
Gdy Rawdon owinięty płaszczem biwakował wśród deszczu i wichru na wzgórzu St. Joan i z całej duszy myślał o kochanej swojej żoneczce — kto nam może zaręczyć czy ta niewiasta nie marzyła jednocześnie, czyby w razie skonu najukochańszego nie mogła zostać feldmarszałkową a może i księżną?
Nazajutrz wypadała niedziela — pani majorowa O’Dowd z przyjemnością zauważała że po dobroczynnym spoczynku w nocy, dwoje jej chorych uspokoiło się i nabrało odwagi. Ona sama odpoczęła nieco w wielkim fotelu, w pokoju Amelji, gotowa na każde skinienie pobiedz do łóżka swojej przyjaciółki lub też chorążego. Z rana udała się do siebie dla przywdziania toalety, odpowiedniej uroczystości dnia tego. Znajdując się sama w pokoju, gdzie razem z mężem mieszkała, widząc szlafmycę biednego Micka, jeszcze leżącą na poduszce i laskę jego w kącie — gorąco się pomodliła za życie tego dzielnego żołnierza.
Rozłożyła książkę do nabożeństwa i sławny zbiór kazań swego wujaszka, dziekana; wprawdzie nie bardzo ona to wszystko rozumiała, i wiele abstrakcyjnych a barbarzyńskich wyrażeń niedokładnie wymawiała — nie mogła jednak za nic pod słońcem uchybić zwyczajowi i nie odbyć swojego czytania w niedziele.
— Ileż to razy poczciwy mój Mick słuchał ze skruchą tych kazań, kiedy mu je czytałam — pomyślała sobie.
Liczyła że dnia tego słuchać będzie zajmującego jej czytania Amelja i chorąży, powierzony jej pieczy. Tegoż samego dnia przynajmniej w dwudziestu tysiącach kościołów odprawiano także nabożeństwo; tysiące mężczyzn i kobiet z tamtej strony cieśniny na klęczkach błagało Przedwiecznego o łaskę i zmiłowanie.
Nie przerwał im tam jednak rozmyślań huk, który usłyszała nieliczna nasza gromadka brukselska, huk jeszcze groźniejszy od wczorajszego. Kiedy pani majorowa najdobitniejszym głosem czytała biblję, armaty pod Waterloo grzmieć zaczynały.
Na ten straszliwy odgłos Jos przekonywając się coraz bardziej że mu temperament jego nie dozwoli znieść takich niespodzianek, zbyt często powtarzających się, postanowił że nie ma co dłużej wahać się, i że wypadało bezzwłocznie zmykać. Wbiegł więc do pokoju, gdzie majorowa, Amelja i chorąży przerwali na chwilę modlitwę, przysłuchując się kanonadzie.
— Emmy! — zawołał nagle do siostry. — Nie wytrzymam już tu dłużej! Umarłbym gdybym musiał pozostać. Jedź ze mną! Kupiłem parę koni; jednego dla ciebie, mniejsza tam o cenę. Ubieraj się prędzej i marsz w drogę! — siądziesz za Izydorem.
— Najsłodszy Boże! Panie Sedley, wyglądasz mi waćpan na tchórza — zawołała pani o’Dowd odkładając książkę.
— Prędzej Ameljo! Słyszysz? — wołał urzędnik. Nie zwracaj uwagi na trajkotanie majorowej; co mi za przyjemność czekać tu na Francuzów, żeby mnie potem zamordowali.
— Zapominasz pan że nasz pułk nie rozbity jeszcze, szanowny panie — odezwał się z łóżka Stubble. — A pani czyżbyś mogła mnie tu samego zostawić, pani majorowo?
— Nie, nie — odparła zbliżając się do niego i głaszcząc po głowie jakby własne dziecko. — Nie obawiaj się moje dziecię, ani krokiem się ztąd nie ruszę bez rozkazu Micka. Piękniebym wyglądała siedząc rakiem na koniu za tym jegomością.
Na tę uwagę ranny o mało co nie parsknął śmiechem; nawet Amelja rozśmiała się.
— Czy ją kto zapraszał, czy kto nawet odzywa się do niej? — mruknął Jos — Ameljo, po raz ostatni pytam, chcesz czy nie, jechać ze mną?
— Jakto? sama, bez męża? odparła zdziwiona Amelja i podała rękę majorowej.
Jos wreszcie się zniecierpliwił.
— Kiedy tak, to dobranoc! zawołał grożąc pięścią gniewnie i zamykając drzwi z trzaskiem.
W minutę potem siedział już na siodle i pani O’Dowd usłyszała tętent koni, wyjeżdżających na ulicę z bramy hotelu. Pobiegła do okna i spostrzegła Josa niezgrabnie siedzącego na koniu, a za nim Izydora w kapeluszu z galonami. Wierzchowce przez kilka dni nie wychodząc ze stajni, zaczęły wierzgać i podskakiwać radośnie. Jos, niezgrabny i lękliwy jeździec, kilka razy o mało co nie spadł.
— Patrzno, Amelko moja droga! Gotów jeszcze wjechać oknem do salonu. Nigdybym w sklepie chińskich zabawek nie widziała takiej pociesznej facjaty.
Wreszcie jeźdźcy puścili się cwałem ku Gandawie.
Majorowa — dopóki ich tylko dostrzedz mogła — nie szczędziła złośliwych żartów i pogardy.
Wszyscy wiemy z opowieści lub z książek o straszliwej walce, jaka się tymczasem o kilka godzin od Brukseli odbywała. Wspomnienie tego sławnego dnia wyryło się na wieki w sercach wszystkich żołnierzy zwycięzkich i zwyciężonych, co uczestniczyli w olbrzymiej bitwie.
Czy nowa walka zwycięzka dla tych, którzy opłakują dotychczas swoją klęskę, ma spaść na dzieci nasze dziedzictwem przeklętem nienawiści i zemsty?
Czy nie skończą się nigdy te rzezie mordercze, w których dwa szlachetne narody najczystszą krwią swoją broczą pola bitw?
Czyż od tylu stuleci walki i mordów, Anglicy i Francuzi nie opłacili drogiego haraczu temu, co nazywają kodeksem honoru?
Wszyscy nasi przyjacieli znamienicie się odznaczyli tego dnia, jak na ludzi mężnych przystało. Kiedy kobiety modliły się na klęczkach zdala od pola bitwy, tymczasem niewzruszone szeregi piechoty angielskiej wytrzymały i odbierały wściekłe szarże jazdy francuzkiej. Kanonada, którą słychać było aż w Brukseli, śmierć roznosiła w linjach nieprzyjacielskich. Skoro jedni padli, inni ich natychmiast zastępowali i pędzili naprzód.
Wieczorem atak Francuzów tak dzielnie kierowany, tak energicznie odparty — zdawał się nieco wolnieć — jakby się zastanawiali czy mają zwrócić się w inną stronę, czy też zgromadziwszy wszystkie siły, stoczyć stanowczą ostateczną walkę. Na dany sygnał kolumna starej gwardji wdziera się na wzgórza St. Jean żeby wyprzeć Anglików, którzy się przez cały dzień na tej pozycji utrzymali. Potężna ta kolumna rozwijając ruchome swoje kręgi po nizinie, zaczęła wdzierać się na wzgórza. Straszliwy ogień artylerji angielskiej zdawało się że jej nic nie szkodzi. Już nacierała na szczyt stoku, zajętego przez Anglików, kiedy nagle zwolniła marszu, zawahała się i zatrzymała. Anglicy odparli napastników i zachowali pozycję, z której ich nikt nie zdołał wyprzeć.
Już żaden huk nie dochodził do Brukseli, bo się bić zaczęli o kilka mil dalej, ciemność gęstemi mgłami okrywała miasto i pole bitwy. Amelja żarliwe modły wznosiła do nieba za ukochanego swojego Jerzego — a Jerzy leżał martwy twarzą w piasku, z głową zdruzgotaną od kuli armatniej.