Wykolejeniec/Część V/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część V Cały tekst |
Indeks stron |
Almayer siedział sam na werandzie swego domu wsparty obu łokciami o stół; obejmując głowę rękoma, patrzył przed siebie hen ponad dziedziniec porosły młodą kiełkującą trawą, ponad krótki pomost z grupą małych czółen, wśród których wielka jego łódź sterczała wysoko, jak biała matka tego ciemnego wodnego potomstwa. Patrzył na rzekę poza szkuner zakotwiczony w środku łożyska, poza lasy na lewem wybrzeżu; wzrok jego przenikał poza złudę materjalnego świata.
Słońce zachodziło. Pod niebem rozpostarła się biała włóknista sieć, cienka i zwarta, w którą gdzieniegdzie zaplątały się kłęby białych, gęściejszych oparów; ku wschodowi, zza nierównej barjery lasu, wyłoniły się szczyty łańcucha wielkich chmur rosnących zwolna; zbliżały się niedostrzegalnym ruchem, jakby nie chcąc zamącić gorejącej ciszy ziemi i nieba. Nawprost domu nie było na wodzie nic poza nieruchomym szkunerem. Samotny pień ukazał się z poza zakrętu i płynął zwolna prostem korytem Pantai — martwe, wędrowne drzewo sunące ku swemu grobowi, ku morzu, między dwoma rzędami drzew żywych i nieruchomych.
Almayer siedział z twarzą w dłoniach, patrząc nienawistnie na wszystko: na błotnistą rzekę, na spłowiały błękit nieba, na czarny pień odbywający swą pierwszą i ostatnią podróż, na zielone morze liści — to morze co gorzało i lśniło, falując nad jednostajnym, nieprzeniknionym mrokiem lasów — radosne morze żywej zieloności, posypanej roziskrzonym pyłem ukośnych promieni. Nienawidził tego wszystkiego; żałował każdego dnia, każdej minuty życia spędzonej w Sambirze — żałował gorzko, pełen gniewu, pełen zaciekłego, bezgranicznego żalu, jak skąpiec, który musi ustąpić bliskiemu krewnemu część swego skarbu. A jednak wszystko to było dlań bardzo cenne. Były to zadatki wspaniałej przyszłości.
Odepchnął stół niecierpliwie, wstał, uczynił kilka kroków bez celu a potem stanął u balustrady i spojrzał znów na rzekę — na tę rzekę, która byłaby mu dała majątek, gdyby nie... gdyby...
— Co to za wstrętny łotr! — powiedział.
Był sam, ale mówił głośno, jakby pod wpływem jakiejś pochłaniającej myśli.
— Co za łotr! — mruknął znowu.
Rzeka była teraz ciemna; leżał na niej szkuner, czarny, samotny, o wdzięcznej sylwetce i dwóch cienkich masztach, które strzelały ukośnie w górę dwiema delikatnemi linjami. Wieczorny cień wspinał się na drzewa z gałęzi na gałąź, aż wreszcie długie promienie słońca biegnącego od zachodniego horyzontu śmignęły lekko nad najwyższemi gałęźmi, a potem wzniosły się między spiętrzone chmury, które rozpaliły się ostatnim rumieńcem i sposępniały. Nagle światło znikło, jakby zagubione w pustym ogromie błękitu. Słońce zaszło; lasy zmieniły się w prostą ścianę bezkształtnej czerni. Nad niemi, na skraju zapóźnionych chmur, pojedyńcza gwiazda migotała od czasu do czasu, przesłaniana szybkim lotem wysokich, niewidzialnych oparów.
Almayer usiłował zwalczyć dręczący go niepokój. Za jego plecami kręcił się Ali, nakrywając do kolacji, i Almayer wsłuchiwał się z dziwną uwagą w odgłosy jego krzątaniny — krótki, suchy stuk talerza postawionego na stole, dźwięk szkła, metaliczny brzęk noża i widelca. Malaj odszedł. Teraz znów wraca. Zaraz się odezwie; i Almayer, mimo ważności pochłaniających go myśli, czekał na spodziewane słowa. Usłyszał je wymówione po angielsku mozolnie i wyraźnie:
— Kolacja podana!
— Dobrze — rzekł krótko Almayer. Nie poruszył się. Siedział wciąż w zadumie tyłem do stołu, na którym Ali postawił zapaloną lampę. Rozmyślał, gdzie może być teraz Lingard? Prawdopodobnie na statku Abdulli, w połowie drogi rzeką ku morzu. Wróci pewno za jakie trzy dni — może i prędzej. A wtedy? Wtedy trzeba będzie wyprowadzić szkuner na morze, gdy zaś statek odpłynie, obaj — on i Lingard — pozostaną tu sam na sam z nieustanną myślą o tamtym człowieku znajdującym się tak blisko. Co za dziki pomysł by go tam nazawsze uwięzić. Nazawsze! Cóż to znaczy — zawsze? Może rok, może dziesięć lat. Niesłychane! Trzymać go tam przez dziesięć lat — a może i dwadzieścia! Willems mógł żyć więcej niż dwadzieścia lat. A przez ten czas trzeba będzie nad nim czuwać, żywić go, pilnować. Tylko Lingardowi mogło coś podobnego przyjść na myśl. Dwadzieścia lat! Dajmy na to mniej; w niespełna dziesięć lat zdobędą majątek i wyjadą z Sambiru; udadzą się najpierw do Batawji — tak, do Batawji — a potem do Europy. Oczywiście do Anglji. Lingard będzie chciał jechać do Anglji. A czy zostawią tutaj tego człowieka? I jak on będzie za dziesięć lat wyglądał? Pewnie bardzo staro. A niech go licho weźmie. Nina skończy wtedy piętnaście lat. Będzie bogata i bardzo ładna, a on sam nie będzie jeszcze taki stary...
Almayer uśmiechnął się, patrząc w noc.
... Tak, będzie bogata. A jakże! Naturalnie! Kapitan Lingard jest człowiekiem zaradnym i nawet jeszcze teraz ma mnóstwo pieniędzy. Już są bogaci, ale to zamało. Stanowczo zamało. Pieniądz przyciąga pieniądz. Ten interes ze złotem jest dobry. Pyszny! Kapitan Lingard to człowiek wybitny. Powiedział że złoto tam jest — i jest napewno, Lingard wie co mówi. Ale pomysły to ma dziwaczne. Naprzykład z tym Willemsem. I poco go trzymać przy życiu? Poco?
— A, łotr — mruknął Almayer znowu.
— Makan, tuan! — wykrzyknął nagle Ali bardzo głośno i nagląco.
Almayer podszedł do stołu, usiadł; skłopotana jego twarz znalazła się w kręgu światła rzuconym przez lampę. Nabrał machinalnie z półmiska i zaczął jeść wielkiemi kęsami.
... Lingard, to bez kwestji człowiek, którego należy się trzymać! Nieustraszony, silny, gotów na wszystko. Jak prędko powziął nowe plany na przyszłość, gdy zdrada Willemsa zniszczyła ich stanowisko w Sambirze! A nawet i teraz ich położenie nie jest jeszcze takie złe. Jaki nadzwyczajny posłuch ma Lingard u tych wszystkich Arabów, Malajów i tak dalej. Niema co, wygodnie nazywać ojcem takiego człowieka. Wcale, wcale wygodnie! Ile też on ma właściwie pieniędzy? Ludzie opowiadają... naturalnie że to przesada, ale gdyby miał tylko połowę tego co mówią...
Wypił, odchyliwszy wtył głowę, i zabrał się znów do jedzenia.
... Gdyby ten Willems był umiał wyzyskać swoje atuty, gdyby był się trzymał starego, znajdowałby się teraz na miejscu Almayera, byłby żonaty z przybraną córką Lingarda i miałby przed sobą wspaniałą przyszłość...
— Ten łajdak — warknął Almayer między dwoma kęsami.
Ali stał sztywno, wyprostowany, z twarzą obojętną, ze wzrokiem utkwionym w noc, co się cisnęła naokoło małego kręgu światła jaśniejącego na stole, na szklance, na butelce i na głowie Almayera, który pochylał się nad talerzem, poruszając szczękami.
... Wspaniały człowiek, ten Lingard — ale nigdy nie wiadomo co mu przyjdzie do głowy. Wszyscy wiedzą, że zastrzelił kiedyś białego człowieka za przewinienie daleko mniejsze niż to co zrobił Willems. Mniejsze?... Ależ za nic poprostu! Nie był to nawet osobisty zatarg Lingarda. Chodziło o jakiegoś Malaja wracającego z pielgrzymki z żoną i dziećmi. Temu Malajowi porwano kogoś, czy obrabowano go, czy coś w tym rodzaju. Głupia historja, stara jak świat. A teraz Lingard wybrał się do Willemsa — i nic. Wrócił, mówiąc Bóg wie co o swoim więźniu, ale jedno z drugiem niewiele opowiedział. Co mu ten Willems nagadał? Co zaszło między nimi? Stary widać ma coś na myśli, kiedy nic temu łotrowi nie zrobił. A Joanna! Jak nic starego omota. Napewno. I wtedy Lingard może Willemsowi przebaczy. Nie, to niemożliwe! Ale wyrzuci na nich moc pieniędzy. Stary zawzięty jest w nienawiści lecz wierny w przywiązaniu. Zna tę bestję Willemsa od dziecka. Upłynie jakiś rok i pogodzą się. Wszystko jest możliwe: czemu Lingard nie rzucił się odrazu na Willemsa i nie zabił kanalji? Byłoby to podobniejsze do Lingarda...
Almayer położył nagle łyżkę, odepchnął talerz i rozparł się w krześle.
... Niebezpieczna historja. Stanowczo niebezpieczna. Almayer ani myśli dzielić się z kimkolwiek pieniędzmi Lingarda. Pieniądze Lingarda są poniekąd pieniędzmi Niny. Gdyby Willemsowi udało się wrócić do przyjaznych stosunków z Lingardem, byłoby to groźne dla Almayera. Taki łajdak pozbawiony sumienia! Wysadziłby go ze stanowiska. Kłamałby, oczerniałby go. Wszystko byłoby stracone. Stracone! Biedna Nina. Coby się z nią stało? Biedne dziecko. Przez wzgląd na nią trzeba tego Willemsa usunąć. Koniecznie. Ale jak? Lingard wymaga posłuszeństwa. Niepodobna zabić Willemsa. Nużby się Lingard rozgniewał? To nie do wiary, ale tak jest. Nużby...
Fala gorąca przebiegła po Almayerze, pokryła mu twarz rumieńcem i oblała go potem. Wiercił się na krześle, splatając ręce pod stołem. Co za straszna perspektywa! Wydało mu się że widzi jak Lingard i Willems odchodzą pogodzeni, trzymając się pod rękę, i zostawiają go w tej zatraconej dziurze — w tym Sambirze — w tem podłem bagnie! Na nic wszystkie jego ofiary — poświęcenie swej niezależności, swych najlepszych lat, na nic jego uległość wobec wybryków i kaprysów Lingarda! To straszne! Pomyślał o córeczce — o swojej córeczce! — i przygniotła go okropność tych przewidywań. Ogarnięty nagłem, głębokiem wzruszeniem ujrzał to młode życie zwichnięte w zaraniu i zrobiło mu się słabo. Życie ukochanej jego córeczki! Przechylił się wtył na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
Ali spojrzał na niego i rzekł obojętnie:
— Pan skończyć?
Almayer zagubił się w ogromie współczucia dla siebie i dla swej córki, która może nie będzie najbogatszą kobietą świata, wbrew obietnicom Lingarda. Nie zrozumiał pytania Alego i mruknął żałośnie przez palce:
— Co ty mówisz? Co takiego? Co skończyć?
— Sprzątnąć ze stołu — wyjaśnił Ali.
— Sprzątnąć! — wybuchnął Almayer z niezrozumiałem rozjątrzeniem. — Idź do djabła razem z twojem sprzątaniem. Bałwan! Gaduła! Chelakka! Precz!
Pochylił się naprzód, patrząc ze złością na zaufanego sługę, poczem zasiadł się znów głęboko, a ręce jego zwisły z obu stron krzesła. Siedział bez ruchu pogrążony w tak wielkiem skupieniu, taki pochłonięty myślami, że wszelki wyraz znikł z jego twarzy jakby wpatrzonej w próżnię.
Ali sprzątał ze stołu. Położył niedbale szklankę na zatłuszczonym półmisku, rzucił nań łyżkę i widelec, a potem wsunął talerz między resztki jedzenia. Wziął półmisek, wetknął butelkę pod pachę i odszedł.
— Hamak! — krzyknął za nim Almayer.
— Ada! Zaraz wrócę — odpowiedział Ali ode drzwi obrażonym tonem, oglądając się przez ramię... Przecież nie mógł jednocześnie wieszać hamaka i sprzątać ze stołu. Ya wa! Każdy biały jest taki sam. Oni chcą żeby wszystko robić naraz. Jak dzieci...
Niewyraźny pomruk jego zrzędzenia oddalił się i zamarł razem z cichemi krokami bosych nóg w ciemnym korytarzu.
Przez jakiś czas Almayer siedział bez ruchu. Myśli jego pracowały nad ważnem postanowieniem, i zdawało mu się że wśród głuchej ciszy domu rozlegają się odgłosy tej pracy, jakby dokonywał jej zapomocą młotka. Gdzieś nisko w piersi czuł uderzenia, słabe, głębokie, niepokojące, a jednocześnie zdawał sobie sprawę z głuchego stukotu w uszach, urywanego i szybkiego. Niekiedy powstrzymywał bezwiednie oddech zbyt długo, a potem dla ulżenia sobie oddychał głębiej, wypuszczając powietrze z tępym świstem przez ściągnięte wargi. Lampa rzucała fragment oświetlonego kręgu na podłogę, gdzie wystawały z pod stołu wyciągnięte stopy Almayera, sztywne, sterczące jak nogi trupa; kamienna jego twarz o nieruchomych oczach byłaby też wyglądała jak martwa, gdyby nie jej wyraz świadomy choć oderwany — wyraz twardy, tępy, zastygły kogoś, kto wprawdzie nie umarł, ale jest przytłoczony próchnem i zgnilizną egoistycznych myśli, podłego lęku, samolubnych pragnień.
— Ja to zrobię!
Almayer nie zdawał sobie sprawy że mówi głośno, póki nie usłyszał dźwięku własnych słów. Przestraszyło go to. Podniósł się. Stał nieruchomo z ręką wspartą o brzeg stołu, z wysuniętą nogą, z rozchylonemi wargami, i rozmyślał że nie jest bezpiecznie wywodzić w pole Lingarda. Ale trzeba ryzykować. Innej drogi nie widzi. I trzeba powiedzieć Joannie. Ona ma trochę rozsądku. Gdybyż byli już o tysiąc mil! O sto tysięcy mil. Tak. A jeśli się nie uda? Jeśli ona Lingardowi wszystko wypaple? Wygląda na głupią. Ale nie; chyba uciekną. A jeśli uciekną, to czy mu Lingard uwierzy? Uwierzy. Almayer nigdy przed nim nie kłamał. Chociaż niewiadomo... Może i nie uwierzy... „Muszę to zrobić. Muszę!“ przekonywał siebie głośno.
Przez długi czas stał nieruchomo, zapatrzony w próżnię, jakby śledził prawie niedostrzegalne drganie czułej wagi, która uspokajała się zwolna.
Na lewo od niego, w bielonej ścianie domu stanowiącej tył werandy, były zamknięte drzwi. Wymalowane na nich czarne litery głosiły że tutaj znajduje się biuro Lingarda i Sp. Sam Lingard umeblował to biuro, zbudowawszy dom dla przybranej córki i jej męża, a umeblował je z niezmierną rozrzutnością. Było tam biurko, obracające się krzesło, półki, ogniotrwała kasa; wszystko to miało dogodzić słabostkom Almayera, który uważał że takie sprzęty są niezbędne dla powodzenia w handlu. Lingard śmiał się z Almayera, ale zadał sobie niezmierny trud aby sprowadzić te rzeczy. Przyjemnie mu było uszczęśliwić swego protegowanego, swego zięcia. Była to dla Sambiru wielka sensacja przed jakiemi pięciu laty. Podczas wyładowywania tych sprzętów dosłownie cała osada rozstasowała się na brzegu rzeki naprzeciw domu Radży Lauta, aby patrzeć, aby zdumiewać się, aby podziwiać... Jaki wielki stół, a ileż na nim skrzynek, i z wierzchu, i pod spodem... Co biały człowiek zrobi z takim stołem? Patrzcie, patrzcie, o bracia! Oto wielka zielona kwadratowa skrzynia ze złotą blachą na wierzchu, skrzynia taka ciężka, że dwudziestu ludzi nie może jej wywlec na brzeg. Chodźmy, bracia, pomóżmy ciągnąć za liny, może zobaczymy co tam jest w środku. Napewno skarb. Złoto jest ciężkie i trudne do udźwignięcia, o bracia! Chodźmy, dostaniemy nagrodę od srogiego Króla Morza, który tam oto stoi z czerwoną twarzą i krzyczy. Patrzcie! Tamten człowiek wynosi z łodzi stos ksiąg! Ileż ich jest! Do czego one służą?... Stary jurumudi, który zjeździł wiele mórz i przysłuchiwał się świętym mężom w odległych krajach, wyjaśnił małej grupce naiwnych obywateli Sambiru że w tych księgach są czary — czary które prowadzą po morzu okręty białych ludzi, które im dają złą ich mądrość i siłę — i wielkość, i nieprzezwyciężoną potęgę za życia, a po śmierci — Allahowi niech będą dzięki! — czynią z nich ofiary szatana i niewolników piekła.
Duma wezbrała w Almayerze, gdy ujrzał umeblowane biuro. Ten gryzipiórek o pustym mózgu wyobraził sobie, uniesiony radością, że dzięki owym meblom stał się szefem poważnego przedsiębiorstwa. Sprzedał się Lingardowi za te rzeczy — ożeniwszy się z adoptowaną przez niego malajską dziewczyną — i dostał w nagrodę meble oraz wielkie bogactwa, które będą niezawodnym skutkiem starannego prowadzenia ksiąg.
Przekonał się wkrótce że handel w Sambirze polegał na czemś zupełnie innem. Niepodobna było kierować Patalolem, trzymać w ryzach nieposkromionego starego Sahamina, lub powściągać młodzieńcze wybryki dzikiego Bahassoena zapomocą pióra, papieru i atramentu. Almayer nie znalazł skutecznej magji na pustych kartkach ksiąg handlowych i stopniowo zatracił dawny punkt widzenia w trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Pokój przeznaczony na biuro uległ zaniedbaniu, niby świątynia zwietrzałych przesądów. Z początku, kiedy Almayerowa ulegała napadom pierwotnej swej dzikości, mąż jej chronił się tam niekiedy, ale gdy dziecko ich zaczęło mówić i poznawać ojca, stał się śmielszy, bo znalazł odwagę i pociechę w ślepej, namiętnej miłości do córeczki; otoczył nieprzeniknionym płaszczem egoizmu siebie i to maleństwo, którego życie było także jego życiem.
Gdy na rozkaz Lingarda Almayer przyjął do domu Joannę, umieścił składane łóżko w biurze — jedynym pokoju jaki był wolny. Wielkie biurko zostało odsunięte pod ścianę i Joanna wprowadziła się ze swym nędznym kuferkiem i z dzieckiem; rozgościła się w senny, opieszały sposób sobie właściwy, objęła w posiadanie kurz, brud, niechlujstwo, wśród których zdawała się czuć jak u siebie; wiodła życie nudne i posępne, przechodząc od gorzkich wyrzutów sumienia do trwożnej nadziei — otoczona rozpaczliwym nieładem, ruiną tych wszystkich symbolów cywilizowanego handlu. Skrawki białej tkaniny, gałganki żółte, różowe, niebieskie, gałganki wiotkie, jaskrawe i brudne walały się na podłodze, na biurku, wśród ciemnych okładek ksiąg, poplamionych, powalanych lecz prężących sztywno grzbiety — może dzięki swemu europejskiemu pochodzeniu. Największa półka z książkami była częściowo zasłonięta przez spódnicę zaczepioną paskiem o grzbiet cienkiej księgi, którą trochę wysunięto z szeregu, aby utworzyła zaimprowizowany kołek. Składane łóżko płócienne, umieszczone prawie na środku pokoju, nie stało równolegle do żadnej ze ścian — stało byle jak, jakby je zmęczeni tragarze zostawili tam przypadkiem, niosąc je gdzieś daleko.
Na rozrzuconych kołdrach, piętrzących się w nieładzie u brzegu łóżka, siedziała Joanna prawie cały dzień, trzymając gołe nogi na poduszkach, które jakoś zawsze poniewierały się po ziemi. Czasem dręczyły ją mgliste myśli o nieobecnym mężu, ale przeważnie myślała żałośnie o niczem, patrząc omdlewającym wzrokiem na małego synka — na chorowitego Ludwika Willemsa o dużej głowie i nalanej twarzy — który toczył po podłodze szklany kałamarz z zaschniętym atramentem i dreptał za nim ze śmieszną powagą, nawskroś pochłonięty swojem zajęciem, jak zwykle małe dzieci. Przez uchyloną okiennicę promień słońca, bezlitosny, surowy, wpadł do pokoju i uderzył wczesnym rankiem o kasę w odległym kącie; podróżując wraz ze słońcem, o południu przeciął nawpół wielkie biurko klinem zwartego blasku — gorącego blasku, w którym unosił się rój much, pląsając nad brudnym talerzem, zapomnianym od wielu dni wśród żółtych papierów. Ku wieczorowi cyniczny ów promień uczepił się podartej spódnicy i zatrzymał się na niej, ciesząc się złośliwie nędzą, którą cały dzień pokazywał; potem ociągał się długo na rogu zakurzonej półki z książkami i oświetlał ją rozjarzonym, drwiącym, czerwonym blaskiem, aż bliskie zachodu słońce porwało go niespodzianie — sprzątnęło z drogi nadciągającej nocy. I wkroczyła do pokoju noc nagła, nieprzenikniona, zalewając wszystko powodzią ciemności; noc chłodna i miłosierna; ślepa noc, która nic nie widziała, lecz słyszała kapryśne popłakiwanie dziecka, skrzyp łóżka, głębokie westchnienia Joanny — przewracającej się bezsennie z boku na bok, przejętej nieokreślonem poczuciem swej winy, pogrążonej w myślach o tym mężczyźnie władczym, jasnowłosym i silnym, może twardym, ale jednak jej mężu; jej zdolnym i pięknym mężu, z którym obeszła się tak okrutnie za radą złych ludzi — swych krewnych — oraz własnej matki, biednej, kochanej, wprowadzonej w błąd.
Dla Almayera obecność Joanny była ciągłem udręczeniem — niewidocznem lecz niewypowiedzianie dokuczliwem — i ciągłą, choć zwykle niemą przestrogą o grożącem niebezpieczeństwie. Almayer znał idjotycznie miękkie serce Lingarda, i wszystkich, którym stary żeglarz okazywał najlżejsze zainteresowanie, uważał temsamem za swoich wrogów. Bardzo był skłonny do uczuć tego rodzaju i w poufnych z sobą rozmowach pochwalał siebie często za czujność i zrozumienie sytuacji. W podobny sposób i z tych samych pobudek nienawidził wielu osób różnemi czasami. Ale do nikogo nie czuł takiej nienawiści, nikogo tak się nie lękał, jak nienawidził i lękał się Willemsa. Nawet po zdradzie Willemsa, która jak gdyby usunęła go poza obręb ludzkiego współczucia, Almayer nie dowierzał położeniu; jęczał w duchu za każdym razem gdy zobaczył Joannę.
We dnie widywał ją bardzo rzadko. Ale podczas krótkiego opalowego zmierzchu, albo w lazurowym półmroku gwiaździstych wieczorów, dostrzegał często przed zaśnięciem smukłą, wysoką kobietę, za którą podarty ogon białej sukni wlókł się tam i z powrotem po zaschłem błocie wybrzeża. Parę razy, kiedy Almayer siedział późno w noc na werandzie, z nogami założonemi na sosnowy stół obok lampy — czytając przywieziony przez Lingarda numer North China Herald z przed siedmiu miesięcy — usłyszał skrzyp schodów, i wyjrzawszy z za gazety, dostrzegł szczupłą, wychudzoną postać, która wyłaniała się stopień za stopniem a potem szła z trudem przez werandę, dźwigając wielkie, tłuste dziecko; głowa chłopczyka, leżąca na kościstem ramieniu Joanny, wydawała się niemal tak duża jak głowa matki.
Joanna napadała kilkakrotnie na Almayera z płaczliwym krzykiem lub obłędnemi zaklęciami, dopytując się o męża, chcąc wiedzieć gdzie jest, kiedy wróci; a każdy taki wybuch kończył się na tem, że robiła sobie rozpaczliwe, bezładne wyrzuty o coś, czego Almayer ani w ząb nie mógł zrozumieć. Parę razy zasypała przekleństwami swego gospodarza, twierdząc, że nieobecność męża jest sprawką jego, Almayera. Te sceny wybuchające znienacka kończyły się nagłą ucieczką Joanny wśród szlochów oraz trzaśnięciem drzwi; wzniecały w domu niespodziane, gwałtowne, przelotne zamieszanie, niby zagadkowa trąba powietrzna, która bez żadnej widocznej przyczyny wznosi się, pędzi i znika wśród martwej płaszczyzny jałowych i nędznych równin spalonych przez słońce.
Ale owego wieczoru dom był cichy, śmiertelnie cichy, gdy Almayer przystanął, jakby śledząc uważnie czułe szalki, na których ważył wszystkie swoje szanse: inteligencję Joanny, łatwowierność Lingarda, zuchwałą odwagę Willemsa, jego pragnienie ucieczki i gotowość do chwycenia w lot niespodzianej okazji. Rozważał niespokojnie i bacznie z jednej strony swoje trwogi i swoje pragnienia, z drugiej — groźne ryzyko kłótni z Lingardem... Tak. Lingard wpadnie w gniew. Będzie prawdopodobnie przypuszczał że Almayer przyłożył rękę do ucieczki Willemsa, lecz napewno nie pokłóci się z Almayerem o tych ludzi, kiedy już raz się wyniosą, kiedy pójdą do djabła w swą drogę. A przytem Almayer trzymał w ręku Lingarda przez Ninę. To dobrze. Willems więźniem! Co za przykrość! Jak gdyby można go tam było zatrzymać. Ucieknie napewno pierwszego lepszego dnia. Oczywiście. Takie położenie przeciągać się nie może. To jasne dla każdego. Dziwactwa Lingarda przechodzą wszelkie granice. Można zabić człowieka, ale nie trzeba go torturować. To prawie zbrodnia. Wynikają stąd troski i przykrości... Przez chwilę Almayer uniósł się gniewem na Lingarda. Miał do niego żal za swoją udrękę, za udrękę niepewności i trwogi; za zmuszenie jego, Almayera, trzeźwego, niewinnego człowieka, do takich przykrych wysiłków ducha — do poszukiwania jakiegoś wyjścia z idjotycznych sytuacyj stwarzanych przez Lingarda, przez bezsensowną czułostkowość jego niedopuszczalnych wybryków.
— A gdyby Willems umarł, wszystko byłoby w porządku — rzekł Almayer jakby do werandy.
Poruszył się zlekka, drapiąc nos w zamyśleniu i na chwilę puścił wodze fantazji; wyobraził sobie że siedzi skulony w wielkiej łodzi, znajdującej się — dajmy na to — o pięćdziesiąt jardów od przystani Willemsa. Na dnie łodzi leży strzelba. Nabita strzelba. Jeden z wioślarzy nawołuje a Willems odpowiada, ukryty w krzakach. Łotr jest podejrzliwy. Naturalnie. Potem wioślarz zaczyna machać kartką papieru, nagląc Willemsa aby zbliżył się do przystani i odebrał ważne polecenie. „Od Radży Lauta!“ krzyczy Malaj w łodzi dobijającej do brzegu, i to Willemsa przyciąga. Chyba przyciągnie go? Oczywiście! Teraz Almayer widzi siebie: oto wyskakuje z łódki w odpowiedniej chwili, bierze na cel, pociąga za kurek — a Willems pada twarzą w wodę — ta świnia!
Wydało się Almayerowi że słyszy odgłos strzału. Dreszcz przebiegł go od stóp do głów... Jakie to proste!... Na nieszczęście... Lingard... Westchnął, potrząsnął głową. Szkoda. Niepodobieństwo. Ale niepodobna również Willemsa tam zostawić. Gdyby Arabowie znów go opanowali — naprzykład dla poprowadzenia wyprawy w górę rzeki! Bóg raczy wiedzieć jakieby zło z tego wynikło...
Szale stanęły nieruchomo, przeważając na stronę natychmiastowego czynu. Almayer podszedł bardzo blisko do drzwi biura, zastukał głośno i odwrócił głowę, jakby się przeląkł na chwilę tego co zrobił. Poczekawszy trochę, przyłożył ucho do drzwi i słuchał. Cisza. Przybrał miły wyraz twarzy, nasłuchując wciąż i pomyślał: „Słyszę ją. Chyba płacze. Zdaje się że zgłupiała do reszty, płacze dzień i noc, odkąd zacząłem ją przygotowywać do wiadomości o śmierci męża — jak mi Lingard przykazał. Ciekawym co ona myśli. To zupełnie patrzy na ojca, żeby kazać mi wymyślać Bóg wie poco te wszystkie historje. Z dobroci. Ładna mi dobroć! Cóż u djabła!... Przecież ta kobieta nie jest głucha.“
Zastukał znowu i rzekł przyjaźnie, uśmiechając się z życzliwością do zamkniętych drzwi:
— To ja, proszę pani. Chciałbym z panią pomówić. Mam... mam... ważne wiadomości.
— Co takiego?
— Wiadomości — powtórzył wyraźnie Almayer. — Wiadomości o pani mężu. O mężu pani! Niech go cholera — dodał pod nosem.
Usłyszał szybkie kroki, potknięcie się. Jakieś meble upadły. Wzburzony głos Joanny zawołał:
— Wiadomości? Jakie? Jakie? Zaraz idę.
— Nie, nie — odkrzyknął Almayer. Niech pani coś włoży na siebie i wpuści mię do pokoju. To... to bardzo poufne. Ma tam pani świecę, co?
Obijała się naoślep wśród mebli. Przewróciła lichtarz. Almayer słyszał jak pocierała napróżno zapałki. Pudełko wypadło jej z rąk. Rzuciła się na kolana, szukając poomacku na podłodze i jęcząc wśród obłędnej rozpaczy.
— Boże mój! Wiadomości! Tak... tak... Ach gdzież... gdzież jest... ta świeca. O mój Boże!... nie mogę znaleźć... Niechże pan nie odchodzi, na miłość boską...
— Ani myślę odchodzić — rzekł niecierpliwie Almayer przez dziurkę od klucza; — ale niech się pani śpieszy. To poufna rzecz... to bardzo pilne.
Uderzał zlekka nogą o ziemię i czekał, trzymając rękę na klamce. Myślał z niepokojem: „Ta baba jest skończoną idjotką. Dlaczegobym miał odejść? Ona straci głowę do reszty. Niema mowy aby zrozumiała o co mi chodzi. Za głupia“.
Krzątała się teraz śpiesznie, milcząc. Czekał. W pokoju nastała chwila zupełnej ciszy; wreszcie Joanna przemówiła wyczerpanym głosem, a słowa jej wynikały jakby z zamierającego westchnienia, lekkiego i głębokiego — zdawało się że je szepcze kobieta zapadająca w ciężkie omdlenie:
— Proszę wejść.
Otworzył drzwi. Ali, który wchodził z korytarza na werandę, przyciskając do piersi stos poduszek i kołder sięgający mu po brodę, zobaczył na progu biura swego pana, nim drzwi się za nim zamknęły. Taki był zdziwiony, że upuścił wszystko i stanął, wpatrując się długo w te drzwi. Słyszał tam w środku głos pana. Pan rozmawiał z tą kobietą — kobietą z plemienia Sirani! Kto ona jest? Nigdy właściwie o tem nie myślał. Przez chwilę pogrążył się w mglistych dociekaniach. To kobieta z plemienia Sirani — i brzydka. Skrzywił się pogardliwie, podniósł pościel i zabrał się do roboty; zaczął przywiązywać hamak do dwóch słupów werandy... Wszystko to nic go nie obchodzi. Ona jest brzydka, i przywiózł ją tutaj Radża Laut, i jego pan rozmawia z nią po nocy. Bardzo pięknie. On, Ali, ma swoją robotę. Trzeba zawiesić hamak — obejść posiadłość i przypilnować aby stróże nocni nie spali — rzucić okiem na cumy łódek, na kłódkę od wielkiego składu — potem iść spać. Przebiegł go przyjemny dreszcz. Oparł się oburącz o hamak pana i zdrzemnął się lekko.
Kobiecy krzyk nagły, świdrujący wybuchnął naraz w najwyższych tonach i urwał się, urwał tak raptownie, że to wyglądało na nagłą śmierć; Ali uskoczył w bok od hamaku, a cisza, która zapadła, wydała mu się równie przerażająca jak ten okropny krzyk. Skamieniał ze zdumienia. Almayer wyszedł z biura, zostawiając drzwi uchylone, otarł się prawie o Alego, nie zwróciwszy nań uwagi i podszedł wprost do naczynia z wodą wiszącego na gwoździu w przewiewnem miejscu. Zdjął je i wrócił, przeszedłszy tuż obok osłupiałego Malaja. Sunął wielkiemi krokami, ale mimo pośpiechu przystanął u drzwi, i odchyliwszy głowę, wlał sobie do gardła cienki strumień wody. A podczas gdy szedł po wodę, i wracał, i przystanął aby się napić, przez cały ten czas dochodził bez przerwy z ciemnego biura płacz słaby, uporczywy, płacz zaspanego, przestraszonego dziecka. Napiwszy się wody, Almayer wszedł do pokoju, zamykając starannie drzwi.
Ali stał jak wryty. To krzyknęła kobieta z plemienia Sirani! Poczuł gwałtowną ciekawość, bardzo niezwykłą wobec wrodzonej jego obojętności. Nie mógł oderwać wzroku ode drzwi. Czy ona leży tam martwa? Jakie to interesujące i dziwne! Stał z otwartemi ustami, póki nie usłyszał znów skrzypu klamki. To pan. Zawrócił wmig na pięcie i udał że wpatruje się w noc. Usłyszał kroki Almayera za swemi plecami. Rozległ się szmer przesuwanych krzeseł. Pan usiadł.
— Ali — rzekł Almayer.
Twarz jego była chmurna i zamyślona. Spojrzał na zaufanego sługę, który podszedł do stołu. Wyciągnął zegarek; idzie. Ilekroć Lingard był w Sambirze, zegarek Almayera szedł zawsze. Almayer nastawiał go według zegara w kajucie i mówił sobie za każdym razem, że w przyszłości musi dopilnować aby zegarek szedł. I za każdym razem, kiedy Lingard odpłynął, zegarek zatrzymywał się, nie nakręcony, i Almayer mierzył swoje znużenie wschodami i zachodami słońca, w apatycznej obojętności na godziny — na marne godziny, które nie miały znaczenia w życiu Sambiru, w nużącym zastoju pustych dni; w tym Sambirze, gdzie nic Almayera nie obchodziło poza gatunkiem kauczuku i rozmiarami rattanów; gdzie nie wyczekiwał nawet drobnych rozrywek; gdzie nie miał przed sobą ani pociechy, ani czegoś ciekawego lub pożądanego; gdzie nie spodziewał się żadnej goryczy — prócz powolności mijających dni — i żadnych miłych wrażeń poza nadzieją, daleką, wspaniałą nadzieją, — nużącą, bolesną i cenną — że się stąd wydostanie.
Spojrzał na zegarek. Pół do ósmej. Ali czekał obojętnie.
— Idź do osady — rzekł Almayer — i powiedz Mahmatowi Bandżerowi, że chcę z nim pomówić dziś wieczór.
Ali odszedł, mrucząc pod nosem. Nie podobało mu się to zlecenie. Bandżer i jego dwaj bracia byli włóczęgami z Bajow. Pojawili się niedawno w Sambirze; pozwolono im zająć opuszczony, walący się szałas na trzech palach, który należał do Lingarda i Sp. i stał tuż za ogrodzeniem otaczającem posiadłość. Ali potępiał łaskawość okazaną obcym włóczęgom. Wszelkiego rodzaju domostwa były wówczas cenne, a jeśli pan nie potrzebował tej starej rozwalonej budki, mógł ją dać Alemu, swemu słudze, zamiast obdarowywać złych ludzi. Każdy wiedział że to źli ludzie. Wiedziano ogólnie iż ukradli łódź Hinopariego, który był bardzo stary, i słaby, i nie miał synów; a przytem tak nastraszyli biednego staruszka zuchwałem, dzikiem obejściem, że pary z ust nie puścił. Ale wszyscy o tem wiedzieli. Był to jeden z tolerowanych sambirskich skandali, potępionych i przyjętych do wiadomości; był to objaw nikczemnej zgody na czyjąś zręczną podłość, objaw tego milczącego, tchórzliwego pobłażania dla siły, które istnieje, haniebne i nieuleczalne, na dnie wszystkich serc, we wszystkich społeczeństwach, we wszystkich ludzkich skupiskach; w bardziej rozległych i cnotliwych miejscowościach niż Sambir, a także i w Sambirze, gdzie — jak na każdem innem miejscu — jednemu człowiekowi wolno ukraść bezkarnie łódź, a drugi nie ma prawa wziąć wiosła.
Almayer siedział rozparty na krześle i rozmyślał. Im dłużej medytował, tem głębiej był przekonany że Bandżer i jego bracia są właśnie ludźmi jakich mu trzeba. Byli to morscy Cyganie i mogli zniknąć, nie zwracając niczyjej uwagi; a gdyby wrócili, nikomuby się nie śniło — a najmniej ze wszystkich Lingardowi — zasięgać u nich języka. Przytem nie byli niczem związani z tem co się działo w Sambirze — nie należeli do żadnego stronnictwa — nie będą sobie zdawać sprawy z niczego.
Zawołał głośno: „Proszę pani!“
Joanna ukazała się szybko, zaskoczyła go niemal, rzekłbyś wyłoniła się z podłogi po drugiej stronie stołu. Przedzielała ich lampa; Almayer odsunął ją na bok i spojrzał, siedząc na Willemsową. Płakała. Płakała spokojnie, cicho, nieustannym potokiem łez, które nie sączyły się kroplami, ale jakby płynęły z pod powiek jasną strugą, zalewając równocześnie całą twarz, policzki i brodę, połyskującą w świetle wilgocią. Plecy i barki Joanny wstrząsały się raz po raz od konwulsyjnych, bezgłośnych łkań, a po każdym spazmatycznym szlochu jej żałosna, niewielka głowa obwiązana czerwoną chustką drżała na długiej szyi, pod którą koścista ręka przytrzymywała włożoną pośpiesznie suknię.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Almayer.
W odpowiedzi rozległ się niewyraźny dźwięk, który zabrzmiał jak słaby, bardzo daleki, ledwie słyszalny krzyk śmiertelnej rozpaczy. Łzy jej płynęły dalej wśród głębokiej ciszy.
— Musi pani zrozumieć, że powiedziałem pani to wszystko bo jestem jej przyjacielem — prawdziwym przyjacielem — rzekł Almayer, popatrzywszy na nią chwilę z jawnem niezadowoleniem. — Pani, jego żona, powinna zdać sobie sprawę jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Pani wie, kapitan Lingard to straszny człowiek.
Wybełkotała, pociągając nosem wśród szlochów.
— Czy... czy pan... mówi... teraz... teraz... prawdę?
— Daję na to słowo honoru. Przysięgam na głowę dziecka — zapewniał Almayer. — Musiałem panią oszukiwać przez wzgląd na kapitana Lingarda. Ale nie mogłem już tego znieść. Niech pani sobie uprzytomni co ja ryzykuję, mówiąc to pani — gdyby się kiedy Lingard dowiedział! A poco to robię? Z czystej przyjaźni. Kochany Piotr był moim kolegą w Makassarze, przed laty, uważa pani.
— Co ja mam robić... co ja mam robić! — wykrzyknęła słabym głosem, rozglądając się na wszystkie strony, jakby nie mogła się zdecydować w którą stronę ma pobiec.
— Musi pani dopomóc mu do ucieczki, teraz, póki niema Lingarda. Mąż pani obraził Lingarda, a to nie są żarty. Lingard powiedział że go zabije. I zrobi to — rzekł Almayer z powagą.
Joanna załamała ręce.
— Ach, jaki to zły człowiek! Jaki zły, zły człowiek! — jęczała, kiwając się z boku na bok.
— Tak. Tak! on jest straszny — przytakiwał Almayer. — Nie powinna pani tracić ani chwili. No, czy mnie pani rozumie? Niech pani pomyśli o swoim mężu. O swoim biednym mężu. Jaki on będzie uszczęśliwiony! Ocali mu pani życie — dosłownie życie. Niech pani o tem pomyśli!
Przestała się kiwać i wtuliła głowę w ramiona, skrzyżowawszy ręce na piersi; patrzyła w Almayera błędnym wzrokiem, szczękając zębami, dzwoniąc zębami bardzo głośno, gwałtownie, bez przerwy, wśród głębokiej ciszy domu.
— O Matko najświętsza! — zawodziła. — O ja nieszczęśliwa! Czy on mi przebaczy? Ten biedny, ten niewinny człowiek. Czy on mi przebaczy? Ach panie, on jest taki surowy! Błagam, niech mi pan dopomoże!... Ja nie śmiem... Pan nie wie co ja mu zrobiłam. Ja nie śmiem! Ja nie mogę!... Boże, ulituj się nade mną!
Ostatnie słowa wykrzyknęła z rozpaczą. Gdyby obdzierano ją żywcem ze skóry, nie mogłaby słać do nieba skargi straszliwszej, boleśniejszej i bardziej rozdzierającej.
— Szsz! — syknął Almayer, zrywając się z krzesła. — Obudzi pani wszystkich tym krzykiem.
Szlochała dalej bezgłośnie; patrzył na nią w nieopisanem zdumieniu. Przyszło mu do głowy że może źle zrobił, zaufawszy jej i tak go to wytrąciło z równowagi, iż przez chwilę nie mógł zebrać myśli.
Wreszcie powiedział:
— Przysięgam pani — Willems jest w takiem położeniu, że powitałby z radością nawet djabła... niechże pani słucha uważnie... nawet djabła, gdyby ten djabeł czółnem do niego przyjechał. Chyba że bardzo się mylę — dodał szeptem. Potem rzekł głośno: — Jeśli pani posprzeczała się z mężem i chce się pogodzić, to zapewniam panią — przysięgam pani: teraz albo nigdy!
Miał wrażenie, iż zapał, z jakim dowodził, przekonałby każdego. Spostrzegł z zadowoleniem że Joanna jakby zaczynała rozumieć. Mówił dalej powoli:
— Niechże pani słucha. Ja nic zrobić nie mogę. Nie śmiem. Ale ot co pani powiem. Za jakie pięć minut przyjdzie tu pewien Bugis — pani rozumie po bugisku, bo pani jest z Makassaru. On ma duże czółno; zabierze panią do męża. Powie pani temu Bugisowi, żeby jechał do polanki radży. Jest ich trzech braci; będą gotowi na wszystko, jeśli pani im zapłaci... pani ma trochę pieniędzy, co?
Joanna znieruchomiała nagle — może słuchając — ale nie zdradziła niczem że rozumie; patrzyła w podłogę, jakby okropność położenia, przytłaczające poczucie własnej winy i wielkiego niebezpieczeństwa, które groziło Willemsowi, ogłuszyły jej umysł, jej serce, jej wolę, zostawiając tylko możność oddychania i trzymania się na nogach. Almayer wymyślał na nią w duchu co się zmieści, klnąc się że nigdy w życiu nie spotkał równie głupiego i niemrawego stworzenia.
— Czy pani mnie słyszy? — zapytał, podnosząc głos. — Niech pani postara się zrozumieć. Czy pani ma pieniądze? Pieniądze. Dolary. Guldeny. Pieniądze! Co pani jest?
Nie podnosząc wzroku, rzekła głosem brzmiącym słabo i niepewnie, jakby wysilała rozpaczliwie pamięć:
— Dom został sprzedany. Pan Hudig się gniewał.
Almayer chwycił ze wszystkich sił za brzeg stołu. Oparł się dzielnie niezwalczonemu wręcz porywowi aby na nią się rzucić i wytargać ją za uszy.
— Pewno został sprzedany za pieniądze — rzekł dobitnie ze sztucznym spokojem. — Czy pani je ma? Kto je ma?
Spojrzała na Almayera, podnosząc z wielkim wysiłkiem spuchnięte powieki; opuszczone kąciki ust nadawały żałosny wyraz jej twarzy, brudnej i umazanej łzami. Wyszeptała potulnie —
— Leonard wziął trochę pieniędzy. Chciał się żenić. I wuj Antonio; siedział na progu i nie chciał odejść. I Aghostina — ona jest taka biedna... a ma tyle dzieci — małych dzieci. I Luiz, mechanik. On nie powiedział nigdy słowa na mego męża. I nasza kuzynka Maria. Przyszła i krzyczała; taki miałam ból głowy, a serce bolało mię jeszcze bardziej. I kuzyn Salwator, i stary Daniel da Souza, który...
Almayer słuchał, niemy z wściekłości. Myślał: „Muszę teraz dać tej idjotce pieniędzy. Muszę! Muszę pozbyć się jej nim Lingard wróci“. Dwa razy usiłował się odezwać, aż wreszcie wybuchnął —
— Nie chcę znać tych cholernych imion! Niechże pani mówi, czy ta psiakrew hołota coś pani zostawiła? Pani! Tego chcę się dowiedzieć!
— Mam dwieście piętnaście dolarów — rzekła Joanna zalęknionym głosem.
Almayer odetchnął z ulgą. Powiedział bardzo życzliwie —
— To wystarczy. Nie jest to dużo, ale wystarczy. A teraz, kiedy ten człowiek przyjdzie, ja się usunę. Pani sama z nim pomówi. Da mu pani trochę pieniędzy; niedużo, niech pani pamięta! I obieca pani dać więcej. Potem, jak się pani już do męża dostanie, wtedy naturalnie on panią pokieruje. A niech pani nie zapomni mu powiedzieć, że kapitan Lingard jest przy ujściu rzeki, u północnego wejścia. Będzie pani pamiętać, prawda? Na północnej odnodze. Lingard — to śmierć.
Joanna wzdrygnęła się. Almayer ciągnął dalej prędko —
— Byłbym dał pani pieniędzy, gdyby pani potrzebowała. Słowo daję! Niech pani powie mężowi, że to ja panią do niego wysłałem. I żeby czasu nie tracił. A także niech mu pani powie ode mnie, że się kiedyś spotkamy. Że nie mógłbym umrzeć spokojnie, gdybym go raz jeszcze nie spotkał. Tylko raz. Ja go kocham, uważa pani. Daję tego dowód. To okropne ryzyko dla mnie, cała ta historja!
Joanna chwyciła rękę Almayera i zanim się spostrzegł, przycisnęła ją do ust.
— Pani Willems! Nie trzeba... Co też pani... — krzyknął zawstydzony Almayer, wyrywając rękę.
— Ach, pan taki jest dobry! — zawołała z nagłem uniesieniem. — Pan jest szlachetny... codzień się będę modliła... do wszystkich świętych... Będę...
— Niema za co... niema za co! — bąkał zmieszany Almayer, nie wiedząc dobrze co mówi. — Tylko niech się pani strzeże Lingarda... Bardzo mi miło że mogę... w pani ciężkiem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stół ich przedzielał; Joanna miała oczy spuszczone, a jej twarz w półcieniu nad lampą wyglądała jak przybrudzona rzeźba ze starej kości słoniowej, z bardzo, bardzo starej kości słoniowej, rzeźba o rysach zaostrzonych niepokojem. Almayer patrzył na Joannę z nieufnością, z nadzieją. Mówił sobie: „Jaka ona wątła! Dmuchnąłbym i jużby się przewróciła. Zdaje się że zaczyna rozumieć co ma zrobić, ale czy będzie miała dość siły to wykonać? Muszę teraz zdać się na los“!
Gdzieś w głębi dziedzińca głos Alego zabrzmiał nagle, upominając z gniewem:
— Dlaczego zamknąłeś bramę, ty ojcze wszelkiego zła! I ty masz być stróżem? Jesteś tylko dzikusem. Czy ci nie powiedziałem że wrócę? Ty...
— Odchodzę, proszę pani — wykrzyknął Almayer. — Ten człowiek już tu jest z moim służącym. Niech pani zachowa spokój. Niech pani...
Usłyszał kroki dwóch ludzi na korytarzu i nie kończąc zdania, zbiegł szybko po schodach ku rzece.