<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Bez chaty
Wydawca Ż. J. Wywiałkowski
Data wyd. 1863
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W wianku bieluchnych, rannych obłoków,
W ozdobie lasów, pachnących zieli
Wstały dziś Tatry z cieniów pościeli;
Z pieśniami wiatrów, z szumem potoków,
Pod mgły porannéj lekką zasłoną
Wstają dzień biały witać i płoną
Różowym wschodem, a nad ich czołem
Diadem z gwiazdek błyszczący kołem
Gaśnie, i blednąc, wsycha w niebiosa,
Jak brylantowa na łąkach rosa.


Pod chatą szumią Dunajca wody —
Na skały czole stoi krzyż święty
Dwoma ramiony na świat rozpięty;
Pod cieniem krzyża góral spał młody
Gońką nakryty, a ból przyschnięty
Do smutnych skroni, niby cień wtóry,
Rzucał na blada twarz cień ponury.

Świat uśmiechnięty… dusza w rozpaczy…
I skon narodów słyszy śmiech głośny
Innych narodów… i cóż to znaczy?
Pieśń nieskończona — a bóg litośny!

(słychać w wąwozie śpiew kośbiarzy.)

Szumi Dunajc, szumi,
Smutek nasz rozumi,
Pójdzie dolinami,
I zapłacze z nami.

Na dolinach ludno,
Góralowi nudno, —

Jemu ludzi nie trza,
Jeno wód, powietrza.

Ni nas sine skały
Nie będą widziały,
Ni nam wiatr zanuci,
Ni nas las ochłodzi.

Chato nasza chato,
W tobie nie bogato,
A nam nawet w niebie
Będzie cno bez ciebie.

We łzach dziatwa, żona,
Że nas niema doma —
Z głodu pomrą może…
Hej, hej, mocny Boże!

Maryo z Świętemi
Czuwaj tu nad niemi,

O Panie Jezusie
Nad niemi zmiłuj się!

(Kośbiarze przechodzą wąwozem — Stach się budzi.)
STACH.

Pan Bóg z wami —

GÓRALE.

Z tobą także bracie.

STACH.

A daleko Pan Bóg was prowadzi —
Na zarobek?

GÓRAL.

W zakrakowskie równie.

STACH (wstając).

W zakrakowskie? — cudnie tam być musi
W tym Krakowie nad niebieską Wisłą,
Gdzie królowie nasi i paniska
W grobach leżą. Tatuś mi powiadał:
Jak to miasto śliczne i poważne,
Jak staruszek, co na piersi nosi
I świętości, i rani, i kule,

I białego orła — na pamiątkę
Tego życia, co je dobrze przeżył.
A wysokich tam kościołów wiele —
To gdy dzwony zaczną huczeć z wieży
W jakie święto nad nabożnym ludem,
To i ziemia ona z mogiłami
I pierś człecza nabożnie drżéć musi,
I kamienne serce się rozpłacze
Z tego smutku, co tam z grobów wieje…
Radbych przecie widział miasto ono.

GÓRAL.

To weź grabki, kosę wyostrzoną,
I chodź z nami!

(Stach zamyśla się.)
INNY GÓRAL.

Niemyśl długo bracie!
Ano skrzypki widzę téż u ciebie,
To weselej będzie nam iść z tobą.

Gdy z frasunku spijem się w dolinach,
To nam zagrasz wtedy po naszemu —
Chodź, chodź z nami.

STACH.

Ale tam gór niema —
Duszno pewnie; jabym tam nie pożył.

ANTEK KULAWY (śmiejąc się).

Ej pożyjesz! i mnie się tak zdało,
Gdy mi przyszło pierwszy raz wychodzić;
Ale miałem guńkę potarganą,
Jak dziad jaki, jak ty teraz bracie,
Że się dziewki śmiały ze mnie w siole,
I nie miałem co jeść w mojéj chacie,
Taj poszedłem. Pierwszy raz najgorzéj.

STACH.

Idźcie, idźcie, ja tu zostać wolę,
Choć mi wiatry przez łachmany wieją,

Niż się włóczyć po złocistych równiach,
Gdzie się Lachy najedzone śmieją
Z nas górali chudych! oj! nie pójdę —
Choćby umrzeć — włóczyć się nie będę.

STARY GÓRAL.

Lubię ciebie synu za tę dumę,
Co ci patrzy z bolesnego czoła,
Ale nieplwaj tak na nędzę naszą,
Nie zrzekaj się niczego przed czasem,
Bo nikt nie wie jaki tam los w niebie
Zapisano synaczku dla ciebie.

STACH (przypominając sobie ranny sen — do siebie).

Zapisano go do czarnéj księgi…
Tatuś patrzał w księgę czarną, strasznie,
Żebrać, żebrać nam!

STARY GÓRAL.

Patrz, za tym lasem
Za tym sinym, widzisz tam tę skałę,

Kędy teraz się obłoki białe
Przechadzają, — tam ja był juchasem,
W gwiazdy patrzał i kąpał się w chmurze.
Ale teraz w ciemnéj méj chałupie
Żona z dziećmi drobnemi na kupie,
I mnie trzeba, by ich nie zagłodzić.
Na równiny za zarobkiem chodzić.
Bądź zdrów bracie! Daj mu Panie Boże
Lepiéj od nas.

STACH.

Niech was Bóg prowadzi.

(Kośbiarze odchodzą.)
STACH.

Poszli smutni, ale przyjdzie jesień —
Wrócą do chat, niezły grosz przyniosą,
I powiastki przyniosą ciekawe
Na wieczory zimowe rodzinie.
A ja — niemam chaty, by w nią wrócić,

Gdybym ja mógł zapracować sobie
Na śmierć tego, co mnie wygnał z chaty,
I w téj chacie gdyby ja mógł siadać
Z starą matką, z ślepą siostrą gadać —
Pracowałbym choćby potem czoło,
A krwią ręce miały obiec w koło.

(Zwiesza głowę i zamyślony patrzy w rzekę.)
JONEK (w ubiorze juchasa wchodzi na skałę).

Witaj Stachu!

STACH.

Witaj!

JONEK.

Cóż tak siedzisz,
Jakbyś pstrągów w jasnéj wodzie szukał?

STACH.

Jonku, Jonku, mnie coś złego kusi…
Kiedy długo po nad wodą siedzę,
To se myślę: jak tam cicho na dnie

Tém głębokiém, jak zieloną wodą
Człek nakryty nie usłyszy wcale
Ani siostry płacz, ni matki żale.

JONEK.

Niepleć Stachu!

STACH (nie słuchając go).

Tak ja nieraz myślę —
Ale kiedy wspomnę, że za grobem
Tatuś stoi mój i od topielca
Odwróciłby twarz i przeklął znowu,
To strach bierze mnie przed taką myślą.
Matko Boska i rozpięty Chryste
Odegnajcież te myśli nieczyste!

JONEK.

Stachu! Stachu! co ty już nie gadasz?
Gorzka dola! Ja wiem, że to smuci:
Ale smutek chaty ci nie wróci,

Ojczym pieniądz ma, przekupi sędzię,
Co on powie — to po prawdzie będzie,
A grzéch Stachu żyć tak, jak ty żyjesz,
Patrz no na mnie! ni ja ojca, matki,
Między ludźmi w poniewierce rosłem,
Chaty niemam, a niepłaczę przecie,
I wesołym hulam w Bożym świecie,
Aż mi wiatry tatrzańskie zazdroszczą,
Tak mi dobrze jakoś, tak mi miło,
Jakby mogił na świecie nie było.

STACH.

Lecz ty nie stał nad otwartym grobem
Twego ojca, ni cię ojczym twardy
Nie wyrzucił, jak psa, z własnéj chaty, —
To nie czujesz jak ciężki kamień
Taki smutek, gdy na duszę spadnie.
Bóg mnie skarał! Bo ci powiem bracie
Sekret krwawy, co mi boleść dwoi,
Żem ja sobie życzył ojca śmierci,

Żeby niemieć nad sobą nikogo,
Coby karcił moją dziką wolę.
Pan-Bóg widział grzéch i skarał srodze,
Ja-bym teraz Jonku rad tatusia
Choć szpilkami grzebał z mogilnika,
I za stołem posadził w chateńce,
I mył nogi i całował ręce!

(płacze.)

Dzisiaj znowu przyśnił mi się w trumnie:
Leżał w chacie, z któréj mnie wygnano,
Żółtą podniósł twarz i patrzał ku mnie,
I rzekł, grożąc ręką spracowaną:
— Iżeś ojcu stawiał głowę hardo —
To cię ludzie oplują pogardą,
Łez niemiałeś na moim pogrzebie,
Więc je wypłacz o żebranym chlebie!
Jonku, Jonku, ja widziałem we śnie,
Jak przekleństwo tłukło się boleśnie
O zamknięte niebiosów podwoje,
Aże chmury rozbiło na dwoje,

I upadło u Bożéj potęgi,
I wpisano je do czarnéj księgi,
Aż płakali Aniołowie nieba.
Żebrać, żebrać zdrową ręką chleba!
Oj! nie będę! choć twarz z głodu zbladnie,
Choć mi ręka uschnie i opadnie.

JONEK.

Eh! sen mara, Pan-Bóg wiara, Stachu!
Na co tobie żebrać, kiedyś młody,
Kiedy możesz zapracować sobie,
Wiesz co bracie, chodź ty ze mną w góry!
Ej! ty nie, wiesz, co to jest juchasić:
Za chmurami niedopatrzysz ziemi
A złe myśli wiatry ci rozgonią.
Chodź, chodź zemną! Patrzaj! już juchasy
Wąwozami pędzą owce w lasy,
Owce dzwonią, juchasy hukają,
Szumne lasy echami im grają,
Dunajc gwarzy, powitania gada,

Aże dusza w piersiach skacze rada,
Słyszysz, słyszysz pieśń ich w tamtym lesie?
Wiatr porywa ją i do nas niesie.

(śpiew juchasów.)

Lody pękły i śniegi tają,
I majem pachną polany, lasy,
Znajome wirchy na nas wołają:
Chodźcie juchasy, chodźcie juchasy!

Puste szałasy patrzą w manowce,
I białe ścieżki ku nam rzucają,
I drzwi rozwarły mówiąc: wracają
Nasze juchasy i nasze owce.

Smerkowe lasy cieszą się w koło
I mówią chmurom: będzie wesoło
Patrzeć w polany, bo ano wraca
Juchasów chmara i stary baca.


Patrzy za nami ze wsi rodzina,
Patrzy niejedna smutna dziewczyna,
Jak to źle temu Boże, mój Boże,
Co iść juchasić w góry niemoże.

Deszcze nas zmyją, wiatr będzie chłodzić,
Z chmurami będziem po turniach chodzić;
A w noc gwiaździstą, cichą, po pracy,
Słuchać przy ogniu powiastek bacy.

Hej, hej, wesoło w halach i ładnie!
A wy tu patrzcie — kamień co spadnie,
Rzeka pienista, co się z gór zléwa,
Wieść o juchasach dla was zaśpiewa.

STACH.

Czemu ty się Jonku tak zasmucił?
Śpiew wesoły cień ci na twarz rzucił,
Posmutniałeś, jak gewonckie góry,
Gdy nad niemi czarne płyną chmury.

JONEK (zamyślony).

Nie — nie — tylkom wspomniał sobie trocha,
Że Haneczka moja teraz szlocha,
Byłem u niéj jakoś po niedzieli,
Stara matka była u sąsiady
Na pogwarce — ona przy kądzieli
Była w izbie sama — z twarzy bladéj
Łzy ścierała — i śpiewała sobie:
O Dunaju głębokim i grobie —
Gwarzyliśmy długo — „ja niezdrowa“
Mówiła mi — „ja umrę bez ciebie“
Teraz łzy jéj wspomniałem i słowa,
I zciemniało mi słonko na niebie.

STACH.

Widzisz Jonku! ot! jedna dzieweczka
Dala tobie dobrych słów troszeczka,
I łez trocha, a już sercu ciążą,
I już myśli wolno tak nie krążą

Po niebiosach i jesteś mój drogi
Niby orzeł z kamieniem u nogi.
A ja starą matkę mam tam w chacie
Co jak służka żyje znosząc biedy,
A i ślepą mam tam siostrę, bracie,
Co niewidzi nawet biedna, kiedy
Byle o co ojczym rozwścieklony
Za włos schwyci długi, rozpleciony,
I sycząc z bólu o ziemi rzuci,
A obydwie bardzo mnie kochają,
Moje troski do swoich dodają,
I podwójnie płaczą. — Oj to smuci!

(słychać cichnący śpiew.)

Lody rozpękły i śniegi tają,
I majem pachną polany, lasy;
Znajome wirchy na nas wołają:
Chodźcie juchasy, chodźcie juchasy.

JONEK.

Zostań Stachu! teraz inak czuję
Obcą troskę, gdy się sam frasuję —
Ja myślałem, że na sercu ranę
Jako szmatę można zszyć na nowo
Pocieszeniem i znów będzie zdrową,
Oj nie, oj nie!

STACH.

Ja tu nie zostanę.
Pójdę z wami! Mnie pracować trzeba,
Bo się boję, bym z wielkiego głodu
Tu mnie musiał o kawałek chleba
Prosić kogo. —

JONEK.

Cicho! z za ogrodu
Wyszła matka twoja i do góry
Tutaj idzie.

STACH.

W lesie u figury
Matki Boskiéj czekaj na mnie bracie.
Nim się gwiazdy rozetlą na niebie,
Na ciemnawém — przylecę do ciebie —
Tylko matka mnie przeżegna w drogę,
Tylko siostrę pożegnam niebogę.

(Jonek odchodzi — Stach idzie ku matce.)
STACH.

Wy już wstali?

MATKA.

Wyszłam pokryjomu,
On śpi jeszcze, jako kawał drewna;
Wyszłam synku, bo ja byłam pewna,
Że cię znajdę niedaleko domu.
Spałeś tutaj?

STACH.

Trochę z rana spałem
Wczoraj wieczór sam w lesie siedziałem,
Smutno było bez was, więc chęć żywa
Skusiła mnie podejść na podwórko,
Was zobaczyć; przy świetle łuczywa
Zobaczyłem ciebie z twoją córką:
W kącie izby bladeście siedziały,
I za ręce drżące się trzymały,
Patrząc w niego trwożne jako sługi.
A on siedział po za stołem spity
Drzemiąc, w gęste dymy fajki skryty.
To mi sen odjęło na czas długi.
Ale i wy spali coś czas mały?
Z bezsnu, z płaczu oczy wam spłowiały,
Z każdą nocą zmarszczek wam przybywa,
Twarz wam zżółkła. Matko nieszczęśliwa!
Niepoznałby cię mój ojciec miły,
Gdyby z chłodnéj podniósł się mogiły.

MATKA.

Nie mów o nim, synu, bo ostatki
Łez wygryzą oczy twojéj matki.
A ja chciałabym przy tobie woléj
Stracić pamięć tego, co mnie boli,
I pociechę na to wziąść, co jeszcze
Boleć będzie — chodź tu, siądź przy matce,
Niech napatrzę ci się, niech popieszczę
Złotko moje! to mi będzie lepiéj!

(siada i kładzie jego głowę na swoich kolanach.)

Biedny Staszku! włos twój nieczesany
Zeskorupiał, błoto w pęk go lepi,
I do czoła przyszedł pogmatwany,
I do ziemi twoja twarz podobna,
A włos na niéj, jak płachta żałobna.
Chodź do rzeki — obmyć z błota muszę,
Całusami zetrę i osuszę,
I rozczeszę włosów twych pierścienia.

(bierze go za rękę.)
STACH (gwałtownie).

Matko! Matko! niechódź do strumienia!

MATKA.

Czemu?

STACH (upamiętywując się — ponuro).

Czemu?… bo gdybyś w téj wodzie
Zobaczyła włos twój wcześnie siwy,
I sieć zmarszczek na dawnéj urodzie,
I w oprawie krwawéj wzrok płaczliwy,
A u spodu toń zieloną i cichą,
I ten spokój, co bez krzyża i spowiedzi —
Możeby ci złą myśl szepło licho…

MATKA (załamując ręce).

Więc do tego przyszło!Chryste Panie
Chroń mi syna! Staszku! me kochanie,
Gdy myślami się takiemi kusisz,

To ty bardzo matkę twą kląć musisz,
Co ci taką dolę zgotowała?…

STACH.

O! nie! matuś, ja was kocham bardzo!
A choćbym was i niekochał wcale,
To złe słowo ku wam w mojéj skardze
Musiałoby skonać mi na wardze,
Widząc waszą boleść, wasze żale.
Tyś nam zrobić dobrze, matko, chciała;
Ja był dziki wtedy i ladaco,
A dobytek niszczał, a ja wtedy
O dom niedbał, brzydziłem się pracą;
Więc ty matko chcąc wyjść z onéj biedy,
Za Szymona poszłaś, bo się zdawał
Dobry bardzo. Ja pamiętam jeszcze,
I wy matko pewnie pamiętacie
Po pogrzebie mego ojca, w chacie
Zadymionéj jeszcze jałowcami,
Wonią trupa, ty siedziałaś z nami

Patrząc w puste po ojcu posłanie,
Założyłaś ręce na kolanie,
I płakałaś narzekając strasznie.
Wtedy Szymon przyszedł do nas, właśnie
I pocieszał — nawet płakał siła,
A tyś w łzy jego uwierzyła.
Lecz Tereska — ona go spoznała,
W fałdy twego kryjąc się fartucha,
Żegnała się jak od złego ducha,
Ale, matko, tyś nam dobrze chciała.

MATKA.

Ja myślałam, że sierotom będzie
Drugim ojcem i ratunkiem w biedzie.
Nie myślałam ja w onéj godzinie,
Że ukradkiem, w polu, na uboczy
Będę mogła gadać z tobą, synie!
Płaczącemi patrząc na cię oczy.

STACH (całując jéj nogi).

Patrz-że, matko, na mnie! patrz do syta,
Bo nie prędko cię znów syn powita.

MATKA.

Co ty gadasz Stachu? Pan-Bóg z tobą!

STACH.

Tak, matulu, ja was muszę rzucić
Dziś; ja niechcę smucić was już sobą,
I znów siebie waszym bólem smucić.
Wasze troski mnie troskami znaczą,
Wasze płacze w moich piersiach płaczą —
Ja iść muszę.

MATKA.

Zgryzę z bólu wargi,
I zawiążę usta twojéj siostry,
By krzyk z piersi nie wyleciał ostry

W twoje uszy, byś nie słyszał skargi;
Tylko zostań, zostań synku miły.
Chcesz — uśmiechem pomaluję lice,
Do krwi wytrę z mokrych łez źrenice,
Ale zostań, zostań synku miły.
Boś potrzebny mi sokole młody
Bardziéj, niźli powietrze i wody.
Bo choć smutki, co ci skroń spaczyły,
Jako skargi patrzą, jak z mogiły
Mąż nieboszczyk — to ja przecież wolę
Patrzeć w ciebie, bo tam na tém czole
Obok przekleństw dużo jest litości
Dla mnie biednéj, i dużo miłości,
I wiem wtedy, żem nie sama w świecie.

STACH.

Toż Tereskę macie matko przecie.

MATKA.

Was oboje trza mi dla pociechy;

Ale ciebie przedewszystkiem synu.
Ona ciemna, ona nieodgadnie,
Gdy ze skargą wzrok mój na nią padnie,
By pociechy odpowiedzieć wzrokiem,
Łez nie widzi moich, aż potokiem
Tych łez ciepłych całą ją obleję,
Zostań synku, bo ja oszaleję.

STACH (ponuro).

Dola nasza się nieprzeinaczy,
Ja iść muszę i nie bez powodu —

MATKA.

Zostań synku miły, bo z rozpaczy
Ja tu umrę pewnie.

STACH (cicho).

A ja z głodu.

(Matka przerażona patrzy na niego długo osłupiałym wzrokiem — potém zakrywa twarz rękami.)
STACH.

Matuś moja! oczy twe nie zgadły,
Czemu wargi syna tak pobladły,
I zzieleniał, zciemniał tak na ciele.
Czemu z śniadéj twarzy stérczą kości,
Nie z trosk samych tylko, choć ich wiele,
Z głodu matko — twój syn strasznie pości.
Pięć dni całych nic nie jadłem prawie,
Więc gdy bez sił padnę gdzie na trawie,
To zieloną trawę z głodu zżuję,
Bo tu pusto, strasznie pusto czuję.
A ja na chléb teraz nie zarobię,
Ręce z smutku lecą w dół bezwładnie —
Jabym jeno rad wciąż dumał sobie,
Dumający szedł póki nie padnę —
Het, daleko.

MATKA (po chwili).

Idź, idź, teraz ja cię
Sama proszę, a choć krzyknę na cię:

„Wróć“ — to w uszy nakładź sobie ziemi,
Byś nie słyszał; zawiąż z całéj siły
Oczy, by cię łzy me nie wzruszyły,
Byś nie został; bo łzami samemi
Nie nakarmię ciebie, dziecko moje.
Gdyby zaschłych moich piersi dwoje
Mogły pokarm dać ci jaki jeszcze —
Ścisłabym je w rąk rozpacznych kleszcze,
I mówiła: masz, a zostań z nami!
Com za matka była zaślepiona,
Niewidząca, że syn z głodu kona.

(płacze.)

Idź, idź synu! żywot mój niedługi,
Zostaw mnie już starą bez pociechy.

(odwraca się — cicho.)

Teraz w duszy mojéj pogrzeb drugi.
Druga kara straszna za me grzéchy.

STACH (obima nogi).

Tak-to matko żegnasz twego syna?

MATKA (całuje go w głowę łkając i wdziewa mu szkaplerz na szyję).

Niech Maryi Panienki przyczyna
Lepszą dolę dla ciebie wyjedna,
Niż ci dała twoja matka biedna.

STACH (całując jéj nogi).

Jeszcze jedno, mateńko kochana!
Na mogile ojca byłem z rana,
Z zielsk i trawy nie widno mogiły,
I na ziemię upadł krzyż przegniły.
Wynieś ty mi matko pokryjomu
Wyostrzony ojca topór z domu:
Pójdę w ciemne lasy i krzyż zrobię,
I na ojca go postawię grobie,
Bym wróciwszy wiedział, gdzie on leży,
Gdzie z paciorkiem klęknąć mi należy.
A wieczorem u cmentarnéj bramy
Mnie czekajcie — tam się pożegnamy.

(Matka w milczeniu bolesném odchodzi — wtém w chacie słychać hałas i krzyk przeciągły.)
TERESKA (w chacie).

Ratuj! ratuj!

STACH (gwałtownie).

Matko! to Tereski
Krzyk! Oh! Matko! on ją tam zabije.

(Leci w stronę chaty.)
MATKA (chwytając go za suknię).

Stachu, niechodź tam!

(Stach się wyrywa i leci do chaty.)
MATKA (upadając).

Ojcze niebieski
Chroń mi syna!

(zrywa się i leci za nim.)
TERESKA
(ślepa, z rozpuszczonemi włosami wybiega z chaty i rozkrzyżowanemi rękami wstrzymuje matkę).

Ja nie puszczę ciebie!

MATKA (mocując się).

Puść Teresko, puść! ja nie przeżyję,
On mi syna mojego zabije.

TERESKA (poważnie).

Nie zabije, matko, bo Bóg w niebie!

I w obręcz białych rączek schwyciła
Mateńkę swoją, „niechodź“ prosiła,
A twarz jéj, blada po oczów stracie,
I w rozpuszczonych włosów żałobie
Drżała z wzruszenia. I stały obie
Wsłuchane, trwożne, a w ciemnéj chacie
Słychać jak tłuką sobą o ściany
Góral rozpaczny, ojczym pijany.

I któż zwycięży? — o! rozpacz sama
To jeszcze nie jest jasnych dni brama.

Na kim przekleństwo starych dni leży,
Kto krwią nie obmył grzéchów odzieży,
Ten się napróżno zrywa do nieba
Skrzydłem złamaném, — bo czasu trzeba,
Aby się grzesznik zmienił w Anioła,
I miał królewską chwałę u czoła.

I góral runął krwią zlany cały,
A dwie kukułki z bólu kukały.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.