<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Widok był przejmujący tego starca, z obliczem pogodném a smutném, jak noc, zwieszonego długo nad głową dziecięcia, które do niego w chwili boleści powracało. Marynia, już dziś siwiejąca, nie mówiła nic, łkania jéj tylko słychać było i oddech ciężki ojca.
Dziekan, choć pragnął pokrzepić ich słowem pociechy, nie znalazł na ustach wyrazu, w piersi głosu: złożył ręce i modlił się w duszy.
Orochowski, z początku nie rozumiejąc, co się stało, zmieszał się mocno, obejrzał, postrzegł, że na niego nikt nie zwraca uwagi i po cichu wysunął się na palcach.
Zaraz za progiem, człowiek ten, co nigdy może nie był świadkiem sceny podobnéj, zatrzymał się, stanął, zadumał, stał jakiś czas, zapomniawszy gdzie był i co robił, aż wreszcie, ocuciwszy się, powoli powlókł się do swéj bryczki.
Miał wszelkie prawo być bardzo uradowanym z zawartéj tranzakcyi, ale tego po nim widać nie było, raczéj niepokój i zakłopotanie.
Nieme powitanie ojca z córką trwało dość długo, aż Lubachowski wyrwał się z jéj objęcia; w twarz bladą i przed chwilą odrętwiałe rysy, wstąpiło jakieś życie, oczy się zaczęły rozjaśniać, usta drgać, cała fizyognomia nabrała wyrazu energii i siły.
— Dość tych łez bezmyślnych! — zawołał — pamiętajmy, żeśmy dziećmi tych ojców, co heroicznie cierpiéć umieli: tureckie niewole, bunty i rzezie chłopskie, męczeństwa okrutne, żeśmy dziećmi téj ziemi krwią przesiąkłéj, o któréj jeden z papieżów powiedział, że cała relikwią była jedną, bo się ze szczątków poświęcenia i popiołów ofiarnych składała. Nadto-by tryumfował nieludzki prześladowca, gdyby łzy widział na oczach naszych... Mężnie! mężnie... Idę na wygnanie, chlubiąc się tém, żem wybrany na przedstawiciela téj przeszłości, któréj się dziś jeszcze boją nieprzyjaciele, choć ona trupem i widmem... Maryniu! bądź spokojną... patrz... pomaszeruję choćby pieszo...
To mówiąc, stary Lubachowski począł po żołniersku przechodzić się po pokoju.
— Ale mi nic, nic nie jest! — dodał — słowo daję ci, cieszę się. Wyganiają lud ubogi, potrzeba, abyśmy z nim los jego podzielili; bez tego mógł-by sądzić, że my się odłączamy od niego. Mówią, że w narodzie braterstwo ostygło; nie wierzę, nie może to być, znajdą się serca, wyciągną ręce, otworzą domy. Nie zginiemy.
Marya słuchała i patrzała z podziwieniem i uwielbieniem na ojca.
— A! barbarzyńcy cywilizowani! — zawołała.
— Tst — przerwał wesoło, niemal, ożywiając się Lubachowski — nie trzeba ani łajać, ni przeklinać; są narzędziem w ręku Boga. Nam cierpienie było potrzebném... Słyszałem, że dzisiejsi doktorowie czasem w chorych zwątlone siły arszennikiem podnoszą. Bóg tak samo daje nam ból-arszennik, aby obudził w nas moc wyczerpaną... Odżywamy pod chłostą!!...
Starzec był sam w istocie przykładem najlepszym tego działania boleści, jako lekarstwa na człowieka. Przed chwilą upadły, dźwigał się, poruszał, żył, odmłodniał.
— Ale ja cię opuszczać nie myślę wcale — przerwała Marynia — ojcze drogi, ja z tobą, na krok cię nie odstąpię.
— To nie może być — chłodno począł Lubachowski — masz dzieci i dla nich obowiązki, a im mniéj po myśli twéj są wychowane, tém więcéj czuwać powinnaś nad niemi! A! mój poczciwy, biedny Grześ! mów mi, co się z nim dzieje? Wzięli go ztąd... co go tam spotkało?
Marya się ożywiła na wspomnienie syna.
— Mogła go spotkać w istocie surowa kara za zbiegowstwo — odparła — ale ojciec wstawił się za nim, tak się domyślam; całą jego karą, że go przytrzymano w lekkim stosunkowo areszcie, a we dnie dają mu w kancelaryi zajęcie. Biedny, to wiem; rad-by się wyrwać z ich rąk i tu przyleciéć, ale nie może.
— I nie winien! — zawołał stary — ja napisze do niego, posłusznym być musi ojcu. Za jego miłość dla ciebie i dla mnie kocham go mocno, ale niech Bóg broni, abym do buntu namawiał; powinien zostać...
— Ojcze drogi... gdybyś wiedział, jaką to jest dla niego męczarnią — rzekła Marya. — Miałam pozwolenie widzenia go, rozumie się, przy świadkach; oficer był tak grzeczny, że syna z matką pozostawił tak, jak samych, bo się oddalił aż do progu drugiéj izby. Grześ mi mógł otwarcie opowiedziéć, co się z nim działo. Wszyscy go prześladują jako Polaka, i w całéj szkole o niczém niéma mowy, prócz o tych „Polaken aus der Polakei“, o „Polnische Wirthschaft“, „bohaterach Heinego“ i wszystkich przestarzałych przekąsach, któremi trapią nas Niemcy. Grześ ma ten rozum, że się na głupców nie gniewa; ale to samo, co się dzieje w jego szkole, powtarza się w dziennikarstwie, w towarzystwach, w literaturze... Polak stał się dla nich synonimem upadłego i zgłupiałego człowieka. Z trybuny w parlamencie wychodzi inicyatywa nienawiści, wypowiadanie wojny, zachęcanie do niéj; cóż za dziw, że głos, tak rozbrzmiewający, wszystkich budzi do naśladowania??
— A twój mąż? — zapytał ledwie dosłyszanym głosem Lubachowski.
Maryi twarz rumieńcem zapłonęła.
— Mój mąż — odpowiedziała, spoglądając z obawą na dziekana, który był milczącym świadkiem — mój mąż, muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że przynajmniéj słowem żadném nie drażni mnie, nie rozjątrza, nie rozbudza do walki. Milczy; wiem, że cierpi, ale myśli z pewnością to, co oni wszyscy, podziela ich uczucia i nie uczyni dla nas nic. Będzie się starał powstrzymać Grzesia i przerobić go wpływem swoim.
Stary nie pytał dłużéj, ani więcéj.
— Bądź spokojną o mnie — dodał — wygnanie jest postanowione, ale ja mam męztwo i siłę. Usiłowałem się bronić znalezioną metryką moją, o któréj exystencyi nie wiedziałem, któréj autentyczność jest dla mnie samego problematyczną, ale któż-by ją i na co miał fałszować? Metrykę tę, pod pozorem jéj nieformalności, odrzucono...
— Nie wiem, kto — dodała córka — przysłał kopią jéj mężowi mojemu, dano mi o tém znać z jego kancelaryi. Jestem prawie pewną, że gdyby się Robert chciał był tém zająć, poprzéć ją, uczynić krok jaki, prosić za tobą, był-by otrzymał odwołanie dekretu. Przemogłam się, ja, com oddawna nie mówiła z nim, nie widziałam go nawet. Poszłam uklęknąć przed nim! prosząc za tobą. Pobladł cały... Sądziłam, że go poruszę; milczał, ale w ostatku wyrzekł tym tonem swym stanowczym, który ja znam: „Nie mogę, nie zrobię żadnego kroku, nie mogę przyszłości mojéj i dzieci, poświęcić dla twego starego ojca. Jeżeli chcesz pomocy dla niego, dam, ile zażądasz... rozporządzaj...“ Zakrzyknęłam, że nicbyś nie przyjął...
— Znasz mnie — rzekł Lubachowski, trochę dumnie. — Pomoc braterską przyjąć mogę... łaski od zięcia — nigdy, nigdy... Pan Bóg cię tu do mnie zesłał w chwili stanowczéj. Orochowski, któregoś tu zastała, kupił moję Lubachówke... Czemu ja jéj tobie nie mogłem zostawić?!... Niestety, nie mam nic: katastrofa ta zastała mnie nieopatrzonym i ogołoconym; nie miał-bym o czém i sam iść, i moje biedactwo, sługi stare, wyciągnąć ztąd... Orochowski się zobowiązał zapłacić w ciągu dni kilku to, co mi pozostało... niewiele... ale dosyć, aby nie umierać z głodu. Z łatwością znajdę dzierżawę w Królestwie i wyżyję z niéj ja i sługi moje. Cieszę się żem Niemcowi nie sprzedał. Możesz więc spokojnie mnie puścić...
Marya potrząsnęła głową.
— Termin naznaczony, jak dla drugich — odezwała się — dał-by się zwlec i dla ciebie.
— Poco? poco? — odparł Lubachowski. — Gorzkie lekarstwo odrazu przełykać potrzeba. Odkładanie jest przedłużeniem męczarni i, zamiast prosić o to, przyśpieszmy koniec. Widzisz, żem silny, krzepki, zdrów i gotów na to, co Bóg zsyła... Niech Żabska się pakuje, a uczyni mi tę łaskę, ażeby jak najmniéj węzełków i rupieci brała z sobą.
Staremu Grzegorzowi, gdy mówił to, na uśmiech się przymuszony zebrało. Gdy mu łzy ciągle kręciły się na oczach, on udawał wesołość i żartował.
— Zasiedziałem się zbytnio — rzekł — był-bym zgnił, tak zaleniwiawszy; przyszło to w samę porę, będzie mi zdrowo... zobaczysz... Ruch, zajęcie nowe, to starych odmładza; ja się już czuję odżywionym, a wierz mi, Maryniu, los nasz, los mój, tysiąc razy znośniejszy od bardzo wielu.
Córka słuchała i wszystko prawie zbywała milczeniem, a czasem, gdy się z czémś odezwała, czuć było, że myśli jéj połowa biegła pod dach opuszczony, do dzieci, a druga była u stóp dzielnego ojca, który dawał przykład bohaterskiego ducha...
— Pan Bóg mnie trochę pokarał — mówił do dziekana — nadto się już przywiązałem do téj mojéj Lubachówki, a to ziemska znikomość, jak inne... Część znaczniejszą życia spędziłem przecież, nie mając jéj, a dobrze mi było... tak samo i teraz bez niéj potrafię się obejść, nie potrzeba się pieścić. Gdyby mi termin przedłużyć nawet chciano, przyjąć téj łaski nie mogę, nie chcę. Prosić takich ludzi, to już ciężka próba; przyjmować od nich, upokorzenie...
Dziekan, który z admiracyą go słuchał, wstał żegnać.
— Mój ojcze — rzekł, całując go w rękę stary — proszę cię, wpłyń na Marynią, aby się nie upierała mi towarzyszyć, bo ona tu potrzebniejsza przy synach. Témbardziéj, że Grzesia niéma, a lękam się, aby go nie germanizował ojciec gwałtownie.
Marya jeszcze się nic nie odezwała, a to milczenie właśnie trwożyło starca, który znał charakter córki. Z tą samą determinacyą z jaką niegdyś wychodziła za mąż, przyjmowała teraz wszystkie następstwa losu, jaki sobie zgotowała sama.
Natychmiast po wyjeździe dziekana, Lubachowski kazał do siebie przywołać Dydaka i ekonoma.
Ci, choć nie wiedzieli o niczém, trwożyli się już przybyciem i pobytem Orochowskiego. Dydak dopatrzył się danych zadatkowych pieniędzy. Z Chodzibojem przywlokła się, wymizerowana do niepoznania, zachrypła, zmęczona, Krzysia.
— Pan Bóg nam pomaga w naszéj niedoli — rzekł bardzo spokojnie. — Lubachówkę mi się udało sprzedać, jak na taką chwilę, wcale nieźle...
— Może Orochowskiemu, uchowaj Boże? — wtrącił Dydak.
— Dla czegóż, uchowaj Boże? — rzekł groźno Lubachowski. — Cóż to ma znaczyć?
— Ach! — zawołał Dydak — ja inaczéj powiedziéć nie mogę! toż to przecie najlepszy przyjaciel Brausego i Frejera, z którymi razem frymarczy i jest we wszystkich ich konszachtach. Jeżeli on ją nabyć się zgodził, nie dla siebie pewnie, lecz dla nich...
Staremu twarz się chmurą oblokła.
— Nie wiedziałem o tém — odezwał się — ks. dziekan mi go rekomendował.
— Bo to świętoszek, proszę pana, ale człowiek zły — dorzucił Dydak.
— Stało się! — westchnął stary. — Podpisałem punktacyą, wziąłem zadatek, cofać się już nie mogę. Niechże Dydak jedzie natychmiast do miasta i stara się spieniężyć, co pozostało... Konie, uprzęże, resztki zboża. Pieniędzy ja i wy potrzebujecie, a ja długo tu już popasać nie chcę... Serce mięknie, gdy je hartować potrzeba.
Krzysia stała, podparta na ręku, i popłakiwała, ale niespokojny umysł jéj pracował.
— Proszęż pana, czy tak już wszystko zdesperowane? — czyż nie można choć poprobować... prosić. Pani Marya mogła-by napisać do hrabiny Rantzau, może-by się ona wstawiła do ojca...
Rozśmiał się staruszek.
— Naiwna jesteś, moje dziecko — rzekł. — Polityka nie ma wnętrzności. Myślcie i wy abyście się pozbyli tego, co wam w drodze zacięży. Mówiłem mężowi waszemu, co mu darowuję z narzędzi i sprzętów, niech sprzedaje. Dydak téż...
Młody chłopiec skłonił się tylko.
— A co mnie tam! nie chcę myśléć o sobie...
— Myśl-że o mnie — wtrącił stary — bo ja za tydzień wyruszyć muszę. Odpowiedzi od tych, do których pisałem, spodziewam się lada godzina. Z koni, tylko czwórka gniada zostaje do bryki mojéj na resorach, cztery brudne kasztany pod furgon więcéj mi nie potrzeba. Co zostanie ze sprzętu niesprzedanego, rozdajcie ubogim włościanom.
Rozporządzenia te i szczegóły najdrobniejsze, tyczące się przygotowań do podróży w świat, stary wydawał z taką przytomnością, żywością pamięci i krwią zimną, że córka nie mogła mu się wydziwić.
W istocie, na nim katastrofa czyniła skutek odżywiający. Stary naumyślnie, aby sobie nie dać myśléć i smucić się, chodził, krzątał się, zaglądał po kątach, oznaczał, co miéć chciał z sobą, co mogło być złożone u księdza dziekana, który ofiarował komorę próżną, co komu darować pragnął.
Jednego ze sług miał ciągle przy sobie. Powracał do dworku, aby nie pozostawiać saméj córki; wychodził znowu i do wieczora nie odpoczął wcale...
Przez dziekana wieść o sprzedaży Lubachówki rozeszła się zaraz po sąsiedztwie, a że starego szanowano i lubiono, zaczęli się zaraz zjawiać znajomi z zapytaniami, z użaleniem.
Marya objęła tymczasowe gospodarstwo w domu i nie odstępowała ojca. Widział on ze wszystkiego, co poczynała, iż trwała w myśli towarzyszenia mu! protestował ciągle, ale Marya nie odpowiadała.
Tymczasem u Frejera odbywała się indagacya przyczyny pożaru, która dowiodła, że ogień być musiał podłożony, ale sprawcy śladu odkryć nie umiano...
Wprawdzie na oborze w pośrodku, zkąd piérwszy ogień powstał, znaleziono w błoto wmieszaną chusteczkę do nosa, którą praczka poznawała, jako własność Miny, ale to do niczego nie prowadziło, bo któż-by ją śmiał posądzać?
Frejerowa, podejrzliwa i nielubiąca Miny, szeptała, że przed pożarem, słyszała ją wychodzącą i powracającą wprędce z wielkim pośpiechem; lecz Frejer uznał te podejrzenia śmiesznemi.
Pomiędzy ludźmi najdziwaczniejsze przypuszczenia i domysły obiegały, a szybkie oddalenie się Niemki do pewnego stopnia je uczyniło prawdopodobnemi, choć zawsze zagadkowemi.
Frejer się pocieszał tém, że się spodziewał sowitego wynagrodzenia z Towarzystwa Ubezpieczeń, nadzieją nabycia gruntów nawpół z Brausem od Orochowskiego, a najwięcéj tym tryumfem niemieckiéj chciwości, któréj obiecywało się całe księztwo, ogołocone z elementu polskiego.
Znikały razem z Polakami dźwięki nienawistnego Kauderwelschu, Sejm, przypominający rzeczpospolitą, spory o język w szkołach, polscy deputowani z parlamentu, duchowieństwo nienawistne i wszystko, co panowanie Polski dotąd poświadczało.
Rzadko kto umié umysł i serce mężne zachować w godzinie zwycięztwa, a mało jest narodów, których-by szczęście nie upoiło.
Niemcy, z cynizmem wcale niecywilizowanych, szaleli, nietylko w tych klasach społeczeństwa, których zdziczeniu dziwić się nie można, ale w sferach nauki i wysokiego wykształcenia! Tu łatwy sofizmat dozwalał wszystko usprawiedliwić, a naigrawać się z niedoli.
Dla prześladowanych nie pozostawało nic nad baczenie, aby z godnością znosili nietylko cielesne razy, ale moralną chłostę...
Odzywanie się o litość wywoływało — szyderstwa. Usposobienie wrogie przeciw Polakom, tak stawało się powszechném, że ci nawet, co mieli inne w sercu uczucie, milczéć z niem i kryć się musieli.
Solinger w nocy przybył do starego Lubachowskiego, który mu dłoń wyciągnął z wdzięcznością.
Niemiec miał oblicze ściągnięte wstydem jakimś i bólem. Lubachowski przyjmował go, jak dawniéj, dziękując za zachowanie życzliwości.
— Wierzcie mi — odezwał się, siadając, Solinger — iż los wasz mocno mnie obchodzi, dotyka przykro; ale prądowi ogólnemu niepodobna się opierać... Jest to, podług mnie, błąd polityczny, którego skutki dla nas będą opłakane, nie licząc wstydu... ale jakże tu siłę zahamować w człowieku, który się upił?!... Podług mnie, sromotną jest rzeczą nie umiéć sobie zjednać ludzi, ani rządzić nimi, i być zmuszonym ich się pozbywać, tak jak rewolucya francuzka, która skazywała na śmierć, nie mogąc żywych pokonać... Jest to świadectwo ubóztwa i słabości; ale dziś mówić o tém nie wolno.
Solinger ścisnął dłoń starego.
— Żal mi was... — mówił daléj — żal mi waszych... a nawet otwarcie okazać współczucia nam się nie godzi... Wola jednego człowieka tłumami rządzi i rzuca je, gdzie imię ojczyzny zapłonie... Nadużywamy téj ojczyzny wielkiéj, któréj tak długo nie mieliśmy...
— Mnie was żal... — odparł Lubachowski — wolę być skazanym, niż skazującym... Gdy ochłoniecie z szału, wstydzić się będziecie musieli, że, obwołując się narodem wielkim, postępujecie jak najsłabsi i bojaźliwi...
— Brak nam tu ziemi! — westchnął Solinger. — Walka ta toczy się o nią. Głód jest strasznym doradzcą... Cóż myślicie począć z sobą?
— Ja — odparł wesoło stary — powrócę tam, zkąd przed kilkudziesięciu laty przybyłem... do swoich... Ciężkie to dla mnie, ale myśmy się cierpiéć nauczyli...
— A córka? a wnuki wasze?
Lubachowskiemu oczy się przysłoniły.
— Zostawiam ich tu... — rzekł starzec. — Szczęściem, oni pozostać mogą...
— Nie śmiéj się ze mnie i nie pogardzaj mną — dodał Niemiec — żem do was przybył w nocy, jakbym się wstydził miłości i szacunku, które mam dla was... W saméj istocie, z temi tłumami walczyć nie chcę; pozostać wolę milczącym na stronie. Wydawać wojny mi niepodobna...
— Pojmuję położenie wasze — rzekł Lubachowski — ale, jeżeli was zapytają o zdanie, cóż więc? będziecie kłamać zmuszeni i zaprzéć się przekonań waszych?
— Nie — odparł Solinger. — Zamknę się w milczeniu. Chwilę szału potrzeba przeżyć z dala od niego... Wybieram się do Austryi, tam umysły są spokojniejsze... Smutne czasy, gdy z pod terroryzmu upojonych tłumów uchodzić potrzeba... Tu u nas, w téj mieścinie i okolicy, ja, który ją od dawna zamieszkuję, przeżyłem już wiele zmian w społeczeństwie... Byliśmy w przyjaźni i zgodzie... nienawiści kryły się i nurtowały po cichu. Przyklaskiwaliśmy rycerskim Polakom, szanowaliśmy ich poświęcenie się dla ojczyzny... Wybuchnęła potém plemienna nienawiść, tysiącoletniéj wojny wspomnienia... tłumiliśmy je dla spokoju... Siła i wielkość zbudziły nas do walki... Nie mamy nieprzyjaciela na granicy do wojowania z nim, ducha wojennego zużywamy w domu...
Lubachowski słuchał więcéj, niż mówił, a Solinger plątał się, powtarzał, bolał, i koniec końcem, tłómaczył ze słabości...
Pożegnali się wreszcie, a gospodarz, wyprowadzając gościa do ganku, uściskał go po staremu, z politowaniem prawie.
Dnie biegły szybko, i naznaczony do wyjazdu się zbliżał; ale z Orochowskim zaszły trudności w wypłacie pieniędzy, i termin potrzeba było przedłużyć.
Lubachowski niecierpliwił się szczególniéj przedłużonym pobytem córki, którą chciał koniecznie namówić, aby przy dzieciach pozostała; ale Marya, nie opierając się mu, nie rozpaczając, milcząc, nie poruszała się z miejsca, trwała w swém postanowieniu i, do podróży gotowa, czekała.
Jednego wieczora, Lubachowski zmęczony przyszedł do córki spocząć nieco, prosząc ją, aby mu czytała, gdy wsunęła się jakoś niespokojnie, tajemniczo, szepcąc coś do ucha Maryi, panna Żabska. Zarumieniona i zmieszana, co nie uszło oka ojca, córka zerwała się z krzesła i prosiła, aby się mogła oddalić na moment. Żabska na którą skinął, pozostała z nim.
— Cóżeś-to tam Maryni przyniosła? — zapytał stary. — Poco wy ją męczycie?
— Ale... niéma nic... — szybko poczęła stara panna — gospodarskie sprawy...
Lubachowski musiał się tém zaspokoić; czekał na córkę długo, i nic rychło, przepraszając go, powróciła na swe krzesło.
— Niepotrzebnie cię czémś niepokoili — odezwał się pan Grzegorz. — Obarczają cię lada jakiemi niedorzecznemi wymaganiami... Tyś tu u mnie gościem... Co to było?
Marya się rumieniła ciągle.
— Dawałam zlecenie Żabskiéj... — odparła córka. — Stało się inaczéj, niéma mówić o czém.
Stary spojrzał na zegarek.
— Na naszę lekturę późno — rzekł. — Nie lubię przerywanéj i rozrywanéj na kawałki; dajmy już temu pokój. Idź spocząć, ja téż zmówię moje wieczorne modlitwy.
Rozeszli się tak. Lubachowski, choć nie domyślał się wcale, co Maryą tak zajmować mogło, wieczorem dostrzegł w domu jakichś zmian, ruchu, bieganiny, zajęcia jakby czémś niezwykłém. Trwało to tak długo, że chłopcu w końcu kazał zawołać Dydaka.
— Co się to tam u was dzieje? — zapytał. — Taicie przede mną. Córka kilka razy wychodziła... bieganina jakaś w domu... Mów, co to jest?
— Niéma bo nic, proszę pana... — odezwał się Dydak — ja przynajmniéj o niczém nie wiem...
— Ty? żebyś o czém nie wiedział w domu? — rozśmiał się stary — nie pleć-że...
— A kiedy niéma nic — potwierdził Dydak. — Chyba może jakaś nieciekawa babska sprawa. Pan wié, jak Żabska umié z muchy zrobić wołu, i lada czém hałasu naprowadzić. Pewnie ze sługami, bo u niéj ciągle faworyty są i nienawistne. Dziewczęta się z sobą ujadają.
Lubachowski widząc, że się nic nie dowié, kazał mu iść spać. Sam zaś, choć się już był położył, wstał zaraz i począł szpiegować. Utwierdził się wkrótce w tém przekonaniu, że w istocie córka miała jakieś niezwykłe zajęcie. Do niéj i od niéj wychodziła Żabska i ktoś jeszcze, którego on rozpoznać nie mógł po nocy.
Pozostał przyczajony w ganku. Szepty stłumione dochodziły go z kurytarzyka... Przyniesiono coś na tacy... Stary zląkł się, czy córka nie chora. Zapukał do niéj — drzwi były wewnątrz na klucz zamknięte. Odezwał się — córka odpowiedziała, że już była w łóżku, że jest zdrową, i prosiła usilnie, aby i on się spać położył.
Pomrukując, ale nie dowierzając jeszcze, stary zwlókł się do innego kątka. W mieszkaniu córki szmer i ruch słychać było wyraźnie. Dobrze po północy, nic nie doszedłszy, domysłami trapiony, Lubachowski musiał w końcu powrócić do sypialni i położyć się, ale nie usnął, aż nad rankiem.
Zdawało mu się, że we dworku, w którym zazwyczaj panowała cisza, ciągle aż do dnia słychać było chodzenie ostrożne, szepty, odmykanie drzwi, ale sobie powiedział, że mu się to przywidywać musiało. Z rana nie znalazł nic nowego, wszystko było w porządku tylko na twarzach służby i w ogóle całego otoczenia, oznak jakiegoś niepokoju dostrzegał. Dwa czy trzy razy pochwycił Żabską na uczynku, dającą tajemnicze znaki Maryi.
Wtém o dziesiątéj godzinie, gdy stary się już uspokoił, dwie bryczki wpadły na dziedziniec. Na obu widać było siedzących żandarmów, którzy wyskoczyli przed folwarkiem. Żołnierze stanęli na straży domu i oficynki, nikomu nie dając wychodzić.
Lubachowski nie rozumiał, co to miało znaczyć, i przypuszczał już, że gwałtem go zapewne chcą do granicy odstawć, gdy znajomy mu, feldfebel Meinert, wszedł do pokoju.
Dawniéj z tym Meinertem bardzo żyć było można. Z przyczyny kontrabandy, używani na pomoc, zjawiali się tu często żandarmi — bywał i Meinert. Pod dobry humor nieraz z nim, na cztery oczy, nawet po polsku było można się rozmówić. Długi pobyt w kraju tym z językiem go oswoił.
Ale inne to były czasy. Teraz udawał, sztywny i surowy, że nie zna nikogo... Do pokoju wszedłszy, nie zdjął z głowy pokrycia i, nie odpowiadając na zapytanie gospodarza, zapytał go ostro, gdzie się młody zbieg, Grzegorz Treuberger, znajdował.
Stary się przeżegnał.
— Przecieżeście go wzięli... — rzekł — ja od téj pory nie widziałem... nic o nim nie wiem...
Matka przytomna scenie téj, stała milcząca. Feldfebel się do niéj zwrócił — poruszyła ramionami, utrzymując, że nic o nim nie wié, bo od dni kilku już tu bawi.
Po krótkiéj chwili namysłu, żandarm uznał za właściwe objaśnić starego Lubachowskiego, że za przechowywanie zbiega czeka kara surowa, że ktoby wiedział o jego schronieniu, a nie doniósł, również jest odpowiedzialny. Pani Treubergerowa stała blada, ale na pozór spokojna.
Lubachowskiemu zaraz przyszła na myśl nocna bieganina, ale nie dał poznać strachu po sobie.
Żołnierze prawie natychmiast pilne poszukiwania we dworze rozpoczęli. Na twarz Maryi występowały z kolei rumieńce i bladość. Stary usiadł na pozór spokojnie.
Obejrzano pokoje, zakątki, szaty nawet, odebrano klucze od piwnic, od strychów, od wszystkich zakamarków, z dworem połączonych, a nad resztą zabudowań czuwały straże. Ze dworu nie wypuszczano nikogo, tak, że starą babę, która, ze wsi przyszedłszy, nazad powracać chciała, przytrzymano i przetrzęsiono wszystkie jéj węzełki, nie puszczając, aż póki-by wszystko nie było skończone.
Dydaka wzięto i ruszyć mu się nie dano.
Gdy stary sam-na-sam z córką pozostał, spojrzał jéj w oczy z wymówką, nie śmiejąc przemówić długo. Dopiero gdy się żandarmi oddalili, odezwał się cicho:
— Był... w nocy... ja wiem... Cóżeście z nim zrobili?
— Sądzę, że jest bezpiecznym... — szepnęła matka.
— Chłopiec oszalał! — zamruczał Lubachowski i ręce podniósł ku niebu. Matka twarz skryła w dłonie.
Tymczasem żandarmi gospodarowali po całéj Lubachówce, tak sumiennie się wywiązując z włożonego na nich obowiązku, że stogi z sianem przebijali tyczkami, szukając, czy tam kogo nie ukryto.
Dydak w końcu zwrócił się do znajomego sobie żołnierza z zapytaniem naiwném, kogo oni szukają? Rozgniewany żołnierz, rozprawiwszy się z nim najprzód, dał z siebie wydobyć, że nadszedł rozkaz z Berlina chwytania Grzegorza Treubergera, który się nie mógł udać gdzieindziéj, jak do dziada i matki, bo raz już był u nich, urlop przekroczywszy.
— Ja się waćpanu przyznam — odparł na to Dydak — że naszego panicza nie mam za tak ograniczonego, aby się chciał tam chować, gdzie wiedział najpewniéj, że go szukać będą...
— My spełniamy, co kazano... — rzekł żołnierz — a ja wam powiem, że się człowiek uciekający tam chowa, gdzie najprawdopodobniéj nie będą go szukali, jako to: u was... Przysiągł-bym, że wy o nim wiecie...
Dydak ramionami ruszył i nic nie odpowiedział.
Przez cały ciąg poszukiwań, stary Grzegorz nie ruszył się z kanapki, na któréj siedział i, wlepiwszy oczy w podłogę, modlił się po cichu. Matka chodziła od okna do okna, wyglądając.
Parę godzin trwało przetrząsanie, i żandarm, ocierając pot z uznojonego czoła, w końcu wyszedł spocząć. Wydane rozkazy zalecały mu starego Lubachowskiego zabrać z sobą i wywieźć do miasteczka, aby pomocą późniéj nie mógł być wnukowi do ucieczki. Dał się jednak feldfebel uprosić i, zamiast zabierać gospodarza, zostawił mu dwóch żandarmów w Lubachówce, z czego ani stary, ani córka nie była rada...
Dzień cały zszedł na tych targach, gadaninie, naradach, i wieczorem dopiéro mogli wszyscy spocząć nieco. Tylko Marya nie odzyskała spokoju, i po odjeździe żołnierzy, nad pozostałą załogą lamentowała wielce. Lubachowski tak był przejęty tym niespodzianym wypadkiem, że zapomniał nawet o najczynniejszéj zazwyczaj istocie — ekonomowéj, któréj przez cały czas poszukiwań widać nie było. Zdziwiło go to, gdy sobie ją przypomniał.
— Na Boga! — zawołał — toć prawéj ręki nam brakło!... Gdziesz Krzysia jest?
— Wczoraj jeszcze z wieczora za własnym interesem pojechała do miasteczka i dotąd nie powróciła, ale tylko-co jéj nie widać...
Przywołano Chodziboja, który oświadczył, że żona jego miała najpewniéj przybyć wieczorem.
W godzinę potém, w istocie nadjechała i wprost przybiegła do pani Maryi. Twarzyczkę miała promieniejącą i rumieńce niezwykłe.
Marya rzuciła się na jéj spotkanie.
— Pan Grzegorz — zawołała od progu — jest już bezpieczny... za granicą... niech państwo o niego będą spokojni. Jeżeli wyśledzą, że go ztąd wyprawiono, ja za wszystko odpowiadam, bom ja go wyexpedyowała... Udało mi się dla niego nawet dostać paszport, i nie powróciłam, ażem go w miasteczku umieściła u człowieka, za którego odpowiadam. Będzie tam czekał na nas, albo na rozkazy pani.
Marya ściskała ją, nie mówiąc nic, a z radości wielkiéj, chcąc czémkolwiek obdarzyć ją na pamiątkę, zdjęła żywo bransoletę z ręki i zmusiła, aby ją od niéj przyjęła. Lubachowski pobłogosławił uszczęśliwioną dokonaném dziełem i ucałował w głowę..
— Niéma-to jak kobiety... — odezwał się. — Myśmy do gadania i rady jedyni, ale one tylko umieją z czasu korzystać i wziąć się do roboty w porę,..
— Cóż Grześ? — przerwała matka.
— Kazał mi rączki państwa ucałować — odparła Krzysia. — Nieulękniony był i tak w chłopskiéj siermiędze pięknie wyglądał, że choć go było malować... Dwa razy-śmy się spotykali z żandarmami...
Matka zadrżała.
— Oni tu, słyszę, wszystko do góry nogami poprzewracali... — dodała — mąż mój nawet nie probował ich podpoić... Powiada, że pić nie chcieli... Pewnie, gdy ich obu razem częstował; trzeba było, rozdzieliwszy ich, w kątku sznapsa podstawić... Na noc ja im dam takiego rozumu, że my spać będziemy mogli spokojni... Paniczowi téż tam w ciepłéj izbie posłano i będzie mógł za parę bezsennych nocy odespać...
— Teraz koléj na nas! — dodał Lubachowski. — Byle Orochowski pieniądze przywiózł, godziny tu nie pozostaniemy, aby mu tam opuszczonemu nie dać czekać we trwodze.
Matka podbiegła pocałować go w rękę i zawołała:
— Jedźmy! jedźmy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.