Dama Jasnowłosa/Sherlock Holmes rozpoczyna kroki nieprzyjacielskie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Sherlock Holmes rozpoczyna kroki nieprzyjacielskie
Pochodzenie Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem
Wydawca Polish American Publishing Company
Data wyd. ca 1906
Druk Polish American Publishing Company
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Sherlock Holmes rozpoczyna kroki nieprzyjacielskie.

— Co panowie rozkażą?
— Co chcesz — odpowiedział Arsen Lupin, jak człowiek, którego takie rzeczy mało obchodzą. — Co chcesz, tylko ani mięsa, ani alkoholu.
Garson oddalił się z lekceważeniem.
— Jakto! — zawołałem — wegetaryanin?...
— Coraz więcej — odrzekł Lupin.
— Z upodobania? przekonania? czy z przyzwyczajenia?
— Dla hygieny.
— I nigdy wykroczenia?
— O! owszem... w towarzystwie... aby się nie wyróżniać.
Jedliśmy obiad we dwu niedaleko dworca północnego, w głębi małej restauracyjki, dokąd mnie Arsen Lupin zaprosił. Lubi on w ten sposób od czasu do czasu oznaczyć mi telegraficznie spotkanie w jakim zakątku Paryża. Bywa wtedy zwykle pełen zapału do życia, radosny, że żyje, jak szczere, dobre dziecko. Zawsze wówczas jakaś anegdotka, wspomnienie czy opowieść przygody dotąd mi nieznanej urozmaica naszą ucztę.
Tego wieczora wydał mi się bardziej, niż zwykle ożywiony. Śmiał się i opowiadał ze szczególniejszym zapałem, z tą ironią wyszukaną, jemu właściwą, ironią bez goryczy, lekką i swobodną. Z przyjemnością prawdziwą patrzyłem na niego i nie mogłem powstrzymać się, by mu nie wyrazić zadowolenia.
— O! tak — zawołał — miewam dni, gdy wszystko wydaje mi się czarujące, gdy życie tętni we mnie, jak skarb nieprzebrany, którego nie wyczerpię nigdy. A Bóg widzi, że żyję nie licząc się!
— I może nadto!
— Skarb jest niewyczerpany, powiadam ci. Mogę go czerpać pełnemi dłońmi i trwonić, mogę rozrzucać me siły i młodość na cztery wiatry, w ten sposób robię tylko miejsce siłom żywszym i młodszym... A potem... naprawdę me życie jest tak piękne!... Dość, by mi było tylko chcieć — nieprawda? aby wstać pewnego ranka, czy ja wiem kim? Mówcą, właścicielem fabryki, kopalni, dyplomatą... A doprawdy przysięgam ci, nigdy podobne pragnienie mi nie przychodzi. Jestem Arsen Lupin — i Arsenem Lupin pozostanę. I napróżno szukam w historyi życia lepiej wypełnionego, bardziej intenzywnego... Napoleon?... Tak, może... Ale Napoleon wówczas, u schyłku swej karyery imperatorskiej, w czasie kampanii przeciw Francyi, kiedy Europa na niego następowała i kiedy przed każdą bitwą zapytywał się, czy nie ta już ostatnia, jaką wydaje?
Czy był szczery? czy żartował? Ton jego głosu się rozgrzewał, mówił dalej:
— Cała radość — widzisz — leży w niebezpieczeństwie! Poczucie nieustające niebezpieczeństwa! Oddychać niem, jak powietrzem, którem oddychamy; odczuwać je w koło siebie, jak dyszy, porykuje, czyha, zbliża się... A w pośród burzy pozostać spokojnym... nie drgnąć!... Inaczej jesteś zgubiony... Jest tylko jedno uczucie równające się temu — to uczucie palacza w pełnym biegu automobilu! Ale jego bieg trwa jeden poranek, a mój całe życie!
— Co za liryzm — zawołałem. — I ty mi chcesz wmówić, że nie masz szczególnej przyczyny podniecenia?
Uśmiechnął się.
— No — rzekł — przenikliwy z ciebie psycholog. Jest istotnie przyczyna.
Nalał pełną szklankę zimnej wody, wychylił ją i zapytał:
— Czyś czytał dzisiejszy numer Tempsa?
— Słowo daję, nie.
— Sherlock Holmes musiał przepłynąć la Manche dzisiaj i przybył koło szóstej wieczór.
— Do licha! A pocóż?
— Maleńka wycieczka, na którą go zapraszają hrabiowie de Crozon, synowie d’Hautrec i pan Gerbois. Spotkali się na dworcu północnym, a stamtąd udali się do Ganimarda. W tej chwili radzą w sześcioro.
Nigdy pomimo nadzwyczajnej ciekawości, jaką we mnie wzbudza Arsen Lupin nie pozwalam sobie na wypytywanie go o sprawy jego prywatnego życia, o ile sam mi tego nie mówi. Jest to z mej strony pewna delikatność, której nie przekraczam nigdy. — Wówczas zresztą jeszcze nie ogłoszono oficjalnie jego nazwiska w sprawie niebieskiego dyamentu. Czekałem więc cierpliwie.
Znów podjął:
— Temps ogłasza również interview tego dzielnego Ganimarda. Według niego pewna jasnowłosa dama, która ma być moją przyjaciółką, zamordowała barona d’Hautrec i usiłowała skraść pani de Crozon jej sławny pierścień. I ma się rozumieć, oskarżają mnie, jako autora tych przestępstw.
Lekki dreszcz mnie przebiegł. Byłoż to prawdą? Czy miałem uwierzyć, że przyzwyczajenie do kradzieży, jego rodzaj życia, sama logika zdarzeń — doprowadziły tego człowieka do zbrodni? Patrzyłem nań. Wydawał mi się tak spokojny, jego oczy patrzyły tak szczerze!
Spojrzałem na jego ręce: miały nieskończoną subtelność rysunku, prawdziwe ręce niezdolne krzywdzić, ręce artysty...
— Ganimard cierpi na halucynacye — szepnąłem.
Zaprzeczył:
— Ale nie, ale nie. Ganimard ma przebiegłość... niekiedy nawet spryt.
— Spryt!
— Tak, tak. Naprzykład ten interwiew jest pysznym giestem. Najpierw ogłasza przyjazd swego angielskiego rywala, aby mi zwrócić uwagę na konieczność czuwania, i tak czyni zadanie tam tego trudniejszem. Po drugie ściśle określa punkt, do którego sam doprowadził sprawę, aby Holmes zbierał owoce wyłącznie własnych odkryć. To dobra taktyka!
— Cokolwiekbądź mam dwu przeciwników.
— I jakich przeciwników!
— O! jednego nie liczę.
— A drugi?
— Holmes? O! przyznaję, że to przeciwnik nielada. Ale to właśnie mnie zagrzewa i dlatego widzisz mnie w tak radosnem usposobieniu. Najpierw miłość własna: osądzono, że znakomity Anglik to nie za wiele, aby się ze mną załatwić. Potem pomyśl o satysfakcyi, jaką odczuwać musi taki szermierz jak ja na samą myśl pojedynku z Sherlockiem Holmesem. Wreszcie będę zmuszony dobrze parować! Ho, znam go, on nie ustąpi z placu!
— Jest silny.
— Bardzo silny. Nie sądzę, czy istniał kiedy, lub czy istnieje jemu podobny detektyw. Tylko... że mam pewną przewagę nad nim — tę, że on atakuje a ja się bronię. Moja rola łatwiejsza. Prócz tego...
Uśmiechnął się nieznacznie, kończąc swe zdanie:
— Prócz tego znam jego sposób walki, a on nie zna mojego. I chowam dla niego sztuczki, które go zmuszą do zastanowienia się.
Lekko bębnił palcem po stole i tonem pełnym zadowolenia mówił:
— Arsen Lupin przeciwko Sherlockowi Holmesowi... Francya przeciw Anglii... Nareszcie Trafalgar będzie pomszczony!... Ah! biedaczysko nie przypuszcza, żem ja przygotowany... A Lupin uprzedzony...
Nagle urwał krztusząc się napadem kaszlu i ukrył twarz w serwecie, jakby się czem zachłysnął.
— Okruszka chleba? — zapytałem. — Popij trochę wody.
— Nie, to nie to — wyrzekł głosem stłumionym.
— Więc co?
— Potrzeba powietrza.
— Może otworzyć okno?
— Nie, wychodzę... Prędko, daj mi okrycie i kapelusz. Zmykam.
— Ah? tak, ale co to znaczy...
— Ci dwaj panowie, co weszli... Widzisz tego wyższego... Dobrze. Wychodząc, idź po lewej stronie tak, aby mnie nie mógł spostrzedz.
— Ten co siada za tobą?
— Ten... Dla względów osobistych wolę... Na ulicy ci wytłómaczę...
— Ale któż to jest?
— Sherlock Holmes.
Zrobił gwałtowny wysiłek nad sobą samym, jakby wstydząc się swego pomieszania, złożył serwetę, połknął szklankę wody i rzekł z uśmiechem zupełnie będąc już panem siebie:
— To dobre — co? Nie wzruszam się zbyt łatwo, ale to spotkanie nieoczekiwane...
— Czegóż się obawiasz, skoro nikt cię poznać nie może? Przez te wszystkie twoje przemiany... Ja sam za każdym razem, gdy cię widzę, mam wrażenie, że jestem wobec nowego człowieka.
— On mnie pozna — rzekł Arsen Lupin. — On mnie widział raz tylko, ale czułem, że mnie zapamięta na całe życie — że widzi nie mą powierzchowność zawsze dającą się zmienić, ale samą istotę... A potem... a potem... nie spodziewałem się tego. Jakto?... Co za szczególne spotkanie w tej restauracyjce...
— A więc — rzekłem — wychodzimy?
— Nie, nie.
— Co chcesz robić?
— Najlepiej będzie postępować otwarcie... zdać się na niego...
— Jakto?
— Mieć będę tę korzyść, że wypytam go, będę wiedział, co on wie... Ah! czekaj, mam wrażenie, jakby jego wzrok spoczywał na mej czaszce, na mych ramionach... że szuka... że przypomina sobie...
Namyślał się. Spostrzegłem złośliwy uśmiech w kącie jego ust, potem posłuszny raczej fantazyom swej żywo pobudliwej natury, niż konieczności sytuacyi, podniósł się nagle, zrobił pół obrotu i kłaniając się, wyrzekł radosny:
— Co za szczęśliwy traf!? Doprawdy nadto szczęścia... Pozwoli pan przedstawić sobie jednego z moich przyjaciół...
Przez sekundę, dwie, Anglik był zmieszany, potem instynktem tknięty, wykonał ruch, jakby gotów rzucić się na Lupina...
Ten podniósł głowę:
— Pan się myli... nie mówiąc, że giest nie byłby piękny... i tak nieużyteczny...
Anglik obrócił się na prawo i lewo, jakby szukając pomocy.
— ...A to tembardziej... — rzekł Lupin. — Zresztą czy pan zupełnie jest pewny tego, że ma prawo położyć na mnie swą rękę? No, niech się pan pokaże dobrym partnerem!
Okazać się dobrym partnerem w tem położeniu nie było wcale zachęcającem. Jednakże zdaje się, że tę właśnie rolę Anglik uznał za najlepszą, bo nawpół powstając, chłodno przedstawił:
— Pan Wilson, mój przyjaciel i współpracownik. — Pan Arsen Lupin.
Osłupienie Wilsona wywołało wesołość. Jego rozszerzone oczy i usta szeroko otwarte dominowały na jego zazwyczaj zadowolonej twarzy, o skórze lśniącej, wyprężonej, jak na jabłku. W koło niej szczotkowata czupryna i krótka broda sterczały, jak źdźbła trawy gęste i szorstkie.
— Wilsonie, nie dość ukrywasz swoje zdumienie wobec zdarzeń najnaturalniejszych w świecie — zaśmiał się Sherlock Holmes z odcieniem szyderstwa.
Wilson wybełkotał:
— Czemu go pan nie zatrzyma?
— Zupełnie tego zdajesz się nie widzieć Wilsonie, że ten gentleman znajduje się między mną i drzwiami, o dwa kroki od drzwi. Nie zdążyłbym małym palcem ruszyć, jak byłby już za drzwiami.
— Nie o to chodzi — rzekł Lupin.
Okrążył stół i siadł w ten sposób, że Anglik znalazł się między nim i drzwiami. Zdawał się na jego łaskę.
Wilson spojrzał na Holmesa, aby się upewnić, czy ma prawo podziwiać ten krok zuchwalstwa. Anglik pozostał nieodgadniony, ale po chwili zawołał:
— Garson!
Garson nadbiegł. Holmes zadysponował:
— Wody sodowej, piwa, whisky!
Pokój był zawarty... aż do nowego układu sytuacyi. Wkrótce potem wszyscy czterej siedzieliśmy przy jednym stole i rozmawialiśmy najspokojniej.


∗             ∗

Sherlock Holmes jest człowiekiem jakich nie spotyka się codziennie. Liczy lat może pięćdziesiąt i wygląd ma dzielnego mieszczanina, który przepędził życie za biurkiem, utrzymując w porządku księgi rachunkowe. Nic go nie wyróżnia od zwykłego szlachetnego obywatela Londynu, ani jego rudawe bokobrody, ani wygolony podbródek, ani powierzchowność nieco ociężała — nic, jedynie może spojrzenie żywe, ostre, przenikające.
A zresztą jest to Sherlock Holmes, to znaczy pewien fenomen intuicyi, spostrzegawczości, przenikliwości, jasnowidzenia.
Kiedy Arsen Lupin zagadnął go o długość jego pobytu we Francyi, odrazu postawił rozmowę na właściwym gruncie.
— Termin mego pobytu zależy od pana, panie Lupin.
— Oh! — zawołał ten śmiejąc się — jeśli by to naprawdę zależało odemnie, prosiłbym pana o zapakowanie walizki dziś wieczorem jeszcze.
— Dziś wieczorem, to trochę za wcześnie, ale myślę, że za ośm... dziesięć dni...
— Więc tak bardzo pan spieszy?
— Mam tyle spraw w toku: okradzenie Banku Anglo-Chińskiego, porwanie lady Eccleston... Jakże panie Lupin, myśli pan, że tydzień wystarczy?
— Najzupełniej, jeśli ma pan na myśli sprawę niebieskiego dyamentu. To właśnie czas, jaki mi wystarczy na poczynienie ostrożności w razie, gdyby rozwiązanie tej podwójnej sprawy dostarczyło panu danych, zagrażających memu bezpieczeństwu.
— A więc — rzekł Anglik — mam nadzieję, że te właśnie dane zbiorę w ciągu ośmiu, dziesięciu dni.
— A jedenastego mnie pan zaaresztuje?
— Dziesiątego ostatni termin.
Lupin pomyślał, poczem potrząsając głową wyrzekł:
— Trudne... trudne...
— Trudne — tak, ale możliwe — więc pewne.
— Zupełnie pewne — potwierdził Wilson, jakby i on już przejrzał całą długą seryę działań, które miały doprowadzić ich wspólną pracę do założonego celu.
Sherlock Holmes uśmiechnął się.
— Wilson, który się zna coś na tem, jest tu obecny, aby pana upewnić.
A potem dodał:
— Oczywiście, nie mam wszystkich atutów w ręku, bo idzie o sprawy już dawne, z przed paru miesięcy. Brakuje mi pierwszych momentów, wskazań, na których mam zwyczaj opierać swe poszukiwania.
— Jak ślady błota i popiół cygara... — wyrzekł z powagą Wilson.
— Lecz za to prócz poważnych wniosków pana Ganimarda mam do mej dyspozycyi wszystkie artykuły, pisane w tym przedmiocie, wszystkie spostrzeżenia zebrane, i jako konsekwencyę tego nieco osobistych poglądów na sprawę...
— Nieco spostrzeżeń, które nam nasunęła analiza lub hypoteza — dodał sentencyonalnie Wilson.
— Czy nie będzie niedyskrecyą — rzekł Lupin tym tonem uprzejmym, którego używał w rozmowie z Holmesem — czy nie będzie niedyskrecyą zapytać pana o zdanie ogólne, jakie pan sobie wyrobił?
Doprawdy była to rzecz niesłychanie zajmująca! Widzieć tych dwu ludzi twarzą w twarz naprzeciw siebie, wspartych łokciami o ten sam stół, rozprawiających ze sobą pozytywnie i poważnie; jak gdyby mieli do rozwiązania jakieś ważne zagadnienie lub mieli się pogodzić co do jakiegoś punktu sprzecznego. A przytem obaj igrali głęboką, wykwintną ironią, jako miłośnicy i artyści. Wilson ze swej strony puszył się uczuciem zadowolenia.
Sherlock napełnił powoli swą fajkę, zapalił i przemówił:
— Uznaję przedewszystkiem, że ta sprawa jest o wielekroć mniej złożona, niż się z pozoru wydaje.
— O wiele mniej w rzeczy samej — powtórzył Wilson, jak wierne echo.
— Powiedziałem: sprawa, bo dla mnie jest to tylko jedna sprawa. Śmierć barona d’Hautrec, historya pierścienia i nie zapominajmy o niej, tajemnica Nr. 514 serii 23, są tylko różnymi frontami tego, co moglibyśmy nazwać sprawą jasnowłosej damy. I według mnie, chodzi tu poprostu o wykrycie nici, która łączy powyższe trzy epizody tej samej sprawy, faktu, który udowodnił jedność tych trzech metod. Ganimard, którego sąd jest nieco powierzchowny, widzi tę jedność w zdolności znikania, w możności przychodzenia i wychodzenia, zawsze pozostając niewidzialnym. Ta interwencya cudu nie zadawalnia mnie bynajmniej.
— A więc?
— A więc, według mnie — wypowiedział jasno Holmes — cechą charakterystyczną tych trzech zdarzeń jest pański zamiar wyraźny, oczywisty, jakkolwiek dotąd niespostrzeżony — wprowadzić sprawę na teren zawczasu obmyślany przez pana. Jest w tym z pana strony więcej niż plan — jest konieczność, warunek, “sine qua non” dopięcia celu.
— Czy nie mógłby pan wejść nieco w szczegóły?
— Bardzo chętnie. I tak od początku pańskiego zajścia z panem Gerbois, czyż nie jest oczywiste, że mieszkanie pana Detinan jest miejscem wybranem przez pana, miejscem nieuniknionem, gdzie trzeba się zejść. Niema żadnego innego, któreby pan uznał za pewne na tyle, aby pan w niem mógł wyznaczyć rendez-vous publiczne — można powiedzieć — jasnowłosej damie i pannie Gerbois.
— Córce profesora — określił Wilson.
— Teraz pomówmy o niebieskim dyamencie. Czy pan usiłował go sobie przywłaszczyć odkąd baron d’Hautrec go posiadał? Nie. Ale baron obejmuje w posiadanie willę swego brata: w sześć miesięcy potem zjawia się Antonina Brehat i następuje pierwsza próba. Dyament pana omija, jego licytacya urządza się z wielkim rozgłosem w sali Drouot. Czy sprzedaż będzie swobodna? Czy najbogatszy amator posiędzie klejnot? Wcale nie. W chwili gdy baron Herschmann może go nabyć, nieznana dama posyła mu list z groźbą i hrabina de Crozon poprzednio namówiona, pod wpływem tejże damy kupuje pierścień. Czy on zaraz zniknie? Nie: brakuje panu środków. A więc przerwa. Ale hrabina zamieszkuje w swym pałacu. Tego było panu potrzeba. Pierścień niknie.
— Aby się znaleść w proszku do zębów u konsula Bleichen... dziwny sposób — zarzucił Lupin.
— Dosyć! — zawołał Sherlock uderzając pięścią w stół. — Nie mnie opowiadać takie bajki. Głupcy niech się dają oszukiwać, ale nie stary lis, jak ja.
— To znaczy?
— To znaczy...
Holmes przerwał na chwilkę, jakby dla większego efektu, wreszcie rzekł:
— Dyament, który znaleziono w proszku do zębów, jest fałszywy. Prawdziwy pan zatrzymał.
Arsen Lupin milczał przez chwilę, potem bardzo spokojnie z oczyma utkwionemi w Anglika, rzekł:
— Pan jesteś wytrawny człowiek, panie Holmes.
— Wytrawny człowiek, nieprawdaż? — podkreślił Wilson w zachwycie.
— Tak — przyznał Lupin — wszystko się wyświetla, wszystko nabiera właściwego znaczenia. Ani jeden z sędziów śledczych, ani jeden z dziennikarzy specyalistów, którzy biedzili się nad tymi sprawami, nie zaszedł tak daleko w kierunku prawdy. To cudowne w intuicyi i logice.
— Drobiazg! — rzekł Anglik, pochlebiony uznaniem takiego znawcy — wystarczało pomyśleć.
— Wystarczało umieć pomyśleć, a tak nie wielu to umie! Ale teraz, gdy pole przypuszczeń jest węższe i teren oczyszczony...
— A więc teraz pozostaje mi tylko wykryć, czemu te trzy zdarzenia odbyły się przy ulicy Clapeyron Nr. 25, w alei Henri-Martin Nr. 134 i w murach pałacu Crozon. Cała sztuka w tem spoczywa. Reszta to głupstwa i szarady dla dzieci. Czy nie takie pańskie zdanie?
— Takie jest moje zdanie.
— W takim razie, panie Lupin, czy nie mam słuszności, gdy mówię, że w ciągu dni dziesięciu moja czynność będzie skończona?
— W ciągu dziesięciu dni, tak, cała prawda będzie panu znana.
— A pan będzie aresztowany.
— Nie.
— Nie?
— Abym ja został aresztowany, trzeba takiego nieprawdopodobnego współdziałania okoliczności, całej seryi nieszczęśliwych wypadków tak zdumiewających, że nie przypuszczam tej ewentualności.
— Czego nie mogą ani okoliczności, ani wypadki przeciwne, może dokonać wola i wytrwałość człowieka, panie Lupin.
— O ile wola i wytrwałość innego człowieka nie przeciwstawią tym zamiarom przeszkody nieprzezwyciężonej, panie Holmes.
— Niema przeszkody nieprzezwyciężonej, panie Lupin.
Spojrzenie, które przytem wymienili, było głębokie, bez wyzwania z jednej ani z drugiej strony, ale chłodne i dumne, jak uderzenie dwu szpad, kiedy próbują stali. Dźwięczało to czysto i szczerze.
— No, spróbujemy! — zawołał Lupin. — Oto przynajmniej ktoś! Przeciwnik! Ptak to rzadki, a jest nim teraz Sherlock Holmes! Będzie zabawa!
— Pan się nie obawia? — zapytał Wilson.
— Wcale nie, panie Wilson, a dowód — rzekł Lupin, powstając — że muszę przyspieszyć me rozporządzenia co do ukrycia się... inaczej być mogę wzięty znienacka. Więc mówiliśmy dziesięć dni, panie Holmes?
— Dziesięć dni. Dziś mamy niedzielę. W środę o ósmej wszystko będzie skończone.
— A ja pod kluczem?
— Bez najmniejszego wątpienia.
— Do pioruna! Ja, com się radował mem życiem bez troski!... Bez troski, bieg interesów pomyślny, wszelka policya do djabła! i owo rosnące poczucie powszechnej sympatyi, która mnie otacza... I to wszystko trzeba będzie zmienić! Trudno, to odwrotna strona medalu! Po pogodzie deszcz... Niema co się śmiać. Do widzenia!
— Spiesz się pan — naglił Wilson, pełen pieczołowitości dla przeciwnika, w którym Holmes budził widoczne poszanowanie — nie trać pani ani chwili czasu!
— Ani chwili, panie Wilson, jedynie tylko tę odrobinę, aby panu wyrazić, jak szczęśliwy jestem z tego spotkania i jak zazdroszczę mistrzowi, który ma tak cennego, jak pan, współpracownika.
Wymieniono ukłony z największą uprzejmością, jak między przeciwnikami, których nie dzieli żadna zawiść, ale których przeznaczenie zmusza do walki bez pardonu. Lupin ujął mnie pod rękę i wyszliśmy z restauracyi.
— Co mówisz na to, mój drogi? A to obiadek! którego szczegóły przysporzą nieco efektu pamiętnikom, jakie o mnie przygotowujesz.
Zamknął drzwi restauracyi i zatrzymał się o kilka kroków:
— Nie, ale i ty nie... zdaje mi się.
— I ja nie.
Zapalił papierosa przy pomocy zapałki, którą potarł kilka razy. Ale naraz rzucił papieros, przebiegł szybko ulicę i dopędził dwu ludzi, którzy wyrośli wśród ciemności, jakby wezwani sygnałem. Rozmawiał chwil parę z nimi na chodniku przeciwnym, potem wrócił do mnie.
— Przepraszam cię. Ten szatański Holmes trochę mi nici poplątał. Ale przysięgam ci, że nie skończy tak łatwo z Lupinem. Ah! łotr, zobaczy, jaki djabeł we mnie siedzi... Do widzenia... Nieoceniony Wilson ma racyę, nie mam ani chwili do stracenia.
I
oddalił się nagle.


∗             ∗

Jednocześnie niemal, gdy Lupin rozstawał się ze mną, Sherlock Holmes spojrzał na zegarek i powstał od stołu.
— Dziewiąta za dwadzieścia — rzekł. — O dziewiątej mam się spotkać z hrabią i hrabiną na stacyi.
— W drogę! — wykrzyknął Wilson, połykając jedną za drugą dwie szklanki whisky.
Wyszli.
— Wilsonie, nie odwracaj głowy... Może jesteśmy śledzeni, w takim razie zachowujmy się, jakby nam na tem nic nie zależało... Powiedz mi Wilsonie, jakie twoje zdanie: Czemu Lupin był w tej restauracyi?
Wilson się nie wahał:
— Aby jeść.
— Wilsonie, im dłużej pracuję z tobą, tem więcej spostrzegam twój stały postęp. Daję słowo, stajesz się zdumiewający.
W ciemności Wilson poczerwieniał z radości, a Holmes mówił dalej:
— Aby jeść... z pewnością, a potem prawdopodobnie, aby się upewnić, czy pojadę do Crozon, jak to zapowiada Ganimard w swym interwiewie. Więc jadę, aby mu nie zaprzeczyć. Ale ponieważ idzie o to, aby nie tracić czasu — więc nie jadę.
— Ah! zdziwił się Wilson zaskoczony.
— Ty, mój przyjacielu, przemknij się tą ulicą. Weź fiakra jednego, dwu, trzech. Wracaj potem, aby zabrać nasze walizki, zostawione u portiera i galopem do Elysee-Palace.
— A w Elysee-Palace?
— Zażądasz pokoju, w którym się położysz i będziesz spał, jak zabity — oczekując mych rozporządzeń.
Wilson oddalił się, dumny z roli sobie wyznaczonej, Sherlock Holmes wziął bilet i podążył na ekspres do Amiens, w którym hrabia i hrabina byli już zainstalowani.
Powitał ich, nałożył drugą fajkę i palił spokojnie, stojąc w korytarzu.
Pociąg ruszał. Po dziesięciu minutach Holmes siadł obok hrabiny i rzekł:
— Czy pani ma tutaj swój pierścień?
— Tak.
— Będzie pani łaskawa pokazać mi go.
Wziął, obejrzał.
— Tak, właśnie to, czego się domyślałem: to dyament fałszywy.
— Dyament fałszywy?
— Otrzymany nowym sposobem, który polega na tem, że proszek dyamentowy poddaje się działaniu wysokiej temperatury, co go doprowadza do stanu płynnego... i tworzy zeń jednolity kamień.
— Jakto? Mój dyament nie jest prawdziwy?
— Pani — tak, ale ten nie jest pani.
— Więc gdzież jest mój?
— W rękach Arsena Lupin.
— A ten?
— Ten był podłożony zamiast dyamentu pani, i wsunięty do flakonu pana Bleichen, gdzie go pani znalazła.
— Więc on jest podrobiony?
— Najoczywiściej podrobiony.
Znienacka zaskoczona, wzburzona, hrabina milczała, podczas gdy jej mąż niedowierzająco obracał na wszystkie strony klejnot. Wreszcie wyrzekła:
— Czyż to możliwe? Ależ czemu poprostu go nie skradziono? I jakże go wzięto?
— To właśnie będę się starał wyjaśnić.
— W pałacu Crozon?
— Nie. Wysiadam w Creil i wracam do Paryża. Tam się rozegra partya między mną a Arsenem Lupin. Jednak lepiej pozostawić go w przekonaniu, żem wyjechał.
— Jednakże...
— Cóż to pani szkodzi? Najważniejsze odzyskanie dyamentu — prawda?
— Tak.
— A więc niech pani będzie spokojna. Tylko co zrobiłem pewne zobowiązanie daleko trudniejsze do dotrzymania. Słowo Sherlocka Holmesa — wrócę pani prawdziwy dyament.
Pociąg zwalniał biegu. Holmes wziął fałszywy dyament do kieszeni i otworzył drzwi. Hrabia zakrzyknął:
— Ależ pan wysiada z przeciwnej strony!...
— W ten sposób, jeśli Arsen Lupin mnie śledzi, straci mój trop. Do widzenia.
Urzędnik jakiś zaprotestował — daremnie, Anglik skierował się do biura naczelnika stacyi. W pięćdziesiąt minut potem skoczył do pociągu, który go przywiózł do Paryża jeszcze przed północą.
Przebiegł stacyę pędem prawie. Wpadł przez bufet, wypadł przez jakieś inne drzwi i skoczył do fiakra.
— Ulica Clapeyron!
Upewniwszy się, że nie jest śledzony kazał zatrzymać się fiakrowi przy wjeździe w ulicę i szczegółowo przyglądał się domowi pana Detinan i dwu sąsiednim domom. Przy pomocy równych kroków wymierzył pewne odległości i zanotował sobie uwagi i cyfry.
— Fiakier, aleja Henri-Martin!
Na rogu alei i ulicy la Pompe, zapłacił fiakrowi i pospieszył chodnikiem do Nr. 134. Tu rozpoczął poprzednie czynności przed willą barona d’Hautrec i dwiema posesyami sąsiedniemi, wyliczając szerokość frontów w głębi i głębokość ogrodów, poprzedzających linię tych frontów.
Aleja była pusta i bardzo ciemna; śród czterech szeregów drzew, gdzie niegdzie jasny języczek gazu walczył rozpaczliwie przeciw ciemności. Jeden z nich rzucał blade światło na pewną część domu i Holmes spostrzegł kartę “do wynajęcia” zawieszoną na bramie w uliczce okrążającej zaniedbany klomb i szerokie puste okna — w domu niezamieszkanym.
— To prawda — rzekł do siebie — od śmierci barona nikt tu nie mieszka... Ah! gdybym mógł wejść i widzieć!...
Zaledwie błysła mu ta myśl, zaraz zapragnął w czyn ją wprowadzić. Ale jak? Wysokość sztachetów czyniła niemożliwą wszelką próbę ich przekroczenia, dobył z kieszeni latarkę elektryczną i wytrych, który go nie opuszczał. Ku wielkiemu zdziwieniu spostrzegł jednak, że brama była otwarta, wsunął się więc do ogrodu, nie domykając jej. Ale nie zrobił jeszcze trzech kroków, gdy się zatrzymał. W jednem z okien drugiego piętra mignęło światło.
I światło przeszło do drugiego okna, do trzeciego, nie pozwalając jednak rozróżnić nic nadto, jak sylwetkę człowieka, przesuwającą się na tle ściany. Z drugiego piętra, światło spuściło się na pierwsze i długo błądziło z pokoju do pokoju.
— Jaki djabeł przechadza się o pierwszej w nocy po domu, gdzie baron d’Hautrec był zabity? — zapytywał się w myśli Sherlock Holmes nad wyraz rozciekawiony.
Jeden był sposób dowiedzenia się: wejść samemu. Nie zawahał się dłużej. Ale w chwili, gdy zbliżając się do wejścia przekraczał smugę światła latarni gazowej, człowiek musiał go spostrzedz, bo światło nagle zgasło i Sherlock go więcej nie zobaczył.
Po cichu oparł dłoń na klamce drzwi wchodowych. Były również otwarte. Nie słysząc najmniejszego szelestu zagłębił się w ciemność, znalazł poręcz schodów i wszedł na piętro. I wciąż to samo milczenie, te same ciemności.
Znalazłszy się na piętrze, wszedł do pierwszego pokoju i zbliżył się do okna, które bielało w słabem świetle ulicy. Wtedy spostrzegł przed domem człowieka, który zapewne zszedł innemi schodami i wyszedł innemi drzwiami. Skręcił się na lewo wzdłuż krzewów, które rosną pod murem, dzielącym dwa sąsiednie ogrody.
— Łotr! — zawołał Holmes — ucieknie mi!
Zbiegł ze schodów i przebiegł klomb, aby mu przeciąć wszelką ucieczkę. Ale już nie widział nikogo i trzeba mu było kilka sekund czasu, zanim rozróżnił wreszcie na tle krzewów ciemniejszą masę, — nie była zupełnie nieruchoma.
Anglik namyślał się. Dlaczego nieznajomy nie próbował uciec? skoro przed chwilą mógł tak łatwo. — Czy został tu, aby czatować ze swej strony na intruza, który mu przeszkodził w jego tajemniczej czynności?
— W każdym razie to nie Lupin — myślał. — Lupin byłby sprytniejszy. To ktoś z jego szajki.
Długie chwile mijały. Sherlock nie ruszał się, okiem wpatrzony w przeciwnika, który go szpiegował. Ale przeciwnik też się nie ruszał, a że Anglik nie umiał długo wyczekiwać bezczynnie — sprawdził czy bębenek jego rewolweru funkcyonuje, wyjął z futerału swój sztylet i poszedł prosto na nieprzyjaciela z tą chłodną zuchwałością i pogardą niebezpieczeństwa, które go czyniły strasznym.
Suchy trzask: nieznajomy nabijał rewolwer. Holmes rzucił się gwałtownie naprzód. Nieznajomy nie miał nawet czasu się odwrócić: Anglik już go chwycił. Nastąpiła walka gwałtowna, rozpaczliwa, w czasie której Anglik wyczuł usiłowanie przeciwnika, aby dobyć noża. Ale Holmes, którego podniecała myśl szybkiego zwycięstwa, szalone pragnienie ujęcia odrazu, w pierwszej chwili tego wspólnika Arsena Lupin, poczuł w sobie siły nieprzemożone. Obalił przeciwnika i gniótł go całym swym ciężarem, a unieruchomiając go swymi pięciu palcami, wszczepionymi w gardziel nieszczęśliwego, jak szpony jastrzębie. Drugą swobodną ręką szukał swej latarki elektrycznej, nacisnął guzik i rzucił światło na twarz pojmanego.
— Wilson! — zawył przerażony.
— Sherlock Holmes! — jęknął głos zdławiony, podziemny.


∗             ∗

Pozostali długo jeden wobec drugiego, nie mogąc słowa wymówić, obaj znieruchomieni, pozbawieni myśli.
Trąbka automobilu rozległa się w ciszy. Wiatr zaszeleścił liśćmi, lecz Holmes się nie ruszał, z palcami wgłębionemi w szyję Wilsona, który wydawał już rzężenia coraz słabsze.
Nagle Holmes, zdjęty gniewem, puścił przyjaciela, ale chwycił go za ramiona i trzęsąc nim energicznie:
— Co tu robisz? odpowiadaj!... — krzyczał. — Co?... Czy ci kazałem włazić pomiędzy krzaki i szpiegować mnie?
— Ciebie — szpiegować?... Ależ jam nie wiedział, że to ty.
— A więc co tu robisz? Miałeś się położyć.
— Ja się położyłem.
— Trzeba było spać.
— Spałem.
— Nie trzeba było się budzić!
— Twój list...
— Mój list?...
— Tak, ten co komisyoner przyniósł mi od ciebie do hotelu...
— Odemnie?... Oszalałeś!
— Przysięgam.
— Gdzie ten list?
Przyjaciel podał mu kartkę papieru. Przy świetle latarki czytał zdumiony:

“Wilsonie, wstań z łóżka i pobiegnij w aleję Henri-Martin. Dom jest pusty. Wejdź, przejrzyj, przygotuj plan szczegółowy i wróć się.
Sherlock Holmes.”

— Właśnie wymierzałem pokoje, gdy spostrzegłem w ogrodzie cień jakiś. Miałem jedną myśl tylko...
— ...Pochwycić ów cień... Myśl była doskonała. Tylko że widzisz — mówił Holmes — pomagając powstać towarzyszowi, — na drugi raz, kiedy otrzymasz list odemnie, upewnij się naprzód dobrze, czy moje pismo nie jest podrobione.
— Ależ... — rzekł Wilson, zaczynając nareszcie przezierać prawdę — to ten list nie jest od ciebie?
— Niestety! nie.
— Od kogóż więc?
— Od Arsena Lupin.
— W jakimże celu go napisał?
— Ah! tego nie wiem i to mnie właśnie niepokojem napełnia. Po co do djabła, zachciało mu się ciebie trudzić? Gdyby jeszcze szło o mnie, to bym zrozumiał, ale tu idzie tylko o ciebie... I sam się zastanawiam jaki interes...
— Trzeba co prędzej wracać do hotelu.
— I ja tak myślę, Wilsonie.
Podeszli do bramy. Wilson, który szedł pierwszy, chwycił za sztabę i pociągnął.
— Co to? — rzekł — zamknąłeś?
— Ależ nie, zostawiłem niedomknięte.
— Jednak...
Sherlock też pociągnął, potem zmieszany pochylił się nad zamkiem.
— Najjaśniejsze pioruny!! — zaklął. — Zamknięta! Zamknięta na klucz!
Szarpnął bramę z całej siły, potem zrozumiawszy próżność swych wysiłków, opuścił ramię bezradnie i wyrzekł dobitnie:
— Teraz wszystko rozumiem — to on! Przewidział, że wysiądę w Creil i tu mi zastawił ładną pułapkę, w razie gdybym jeszcze dziś wieczór powrócił na poszukiwania. Nadto był tak uprzejmy, że przysłał mi towarzysza niewoli. Wszystko to, abym stracił jeden dzień, a także, aby mi dać do zrozumienia, że zrobię lepiej, zajmując się własnemi sprawami...
— To znaczy, że jesteśmy jego jeńcami?
— Jak rzekłeś. Sherlock Holmes i Wilson są jeńcami Arsena Lupin. Sprawa pięknie się zaczyna... Ale nie, ale nie, niemożliwe...
Dłoń Wilsona spoczęła na jego ramieniu.
— Tam w górze... Patrz, tam w górę... Światło...
W istocie jedno z okien na pierwszem piętrze było oświetlone.
Rzucili się obadwaj kłusem, każdy innemi schodami i jednocześnie znaleźli się u wejścia do oświetlonego pokoju. Pośrodku pokoju dopalał się kawałek świecy. Obok stał koszyk, a z koszyka wyglądała szyjka butelki z winem, kura pieczona i pół bochenka chleba.
Holmes wybuchnął śmiechem:
— Doskonale! jeszcze nam kolacyę zastawiają. Czarodziejski pałac! Prawdziwie bajka!... No, Wilsonie, nie róbże tej grobowej miny. Wszystko to mocno zabawne!
— Czyś pewien, że to będzie mocno zabawne? — jęknął Wilson posępnie.
— Czym pewien? — zawołał Holmes z wesołością nadto głośną, by była naturalną. — To znaczy, żem nigdy nie widział nic zabawniejszego... To coś z dobrej komedyi... Co za mistrz ironii z tego Lupina!... Zwycięża cię, ale z taką uprzejmością!... Nie oddałbym mego miejsca w tem widowisku za wszystko złoto świata... Wilsonie, stary przyjacielu, zasmucasz mnie. Czyżem się omylił? Czyżbyś nie posiadał tej dumy charakteru, która pomaga znosić wszelką niepomyślność? I czemuż się oskarżasz? W tej chwili mógłbyś już mieć mój sztylet w piersi... albo ja twój w mojej... bo na to się narażałeś, niedobry towarzyszu.
Udało mu się wreszcie humorem i sarkazmem ożywić nieszczęśliwego Wilsona, że nawet zjadł udo kury i łyknął szklankę wina.
Ale kiedy się świeca dopaliła, kiedy przyszło im rozłożyć się do snu na gołej podłodze i ścianę uznać za poduszkę, ukazała się cała przykra i śmieszna strona sytuacyi. Smutny sen mieli.
Rankiem Wilson zbudził się znużony i zziębnięty. Lekki szelest zwrócił jego uwagę: Sherlock Holmes na kolanach, zgięty we dwoje, obserwował przez lupę źdźbła kurzu i ślady białej kredy, tworzące cyfry, prawie zatarte — te cyfry zapisywał uważnie w notesie.
W towarzystwie Wilsona, którego ta praca zaciekawiała bardzo, zbadał każdy pokój i w dwu drugich znalazł takie same znaki kredą. Zanotował również dwa koła na drzwiach dębowych, jedną strzałę na ścianie i cztery cyfry na czterech stopniach schodów.
Po godzinie może, Wilson się odezwał:
— Cyfry są ścisłe — prawda?
— Ścisłe? — Nic nie wiem — odrzekł Holmes, któremu świeże odkrycie powróciło dobry humor. — W każdym razie coś one znaczą.
— Bardzo wyraźnie — rzekł Wilson — przedstawiają liczbę tafli podłogi.
— Ah!
— Tak. Co do dwu kół, oznaczają one, że deski są dorabiane, jak się o tem możesz zaraz przekonać, a strzała jest skierowana...
Sherlock Holmes patrzył nań oczarowany.
— Ah, tak! Ależ, drogi przyjacielu, skąd wiesz to wszystko. Twoja domyślność zawstydza mnie po prostu.
— Oh! bardzo naturalnie — rzekł Wilson, przejęty zadowoleniem — to ja nakreśliłem te znaki wczoraj, wieczorem, według twych wskazówek... lub raczej według wskazówek Lupina, bo list, któryś mi przysłał, był od niego.
Być może, że w tej chwili groziło Wilsonowi większe niebezpieczeństwo, niż w czasie nocnej walki z Holmesem w krzakach. Odczuł on dzikie pragnienie zduszenia drogiego przyjaciela. Opanował się jednak i z grymasem, który był źle udanym uśmiechem, rzekł:
— Doskonale, doskonale, oto doskonała praca, która nas bardzo posuwa naprzód. Czy twój przecudny zmysł obserwacyi i analizy pracował i w innym kierunku? Skorzystam z rezultatów gotowych...
— Doprawdy — nie, na tem poprzestałem.
— Szkoda, początek był obiecujący. Ale ponieważ tak jest, niema co, możemy odejść.
— Odejść? A to jak?
— Według zwyczaju porządnych ludzi, którzy wychodzą drzwiami.
— Są zamknięte.
— Otworzą je.
— Kto?
— Zechciej zawołać tych dwu policyantów, którzy stoją w ulicy.
— Ale...
— Ale — co?
— To nadto upokarzające... Co powiedzą, gdy się rozgłosi, że ty Sherlock Holmes i ja, Wilson — byliśmy jeńcami Arsena Lupin?
— Cóż chcesz, mój drogi? Śmiać się będą trzymając się za boki — odrzekł Holmes tonem suchym, z twarzą obojętną. — W każdym razie nie możemy obierać sobie mieszkania w tym domu.
— I niczego próbować nie będziesz?
— Niczego.
— Jednakże człowiek, który nam przyniósł koszyk z pożywieniem, nie przeszedł przez ogród ani w tę, ani w tamtą stronę. Więc istnieje jakieś inne przejście. Poszukajmy go i nie będziemy potrzebowali uciekać się do pomocy policyantów.
— Potężnie pomyślane. Ale zapominasz, że tego wyjścia cała policya paryska daremnie szukała w ciągu sześciu miesięcy i że ja sam, podczas gdyś ty spał, przeszukałem willę od góry do dołu. Ah! mój poczciwy Wilsonie, Arsen Lupin to zwierzyna, do której my nie jesteśmy przyzwyczajeni. Ten nie zostawia żadnych śladów za sobą...


∗             ∗

O godzinie jedenastej Sherlock Holmes i Wilson byli uwolnieni. Odprowadzono ich na najbliższy posterunek policyjny, gdzie komisarz, wybadawszy ich najprzód surowo, uwolnił wkrótce ze wszelkiemi oznakami uszanowania i względów.
— Przykro mi niewymownie z powodu tego, co panów spotkało. Powezmą panowie smutne pojęcie o gościnności francuskiej. Mój Boże, jakąż to noc panowie spędzili! Ah! ten Arsen Lupin doprawdy nie zna żadnych względów!
Odjechali powozem do Elysee Palace. W biurze Wilson zażądał klucza od swego pokoju. Po chwili poszukiwania portier odrzekł bardzo zdziwiony:
— Ależ panie, pan się wyprowadził z tego pokoju...
— Ja? — Jakto?
— Dziś rano pański przyjaciel wręczył nam list...
— Jaki przyjaciel?
— Jeden pan który nam przyniósł list od pana... Zaraz, pański bilet wizytowy przy nim dołączony. Oto są.
Wilson je wziął. Był to naprawdę jeden z jego biletów wizytowych, a list pisany naprawdę jego pismem.
— Boże miłosierny! — szepnął — a to sztuka!... — zagadnął niespokojny.
— A rzeczy?
— Pański przyjaciel je zabrał.
— Ah! i wyście je wydali?
— Tak, bo pańska karta do tego upoważniała.
— Doprawdy... doprawdy...
I poszli obadwaj na traf szczęścia przez Pola Elizejskie, powolni i milczący. Złote słońce jesienne oblewało aleję. Powietrze było łagodne, lekkie.
Sherlock zapalił fajkę i szedł dalej. Wilson zawołał:
— Nie pojmuję cię, Holmesie! twego spokoju... Szydzą z ciebie, igrają, jak kot z myszą... A ty ani słowa!
Holmes zatrzymał się i rzekł:
— Wilsonie, myślę o twoim bilecie wizytowym.
— A więc?
— A więc, ktoś w przewidywaniu prawdopodobnej walki z nami, dostał próbkę twego pisma i mego, posiada też gotowe w swoim portfelu twoje bilety wizytowe. Pomyśl, ile jest w tym przezorności, przygotowania i organizacyi.
— To znaczy?
— To znaczy, Wilsonie, że aby zwyciężyć nieprzyjaciela tak potężnie uzbrojonego, tak cudownie przygotowanego — aby go jeszcze, jak to widzisz, Wilsonie — dodał — zwyciężyć, trzeba być — trzeba być mną. I śmiejąc się — nie osiąga się wszystkiego odrazu.


∗             ∗

O szóstej w wieczornym numerze “Echo de France” pojawiła się następująca notatka:
Dziś rano p. Thenard, komisarz policyi XVI. okręgu, uwolnił pp. Sherlocka Holmesa i Wilsona, uwięzionych staraniem Arsena Lupina w willi zmarłego barona d’Hautrec, gdzie przepędzili nierozkoszną noc.
Pozbawieni nadto swych walizek, wnieśli skargę przeciwko Arsenowi Lupin.
Arsen Lupin, który tym razem poprzestaje na udzieleniu im lekkiej nauczki, uprasza, aby go nie zmuszali do środków poważniejszych.
— Ba! — rzekł Sherlock Holmes. — Błazeństwo! To jedyny zarzut, jaki robię Lupinowi... Za wiele dzieciństwa... Zanadto ceni sobie galeryę... Za wiele ulicznika w tym człowieku...
— A więc, Holmesie, zawsze ten sam spokój?
— Zawsze ten sam spokój — odrzekł Holmes tonem, w którym grzmiał gniew. — Pocóż mi się irytować? Jestem i tak pewien, że mojem będzie ostatnie słowo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.