Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem | |
Wydawca | Polish American Publishing Company | |
Data wyd. | ca 1906 | |
Druk | Polish American Publishing Company | |
Miejsce wyd. | Chicago | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Arsène Lupin contre Herlock Sholmès | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
MAURYCY LEBLANC.
ARSEN LUPIN
W WALCE Z SHERLOCKIEM
HOLMESEM NAKŁADEM I DRUKIEM
POLISH AMERICAN PUBLISHING COMPANY 1163 MILWAUKEE AVENUE CHICAGO, ILL. |
Dnia 8. grudnia roku ubiegłego pan Gerbois, profesor matematyki w liceum wersalskiem, wynalazł w sklepie starożytności małe biureczko mahoniowe, z mnóstwem ukrytych szufladek, które podobało mu się niezmiernie.
— Otóż, takiego właśnie mi potrzeba na urodziny Zuzi! — pomyślał radośnie.
I usiłując w granicach swych skromnych środków sprawić możliwie największą przyjemność swej córce, wytargował jeszcze cenę i wyłożył sumę sześćdziesięciu pięciu franków.
W chwili, gdy dawał adres swego mieszkania, jakiś młody człowiek o eleganckiej powierzchowności, który od paru chwil już kręcił się na prawo i lewo, spostrzegł nagle sprzęt i zapytał:
— Jaka cena?
— Już nabyty — odrzekł właściciel sklepu.
— Ah!… przez pana może?
Pan Gerbois skłonił się i tem więcej rad z posiadania biurka, że ktoś inny go zapragnął — wyszedł. Ale nie zrobił jeszcze dziesięciu kroków, gdy dogonił go ów młody człowiek, i z kapeluszem w ręku rzekł tonem najwyszukańszej grzeczności:
— Szanowny pan zechce wybaczyć… że ośmielę się zadać pytanie może niedyskretne… Czy pan poszukiwał specyalnie tego biureczka?
— Nie! Szukałem przyrządu dla pewnych doświadczeń fizycznych.
— A zatem panu na niem wiele nie zależy?
— Przeciwnie. Zależy mi na nim, oto wszystko.
— Dlatego może, że jest starożytne?
— Dlatego, że jest dogodne.
— W takim razie przystanie pan pewnie na zamianę na biurko równie dogodne, ale w lepszym stanie?
— To jest w dobrym stanie i zamiana zbyteczna.
— Jednakże…
Pan Gerbois jest człowiekiem łatwo wpadającym w rozdraźnienie i z usposobienia nieco podejrzliwy, odrzekł więc sucho:
— Proszę pana nie nalegać więcej.
Nieznajomy zastąpił mu drogę.
— Nie wiem, jaką sumę pan za nie zapłacił, panie… ale służę panu podwójną.
— Nie.
— Potrójną?
— Oh! dajmyż temu pokój! — zawołał profesor zniecierpliwiony. — To, co do mnie należy, nie jest do sprzedania.
Młody człowiek popatrzył mu prosto w oczy wzrokiem, którego pan Gerbois nie mógł zapomnieć nigdy, poczem bez jednego słowa oddalił się.
W godzinę potem przyniesiono biurko do domku, który zamieszkiwał profesor przy drodze do Viroflay. Zawołał córkę.
— To dla ciebie Zuziu, rozumie się, jeśli ci się podoba.
Zuzia była ślicznem stworzeniem, radosna i szczęśliwa. Rzuciła się na szyję ojcu i ściskała go z taką radością, jak gdyby co najmniej otrzymała dar królewski.
Tegoż jeszcze wieczora, umieściwszy biureczko w swym pokoju, z pomocą służącej Hortensyi, wyczyściła wszystkie skrytki i ułożyła w niem starannie wszystkie papiery, pudełka z papierem listowym, korespondencyę, zbiór kart pocztowych i kilka drobnych pamiątek od kuzyna Filipa.
Nazajutrz o wpół do ósmej rano pan Gerbois poszedł do liceum. O dziesiątej Zuzanna według codziennego zwyczaju oczekiwała go przy wyjściu i było to dla niego jedną z większych radości, gdy zdaleka już spostrzegał na przeciwnym chodniku jej wdzięczną postać i uśmiech dziecięcy.
Powracali razem.
— A twoje biureczko?
— Cud prawdziwy! Hortensya i ja oczyściłyśmy mosiądz. Lśni się jak złoto!
— Więc jesteś zadowolona?
— Ah! czy jestem zadowolona? Nie wiem, jak dotąd mogłam się obejść bez niego.
Przeszli ogród otaczający dom. Pan Gerbois zaproponował:
— Możemy pójść popatrzyć nań przed śniadaniem?
— Oh! tak! Doskonała myśl!
Podążyła pierwsza, ale stając na progu swego pokoju, wydała okrzyk przerażenia.
— Co się stało? — zapytał pan Gerbois.
Z kolei i on wszedł do pokoju. Biureczka w nim nie było.
∗
∗ ∗ |
…Co nadewszystko zastanawiało sędziego śledczego, to zadziwiająca prostota użytych środków. W czasie nieobecności Zuzanny, podczas gdy służąca wyszła za sprawunkami, komisyoner udekorowany w zwykłą blaszkę z numerem, — sąsiedzi go widzieli, — zatrzymał swój wózek przed ogródkiem i zadzwonił dwa razy. Sąsiedzi nie wiedząc, że służąca wyszła, nie powzięli najmniejszego podejrzenia, a zagadkowy komisyoner spełnił tymczasem swą czynność w najzupełniejszym spokoju.
Zauważyć należy, że żadna szafa nie została wyłamana, żaden zegar ruszony. Co więcej, portmonetka Zuzanny, którą pozostawiła na marmurowym blacie biureczka, znalazła się na sąsiednim stoliku wraz z całą zawartością. Więc pobudka kradzieży była wyraźnie określona, co czyniło kradzież tem bardziej niewytłómaczalną, bo wreszcie czemu się tak narażać dla tak drobnej zdobyczy?
Jedyną wskazówką, jaką mógł dostarczyć profesor, było zdarzenie dnia poprzedniego.
— Po mojej odmowie ten młody człowiek okazał żywe niezadowolenie i odniosłem wrażenie, że opuszcza mnie z groźbą.
Było to dość niewyraźne. Dopytywano kupca. Nie znał żadnego z tych dwu panów. Co do samego sprzętu, nabył go za czterdzieści franków w Chevreuse przy sprzedaży pośmiertnej i był przekonany, że sprzedał we właściwej cenie. Przeprowadzone śledztwo nic więcej nie wykazało.
Ale pan Gerbois umocnił się w przekonaniu, że poniósł stratę ogromną. Majątek być musiał ukryty w podwójnem dnie którejś szufladki i to była przyczyna, dla której młody człowiek, znający skrytkę, postąpił tak zdecydowanie.
— Mój biedny ojcze, cobyśmy zrobili z tym majątkiem?... — powtarzała Zuzanna.
— Jakto! Ależ z takim posagiem, mogłabyś zrobić najświetniejszą partyę!
Zuzanna ograniczała swe marzenia do kuzynka Filipa, który stanowił skromną partyjkę, więc wzdychała gorzko. I w małym domku w Wersalu, życie popłynęło dalej mniej wesołe, mniej bez troski, przyćmione żalem i zawodem.
Minęły dwa miesiące. I nagle posypały się zdarzenia najdonioślejsze, nieprzewidziany ciąg szczęśliwych zdarzeń i katastrof!...
Pierwszego lutego, o wpół do szóstej profesor Gerbois wrócił do domu z gazetą w ręku, siadł, włożył okulary i zaczął czytać. Polityka go nie zajmowała, odwrócił stronę. Naraz uwagę jego zwrócił ustęp zatytułowany:
“Trzecie ciągnienie loteryi Prasy”. “Numer 514 seryi 23 wygrywa milion...”
Dziennik wypadł mu z ręki. Ściany zakołowały w jego oczach i serce przestało bić. Numer 514 seryi 23 był jego numerem! Kupił go przypadkiem, aby oddać przysługę swemu przyjacielowi, bo sam nie wierzył zupełnie w łaskawość losu, i oto on wygrywał!
Szybko wydobył swój notes. Nr. 514 seryi 23 był wyraźnie zapisany. Ale gdzie los?
Skoczył do swego gabinetu, aby poszukać pudełka z kopertami, pomiędzy które wcisnął drogocenny los, ale znów się zatrzymał nagle, znów wahający i z sercem ściśnionem: pudełka z kopertami nie było, i rzecz zdumiewająca, zdał sobie naraz sprawę, że już tygodnie minęły, jak go nie widział! Od kilku tygodni już nie widział go przed sobą w godzinach, gdy poprawiał zadania swych uczniów!
Odgłos kroków po ścieżce żwirowej ogródka go doszedł...
— Zuziu! Zuziu! — zawołał.
Wracała ze spaceru, wbiegła szybko.
— Zuziu!... — wyjęczał głosem zdławionym — pudełko... pudełko z kopertami?...
— Które?
— To z Louvru... co przyniosłem któregoś czwartku... co stało w kącie na tym stole?...
— Ale przypomnij sobie, ojcze... razem ustawialiśmy je...
— Kiedy?
— Wieczorem... wiecz... wigilią dnia...
— Ale gdzie? odpowiadaj!... O śmierć przyprawiasz...
— Gdzie?... w biureczku...
— W biureczku skradzionem?
— Tak.
— W biureczku skradzionem!
Powtórzył te słowa ciszej z rodzajem przerażenia.
Potem chwycił ją za rękę i jeszcze ciszej dodał:
— Ono, zawierało milion, moja córko...
— Ah! ojcze, dlaczegożeś mi nie powiedział o tem? — szepnęła naiwnie.
— Milion! — mówił dalej — tam był los loteryi “prasy”... na który padła główna wygrana.
Ogrom niepowodzenia go powalił. Długo pozostali w milczeniu, którego nie mieli odwagi przerwać, wreszcie Zuzanna się odezwała:
— Ale ojcze, zapłacą ci go pomimo to?...
— Jakto? Na jakich dowodach?
— Czy trzeba dowodów?...
— Do djabła!
— A ty ich nie masz?
— Owszem, mam jeden.
— A więc?
— Był w pudełku!
— W pudełku, które zginęło?
— Tak, kto inny zeń skorzysta.
— Ależ to byłoby okropne! Słuchaj ojcze, czy nie mógłbyś się temu sprzeciwić?
— Czy ja wiem? Czy ja wiem? Ten człowiek być musi tak przebiegły! Rozporządza takimi środkami... Przypomnij sobie... zdarzenie z biurkiem...
Porwał się w nagłym napływie energii i uderzając nogą zawołał:
— A więc, nie! nie! on go mieć nie będzie! Dlaczego on miałby go mieć? Choćby nie wiem jak był zręczny, on sam nic zrobić nie może. Jeśli się zjawi, by podnieść sumę, zatrzymają go! Ah! zobaczymy, łaskawy panie!
— Więc masz jakąś myśl, ojcze?
— Bronić naszych praw aż do końca cokolwiek bądź zajdzie. I wygramy!... Milion jest mój, mieć go będę!
W kilka minut potem wysyłał depeszę tej treści:
- “Dyrekcya Banku Ziemskiego,
- ulica Kapucynów, Paryż.
- “Dyrekcya Banku Ziemskiego,
Jestem właścicielem Nr. 514 seryi 23, zakładam protest wszelkiemi drogami prawnemi przeciw reklamacyom obcym.
Prawie jednocześnie przybył do Banku Ziemskiego inny telegram:
“Numer 514 seryi 23 jest w mojem posiadaniu.
∗
∗ ∗ |
Pamiętają wszyscy ten kolosalny wybuch śmiechu, jaki powitał ogłoszenie podwójnej depeszy. Samo nazwisko Arsena Lupin było zadatkiem czegoś niespodziewanego, zapowiedzią zabawy dla paradyzu. A paradyzem był świat cały.
Dzięki poszukiwaniom, podjętym natychmiast przez Bank Ziemski, dowiedziano się, że Nr. 514 seryi 23, był wydany za pośrednictwem Banku Lyońskiego, filii wersalskiej, — komendantowi artyleryi Hessy. Komendant umarł wskutek upadku z konia. Dowiedziano się jednak od towarzyszy, którym się zwierzył, że na krótko przed śmiercią odstąpił los swój jednemu ze swych przyjaciół.
— Tym przyjacielem jestem — ja — oświadczył pan Gerbois.
— Udowodnij pan to — odpowiedział Dyrektor banku.
— Mam to udowodnić? Bardzo łatwo. Dwadzieścia osób panu poświadczy, że miałem stałe stosunki z komendantem i że spotykaliśmy się w kawiarni na Placu Broni. Tu właśnie pewnego dnia, gdy był do tego zniewolony potrzebą, odstąpił mi swój los za sumę 20 franków.
— Czy ma pan świadków tej wymiany?
— Nie.
— W takim razie na czem opiera pan swe reklamacye?
— Na liście, który komendant napisał do mnie w tej sprawie.
— Jaki list?
— List, który był spięty z losem.
— Proszę go pokazać.
— Ależ, on był w skradzionem biurku!
— Proszę go odnaleść.
Arsen Lupin poparł go. Notatka umieszczona w “Echo de France”, w piśmie, które ma zaszczyt być jego organem oficyalnym i którego jest zdaje się jednym z głównych akcyonaryuszy, — ogłasza, że Lupin składa na ręce mecenasa Detinan, swego adwokata list, który do niego osobiście napisał komendant Hessy.
Było to kapitalne: Arsen Lupin, bierze adwokata! Arsen Lupin, szanuje ustawy!
Cała prasa rzucała się po informacye do mecenasa Detinan, wpływowego deputowanego, radykała, człowieka wielkiej uczciwości o przenikliwym umyśle, nieco sceptycznym i paradoksalnym.
Pan Detinan nigdy nie miał przyjemności widzieć Arsena Lupin, czego żałował mocno, — ale ponieważ w istocie otrzymał od niego informacye, był wzruszony tym wyborem, którego zaszczyt żywo odczuł i musiał bronić praw swego klienta. Otworzył swe akta i bez wybiegów okazał list komendanta. List poświadczał sprzedaż losu, ale nie wspominał nazwiska nowego nabywcy. “Mój drogi przyjacielu”... wyrażał się poprostu komendant.
— Mój drogi przyjacielu, to — ja, dodawał Arsen Lupin w notatce dołączonej do listu komendanta. A powód najlepszy, że jestem w posiadaniu tego listu.
Tłum reporterów zgromadził się niezwłocznie u pana Gerbois, który mógł jedynie powtórzyć:
— “Mój drogi przyjacielu” — to do mnie, nie do kogo innego. Arsen Lupin skradł list komendanta wraz z losem.
— Niechże tego dowiedzie! — odparł Lupin dziennikarzom.
— Ależ, bo to on skradł biurko! — wykrzyknął pan Gerbois wobec tychże dziennikarzy.
A Lupin powtórzył:
— Niech dowiedzie!
I było to widowisko cudownej pomysłowości: ten pojedynek publiczny dwu posiadaczy numeru 514 seryi 23, te pielgrzymki reporterów w tę i w tamtą stronę, ta zimna krew po stronie Arsena Lupina wobec zacietrzewienia biednego pana Gerbois.
Prasa pełna była żalu nad nieszczęśliwym! Zwierzał się ze swem niepowodzeniem ze wzruszającą szczerością!...
— Zrozumiejcie, panowie, to posag Zuzi ten nicpoń mi sprzątnął! Ja osobiście już nie dbam, ale dla Zuzi!... Pomyślcie: milion! dziesięćkroć sto tysięcy! Ah! wiedziałem, że biurko zawierało skarb...
Daremnie tłómaczono mu, że jego przeciwnik zabierając ów sprzęt, nie wiedział o obecności w nim losu, a w każdym razie nikt przewidzieć tego nie mógł, że na ten los właśnie padnie główna wygrana, — wciąż wyrzekał:
— Nieprawda! on to wiedział!... Gdyby nie to, czemużby zabrał ten nędzny sprzęt?
— Dla przyczyn nieznanych, ale z pewnością nie dla tego, aby zdobyć skrawek papieru, który wart był wówczas dwadzieścia franków!
— Milion! On to wiedział... On wie wszystko. Ah! wy go nie znacie tego rabusia!... On nas obłupił z miliona!
Dyalog mógłby potrwać jeszcze bardzo długo, ale dwunastego dnia pan Gerbois otrzymał od Arsena Lupina list z napisem “poufny”. Czytał ze wzrastającym niepokojem:
— “Panie, paradyz się bawi naszym kosztem. Czy nie uważa pan, że czas już sprawę potraktować poważnie? Z mej strony jestem na to stanowczo zdecydowany.
Sytuacya jasna: posiadam los, którego nie mam prawa podnieść, a pan ma prawo podnieść los, którego pan nie posiada. A więc, nie możemy nic jeden bez drugiego.
Co więcej, ani pan nie przystanie na ustąpienie mi swego prawa, ani ja panu nie zechcę ustąpić mego losu. Cóż robić?
Sposób widzę jedyny: pół miliona dla pana i pół miliona dla mnie. Czy nie sprawiedliwie? Czy ten sąd Salomona nie zadowoli poczucia sprawiedliwości, które tkwi w nas obu? Rozwiązanie sprawiedliwe, ale rozwiązanie niezwłoczne. Nie jest to bynajmniej propozycya, którą pan mógłby dowolnie roztrząsać, ale konieczność, do której okoliczności zmuszają się nagiąć. Zostawiam panu trzy dni do namysłu. W piątek rano spodziewam się, że przeczytam w drobnych ogłoszeniach “Echo de France” dyskretną notatkę dla pana Ars. Lup. a zawierającą w formie osłoniętej pańską zgodę prostą i całkowitą na układ, przezemnie przedstawiony. Dzięki temu pan wejdzie w niezwłoczne posiadanie losu i podniesie milion, poczem złoży pan dla mnie pięćset tysięcy franków — drogą, jaką panu wskażę.
W razie odmowy przedsiębiorę środki, aby rezultat był ten sam. Ale poza przykrościami bardzo poważnemi, które dla pana spowoduje podobny upór, będzie pan nadto musiał ponieść koszta prawne w sumie dwudziestu pięciu tysięcy franków.
Zechciej pan przyjąć zapewnienia najgłębszego szacunku.
Zrozpaczony pan Gerbois popełnił błąd fatalny, pokazując ten list i zezwalając na skopiowanie go. Oburzenie popychało go w coraz większe niedorzeczności.
— Nie, nie będzie miał nic! — wybuchnął wobec zebranych reporterów. — Dzielić to, co do mnie należy? Nigdy! Niech podrze swój los, jeśli mu się podoba.
— Jednak pięćkroć sto tysięcy franków warte więcej, niż nic.
— Nie o to idzie, ale o moje prawo i to prawo udowodnię wobec trybunału.
— Zaczepiać Arsena Lupin?... To będzie ciekawe.
— Nie jego, ale Bank ziemski. On musi mi wydać mój milion!
— W zamian za los, lub przynajmniej za dowód, że go pan kupił.
— Dowód jest, bo Arsen Lupin przyznaje, że skradł biurko.
— Czy słowo Arsena Lupin wystarczy trybunałowi?
— Nic mnie nie obchodzi, dochodzę swego.
Paradyz trząsł się w niecierpliwości. Czyniono zakłady i jedni utrzymywali, że Arsen Lupin wywłaszczy pana Gerbois, inni, że pozostanie przy swych groźbach. I doświadczono pewnych obaw, tak siły dwóch przeciwników były nierówne: jeden nieugięty i wytrawny w walce, drugi wściekły, jak szczuty zwierz.
W piątek wyrywano sobie “Echo de France” i gorączkowo śledzono drobne ogłoszenia na piątej stronicy.
Ani jeden wiersz nie był przeznaczony dla p. Ars. Lup. Na wezwanie Arsena Lupina pan Gerbois odpowiadał milczeniem. Było to wypowiedzenie wojny.
∗
∗ ∗ |
Co nadewszystko bawi w tych widowiskach, których reżyserem jest Arsen Lupin, to komiczna nadmiernie rola policyi. Wszystko się odbywa poza nią. On mówi, pisze, uprzedza, rozkazuje, grozi, wykonywa, jak gdyby nie istniał ani szef policyi, ani ajenci, ani komisarze — nikt, ktoby mógł przeszkodzić mu w jego planach. Wszystko to przez niego uważane jest za zero, za nieistniejące. Przeszkoda dlań nie istnieje.
A jednak policya się wścieka! Gdy chodzi o Arsena Lupina od góry do dołu jej drabiny wszystko bije na trwogę, gotuje się, pieni z wściekłości. To wróg, wróg, który szydzi, wyzywa, pogardza lub gorzej jeszcze — ignoruje!
I co począć wobec takiego przeciwnika? Dwadzieścia minut przed dziesiątą, według zeznania służącej, Zuzanna wychodziła z domu. Pięć minut po dziesiątej wychodząc z liceum, ojciec nie spostrzegł jej po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zazwyczaj go oczekiwała. A więc wszystko się odbyło w ciągu dwudziestominutowego przejścia z domu do liceum.
Dwoje sąsiadów utrzymuje, że minęli się z nią o trzysta kroków od domu. Pewna pani widziała idącą wzdłuż alei młodą panienkę, której rysopis odpowiada jej powierzchowności. A potem? Potem nikt nic nie wie.
Poszukiwano na wszystkie strony, rozpytywano urzędników stacyi kolei żelaznej. Nic nie zauważono tego dnia, co mogłoby mieć związek z porwaniem młodej dziewczyny. Jednak w Ville d’Avrey sklepikarz pewien zeznaje, że dostarczył oliwy dla zamkniętego automobilu, który jechał z Paryża. Na przodzie siedział palacz, wewnątrz jakaś pani jasnowłosa — nadzwyczaj jasnowłosa, określał świadek. W godzinę potem automobil wracał z Wersalu. Natłok ekwipaży zmusił go do zwolnienia biegu, dzięki czemu sklepikarz mógł zauważyć obok już widzianej jasnowłosej damy — inną damę, owiniętą w szal i woal. Niema wątpliwości, że była to Zuzanna Gerbois.
Ale w takim razie należy uznać, że porwanie odbyło się w biały dzień, na drodze, niezmiernie uczęszczanej, w samym środku miasta.
Jak? w którem miejscu? Ani jednego krzyku nie posłyszano, ani jednego ruchu podejrzanego nie zauważono.
Sklepikarz opisał wygląd automobilu, była to zamknięta maszyna o sile 24 koni, firmy Peugeon, z ciemno niebieskiem wybiciem wewnątrz. Na wszelki wypadek informowano się u zarządzającej stacyą automobilów pani Bob-Walthour, której specyalnością niejako jest uwożenie przy pomocy automobilów. W rzeczy samej, rankiem tegoż piątku najmowała na cały dzień automobil firmy Peugeon pewnej jasnowłosej damie, której zresztą nie widziała więcej.
— Ale palacz?
— Był to niejaki Ernest, zgodzony dnia poprzedniego na podstawie doskonałych świadectw.
— Czy jest tutaj?
— Nie, odprowadził ekwipaż, i więcej nie wrócił.
— Czy nie możnaby odnaleść jego śladów?
— Zapewne, u osób, których rekomendacye nam przedstawił. Oto ich nazwiska.
Udano się do tych osób. Nikt z nich nie znał Ernesta.
I tak jakimkolwiek śladem podążono, aby wydostać się z tych ciemności, wpadano w nowe ciemności, w nowe zagadki.
Pan Gerbois nie był w mocy wytrzymać walki, która się dlań rozpoczęła tak nieszczęśliwie. Niepocieszony po zniknięciu córki, złożył broń.
Maleńka wzmianka zjawiła się w “Echo de France”, a ci, którzy ją odczytali, uznali jego poddanie się za jasne i proste — bez wszelkiej myśli ukrytej.
Było to zwycięstwo po ukończonej wojnie, trwającej cztery doby.
W dwa dni później pan Gerbois przebiegł dziedziniec gmachu Banku Ziemskiego. Wprowadzony do Dyrektora, podał mu numer 514 seryi 23. Dyrektor podskoczył.
— Ah! więc pan go ma! oddano go panu?
— Zawieruszyłem go, a teraz oto jest — odrzekł pan Gerbois.
— Jednakże pan utrzymywał... była kwestya...
— Wszystko to opowiadania i nieprawda.
— W każdym razie trzeba by nam jakiegoś dowodu na poparcie.
— Czy list komendanta może wystarczyć?
— Z pewnością.
— Oto jest.
— Doskonale. Zechce pan zostawić te papiery u nas. Sprawdzenie zajmie nam jakieś piętnaście dni. Uprzedzę pana, jak tylko będzie można zgłosić się do kasy. Dziś uważam, że cały interes pański polega na tem, aby nic nie opowiadać i skończyć tę sprawę w najzupełniejszem milczeniu.
— Taki jest i mój zamiar.
Pan Gerbois nie mówił nic, dyrektor tem mniej. Ale bywają tajemnice, które się odkrywają bez współudziału czyjejkolwiek niedyskrecyi i w tym razie dowiedziano się wkrótce, że Arsen Lupin był dość zuchwałym, aby odesłać panu Gerbois los Nr. 514 seryi 23. Wiadomość przyjęto z radością pełną zdumienia. Doprawdy dzielnym być musiał gracz, który rzucał na stół atut tej miary, co ów drogocenny bilet! Z pewnością nie pozbywałby się go inaczej, jak z pełną świadomością, że ma kartę, która mu zapewniała równowagę. Ale jeśli panna Gerbois ucieknie? Jeśli zdołają mu odebrać zakład, którym rozporządza?
Policya zrozumiała słaby punkt pozycyi nieprzyjaciela i podwoiła usiłowania. Arsen Lupin bezbronny, wywłaszczony przez siebie samego, schwytany w sieć własnych intryg, nie mogący tknąć ani jednego sou z upragnionego miliona...
Ale należało odnaleść Zuzannę. A jej właśnie odnaleść nie było można, co więcej sama nie uciekała!
Dobrze! mówiono, punkt zdobyty. Arsen bierze pierwszą lewę. Ale najtrudniejsze pozostaje do wykonania: panna Gerbois jest w jego rękach i on jej nie wyda, jak w zamian za pięćkroć sto tysięcy franków. Ale gdzie i jak dokona się wymiana? Aby ona nastąpiła, trzeba spotkania, a wówczas któż zabroni panu Gerbois uwiadomić policyę? — a przeto odzyskać córkę, zachowując pieniądze?
Wypytywano profesora. Zgnębiony, spragniony spokoju powtarzał nieodgadniony:
— Nie mam nic do powiedzenia — czekam.
— A panna Gerbois?
— Poszukiwania nie ustają.
— Ale Arsen Lupin pisał do pana?
— Nie.
— Pan to potwierdza?
— Nie.
— A więc znaczy to i tak. Jakie są jego instrukcye?
— Nie mam nic do powiedzenia o tem.
Przypuszczano szturm do pana Detinan. To samo milczenie.
— Pan Lupin jest moim klientem — odpowiedział z powagą. — Zrozumiecie panowie, że jestem obowiązany do najściślejszej dyskrecyi.
Tyle tajemniczości irytowało publiczność. Rozważano trzy niechybne rozwiązania sprawy: aresztowanie, tryumf lub śmieszne i godne politowania niepowodzenie.
Ale ciekawość publiczności została zaspokojona tylko w części.
We wtorek, dnia 12. marca pan Gerbois otrzymał w zwyczajnej na pozór kopercie wezwanie do Banku Ziemskiego. W czwartek o pierwszej udał się pociągiem do Paryża. O godzinie drugiej wręczono mu tysiąc papierków tysiącofrankowych.
Podczas gdy je przeliczał ze drżeniem — bo czyż te pieniądze nie były okupem Zuzanny? — dwóch ludzi rozmawiało w powozie, który się zatrzymał w pewnej odległości od głównego wejścia. Jeden z nich o siwiejących włosach, lecz z twarzą energiczną, która wyrazem swym stanowiła kontrast z mundurem małego urzędnika, był to inspektor naczelny policyi Ganimard, stary Ganimard, wróg nieprzejednany Arsena Lupina. I Ganimard mówił do brygadyera Folenfant:
— Nie przeciągnie się to długo... w ciągu pięciu minut zobaczymy naszego obywatela. Czy wszystko gotowe?
— Najzupełniej.
— Ilu nas jest?
— Ośmiu, w tem dwu na rowerach.
— I ja, który się liczę za trzech. To dosyć, ale nie zawiele. Za żadną cenę Gerbois nie może nam się wysunąć... inaczej — do widzenia: zobaczy się z Lupinem, z którym schadzkę oznaczyć sobie musieli, tamten wyda pannę za pół miliona i wszystko skończone!
— Ale czemu stary nie działa wraz z nami?... Byłoby tak proste! Przyjmując naszą pomoc, zachowałby sobie cały milion.
— Tak, ale się boi. Jeśli spróbuje schwytać tamtego, nie będzie miał córki.
— Kogo tamtego?
— Jego.
Ganimard wymówił ten wyraz tonem poważnym, niejako lękiem nacechowanym, jak gdyby mówił o istocie nadprzyrodzonej, której potęgi już doświadczył.
— To dobre! — zauważył brygadyer Folefant — że też jesteśmy zmuszeni popierać tego pana wbrew jego woli.
— Lupin wywraca świat do góry nogami... — westchnął Ganimard.
Upłynęła chwila.
— Baczność! — rzekł.
Pan Gerbois wychodził. Na rogu ulicy Kapucynów przeszedł na lewy chodnik. Oddalał się powoli, mijając wystawy sklepowe, którym się nawet przyglądał.
— Nadto spokojny dobrodziej — rzekł Ganimard, — ktoś kto trzyma milion w kieszeni, nie będzie taki spokojny.
— A cóż on ma robić?
— Oh! nic, oczywiście... Nie warto, i nie wierzę. Lupin to Lupin.
W tej chwili pan Gerbois skierował się do kiosku. Wybrał dziennik, odebrał wydaną mu resztę, rozłożył gazetę i z ręką przed sobą wyciągniętą, postępując drobnym krokiem, zaczął czytać. I nagle, szybkim ruchem skoczył do automobilu, który stał obok chodnika. Motor był w ruchu, bo powóz ruszył natychmiast, objechał Madeleine i zniknął.
— Święci Pańscy! — zakrzyknął Ganimard — i to jeszcze manewr “jego” metodą!
Rzucił się naprzód a inni jego ludzie jednocześnie biegali wokoło Madeleine.
Ale zaśmiał się wnet głośno. Przy wejściu do bulwaru Malesherbes automobil zatrzymał się w pędzie, i pan Gerbois zeń wyskoczył.
— Prędzej! Folenfant... — do palacza — to może ów Ernest.
Folenfant wypytywał palacza. Był to niejaki Gaston, służący w Towarzystwie automobilowem, przed dziesięciu minutami jakiś pan go zatrzymał i kazał mu czekać w pogotowiu koło kiosku, aż do przybycia innego pana.
— A ten drugi pasażer jaki adres podał? — zapytał Folenfant.
— Żadnego adresu... “Bulwar Malesherbes... avenue de Messine... podwójny napiwek”... i tyle.
Ale tymczasem pan Gerbois, nie tracąc ani chwili, skoczył do pierwszego przejeżdżającego fiakra.
— Fiakier! metro[1], plac Zgody!
Profesor wyszedł z metro na placu Palais Royal, pobiegł do innego fiakra i kazał się wieźć na plac Giełdy. Jeszcze jedna podróż w metro, potem w ulicy de Villiers trzeci fiakier.
— Fiakier, ulica Clapeyron 25.
Nr. 25 przy ulicy Clapeyron jest oddzielony od bulwaru Batignolles domem narożnym. Wbiegł na pierwsze piętro i zadzwonił. Jakiś mężczyzna mu otworzył.
— Czy tu mieszka mecenas Detinan?
— Ja nim jestem. Pan Gerbois zapewne?
— Tak.
— Oczekiwałem pana. Zechciej pan wejść.
Kiedy pan Gerbois wchodził do gabinetu adwokata, zegar wskazywał trzecią.
— To godzina, którą mi wyznaczył, rzekł profesor. Jeszcze go niema?
— Jeszcze nie.
Pan Gerbois usiadł, wytarł spocone czoło, spojrzał na swój zegarek, jak gdyby nie wiedział godziny i zaczął niespokojnie:
— Czy przyjdzie?
Adwokat odrzekł:
— Pan mnie zapytuje, panie, o rzecz, której sam najciekawszy jestem. Nigdy nie doświadczałem podobnej niecierpliwości. W każdym razie, jeśli przyjdzie ryzykuje grubo, ten dom jest śledzony od dwu tygodni... Nie ufają mi.
— A mnie tem więcej. Nie ręczę nawet, czy ajenci, którzy mnie szpiegują, stracili mój ślad.
— Ale w takim razie...
— To zupełnie nie będzie z mej winy — zawołał żywo profesor — i niema co mi zarzucać. Cóżem przyrzekł? Być posłusznym “jego” zleceniom. A więc na ślepo słuchałem jego zleceń: wziąłem pieniądze o godzinie, oznaczonej przez niego i udałem się do pana w sposób, jaki mi on wskazał. Czując się odpowiedzialnym za nieszczęście mej córki, dotrzymałem mych zobowiązań z całą ścisłością. Do niego należy dotrzymać swoich.
I dodał tym samym niespokojnym głosem:
— On odprowadzi moją córkę, wszak prawda?
— Tak myślę.
— Jednak pan go widział!...
— Ja? Ależ nie! Prosił tylko listownie, abym przyjął panów obu, abym wyprawił z domu służbę przed godziną trzecią i żebym nie przyjął nikogo w mem mieszkaniu między przyjściem pana i jego wyjściem. Jeślibym się nie zgadzał na tę propozycyę, prosił o uprzedzenie go paru słowami w “Echo de France.” Ale czuję się nadto szczęśliwy, że mogę oddać przysługę panu Arsenowi Lupin i zgadzam się na wszystko.
Pan Gerbois westchnął:
— Niestety! Jak się to wszystko skończy?... jak się skończy?...
Wyjął z kieszeni pieniądze, rozłożył na stole i zrobił z nich dwie paczki o jednakowej liczbie biletów. Potem obaj milczeli, od czasu do czasu pan Gerbois nastawiał ucha... Czy nie dzwoniono?...
Z każdą chwilą jego niepokój wzrastał, pan Detinan doświadczał również przykrego uczucia. W pewnej chwili nawet adwokat stracił zimną krew. Powstał gwałtownie:
— Nie zobaczymy go... Jakże pan chce?... To byłoby szaleństwem z jego strony! Ma mieć zaufanie do nas? Tak, jesteśmy uczciwi ludzie, niezdolni go zdradzić. Ale niebezpieczeństwo nie w tem.
I pan Gerbois złamany, przyciskając dłońmi bilety bankowe, jęczał:
— Niechże przyjdzie, mój Boże! niech przyjdzie!... Oddałbym to wszystko za odzyskanie Zuzanny.
Drzwi się otwarły:
— Połowa wystarczy panie Gerbois!
Ktoś stał na progu, jakiś młody człowiek wytwornie ubrany. Pan Gerbois poznał w nim natychmiast nieznajomego, który go zaczepił w pobliżu sklepu starożytności w Wersalu. Skoczył ku niemu.
— A Zuzanna? a moja córka?
Arsen Lupin zamknął starannie drzwi i zdejmując najspokojniej rękawiczki, rzekł do adwokata:
— Szanowny panie, nie wiem, jak mam wyrazić mą wdzięczność za gotowość, z jaką pan podjął się obrony mych praw. Nie zapomnę tego nigdy.
Mecenas Detinan bąknął:
— Ale pan nie dzwonił... nie słyszałem, aby drzwi...
— Dzwonki i drzwi, panie, są to rzeczy, które powinny funkcyonować tak, aby ich nikt nie słyszał. Pomimo to, jestem, a to rzecz zasadnicza.
— Moja córka! Zuzanna! co pan z nią zrobił? — powtarzał profesor.
— Mój Boże! — rzekł Lupin — jaki pan gwałtowny! Poczekajmy jeszcze chwilę, a córka pańska będzie w pańskiem objęciu.
I zaczął się przechadzać, a potem tonem wielkiego pana, który rozdaje pochwały, rzekł:
— Panie Gerbois, winszuję zręczności, z jaką pan postępował przed chwilą. Gdyby automobil nie posiadał tej opętanej szybkości biegu, — spotkalibyśmy się po prostu w Etoile i oszczędzilibyśmy panu Detinan przykrości naszej wizyty... Zresztą tak było pisano...
Spostrzegł nagle dwie paczki banknotów i zawołał:
— Ah! doskonale! milion gotów... Nie będziemy tracić czasu. Pan pozwoli?
— Ale — zaprotestował pan Detinan, stając przed stołem — panny Gerbois niema tu jeszcze?
— A więc?
— A więc, czyż jej obecność nie jest nieodzowna?...
— Rozumiem! rozumiem! Arsen Lupin wzbudza tylko względne zaufanie. Może wziąć pół miliona, nie zwracając zakładu! Ah! drogi panie, jestem bardzo zapoznany! Ponieważ przeznaczenie zniewoliło mnie do czynów natury nieco... specyalnej, podejrzywają moją uczciwość... mnie, który jestem człowiekiem pełnym względów i delikatności! Zresztą, szanowny panie, jeśli się pan obawia, proszę otworzyć okno i zawołać. Jest tam tuzin ajentów na ulicy.
— Tak pan myśli?
Arsen Lupin odchylił firankę.
— Myślę, że pan Gerbois nie zdołał zbić z tropu Ganimarda... Cóżem powiedział! Otóż i on, dobry przyjaciel!
— Czyż możliwe? — zawołał profesor. — Przysięgam panu jednak, że...
— Że mnie pan nie zdradził?... Nie wątpię o tem, ale oni są domyślni. Patrzcie! Folenfant, widzę go!... I Greaume!... I Dieuzy!... wszyscy moi dobrzy znajomi, i cóż!
Mecenas Detinan patrzył na niego ze zdumieniem. Jaki spokój! Śmiał się śmiechem radosnym, jakby się cieszył igraszką dziecięcą i jakby żadne niebezpieczeństwo mu nie groziło. Więcej jeszcze niż widok ajentów, ten spokój upewnił adwokata, odszedł od stolika, na którym leżały bilety bankowe. Arsen Lupin pochwycił jedną po drugiej dwie paczki, z każdej odjął po dwadzieścia pięć biletów i podając panu Detinan pięćdziesiąt biletów rzekł:
— Oto honoraryum, szanowny panie, od pana Gerbois i odemnie. Winniśmy je panu bardzo.
— Panowie mi nic nie winni, — odrzekł pan Detinan.
— Jakto? a wszystkie przykrości, na które pana narażamy?
— A cała przyjemność, jaką znajduję w przyjmowaniu tych przykrości?...
— To znaczy, drogi panie, że pan nic przyjąć nie chce od Arsena Lupin! Otóż, co to znaczy mieć złą opinię... — westchnął.
Wyciągnął pięćdziesiąt tysięcy franków do profesora:
— Panie, na pamiątkę naszego szczęśliwego spotkania, pozwoli mi pan złożyć sobie to, jako dar ślubny dla panny Zuzanny.
Pan Gerbois chwycił spiesznie banknoty, ale zaoponował:
— Moja córka nie idzie za mąż.
— Nie pójdzie, jeśli pan jej odmówi pozwolenia, ale pragnie wyjść za mąż.
— Co pan o tem wiedzieć może?
— Wiem, że młode dziewczyny marzą często bez przyzwolenia swych ojczulków. Szczęściem, że trafia się czasem dobry geniusz, któremu na imię Arsen Lupin i ten w głębi biureczek odnajduje tajemnice tych serc prześlicznych.
— Czy pan nic więcej tam nie znalazł? Wyznaję, że jestem mocno ciekawy wiedzieć czemu ten sprzęt stał się przedmiotem pańskich starań?
— Racya historyczna, szanowny panie. Mimo pańskiego przekonania, panie Gerbois, nie zawierało ono innego skarbu, jak bilet loteryjny — o czem ja nie wiedziałem — zależało mi jednak na niem i poszukiwałem go od dawna. To biureczko z drzewa cisowego i mahoniowego, ozdobione liśćmi akantu, było znalezione w małym domku w Boulogne, zamieszkiwanym kiedyś przez Maryę Walewską. Na jednej z szufladek jest tam napis: “Ofiarowane Napoleonowi I, cesarzowi Francyi przez jego wiernego sługę Mancion.” A w górze te słowa, wyryte ostrzem scyzoryka: “Tobie — Maryo.” — Następnie Napoleon kazał je skopiować dla cesarzowej Józefiny. W ten sposób biureczko, które podziwiają w Malmaison, jest tylko nieudolną kopią tego, które wchodzi obecnie w skład moich zbiorów.
Profesor jęknął:
— Mój Boże! gdybym był wiedział o tem u kupca, jakże chętnie byłbym je panu odstąpił...
Arsen Lupin rzekł na to, śmiejąc się...
— I miałby pan przytem tę wielką korzyść, że zachowałby dla siebie wyłącznie numer 514 seryi 23.
— A to nie doprowadziłoby do porwania mej córki, którą to wszystko bardzo przejąć musiało.
— To wszystko?
— To porwanie.
— Ależ, drogi panie, pan jest w błędzie. Panna Gerbois nie została porwana.
— Moja córka nie była porwana?
— Nigdy, kto mówi: porwana, wykradziona, rozumie przemoc. A ona najzupełniej dobrowolnie została zakładniczką.
— Dobrowolnie! — powtórzył pan Gerbois pomieszany.
— I niemal na własne swoje żądanie... Jakto! młoda dziewczyna, rozumna, jak panna Gerbois, która co więcej w głębi duszy żywi gorące niewyjawione uczucie, miałaby wyrzec się odzyskania swego posagu?... Ah! przysięgam panu, łatwo było ją upewnić, że niema innego sposobu przełamania pańskiego oporu.
Mecenas Detinan bawił się znakomicie.
— Najtrudniej chyba było, — zauważył, porozumieć się z nią panu. Niepodobna, aby panna Gerbois pozwoliła się zaczepić?...
— O! przezemnie nie! Nie mam nawet zaszczytu znać jej. To jedna z osób mi przychylnych raczyła z nią wejść w układy.
— Jasnowłosa dama z automobilu zapewne? — przerwał pan Detinan.
— Rzeczywiście. Od pierwszego spotkania przed liceum wszystko było postanowione. Odtąd panna Gerbois i jej nowa przyjaciółka podróżowały zwiedzając Belgię, Holandyę, w sposób najprzyjemniejszy i najbardziej korzystny dla młodej osoby. Zresztą ona sama to panu wyjaśni...
Zadzwoniono do drzwi przedpokoju trzy razy silnie, potem jeden raz oddzielnie, potem jeszcze raz oddzielnie.
— To ona — rzekł Lupin. — Drogi panie, zechciej pan łaskawie...
Adwokat pospieszył.
Dwie młode kobiety weszły. Jedna z nich rzuciła się w ramiona pana Gerbois, druga zbliżyła się do Lupina. Była wysokiego wzrostu, kształtów harmonijnych, o twarzy bardzo bladej, jej jasne blond włosy, olśniewająco jasne — spływały w dwu luźnych puklach po obu stronach twarzy. Ubrana czarno bez wszelkiej innej ozdoby prócz sznura czarnych korali, opasujących jej szyję pięciokrotnie, miała szyk wytworny.
Arsen Lupin rzekł do niej słów parę, potem kłaniając się zwrócił się do panny Gerbois:
— Proszę panią o przebaczenie za wszystkie niepokoje, myślę jednak, że nie czuła się pani nadto nieszczęśliwą?
— Nieszczęśliwą! Byłabym nawet bardzo szczęśliwa, gdyby nie mój biedny ojciec...
— A więc wszystko wyśmienicie. Niech go pani jeszcze uściśnie, korzystając z okazyi — bo jest doskonała, niech mu pani powie o swym kuzynku...
— O kuzynku?... co to znaczy?... Nie rozumiem...
— Ale owszem, pani rozumie. Pani kuzyn Filip... ten młody człowiek, którego listy chowa pani starannie...
Zuzanna zarumieniła się, straciła pewność siebie i w końcu, jak to radził Lupin, rzuciła się znów w ramiona ojca.
Lupin patrzył na nich ze wzruszeniem.
— Jakże się bywa wynagradzanym za dobre uczynki! Rozrzewniający widok! Szczęśliwy ojciec! szczęśliwa córka! I pomyśleć, że to szczęście jest twojem dziełem, Lupinie! Te istoty błogosławić cię będą potem... Twoje imię będzie przekazane ich wnukom... Oh! rodzina!... rodzina!...
Zbliżył się do okna.
— Czy też poczciwy Ganimard zawsze tam jest?... Jakże by on chciał być obecny przy tych rozczulających scenach!... Ale nie, niema go już... I nikogo już... ani jego, ani innych... Do licha! sytuacya staje się poważna... Nie byłoby nic zdumiewającego, gdyby byli wszyscy już w bramie... u odźwiernego może... albo na schodach!
Pan Gerbois wykonał nieznaczny ruch. Teraz gdy miał już przy sobie córkę, wracała świadomość rzeczywistej sytuacyi. Aresztowanie przeciwnika teraz byłoby dlań równoznaczne z odzyskaniem pół miliona. Instynktownie postąpił krok naprzód... Jakby trafem Lupin znalazł się na jego drodze.
— Dokąd pan idzie, panie Gerbois? Bronić mnie przeciwko nim? Tysiąckrotne dzięki! Niech się pan nie trudzi. Zresztą ręczę panu, że oni są więcej zakłopotani, niż ja.
I ciągnął dalej rozumując:
— W istocie, cóż oni wiedzą? Że pan tu jest, i być może, że panna Gerbois tu jest również, bo musieli ją widzieć przybywającą z nieznaną damą. Ale ja? Nie przypuszczają nigdy! Jakżebym wszedł do tego domu, który przetrząsnęli dziś rankiem od piwnic aż do strychu? Nie! Według wszelkiego prawdopodobieństwa oczekują, by mnie pochwycić w locie!... Biedacy!... Gdyby tylko nie domyślili się, że nieznana dama jest przysłana przezemnie i nie posądzili jej o rolę pośredniczenia w wymianie... W takim razie przygotowują się do zatrzymania jej przy wyjściu...
Uderzenie dzwonka rozległo się ostro.
Gwałtownym ruchem Lupin unieruchomił pana Gerbois i głosem suchym, rozkazującym:
— Halt! panie — zawołał — myśl pan o córce i bądź rozsądny, inaczej... Co do pana, panie Detinan, mam pańskie słowo.
Pan Gerbois stanął, jak wryty, w miejscu, adwokat się nie ruszył. Bez najmniejszego pośpiechu Lupin wziął kapelusz. Odrobina kurzu na nim była, strząsnął go wyłogiem rękawa.
— Drogi panie, jeśli kiedykolwiek będzie mnie pan potrzebował... Moje najserdeczniejsze życzenia, panno Zuzanno, i pozdrowienie przyjacielskie panu Filipowi.
Dobył z kieszeni ciężki zegarek w podwójnej złotej kopercie:
— Panie Gerbois, jest godzina trzecia minut czterdzieści dwie, o godzinie trzeciej minut czterdzieści sześć, pozwalam panu wyjść z tego salonu... Ani minuty wcześniej, jak o trzeciej czterdzieści sześć, prawda?
— Ależ oni wejdą siłą — nie mógł powstrzymać swej trwogi pan Detinan.
— A prawo, o którem pan zapomina, drogi panie? Nigdy Ganimard nie odważy się pogwałcić mieszkania obywatela francuskiego. Będziemy mieć czas jeszcze na wszystko... Ale wybaczcie państwo, zdajecie się nieco zaniepokojeni wszyscy troje, a bynajmniej nie chciałbym nadużyć...
Położył swój zegarek na stole, otworzył drzwi salonu i zwracając się do jasnowłosej damy:
— Czy pani już gotowa, droga przyjaciółko?
Skłonił się przed nią, a zwracając ostatni ukłon pełen szacunku w stronę panny Gerbois wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
I słyszano go mówiącego na głos w przedpokoju:
— Dzień dobry Ganimard! Jakże zdrowie? Racz przypominać mnie łaskawej pamięci pani Ganimard... W tych dniach zaproszę się do państwa na śniadanko... Do widzenia Ganimard!...
Jeszcze jedno uderzenie dzwonka gwałtowne, nagłe, potem uderzenia powtarzane i dźwięki głosów na schodach.
— Trzecia czterdzieści pięć — wyjęknął pan Gerbois.
Po paru sekundach zdecydowanie wyszedł do przedpokoju: Lupina i jasnowłosej damy już nie było.
— Ojcze!... nie można!... zaczekaj!... — wołała Zuzanna.
— Czekać? Czyś oszalała!... Skrupuły z tym łotrem... A pół miliona?...
Otworzył. Ganimard wpadł.
— Ta dama... gdzie ona? A Lupin?
— On tu był... On tu jest.
Ganimard wydał okrzyk zwycięski:
— Mamy ich!... Dom otoczony!...
Mecenas Detinan wtrącił:
— Ale schody służbowe?
— Schody służbowe wychodzą na podwórze, a stamtąd jedno tylko wyjście — brama: dziesięciu ludzi ją strzeże.
— Ale on nie wszedł przez bramę... Nie wyjdzie nią...
— A którędyż — krzyknął Ganimard — przez powietrze?
Rozsunął firanki. Ujrzano długi korytarz wiodący do kuchni. Ganimard pobiegł nim i sprawdził, że drzwi na schody służbowe były zamknięte na dwa spusty.
Z okna zawołał jednego z agentów:
— Nikogo?
— Nikogo.
— A więc są w mieszkaniu! Ukryli się w którymś pokoju... Fizyczne niepodobieństwo, by zbiegli... Ah! mój maleńki Lupinie, naśmiewasz ty się ze mnie, ale tym razem otrzymasz zapłatę.
∗
∗ ∗ |
O godzinie siódmej wieczór pan Dudois, szef policyi, zdziwiony brakiem wszelkich wiadomości, zjawił się na ulicy Clapeyron. Wypytywał ajentów, którzy strzegli domu, potem udał się do mieszkania pana Detinan, który go poprowadził do swego pokoju. Tu spostrzegł człowieka, lub raczej dwie nogi, trzepiące się na dywanie, podczas gdy tułów, do którego należały, ginął w głębi kominka.
— Hoo!... hoo!... — skomlał głos stłumiony.
A inny głos bardziej jeszcze oddalony, widać zupełnie z góry, odpowiadał:
— Hoo!... hoo!...
Pan Dudois zakrzyknął ze śmiechem:
— Ależ Ganimard! Cóż to kominiarzem zostałeś?
Inspektor policyi wygrzebał się z wnętrza komina. Z twarzą zaczernioną, w ubraniu pokrytem sadzą, z oczyma błyszczącemi gorączkowo — był nie do poznania.
— Szukam go — mruknął.
— Kogo?
— Arsena Lupin... Arsena Lupin i jego przyjaciółki.
— Ah! tak, ale czy sobie wyobrażasz, że się chowają w rurach kominka?
Ganimard powstał, położył na rękawie swego zwierzchnika pięć palców barwy węgla i głucho z wściekłością zawołał:
— A gdzie pan chce, aby byli? Muszą być gdzieś jednak. To są istoty, jak pan i ja z ciała i kości. Takie istoty nie odlatują z dymem.
— Nie, ale wychodzą jednakże.
— Którędy? którędy? Dom otoczony! ajenci są na dachu.
— A dom sąsiedni?
— Niema z nim komunikacyi.
— A mieszkania innych pięter?
— Znam wszystkich lokatorów: nie widzieli nikogo... nie słyszeli nikogo...
— Czyś pan pewien, że znasz wszystkich?
— Wszystkich! Odźwierny za nich odpowiada. Zresztą dla większego bezpieczeństwa postawiłem po jednym człowieku w każdem z tych mieszkań.
— Trzeba jednak ich ująć.
— Właśnie to mówię, właśnie to samo... Trzeba, i to się stanie, bo są tu oboje... nie mogą tu nie być! Bądź pan spokojny, jeśli nie dziś wieczorem, to jutro... Tu będę nocował... Tu zanocuję!...
W rzeczy samej nocował tam, i nazajutrz też, i dnia następnego również i t. d. Kiedy pełne już trzy dni i trzy noce upłynęły, nietylko, że nie odkrył nieuchwytnego Lupina, i jego nie mniej nieuchwytnej towarzyszki, ale nie odnalazł nawet najmniejszej wskazówki, któraby mu pozwoliła postawić jakąkolwiek hypotezę co do sposobu ich ucieczki.
Dlatego też pozostał przy pierwotnej opinii:
— Skoro niema najmniejszego śladu ich ucieczki, to muszą być tu!
Może — w głębi swego sumienia był mniej przekonany, ale nie chciał tego przyznać.
— Nie! po tysiąckroć nie! Mężczyzna i kobieta nie ulatniają się tak, jak duchy w bajkach dziecięcych.
Wieczorem dnia 27. marca, w niewielkim domu pod Nr. 134 w alei Henri Martin, stary jenerał baron d’Hautrec, były ambasador w Berlinie za drugiego cesarstwa, spał w głębi obszernego fotelu, podczas gdy jego panna do towarzystwa czytała mu jeszcze, a siostra Augusta zaścielała łóżko i przygotowywała lampkę nocną.
O godzinie jedenastej zakonnica, która wyjątkowo tego wieczora musiała wracać do klasztoru i spędzić noc przy matce przełożonej, odezwała się do młodej osoby:
— Panno Antonino, moja robota skończona, teraz odchodzę.
— Dobrze, siostro.
— A nadewszystko niech pani nie zapomina, że kucharki dziś niema i jest pani sama ze służącym.
— Niech siostra będzie spokojna o pana barona, śpię w sąsiednim pokoju, jakeśmy postanowiły, i zostawię drzwi otwarte.
Zakonnica wyszła. Po kilku chwilach wszedł służący Karol po dyspozycyę. Baron się zbudził i odpowiedział sam:
— Zawsze ta sama dyspozycya, Karolu: Sprawdzić, czy dzwonek elektryczny funkcyonuje dobrze w twoim pokoju i na pierwsze wezwanie zejść i biedz po lekarza.
— Jenerał zawsze niespokojny...
— Niedobrze... niedobrze jest... No! panno Antonino, gdzieśmy się to zatrzymali z czytaniem?
— Pan baron nie pójdzie jeszcze spać?
— Ale nie, nie, kładę się późno, a zresztą nie potrzebuję nikogo.
We dwadzieścia minut starzec znów zasnął, a Antonina oddaliła się na palcach.
W tej chwili właśnie Karol zamykał starannie, jak zwykle, wszystkie okiennice w parterze. W kuchni spuścił zatrzask u drzwi, wychodzących na ogród, a w przedpokoju prócz tego zaciągnął łańcuch bezpieczeństwa. Potem udał się do swego pokoju na trzeciem piętrze, położył się i zasnął.
Godzina może upłynęła, gdy nagle zerwał się z łóżka na równe nogi: rozlegał się dzwonek. Brzmiał długo siedm, ośm sekund może, w sposób jednolity, nieprzerywany.
— Dobrze, — rzekł do siebie Karol, zbierając przytomność — nowa zachcianka pana barona...
Narzucił ubranie, zbiegł szybko po schodach. Zatrzymał się przed drzwiami i z przyzwyczajenia zastukał. Żadnej odpowiedzi. Wszedł.
— Cóż to — mruknął — niema światła?... Czemuż do djabła je zgaszono?
I głosem przyciszonym zawołał:
— Panienko!
Żadnej odpowiedzi.
— Czy pani tu jest?... Co się stało? Czy pan baron zasłabł?
Ta sama cisza dokoła, cisza głucha, która zaczyna nań działać. Robi dwa kroki naprzód: nogą zawadza o krzesło, a dotykając je, spostrzega, że jest przewrócone. Jednocześnie napotyka ręką inne przedmioty na podłodze: półeczkę, parawan. Strwożony cofa się do ściany i omackiem szuka guzika światła elektrycznego. Znalazł go, zakręcił.
Po środku pokoju między stołem a oszkloną szafą leżało rozciągnięte ciało jego pana, barona d’Hautrec.
— Co?... jestże możliwe?... bełkocze.
Nie wiedział co począć i bez ruchu oczyma pełnemi przerażenia patrzył na bezład pokoju: krzesła poprzewracane, wielki świecznik kryształowy strzaskany w milion kawałków, zegar leży na marmurze kominka, wszystko świadczy o walce strasznej, dzikiej... W pobliżu trupa błyszczała rękojeść stalowego sztyletu. Ostrze spływało krwią. Z materaca zwisała chustka do nosa splamiona czerwonemi znakami.
Karol jęknął z przerażenia: ciało wyprężyło się jeszcze ostatnim wysiłkiem, potem przekręciło się... Dwa, trzy jeszcze drgnienia i po wszystkiem.
Pochylił się, z maleńkiej rany w szyi ciekła krew, znacząc dywan czarnymi śladami. Twarz zachowała wyraz oszalałego przerażenia.
— Zabito go... — wyjęknął, — zabito...
I zadrżał na myśl drugiej podobnej zbrodni. Panna Antonina spała w pokoju sąsiednim... czyż morderca barona nie mógł i jej też zabić?...
Popchnął drzwi. Pokój był próżny. Przyszedł do wniosku, że Antonina została porwana, lub, że uciekła przed zbrodnią.
Wszedł znów do pokoju barona, obejrzał biurko i przekonał się, że nie było wyłamane. Co więcej zobaczył na stole obok pęku kluczy i portfelu, które baron tu składał co wieczór, garść luidorów. Karol chwycił portfel i zrewidował. Zawierał bilety bankowe. Zliczył je: było trzynaście stufrankowych.
Było to nad jego siły: instynktownie, bez udziału nawet myśli wziął trzynaście papierków, schował do kamizelki, zbiegł ze schodów, odciągnął zatrzask, zdjął łańcuch, zatrzasnął drzwi i — wybiegł przez ogród.
∗
∗ ∗ |
Karol był uczciwym człowiekiem. Zaledwie zatrzasnął furtę ogrodową, gdy oprzytomnym powiewem chłodnego powietrza, zatrzymał się. Czyn dokonany ukazał mu się w prawdziwem świetle, odczuł całą jego ohydę. Fiakier właśnie przejeżdżał. Zatrzymał go.
— Przyjacielu, jedź szybko na stacyę policyi i sprowadź komisarza... Galopem! zabito człowieka...
Fiakier popędził konia. Ale gdy Karol chciał znów wejść do domu, nie mógł: sam zatrzasnął furtę, a zzewnątrz się ona nie otwierała.
Z drugiej strony daremnem było dzwonić, bo w domu nie było nikogo. Przechadzał się więc wzdłuż ogrodów; które w tej alei, od strony Muette, tworzą rozkoszne obramowanie zielonych, starannie pielęgnowanych krzewów. Zaledwie po godzinie oczekiwania mógł opowiedzieć komisarzowi szczegóły zbrodni i wręczyć mu znalezione trzynaście biletów bankowych.
Tymczasem posłano po ślusarza, który z wielkim trudem zdołał otworzyć furtę ogrodową i drzwi wchodzące do sieni.
Komisarz wszedł na górę i zaraz po pierwszem wejrzeniu rzekł do służącego:
— Powiedzieliście, że pokój był w największym bezładzie.
Odwrócił się. Karol stał, jak wryty, na progu, zahypnotyzowany: wszystkie sprzęty zajęły swe zwykłe miejsca! Półeczka stała między dwoma oknami, krzesła były podniesione i zegar na środku kominka. Szczątki świecznika zniknęły.
Oszołomiony ze zdumienia, wymówił:
— Trup... pana barona...
— Do rzeczy! — zawołał komisarz, — gdzie ofiara?
Zbliżył się do łóżka. Pod suknem, które odsłonił, spoczywał generał, baron d’Hautrec, były ambasador francuski w Berlinie.
Płaszcz generalski go okrywał, przybrany krzyżem Legii honorowej. Twarz była spokojna, oczy zamknięte.
Służący wyjąkał:
— Ktoś tu był.
— Którędy?
— Nie wiem, ale ktoś tu był w czasie mej nieobecności... Patrz pan, tu na podłodze leżał sztylet wąski, stalowy... I na łóżku chustka zakrwawiona... Nic już niema... Wszystko zabrano...
wszystko ustawiono...
— Ależ kto?...
— Zbrodniarz.
— Zastaliśmy wszystkie drzwi zamknięte.
— On musiał zostać w domu.
— Toby jeszcze był, bo przecież nie nie schodziliście z chodnika...
Służący pomyślał i wymówił powoli:
— Prawda... prawda... nie oddalałem się od furty... Jednak...
— No, zobaczymy! Kogo po raz ostatni widzieliście przy panu baronie?
— Pannę Antoninę, pannę do towarzystwa.
— Co się z nią stało?
— Zdaje mi się, że jej łóżko nie było nawet rozebrane. Musiała skorzystać z nieobecności siostry Augusty i wyszła. Nic dziwnego, jest ładna... młoda...
— Ale którędy wyszła?
— Drzwiami.
— Wszak spuściliście zatrzask i zaciągnęli łańcuch!
— Znacznie później, przed tem musiała wyjść z domu.
— I zbrodnia nastąpiła po jej wyjściu?
— Naturalnie.
Przeszukali dom od dołu do góry, na strychu i w piwnicach, ale zbrodniarz zbiegł. Jak? W jakiej chwili? Czy to on sam, czy jego wspólnik uznał za stosowne wrócić na miejsce zbrodni i zatrzeć wszystko, co mogłoby go zdradzić? Takie pytania zadawały sobie władze śledcze.
O siódmej przybył lekarz sądowy, a o ósmej szef policyi. Potem nastąpiła kolej czynności prokuratora i sędziego śledczego.
Prócz tego napełnili dom ajenci policyi, inspektorowie, dziennikarze, zjawił się kuzyn barona d’Hautrec i inni członkowie rodziny.
Przetrząsano wszystko, badano położenie trupa według podania Karola, wypytywano, badano natychmiast po powrocie siostrę Augustę. Nie zrobiono żadnego odkrycia. Jedynie siostra Augusta dziwiła się zniknięciu Antoniny Brehat. Zgodziła tę młodą osobę przed dwunastu dniami na podstawie doskonałych świadectw i nie mogła wierzyć, aby ona mogła opuścić chorego, powierzonego swej opiece, dla samotnego spaceru po nocy.
— Tembardziej, że w takim razie byłaby już do tego czasu powróciła — poparł ją sędzia śledczy. — Więc znów powracamy do tegoż pytania, co się z nią stało?
— Według mnie — rzekł Karol — wykradł ją zbrodniarz.
Przypuszczenie było możliwe i zgadzało się z pewnymi pozorami.
— Wykradziona? — zauważył szef policyi. — Doprawdy to nie jest nieprawdopodobne.
— Nietylko nieprawdopodobne — odezwał się głos jakiś — ale w sprzeczności zupełnej z faktami, z rezultatami poszukiwań, krótko mówiąc: ze wszelką oczywistością.
Głos był surowy, o tonie twardym, poznano po nim starego inspektora Ganimarda. Jemu jednemu można było wybaczyć ten sposób nieco żołnierski wyrażania się.
— Patrzaj! to ty Ganimard? — zawołał pan Dudois. — Nie widziałem cię.
— Jestem tu od dwu godzin.
— A więc interesujesz się jednak tem, co nie jest 514 numerem 23 seryi, sprawą ulicy Clapeyron z jasnowłosą damą i Arsenem Lupin?
— He! he! — zaśmiał się stary wilk — nie dałbym nic za to, czy Lupin nie tkwi też i w tej sprawie... Ale pozostawmy na boku sprawę losu, a zobaczmy, o co tu chodzi.
∗
∗ ∗ |
Ganimard nie należy do detektywów o szerokim polocie, których postępowanie stanowi szkołę i których imiona pozostaną pamiętne w rocznikach sądowych. Zbywa mu na tych błyskach geniuszu, które znamionują takich Dupinów, Lecoqów i Holmesów, posiada jednak cenne zalety obserwacyi, przenikliwości, przezorności, a nawet intuicyi. Zasługą jego jest, że pracuje z najzupełniejszą niezawisłością. Nic, — oprócz może pewnego uroku, jaki nań rzuca Arsen Lupin — nic poza tem nie trwoży go, ani wpływu na niego nie wywiera.
Jego pomoc tego ranka okazała się wysoce doniosłą.
— Przedewszystkiem — zaczął — zażądam od imć Karola, aby dokładnie odpowiedział na ten punkt: Czy wszystkie przedmioty, które widział za pierwszym razem przewrócone lub przesunięte, za drugiem przybyciem znalazł ściśle na swojem miejscu?
— Ściśle.
— Oczywiście więc, że mogły być ustawione na swem miejscu tylko przez osobę, której miejsce każdego z tych przedmiotów było znajome.
Uwaga uderzyła obecnych, Ganimard ciągnął dalej:
— Inne pytanie, panie Karolu. Był pan zbudzony dzwonkiem elektrycznym... Według pana, kto pana wzywał?
— Pan baron.
— Dobrze, ale w jakiej chwili dzwonił?
— Po walce... w chwili konania.
— Niemożliwe, bo znalazł go pan, leżącego na podłodze, bez życia w miejscu, odległem o jakie cztery metry od dzwonka.
— A więc dzwonił w czasie walki.
— Niemożliwe, bo dzwonek był prawidłowy, nieprzerywany i trwał siedem, ośm sekund, tak pan mówił. Czy możemy przypuszczać, że napastnik dałby mu czas tak dzwonić?
— A więc było to przedtem, na chwilę przed napadem...
— Niemożliwe. Powiedział nam pan, że między sygnałem dzwonka a chwilą, w której pan zszedł do pokoju, upłynęło najwyżej trzy minuty. Gdyby więc baron dzwonił przedtem, to znaczy, że walka, zbrodnia, agonia i ucieczka odbyły się w tej krótkiej przerwie trzech minut. Powtarzam: to niemożliwe.
— A jednak — rzekł sędzia śledczy — ktoś dzwonił. Jeśli nie baron, to kto?
— Zbrodniarz.
— W jakim celu?
— Nie wiem. Ale w każdym razie fakt, że dzwonił, przekonywa nas, iż musiał wiedzieć, że dzwonek łączy się z pokojem służącego. Więc któż znać może podobny szczegół, jeśli nie ktoś domowy?
Koło przypuszczeń się zacieśniało. W kilku zdaniach szybkich, jasnych, logicznych Ganimard stawiał pytanie na właściwym gruncie i myśl starego detektywa jasno się zarysowywała. Teraz najzupełniej naturalnem się wydało, gdy sędzia śledczy zawnioskował:
— A więc krótko mówiąc, w trzech słowach: podejrzywa pan Antoninę Brehat?
— Nie podejrzywam — oskarżam ją.
— Oskarża pan, jako wspólniczkę?
— Oskarżam, jako zabójczynię barona d’Hautrec.
— A więc, jakiż dowód?...
— Ta garść włosów, którą znalazłem w prawej dłoni ofiary, nawet ze skórą, zdartą widać paznokciami.
I pokazał włosy; były jasne blond, złocisto jasne, a Karol wyszeptał:
— Tak, to włosy panny Antoniny... Niepodobna, by zachodziła pomyłka.
A potem dodał:
— I jeszcze... inna rzecz... Zdaje mi się, że nóż ten, którego już nie zastałem za drugim razem, był jej własnością... Używała go do rozcinania kartek.
Cisza zapanowała długa i ciężka, jak gdyby zbrodnia stawała się straszniejszą przez to, że popełniła ją kobieta.
— Przypuśćmy — odezwał się sędzia śledczy — do czasu lepszego wyświetlenia sprawy, że baron został zabity przez Antoninę Brehat. Należy jeszcze wyjaśnić, jaką drogą wyjść mogła po zbrodni, aby znów wrócić po odejściu pana Karola i znów wyjść przed przybyciem komisarza? Jaka jest pańska opinia o tem, panie Ganimard?
— Żadna.
— Więc?
Ganimard miał wyraz zakłopotania. Wreszcie rzekł z widocznym wysiłkiem:
— Wszystko, co mogę powiedzieć, to to: że odnajduję tu to samo postępowanie, co w sprawie losu Nr. 514 seryi 23, to samo zjawisko, które możnaby nazwać zdolnością ulatniania się. Antonina Brehat zjawia się i znika tak samo tajemniczo w tym domu, jak Arsen Lupin dostał się do mieszkania pana Detinan i znikł z niego w towarzystwie jasnowłosej damy.
— A to znaczy?
— To znaczy, że nie mogę powstrzymać się od zestawienia w myśli tego dziwnego zbiegu okoliczności:
Antonina Brehat była zgodzona przez siostrę Augustę przed dwunastu dniami, tj. nazajutrz potem, gdy jasnowłosa dama wysunęła mi się z rąk. Po drugie włosy jasnowłosej damy mają właśnie tę wpadającą w oczy jasną barwę ze złocistym odcieniem, jaką tu spostrzegamy...
— W ten sposób według pana, Antonina Brehat...
— Jest jasnowłosą damą.
— A co zatem idzie, Lupin jest autorem i tej sprawy?
— Tak myślę...
Nastąpił ogólny wybuch śmiechu. Szef policyi bawił się:
— Lupin! Zawsze Lupin! Lupin jest we wszystkiem! Lupin jest wszędzie!
— Jest tam, gdzie jest — wycedził Ganimard rozjątrzony.
— Jednak trzeba mieć przyczynę, aby gdzieś być, — zauważył pan Dudouis, — a w tym razie przyczyny wydają mi się niejasne. Biurko nie jest wyłamane, ani portfel skradziony. Złoto pozostało nawet na stole.
— Tak — zawołał Ganimard — ale sławny dyament?
— Jaki dyament?
— Dyament niebieski! Sławny dyament, który zdobił koronę królewską Francyi i który był ofiarowany przez księcia d’A... Leonidzie L..., a po śmierci Leonidy L... odkupiony prze barona d’Hautrec przez pamięć znakomitej aktorki, którą kochał namiętnie. To historya, której stary, jak ja, Paryżanin, nie zapomni nigdy.
— Oczywiście — rzekł sędzia śledczy — że jeśli niebieski dyament się nie znajdzie, wszystko się wyjaśnia... Ale gdzież go szukać?
— Na palcu pana barona — rzekł Karol. — Niebieski dyament nie schodził z jego lewej ręki.
— Widziałem tę rękę — potwierdził Ganimard, zbliżając się do nieboszczyka — i mogą się panowie przekonać, że jest na niej tylko prosta obrączka złota.
— Niech panowie patrzą od strony dłoni — odezwał się znów służący.
Ganimard rozprostował skurczone palce: klejnot był odwrócony i w głębi dłoni rzucał przepyszne blaski.
— Do djabła! — mruknął Ganimard, zupełnie zawiedziony — już nic nie rozumiem.
— Teraz myślę, że pan poniecha oskarżania tego nieszczęśliwego Lupina? — zaśmiał się pan Dudouis.
Ganimard zastanowił się chwilę i odpowiedział tonem sentencyonalnym:
— Właśnie dlatego, że nie rozumiem nic, oskarżam Arsena Lupina.
Takie były pierwsze wskazówki otrzymane przez władze sądowe nazajutrz po niebywałej zbrodni. Wskazówki niewyraźne, mgliste, którym dalsze śledztwo nie przysporzyło ani ciągłości, ani pewności. Wyjście i powrót Antoniny Brehat pozostały zupełnie niewyjaśnione i ani trochę więcej nie wiedziano, kto jest ta tajemnicza osoba o złotych włosach, która zabiła barona d’Hautrec a nie wzięła z jego palca legendarnego klejnotu królewskiej korony Francyi.
I ciekawość, którą wzbudzała jej postać tajemnicza nadawała tej zbrodni doniosłość olbrzymiego przestępstwa, co roznamiętniało opinię publiczną.
∗
∗ ∗ |
Spadkobiercy barona d’Hautrec mogli sobie tylko powinszować podobnego rozgłosu. Zorganizowali oni przy ulicy Henri-Martin, w samym domu nieboszczyka, — wystawę mebli i przedmiotów, które wkrótce być miały sprzedane drogą licytacyi w sali Drouot. Meble współczesne i miernego gustu, przedmioty bez wartości artystycznej... ale w pośrodku na cokóle obciągniętym czarnym aksamitem, pod szklanym kloszem, strzeżony przez dwu ajentów policyi — błyszczał pierścień z niebieskim dyamentem.
Dyament przepyszny, ogromny, czystości niezrównanej, o tonie niebieskawym, jaki przybiera woda źródlana, w której odbija się niebo. Podziwiano go, unoszono się... i spoglądano trwożliwie do pokoju ofiary, na miejsce, gdzie znaleziono trupa, nadewszystko zaś na ściany, ściany nie do przebycia, skróś których jednak uciekła morderczyni. Upewniano się, czy marmur kominka nie jest ruchomy, czy jakiś gzyms lustra nie ukrywa utajonej sprężyny, za pomocą której dałoby się obrócić koło swej osi... Przypuszczano istnienie drzwi utajonych, otwory tunelu, komunikacyę kanałami ściekowemi, z katakumbami.
Sprzedaż niebieskiego dyamentu miała miejsce w gmachu Drouot. Tłum dusił się i gorączka licytujących wzrastała do szału.
Zgromadził się tu cały Paryż żądny wrażeń, wszyscy, którzy kupują i którzy chcą dać do zrozumienia, że mogą kupić: giełdziarze, artyści, damy wszystkich sfer towarzyskich, dwu ministrów, jeden tenor włoski, jeden król na wygnaniu, który, aby utrwalić swój kredyt, pozwolił sobie z wielką powagą, głosem dźwięcznym posunąć cenę aż do stu tysięcy franków. Sto tysięcy franków! mógł je ofiarować, nie kompromitując się. Tenor włoski zaryzykował 150, jeszcze ktoś 1750.
Od 200 tys. franków amatorowie się zniechęcili. Po 200 tysiącach pozostało ich zaledwie dwoje: Herschmann, głośny finansista, król kopalni złota i hrabina de Crozon, bogata Amerykanka, której kolekcya dyamentów i drogich kamieni była znaną.
— Dwieście sześćdziesiąt tysięcy... dwieście siedmdziesiąt tysięcy... siedmdziesiąt pięć... ośmdziesiąt... — ogłaszał komisarz, zapytując kolejno wzrokiem oboje współzawodniczących. — Dwieście ośmdziesiąt tysięcy dla pani... Nikt więcej nie daje?...
— Trzysta tysięcy — mruknął Herschmann.
Cisza. Obserwowano hrabinę. Stała uśmiechnięta, lecz blada, czem zdradzała swój niepokój, opierała się o poręcz krzesła przed sobą. W rzeczy samej wiedziała to dobrze, i wszyscy obecni wiedzieli również, wynik pojedynku był niewątpliwy: logicznie, fatalnie musiał wypaść na korzyść finansisty, którego zachcianki rozporządzały kapitałem pół miliarda. Jednak wymówiła:
— Trzysta pięć tysięcy.
Jeszcze cisza. Zwrócono się w stronę króla kopalni, w oczekiwaniu podwyżki. Będzie ona z pewnością silna, gwałtowna, ostateczna.
Jednak nic. Herschmann stał obojętny z oczyma utkwionemi w kartkę papieru, którą trzymał w prawej ręce, podczas gdy drugą miął rozerwaną kopertę.
— Trzysta pięć tysięcy — powtarzał komisarz. — Raz?... dwa?... Jeszcze czas... Nikt nie daje więcej?... Powtarzam: raz... dwa...
Herschmann ani drgnął. Ostatnia chwila milczenia. Młotek upadł.
— Czterysta tysięcy! — zawołał Herschmann, podskakując, jakby uderzenie młotka otrzeźwiło go z odurzenia.
Zapóźno! Przysądzenie było nieodwołalne. Tłoczono się koło niego. Co się stało? Czemu nie mówił wcześniej?
Roześmiał się.
— Co się stało? Słowo daję, nie wiem. Miałem chwilę roztargnienia.
— Czyż możliwe?
— Ależ tak, podano mi list.
— I ten list wystarczył?...
— Aby mnie zmieszać, tak, w pierwszej chwili.
Ganimard był tuż. Asystował przy licytacyi pierścienia. Zbliżył się do jednego z woźnych.
— To wy podaliście list panu Herschmannowi?
— Tak.
— Od kogo?
— Od jednej pani.
— Gdzie ona jest?
— Gdzie ona jest?... zaraz panie, tam... ta pani, co ma gęstą woalkę...
— Która teraz odchodzi?
— Tak.
Ganimard rzucił się do drzwi i spostrzegł damę, która schodziła ze schodów. Pobiegł. Napływ publiczności zatrzymał go u wyjścia. Potem już jej nie odnalazł.
Powrócił do sali, zbliżył się do Herschmanna, przedstawił się i zapytał o list. — Herschmann podał mu go. Zawierał pisane ołówkiem naprędce, charakterem bankierowi nieznanym, te parę słów:
“Niebieski dyament niesie nieszczęście. Pamiętaj pan o baronie d’Hautrec.”
Przygody niebieskiego dyamentu na tem się nie skończyły. Osławiony już morderstwem barona d’Hautrec i wydarzeniem w sali licytacyjnej, w pół roku potem miał posiąść największy rozgłos. Następnego lata skradziono hrabinie de Crozon drogocenny klejnot, który zdobyła z takim trudem.
Wieczorem, 10-go sierpnia goście hrabiostwa de Crozon byli zebrani w salonie wspaniałej rezydencyi nad wybrzeżem Sommy. Słuchano muzyki. Hrabina siadła do fortepianu i złożyła swe biżuterye, między niemi niebieski dyament na maleńkim stoliku obok.
Po godzinie hrabia wyszedł, a za nim dwaj jego kuzyni d’Andelle i pani de Real, przyjaciółka hrabiny de Crozon. Hrabina została sama z panem Bleichen, konsulem austryackim i jego żoną.
Rozmawiali, potem hrabina zgasiła wielką lampę, stojącą na stole w salonie. W tej samej chwili pan Bleichen gasił dwie lampy przy fortepianie. Nastąpiła chwila ciemności, nieco pomieszania, potem konsul zapalił świecę i wszyscy troje rozeszli się do swych pokoi. Hrabina zaledwie znalazła się w swoim pokoju, przypomniała sobie zostawione w salonie klejnoty i poleciła pokojowej pójść po nie. Ta wróciła i złożyła je na kominku. Pani ich nie przeglądała.
Nazajutrz hrabina de Crozon spostrzegła, że brakuje pierścienia — pierścienia z niebieskim dyamentem.
Uprzedziła męża. Ich opinia była wyrobiona; pokojowa była poza wszelkiem posądzeniem, winnym mógł być tylko pan Bleichen.
Hrabia uprzedził komisarza policyi w Amiens, który rozpoczął poszukiwania i dyskretnie rozciągnął najściślejszy nadzór, aby konsul austryacki nie mógł ani sprzedać, ani wysłać pierścienia.
Dniem i nocą ajenci otaczali pałac.
Dwa tygodnie upłynęły bez najmniejszego wydarzenia. Pan Bleichen oznajmia swój wyjazd. Tego dnia wdrożono przeciw niemu śledztwo. Komisarz wdaje się oficyalnie i nakazuje rewizyę jego rzeczy. W małym woreczku podróżnym, którego kluczyk nie opuszczał nigdy konsula, znaleziono flakon z proszkiem do zębów, a we flakonie — pierścień.
Pani Bleichen zemdlała. Jej męża aresztowano.
Pamiętają wszyscy sposób obrony, przyjęty przez obwinionego. Nie mógł wytłómaczyć sobie inaczej obecności pierścienia, jak zemstą hrabiego de Crozon. “Hrabia jest gwałtowny i unieszczęśliwia swą żonę — mówił. — Miałem długą z nią rozmowę i namawiałem ją stanowczo do rozwodu. Dowiedziawszy się o tem, hrabia się zemścił. Wziął pierścień a przed mym odjazdem wsunął go w neseser.” Hrabia i hrabina podtrzymywali żywo swą skargę. Publiczność mogła wybierać pomiędzy ich tłómaczeniem i tłómaczeniem konsula. Żaden nowy wypadek nie przechylił szali domysłów. Cały miesiąc gadaniny, przypuszczeń i posądzeń nie dał ani źdźbła pewności.
Znudzeni tym hałasem, niezdolni podać dowodu oczywistego winy, któryby uprawomocnił ich oskarżenie, pan i pani de Crozon zażądali, aby im przysłano z Paryża ajenta zdolnego do rozwikłania tego kłębka zagadek.
Przysłano Ganimarda.
Przez cztery dni stary inspektor wywiadywał się, przeszukiwał, poznawał park, odbywał długie rozmowy z pokojową, z palaczem, ogrodnikami, urzędnikami poblizkich biur pocztowych; oglądał mieszkania, zajmowane przez państwo Bleichen, kuzynów d’Andelle i panią de Real. Potem pewnego ranka zniknął bez pożegnania z gospodarstwem.
Ale w tydzień potem otrzymali depeszę następującą:
“Proszę przybyć jutro, piątek, piąta wieczór. The japonais, ulica Boissy-d’Anglas. Ganimard.”
∗
∗ ∗ |
— Pan Gerbois, profesor liceum w Wersalu, któremu — pamiętają państwo — Arsen Lupin skradł pół miliona. Pan Leon d’Hautrec, synowiec i spadkobierca barona d’Hautrec.
Cztery osoby siadły. W kilka chwil potem przybyła piąta. Był to szef służby bezpieczeństwa.
Pan Dudouis był w dość cierpkim humorze. Ukłonił się i rzekł:
— Cóż się stało, Ganimard? Podano mi w prefekturze twoje wezwanie telefoniczne. Jestże to coś poważnego?
— Bardzo poważnego. W ciągu godziny wypadki ostatnie, których badaniu się poświęciłem, znajdą tu rozwiązanie. Wydało mi się, że pańska obecność jest niezbędna.
— Jako też obecność Folenfant i Dieuzy, których spostrzegłem na dole, niedaleko wejścia?
— Tak szefie.
— Ale po co? Czy idzie o aresztowanie? Ileż przygotowań! No, dobrze, Ganimard — słuchamy.
Ganimard wahał się przez chwilę, potem wyrzekł z widocznym zamiarem zadziwienia swych słuchaczy.
— Przedewszystkiem oznajmiam, że p. Bleichen jest niewinien w kradzieży pierścienia.
— Ho! ho! — rzekł pan Dudouis — proste wyznanie... a doniosłe.
A hrabia zapytał:
— Czy tylko na tem ograniczają się pańskie odkrycia...
— Nie, panie. Nazajutrz po kradzieży troje z pańskich gości udało się automobilem na wycieczkę do Crecy. Podczas gdy dwie z tych osób oglądały sławne pole bitwy, trzecia udała się pospiesznie do biura pocztowego i wysłała maleńkie pudełeczko, zaszyte, opieczętowane według przepisów pocztowych i oszacowane na sto franków.
Pan de Crozon odezwał się:
— Nic w tym niema nienaturalnego.
— Czy może wyda się panu także naturalne, że ta osoba zamiast podać swoje własne nazwisko, wysłała posyłkę pod nazwiskiem Rousseaux, i że odbierający niejaki pan Beloux, zamieszkały w Paryżu, wyprowadził się tegoż samego wieczora po odebraniu wysyłki, tj. pierścienia.
— Może tu mowa o jednym z mych kuzynów d’Andelle? — zapytał hrabia.
— Nie, nie idzie tu o tych panów.
— A więc o panią de Real?
— Tak.
Hrabina krzyknęła przerażona:
— Pan obwinia moją przyjaciółkę, panią de Real!
— Małe pytanie, szanowna pani — odrzekł Ganimard... — Czy pani de Real była obecną przy sprzedaży niebieskiego dyamentu?
— Tak, ale nie byłyśmy razem.
— Czy nie namawiała panią do kupna pierścienia?
Hrabina zaczęła sobie przypominać.
— Tak... w istocie... myślę nawet, że ona powiedziała mi o tym pierwsza...
— Zapisuję pani odpowiedź, hrabino. — Jest stwierdzone, że to pani de Real mówiła pani pierwsza o tym pierścieniu i namawiała panią do kupna.
— Jednak... moja przyjaciółka jest niezdolna...
— Przepraszam, przepraszam, pani de Real jest tylko pani przypadkową przyjaciółką, a nie “serdeczną przyjaciółką,” jak ją dzienniki ogłosiły, co odsunęło od niej wszelkie podejrzenie. Zna ją pani zaledwie od tej zimy. Co więcej wykażę pani, że wszystko, co ona pani opowiadała o sobie, o swej przeszłości, o swych stosunkach jest najzupełniej fałszywe, że pani Blanka de Real nie istniała przed spotkaniem się z panią i że nie istnieje już w chwili obecnej.
— A potem?
— Potem? — powtórzył Ganimard.
— Tak, cała ta historya jest bardzo ciekawa, ale do czegóż się ona stosuje w naszej sprawie? Jeśli faktem jest, że pani de Real wzięła pierścień, co nie jest jednak niczem udowodnione, czemuż go ukryła w proszku do zębów pana Bleichen? Cóż u licha! Kto się zdobywa na kradzież niebieskiego dyamentu, to go chowa. Jaką odpowiedź da pan na to?
— Ja? — żadnej, ale pani de Real na to odpowie.
— Więc ona istnieje?
— Istnieje... nie istniejąc. W kilku słowach oto wszystko: Przed trzema dniami czytając dziennik, który codzień czytuję, spostrzegłem na początku listy przejezdnych w Trouville “Hotel Beaurivage: Pani de Real i t. d.” Rozumieją państwo, że tegoż wieczora byłem w Trouville i zapytywałem zarządzającego hotelem Beaurivage. Według rysopisu i według pewnych wskazówek, jakie zebrałem, ta pani de Real była właśnie osobą, której szukałem, ale opuściła hotel, zostawiając swój adres w Paryżu — ulica Colisee Nr. 3. Przedwczoraj udałem się pod tym adresem i dowiedziałem się, że niema żadnej pani de Real, ale poprostu pani Real, która się zajmuje szlifowaniem dyamentów i często wyjeżdża. W przeddzień jeszcze wróciła z podróży. Wczoraj zadzwoniłem do jej mieszkania i pod przybranem nazwiskiem, ofiarowałem jej swe usługi, jako pośrednik do osób, mogących kupować drogie kamienie. Dziś mamy spotkanie tu dla załatwienia pierwszego kupna.
— Jakto! pan jej oczekuje?
— O w pół do szóstej.
— I pan jest pewien?...
— Że to jest pani de Real z pałacu Crozon?... Tak, mam dowody niezbite. Ale... słyszycie państwo, Folenfant sygnalizuje.
Świst gwizdawki dał się słyszeć. Ganimard powstał żywo.
— Niema czasu do stracenia. Pani i pan de Crozon zechcą przejść do pokoju sąsiedniego. Pan również panie d’Hautrec... i pan też panie Gerbois... Drzwi zostaną otwarte i na pierwszy znak proszę państwa wejść. Pozostań pan, panie Dudouis.
— A jeśli inne osoby przybędą? — zagadnął pan Dudouis.
— Nie, zakład jest nowy, a właściciel jest moim przyjacielem i nie wpuści żywej duszy... prócz jasnowłosej damy.
— Jasnowłosej damy! Co mówisz?
— Jasnowłosej damy w jej własnej osobie, wspólniczki i przyjaciółki Arsena Lupina, tajemniczej jasnowłosej damy, przeciwko której posiadam dowody pewne, ale pomimo to chcę wobec pana panie Dudouis, zebrać przeciwko niej świadectwa tych wszystkich osób, które ona ograbiła.
Wychylił się przez okno.
— Zbliża się... Wchodzi... Już nie umknie. Folenfant i Dieuzy strzegą drzwi... Jasnowłosa dama do nas należy.
∗
∗ ∗ |
Prawie jednocześnie nieznajoma ukazała się na progu: wysoka, szczupła, o twarzy bardzo bladej i włosach złocisto blond.
Wzruszenie zdławiło głos Ganimarda. Pozostał niemy, niezdolny słowa wymówić! Jaki tryumf nad Arsenem Lupin! Jaki rewanż! A jednocześnie ta wygrana zdawała mu się odniesiona z taką łatwością, że zapytywał sam siebie, czy czasem jasnowłosa dama nie wysunie mu się z rąk przy pomocy jednego z tych czarów, którymi rozporządzał Lupin.
Ona tymczasem czekała, zdziwiona tą ciszą i rozglądała się wokoło, nie mogąc pokryć swego niepokoju.
— Odejdzie!... Zniknie!... — myślał Ganimard w pomieszaniu.
Gwałtownym ruchem stanął między nią a drzwiami.
Odwróciła się i chciała wyjść.
— Nie, nie — zaprotestował — czemu się pani oddala?
— Ależ doprawdy panie, nie rozumiem tego postępowania. Puść mnie pan...
— Niema żadnej przyczyny, aby pani wychodziła, a natomiast bardzo wiele, aby pani pozostała.
— Jednak...
— Daremnie, nie wyjdzie pani.
Blada opadła na krzesło i wyjęknęła:
— Czego pan chce?...
Ganimard tryumfował. Trzymał w sieci jasnowłosą damę. Opanowując się, wymówił:
— Przedstawiam pani tego przyjaciela, o którym pani mówiłem. Pragnie kupić klejnoty... nadewszystko dyamenty... — Czy pani postarała się o ten, który mi pani obiecała?
— Nie... nie... nie wiem... nie przypominam sobie...
— Ale owszem. Niech pani sobie przypomni... Ktoś ze znajomych pani, miał pani dostarczyć dyament zabarwiony... “coś jakby dyament niebieski” — powiedziałem śmiejąc się, a pani odrzekła: “właśnie, być może, załatwię panu tę sprawę...” Czy pamięta pani?
Milczała. Mały woreczek, który trzymała, wypadł jej z ręki. Podniosła go żywo i przycisnęła do siebie. Palce jej drżały.
— A więc — rzekł Ganimard — widzę, że pani nie ma zaufania do nas. Dam pani dobry przykład i pokażę, co ja posiadam.
Wyjął ze swego portfelu papier, który rozłożył i pokazał jej garść włosów.
— Oto, przedewszystkiem nieco włosów Antoniny Brehat, wyrwanych przez barona i pozostałych w ręku nieboszczyka. Widziałem pannę Gerbois, poznała natychmiast kolor jasnowłosej damy... ten sam zresztą kolor, co pani... ściśle ten sam kolor.
Pani de Real patrzyła na niego ze zdumieniem i jakby najzupełniej nie pojmowała znaczenia jego słów.
— A teraz — mówił dalej — oto dwa flakony od perfum, bez etykiety to prawda, i próżne, ale jeszcze dość zachowały woni, aby panna Gerbois mogła dziś rano jeszcze poznać zapach perfum damy jasnowłosej, która była jej towarzyszką podróży w ciągu dwu tygodni. Jeden z tych flakonów posiadam z pokoju, który pani de Real zajmowała w pałacu Crozon, a drugi z pokoju, który — pani zajmowała w hotelu Beaurivage.
— Co pan mówi!... Dama jasnowłosa... pałac Crozon...
Nie odpowiadając, inspektor policyi rozłożył na stole cztery kartki.
— Wreszcie — rzekł — oto na tych czterech kartkach próbki charakteru pisma: Antoniny Brehat, druga damy, która pisała do barona Herschmanna w czasie sprzedaży niebieskiego dyamentu, trzecia — pani de Real w czasie jej pobytu w pałacu Crozon, a czwarta od samej szanownej pani... To pani nazwisko i adres, pozostawiony przez panią u portyera w hotelu Beaurivage w Trouville. Wreszcie zechce pani sama porównać te cztery pisma. Są jednakowe.
— Ależ pan zwaryował! panie! Pan zwaryował! Co znaczy to wszystko?
— To znaczy, pani — zawołał Ganimard w uniesieniu — że jasnowłosa dama, przyjaciółka i spólniczka Arsena Lupina, jest to — pani!
Pchnął drzwi sąsiedniego salonu, wpadł na pana Gerbois, szarpnął go za ramię i przyprowadził przed panią de Real.
— Panie Gerbois, czy poznaje pan osobę, która uprowadziła pańską córkę i którą pan widział u pana Detinan?
— Nie.
Jakgdyby przebiegł prąd elektryczny, którego każdy odczuł wstrząśnienie. Ganimard się zachwiał.
— Nie? Czy to możliwe?... Poczekajmy, zastanów się pan...
— Już się zastanowiłem. Pani jest blondynką, jak tamta dama... ale nie jest pani podobna zupełnie.
— Nie mogę wierzyć... Podobna pomyłka jest niemożliwa... Panie d’Hautrec, czy poznaje pan Antoninę Brehat?
— Widywałem Antoninę Brehat u mego stryja... To nie jest ona.
— I pani nie jest też zupełnie panią de Real — potwierdziła hrabina de Crozon.
Było to nadto. Ganimard stał oszołomiony, bez ruchu, zwiesił głowę, oczyma unikał obecnych. Ze wszystkich jego obmyślań nie pozostawało już nic. Gmach runął.
Pan Dudouis powstał.
— Pani nam zechce wybaczyć, nastąpiła tu nieszczęsna pomyłka, którą racz pani darować. Ale nie rozumiem tylko jednego — tego pani pomieszania... pani dziwnego obejścia, odkąd się pani tu znalazła?...
— Mój Boże, panie, bałam się... Mam więcej niż za sto tysięcy franków klejnotów w mym woreczku, a postępowanie pańskiego przyjaciela nie mogło budzić zaufania.
— Ale ciągłe pani wyjazdy?
— Czyż mój zawód ich nie wymaga?
Pan Dudouis nic na to odpowiedzieć nie mógł.
— Zebrałeś swe informacye, Ganimard, z niefortunną lekkomyślnością i znalazłeś się wobec pani w sposób bardzo niewłaściwy. — Przyjdziesz wytłómaczyć mi się do mego gabinetu.
Posiedzenie było skończone i szef policyi zabierał się do wyjścia, gdy nastąpił fakt doprawdy nieoczekiwany. Pani Real zbliżyła się do ajenta ze słowami:
— Słyszę, że pan nazywa się Ganimard. Wszak się nie mylę?
— Nie.
— W takim razie ten list być musi dla pana przeznaczony. Otrzymałam go dziś rano z adresem, który pan widzi: “Pani Real, dla doręczenia panu Ganimard.” Myślałam, że to żart, bo nie znałam pana pod tem nazwiskiem, ale widocznie, że nieznajomy mi korespondent wiedział o naszem spotkaniu.
Dziwną tknięty intuicyą Justyn Ganimard chwycił list i chciał go zniszczyć. Nie śmiał jednak wobec swego zwierzchnika. Rozerwał kopertę. List zawierał te słowa, które czytał głosem zaledwie zrozumiałym:
— “Była pewnego razu jasnowłosa dama, niejaki Lupin i niejaki Ganimard. Zły Ganimard chciał szkodzić pięknej, jasnowłosej pani, a dobry Lupin nie chciał na to pozwolić. Więc dobry Lupin pragnąc, aby jasnowłosa pani zaprzyjaźniła się z hrabiną de Crozon, namówił ją, aby przybrała nazwisko pani de Real, które jest nazwiskiem, lub prawie jest — pewnej szlachetnej obywatelki, której włosy są złociste a twarz blada. I dobry Lupin mówił sobie: Jeśli kiedykolwiek zły Ganimard będzie na tropie jasnowłosej damy, jakże mi będzie przyjemnie sprowadzić go na ślad szlachetnej kupcowej. Rozumna przezorność przynosi owoce! Maleńka notatka przesłana do dziennika, czytywanego przez Ganimarda, flakon od perfum, umyślnie zapomniany przez prawdziwą jasnowłosą damę w hotelu Beaurivage, nazwisko i adres pani Real, zapisane też przez prawdziwą jasnowłosą damę w księdze hotelowej — i sztuka odegrana! Co mówisz na to Ganimard? Chciałem ci opowiedzieć przygodę przy obiedzie, wiedząc, że naśmiewać się z niej będziesz pierwszy. W istocie jest kapitalna i wyznaję, że z mej strony ubawiłem się bajecznie!
A więc dzięki, drogi przyjacielu; najserdeczniejsze pozdrowienie dzielnemu panu Dudouis.
— Ależ on wie wszystko! — jęknął Ganimard, który bynajmniej nie myślał się śmiać. — Wie rzeczy, których nie mówiłem nikomu! Jakże mógł wiedzieć, że ja tu sprowadzę szefa policyi? Jak mógł wiedzieć o znalezieniu przeze mnie pierwszego flakonu?... Jak mógł wiedzieć?
Trząsł się, rwał włosy z rozpaczy.
Panu Dudouis żal się go zrobiło.
— No! Ganimard pociesz się, na drugi raz lepiej się uda.
I szef policyi wyszedł w towarzystwie pani Real.
∗
∗ ∗ |
Przeszło dziesięć minut. Ganimard czytał i odczytywał list Lupina. Opodal hrabia i hrabina de Crozon, pan d’Hautrec i pan Gerbois rozmawiali żywo. Wreszcie hrabia zbliżył się do inspektora i rzekł:
— Z tego wszystkiego wypływa, drogi panie, że nie posunęliśmy się wcale naprzód.
— Przepraszam. Moje wywiady ustaliły, że jasnowłosa dama jest bohaterką niezaprzeczoną tych wypadków i że kieruje nią Lupin. To krok ogromny.
— Który na nic się nie przydał. Zagadka jest może więcej jeszcze ciemna. Jasnowłosa dama zabija, by skraść niebieski dyament, a nie kradnie go. Kradnie go wreszcie, — aby go się znów pozbyć na korzyść kogo innego.
— Nic na to nie pomogę.
— Zapewne, ale może kto inny by pomógł...
— Co pan chce przez to powiedzieć?
Hrabia zawahał się, ale hrabina się wmieszała i rzekła wyraźnie:
— Jest człowiek, jedyny po panu — według mnie — który będzie zdolny zwyciężyć Lupina i udaremnić jego wybiegi. Panie Ganimard, czy będzie panu bardzo niemiło, jeśli wezwiemy pomocy Sherlocka Holmesa?
Zmieszał się.
— Ależ nie... tylko... nie rozumiem dobrze...
— Oto, wszystkie te tajemnice już mnie irytują. Chcę widzieć jasno. Pan Gerbois i pan d’Hautrec tego samego sobie życzą i postanowiliśmy, zwrócić się do znakomitego detektywa angielskiego.
— Pani ma racyę, hrabino — wyrzekł inspektor naczelny ze szczerością. — Pani ma racyę, stary Ganimard niema siły walczyć przeciwko Arsenowi Lupin. Czy Sherlock Holmes tu zwycięży? Życzę tego, bo mam dlań największe uznanie. Jednak... mało prawdopodobieństwa.
— Małe prawdopodobieństwo, że wygra?...
— Takie jest moje zdanie. Uważam, że pojedynek między Sherlockiem Holmesem a Arsenem Lupin jest rzeczą z góry przesądzoną. Anglik będzie zwyciężony!
— W każdym razie, czy możemy liczyć na pana?...
— Najzupełniej, pani hrabino. Moja pomoc jest zapewniona bez ograniczeń...
— Pan zna jego adres?
— Tak. Parker street 219.
Tegoż wieczora pan i pani de Crozon cofnęli swą skargę przeciw konsulowi Bleichen, natomiast wysłano zbiorowy list do Sherlocka Holmesa.
— Co panowie rozkażą?
— Co chcesz — odpowiedział Arsen Lupin, jak człowiek, którego takie rzeczy mało obchodzą. — Co chcesz, tylko ani mięsa, ani alkoholu.
Garson oddalił się z lekceważeniem.
— Jakto! — zawołałem — wegetaryanin?...
— Coraz więcej — odrzekł Lupin.
— Z upodobania? przekonania? czy z przyzwyczajenia?
— Dla hygieny.
— I nigdy wykroczenia?
— O! owszem... w towarzystwie... aby się nie wyróżniać.
Jedliśmy obiad we dwu niedaleko dworca północnego, w głębi małej restauracyjki, dokąd mnie Arsen Lupin zaprosił. Lubi on w ten sposób od czasu do czasu oznaczyć mi telegraficznie spotkanie w jakim zakątku Paryża. Bywa wtedy zwykle pełen zapału do życia, radosny, że żyje, jak szczere, dobre dziecko. Zawsze wówczas jakaś anegdotka, wspomnienie czy opowieść przygody dotąd mi nieznanej urozmaica naszą ucztę.
Tego wieczora wydał mi się bardziej, niż zwykle ożywiony. Śmiał się i opowiadał ze szczególniejszym zapałem, z tą ironią wyszukaną, jemu właściwą, ironią bez goryczy, lekką i swobodną. Z przyjemnością prawdziwą patrzyłem na niego i nie mogłem powstrzymać się, by mu nie wyrazić zadowolenia.
— O! tak — zawołał — miewam dni, gdy wszystko wydaje mi się czarujące, gdy życie tętni we mnie, jak skarb nieprzebrany, którego nie wyczerpię nigdy. A Bóg widzi, że żyję nie licząc się!
— I może nadto!
— Skarb jest niewyczerpany, powiadam ci. Mogę go czerpać pełnemi dłońmi i trwonić, mogę rozrzucać me siły i młodość na cztery wiatry, w ten sposób robię tylko miejsce siłom żywszym i młodszym... A potem... naprawdę me życie jest tak piękne!... Dość, by mi było tylko chcieć — nieprawda? aby wstać pewnego ranka, czy ja wiem kim? Mówcą, właścicielem fabryki, kopalni, dyplomatą... A doprawdy przysięgam ci, nigdy podobne pragnienie mi nie przychodzi. Jestem Arsen Lupin — i Arsenem Lupin pozostanę. I napróżno szukam w historyi życia lepiej wypełnionego, bardziej intenzywnego... Napoleon?... Tak, może... Ale Napoleon wówczas, u schyłku swej karyery imperatorskiej, w czasie kampanii przeciw Francyi, kiedy Europa na niego następowała i kiedy przed każdą bitwą zapytywał się, czy nie ta już ostatnia, jaką wydaje?
Czy był szczery? czy żartował? Ton jego głosu się rozgrzewał, mówił dalej:
— Cała radość — widzisz — leży w niebezpieczeństwie! Poczucie nieustające niebezpieczeństwa! Oddychać niem, jak powietrzem, którem oddychamy; odczuwać je w koło siebie, jak dyszy, porykuje, czyha, zbliża się... A w pośród burzy pozostać spokojnym... nie drgnąć!... Inaczej jesteś zgubiony... Jest tylko jedno uczucie równające się temu — to uczucie palacza w pełnym biegu automobilu! Ale jego bieg trwa jeden poranek, a mój całe życie!
— Co za liryzm — zawołałem. — I ty mi chcesz wmówić, że nie masz szczególnej przyczyny podniecenia?
Uśmiechnął się.
— No — rzekł — przenikliwy z ciebie psycholog. Jest istotnie przyczyna.
Nalał pełną szklankę zimnej wody, wychylił ją i zapytał:
— Czyś czytał dzisiejszy numer Tempsa?
— Słowo daję, nie.
— Sherlock Holmes musiał przepłynąć la Manche dzisiaj i przybył koło szóstej wieczór.
— Do licha! A pocóż?
— Maleńka wycieczka, na którą go zapraszają hrabiowie de Crozon, synowie d’Hautrec i pan Gerbois. Spotkali się na dworcu północnym, a stamtąd udali się do Ganimarda. W tej chwili radzą w sześcioro.
Nigdy pomimo nadzwyczajnej ciekawości, jaką we mnie wzbudza Arsen Lupin nie pozwalam sobie na wypytywanie go o sprawy jego prywatnego życia, o ile sam mi tego nie mówi. Jest to z mej strony pewna delikatność, której nie przekraczam nigdy. — Wówczas zresztą jeszcze nie ogłoszono oficjalnie jego nazwiska w sprawie niebieskiego dyamentu. Czekałem więc cierpliwie.
Znów podjął:
— Temps ogłasza również interview tego dzielnego Ganimarda. Według niego pewna jasnowłosa dama, która ma być moją przyjaciółką, zamordowała barona d’Hautrec i usiłowała skraść pani de Crozon jej sławny pierścień. I ma się rozumieć, oskarżają mnie, jako autora tych przestępstw.
Lekki dreszcz mnie przebiegł. Byłoż to prawdą? Czy miałem uwierzyć, że przyzwyczajenie do kradzieży, jego rodzaj życia, sama logika zdarzeń — doprowadziły tego człowieka do zbrodni? Patrzyłem nań. Wydawał mi się tak spokojny, jego oczy patrzyły tak szczerze!
Spojrzałem na jego ręce: miały nieskończoną subtelność rysunku, prawdziwe ręce niezdolne krzywdzić, ręce artysty...
— Ganimard cierpi na halucynacye — szepnąłem.
Zaprzeczył:
— Ale nie, ale nie. Ganimard ma przebiegłość... niekiedy nawet spryt.
— Spryt!
— Tak, tak. Naprzykład ten interwiew jest pysznym giestem. Najpierw ogłasza przyjazd swego angielskiego rywala, aby mi zwrócić uwagę na konieczność czuwania, i tak czyni zadanie tam tego trudniejszem. Po drugie ściśle określa punkt, do którego sam doprowadził sprawę, aby Holmes zbierał owoce wyłącznie własnych odkryć. To dobra taktyka!
— Cokolwiekbądź mam dwu przeciwników.
— I jakich przeciwników!
— O! jednego nie liczę.
— A drugi?
— Holmes? O! przyznaję, że to przeciwnik nielada. Ale to właśnie mnie zagrzewa i dlatego widzisz mnie w tak radosnem usposobieniu. Najpierw miłość własna: osądzono, że znakomity Anglik to nie za wiele, aby się ze mną załatwić. Potem pomyśl o satysfakcyi, jaką odczuwać musi taki szermierz jak ja na samą myśl pojedynku z Sherlockiem Holmesem. Wreszcie będę zmuszony dobrze parować! Ho, znam go, on nie ustąpi z placu!
— Jest silny.
— Bardzo silny. Nie sądzę, czy istniał kiedy, lub czy istnieje jemu podobny detektyw. Tylko... że mam pewną przewagę nad nim — tę, że on atakuje a ja się bronię. Moja rola łatwiejsza. Prócz tego...
Uśmiechnął się nieznacznie, kończąc swe zdanie:
— Prócz tego znam jego sposób walki, a on nie zna mojego. I chowam dla niego sztuczki, które go zmuszą do zastanowienia się.
Lekko bębnił palcem po stole i tonem pełnym zadowolenia mówił:
— Arsen Lupin przeciwko Sherlockowi Holmesowi... Francya przeciw Anglii... Nareszcie Trafalgar będzie pomszczony!... Ah! biedaczysko nie przypuszcza, żem ja przygotowany... A Lupin uprzedzony...
Nagle urwał krztusząc się napadem kaszlu i ukrył twarz w serwecie, jakby się czem zachłysnął.
— Okruszka chleba? — zapytałem. — Popij trochę wody.
— Nie, to nie to — wyrzekł głosem stłumionym.
— Więc co?
— Potrzeba powietrza.
— Może otworzyć okno?
— Nie, wychodzę... Prędko, daj mi okrycie i kapelusz. Zmykam.
— Ah? tak, ale co to znaczy...
— Ci dwaj panowie, co weszli... Widzisz tego wyższego... Dobrze. Wychodząc, idź po lewej stronie tak, aby mnie nie mógł spostrzedz.
— Ten co siada za tobą?
— Ten... Dla względów osobistych wolę... Na ulicy ci wytłómaczę...
— Ale któż to jest?
— Sherlock Holmes.
Zrobił gwałtowny wysiłek nad sobą samym, jakby wstydząc się swego pomieszania, złożył serwetę, połknął szklankę wody i rzekł z uśmiechem zupełnie będąc już panem siebie:
— To dobre — co? Nie wzruszam się zbyt łatwo, ale to spotkanie nieoczekiwane...
— Czegóż się obawiasz, skoro nikt cię poznać nie może? Przez te wszystkie twoje przemiany... Ja sam za każdym razem, gdy cię widzę, mam wrażenie, że jestem wobec nowego człowieka.
— On mnie pozna — rzekł Arsen Lupin. — On mnie widział raz tylko, ale czułem, że mnie zapamięta na całe życie — że widzi nie mą powierzchowność zawsze dającą się zmienić, ale samą istotę... A potem... a potem... nie spodziewałem się tego. Jakto?... Co za szczególne spotkanie w tej restauracyjce...
— A więc — rzekłem — wychodzimy?
— Nie, nie.
— Co chcesz robić?
— Najlepiej będzie postępować otwarcie... zdać się na niego...
— Jakto?
— Mieć będę tę korzyść, że wypytam go, będę wiedział, co on wie... Ah! czekaj, mam wrażenie, jakby jego wzrok spoczywał na mej czaszce, na mych ramionach... że szuka... że przypomina sobie...
Namyślał się. Spostrzegłem złośliwy uśmiech w kącie jego ust, potem posłuszny raczej fantazyom swej żywo pobudliwej natury, niż konieczności sytuacyi, podniósł się nagle, zrobił pół obrotu i kłaniając się, wyrzekł radosny:
— Co za szczęśliwy traf!? Doprawdy nadto szczęścia... Pozwoli pan przedstawić sobie jednego z moich przyjaciół...
Przez sekundę, dwie, Anglik był zmieszany, potem instynktem tknięty, wykonał ruch, jakby gotów rzucić się na Lupina...
Ten podniósł głowę:
— Pan się myli... nie mówiąc, że giest nie byłby piękny... i tak nieużyteczny...
Anglik obrócił się na prawo i lewo, jakby szukając pomocy.
— ...A to tembardziej... — rzekł Lupin. — Zresztą czy pan zupełnie jest pewny tego, że ma prawo położyć na mnie swą rękę? No, niech się pan pokaże dobrym partnerem!
Okazać się dobrym partnerem w tem położeniu nie było wcale zachęcającem. Jednakże zdaje się, że tę właśnie rolę Anglik uznał za najlepszą, bo nawpół powstając, chłodno przedstawił:
— Pan Wilson, mój przyjaciel i współpracownik. — Pan Arsen Lupin.
Osłupienie Wilsona wywołało wesołość. Jego rozszerzone oczy i usta szeroko otwarte dominowały na jego zazwyczaj zadowolonej twarzy, o skórze lśniącej, wyprężonej, jak na jabłku. W koło niej szczotkowata czupryna i krótka broda sterczały, jak źdźbła trawy gęste i szorstkie.
— Wilsonie, nie dość ukrywasz swoje zdumienie wobec zdarzeń najnaturalniejszych w świecie — zaśmiał się Sherlock Holmes z odcieniem szyderstwa.
Wilson wybełkotał:
— Czemu go pan nie zatrzyma?
— Zupełnie tego zdajesz się nie widzieć Wilsonie, że ten gentleman znajduje się między mną i drzwiami, o dwa kroki od drzwi. Nie zdążyłbym małym palcem ruszyć, jak byłby już za drzwiami.
— Nie o to chodzi — rzekł Lupin.
Okrążył stół i siadł w ten sposób, że Anglik znalazł się między nim i drzwiami. Zdawał się na jego łaskę.
Wilson spojrzał na Holmesa, aby się upewnić, czy ma prawo podziwiać ten krok zuchwalstwa. Anglik pozostał nieodgadniony, ale po chwili zawołał:
— Garson!
Garson nadbiegł. Holmes zadysponował:
— Wody sodowej, piwa, whisky!
Pokój był zawarty... aż do nowego układu sytuacyi. Wkrótce potem wszyscy czterej siedzieliśmy przy jednym stole i rozmawialiśmy najspokojniej.
∗
∗ ∗ |
Sherlock Holmes jest człowiekiem jakich nie spotyka się codziennie. Liczy lat może pięćdziesiąt i wygląd ma dzielnego mieszczanina, który przepędził życie za biurkiem, utrzymując w porządku księgi rachunkowe. Nic go nie wyróżnia od zwykłego szlachetnego obywatela Londynu, ani jego rudawe bokobrody, ani wygolony podbródek, ani powierzchowność nieco ociężała — nic, jedynie może spojrzenie żywe, ostre, przenikające.
A zresztą jest to Sherlock Holmes, to znaczy pewien fenomen intuicyi, spostrzegawczości, przenikliwości, jasnowidzenia.
Kiedy Arsen Lupin zagadnął go o długość jego pobytu we Francyi, odrazu postawił rozmowę na właściwym gruncie.
— Termin mego pobytu zależy od pana, panie Lupin.
— Oh! — zawołał ten śmiejąc się — jeśli by to naprawdę zależało odemnie, prosiłbym pana o zapakowanie walizki dziś wieczorem jeszcze.
— Dziś wieczorem, to trochę za wcześnie, ale myślę, że za ośm... dziesięć dni...
— Więc tak bardzo pan spieszy?
— Mam tyle spraw w toku: okradzenie Banku Anglo-Chińskiego, porwanie lady Eccleston... Jakże panie Lupin, myśli pan, że tydzień wystarczy?
— Najzupełniej, jeśli ma pan na myśli sprawę niebieskiego dyamentu. To właśnie czas, jaki mi wystarczy na poczynienie ostrożności w razie, gdyby rozwiązanie tej podwójnej sprawy dostarczyło panu danych, zagrażających memu bezpieczeństwu.
— A więc — rzekł Anglik — mam nadzieję, że te właśnie dane zbiorę w ciągu ośmiu, dziesięciu dni.
— A jedenastego mnie pan zaaresztuje?
— Dziesiątego ostatni termin.
Lupin pomyślał, poczem potrząsając głową wyrzekł:
— Trudne... trudne...
— Trudne — tak, ale możliwe — więc pewne.
— Zupełnie pewne — potwierdził Wilson, jakby i on już przejrzał całą długą seryę działań, które miały doprowadzić ich wspólną pracę do założonego celu.
Sherlock Holmes uśmiechnął się.
— Wilson, który się zna coś na tem, jest tu obecny, aby pana upewnić.
A potem dodał:
— Oczywiście, nie mam wszystkich atutów w ręku, bo idzie o sprawy już dawne, z przed paru miesięcy. Brakuje mi pierwszych momentów, wskazań, na których mam zwyczaj opierać swe poszukiwania.
— Jak ślady błota i popiół cygara... — wyrzekł z powagą Wilson.
— Lecz za to prócz poważnych wniosków pana Ganimarda mam do mej dyspozycyi wszystkie artykuły, pisane w tym przedmiocie, wszystkie spostrzeżenia zebrane, i jako konsekwencyę tego nieco osobistych poglądów na sprawę...
— Nieco spostrzeżeń, które nam nasunęła analiza lub hypoteza — dodał sentencyonalnie Wilson.
— Czy nie będzie niedyskrecyą — rzekł Lupin tym tonem uprzejmym, którego używał w rozmowie z Holmesem — czy nie będzie niedyskrecyą zapytać pana o zdanie ogólne, jakie pan sobie wyrobił?
Doprawdy była to rzecz niesłychanie zajmująca! Widzieć tych dwu ludzi twarzą w twarz naprzeciw siebie, wspartych łokciami o ten sam stół, rozprawiających ze sobą pozytywnie i poważnie; jak gdyby mieli do rozwiązania jakieś ważne zagadnienie lub mieli się pogodzić co do jakiegoś punktu sprzecznego. A przytem obaj igrali głęboką, wykwintną ironią, jako miłośnicy i artyści. Wilson ze swej strony puszył się uczuciem zadowolenia.
Sherlock napełnił powoli swą fajkę, zapalił i przemówił:
— Uznaję przedewszystkiem, że ta sprawa jest o wielekroć mniej złożona, niż się z pozoru wydaje.
— O wiele mniej w rzeczy samej — powtórzył Wilson, jak wierne echo.
— Powiedziałem: sprawa, bo dla mnie jest to tylko jedna sprawa. Śmierć barona d’Hautrec, historya pierścienia i nie zapominajmy o niej, tajemnica Nr. 514 serii 23, są tylko różnymi frontami tego, co moglibyśmy nazwać sprawą jasnowłosej damy. I według mnie, chodzi tu poprostu o wykrycie nici, która łączy powyższe trzy epizody tej samej sprawy, faktu, który udowodnił jedność tych trzech metod. Ganimard, którego sąd jest nieco powierzchowny, widzi tę jedność w zdolności znikania, w możności przychodzenia i wychodzenia, zawsze pozostając niewidzialnym. Ta interwencya cudu nie zadawalnia mnie bynajmniej.
— A więc?
— A więc, według mnie — wypowiedział jasno Holmes — cechą charakterystyczną tych trzech zdarzeń jest pański zamiar wyraźny, oczywisty, jakkolwiek dotąd niespostrzeżony — wprowadzić sprawę na teren zawczasu obmyślany przez pana. Jest w tym z pana strony więcej niż plan — jest konieczność, warunek, “sine qua non” dopięcia celu.
— Czy nie mógłby pan wejść nieco w szczegóły?
— Bardzo chętnie. I tak od początku pańskiego zajścia z panem Gerbois, czyż nie jest oczywiste, że mieszkanie pana Detinan jest miejscem wybranem przez pana, miejscem nieuniknionem, gdzie trzeba się zejść. Niema żadnego innego, któreby pan uznał za pewne na tyle, aby pan w niem mógł wyznaczyć rendez-vous publiczne — można powiedzieć — jasnowłosej damie i pannie Gerbois.
— Córce profesora — określił Wilson.
— Teraz pomówmy o niebieskim dyamencie. Czy pan usiłował go sobie przywłaszczyć odkąd baron d’Hautrec go posiadał? Nie. Ale baron obejmuje w posiadanie willę swego brata: w sześć miesięcy potem zjawia się Antonina Brehat i następuje pierwsza próba. Dyament pana omija, jego licytacya urządza się z wielkim rozgłosem w sali Drouot. Czy sprzedaż będzie swobodna? Czy najbogatszy amator posiędzie klejnot? Wcale nie. W chwili gdy baron Herschmann może go nabyć, nieznana dama posyła mu list z groźbą i hrabina de Crozon poprzednio namówiona, pod wpływem tejże damy kupuje pierścień. Czy on zaraz zniknie? Nie: brakuje panu środków. A więc przerwa. Ale hrabina zamieszkuje w swym pałacu. Tego było panu potrzeba. Pierścień niknie.
— Aby się znaleść w proszku do zębów u konsula Bleichen... dziwny sposób — zarzucił Lupin.
— Dosyć! — zawołał Sherlock uderzając pięścią w stół. — Nie mnie opowiadać takie bajki. Głupcy niech się dają oszukiwać, ale nie stary lis, jak ja.
— To znaczy?
— To znaczy...
Holmes przerwał na chwilkę, jakby dla większego efektu, wreszcie rzekł:
— Dyament, który znaleziono w proszku do zębów, jest fałszywy. Prawdziwy pan zatrzymał.
Arsen Lupin milczał przez chwilę, potem bardzo spokojnie z oczyma utkwionemi w Anglika, rzekł:
— Pan jesteś wytrawny człowiek, panie Holmes.
— Wytrawny człowiek, nieprawdaż? — podkreślił Wilson w zachwycie.
— Tak — przyznał Lupin — wszystko się wyświetla, wszystko nabiera właściwego znaczenia. Ani jeden z sędziów śledczych, ani jeden z dziennikarzy specyalistów, którzy biedzili się nad tymi sprawami, nie zaszedł tak daleko w kierunku prawdy. To cudowne w intuicyi i logice.
— Drobiazg! — rzekł Anglik, pochlebiony uznaniem takiego znawcy — wystarczało pomyśleć.
— Wystarczało umieć pomyśleć, a tak nie wielu to umie! Ale teraz, gdy pole przypuszczeń jest węższe i teren oczyszczony...
— A więc teraz pozostaje mi tylko wykryć, czemu te trzy zdarzenia odbyły się przy ulicy Clapeyron Nr. 25, w alei Henri-Martin Nr. 134 i w murach pałacu Crozon. Cała sztuka w tem spoczywa. Reszta to głupstwa i szarady dla dzieci. Czy nie takie pańskie zdanie?
— Takie jest moje zdanie.
— W takim razie, panie Lupin, czy nie mam słuszności, gdy mówię, że w ciągu dni dziesięciu moja czynność będzie skończona?
— W ciągu dziesięciu dni, tak, cała prawda będzie panu znana.
— A pan będzie aresztowany.
— Nie.
— Nie?
— Abym ja został aresztowany, trzeba takiego nieprawdopodobnego współdziałania okoliczności, całej seryi nieszczęśliwych wypadków tak zdumiewających, że nie przypuszczam tej ewentualności.
— Czego nie mogą ani okoliczności, ani wypadki przeciwne, może dokonać wola i wytrwałość człowieka, panie Lupin.
— O ile wola i wytrwałość innego człowieka nie przeciwstawią tym zamiarom przeszkody nieprzezwyciężonej, panie Holmes.
— Niema przeszkody nieprzezwyciężonej, panie Lupin.
Spojrzenie, które przytem wymienili, było głębokie, bez wyzwania z jednej ani z drugiej strony, ale chłodne i dumne, jak uderzenie dwu szpad, kiedy próbują stali. Dźwięczało to czysto i szczerze.
— No, spróbujemy! — zawołał Lupin. — Oto przynajmniej ktoś! Przeciwnik! Ptak to rzadki, a jest nim teraz Sherlock Holmes! Będzie zabawa!
— Pan się nie obawia? — zapytał Wilson.
— Wcale nie, panie Wilson, a dowód — rzekł Lupin, powstając — że muszę przyspieszyć me rozporządzenia co do ukrycia się... inaczej być mogę wzięty znienacka. Więc mówiliśmy dziesięć dni, panie Holmes?
— Dziesięć dni. Dziś mamy niedzielę. W środę o ósmej wszystko będzie skończone.
— A ja pod kluczem?
— Bez najmniejszego wątpienia.
— Do pioruna! Ja, com się radował mem życiem bez troski!... Bez troski, bieg interesów pomyślny, wszelka policya do djabła! i owo rosnące poczucie powszechnej sympatyi, która mnie otacza... I to wszystko trzeba będzie zmienić! Trudno, to odwrotna strona medalu! Po pogodzie deszcz... Niema co się śmiać. Do widzenia!
— Spiesz się pan — naglił Wilson, pełen pieczołowitości dla przeciwnika, w którym Holmes budził widoczne poszanowanie — nie trać pani ani chwili czasu!
— Ani chwili, panie Wilson, jedynie tylko tę odrobinę, aby panu wyrazić, jak szczęśliwy jestem z tego spotkania i jak zazdroszczę mistrzowi, który ma tak cennego, jak pan, współpracownika.
Wymieniono ukłony z największą uprzejmością, jak między przeciwnikami, których nie dzieli żadna zawiść, ale których przeznaczenie zmusza do walki bez pardonu. Lupin ujął mnie pod rękę i wyszliśmy z restauracyi.
— Co mówisz na to, mój drogi? A to obiadek! którego szczegóły przysporzą nieco efektu pamiętnikom, jakie o mnie przygotowujesz.
Zamknął drzwi restauracyi i zatrzymał się o kilka kroków:
— Nie, ale i ty nie... zdaje mi się.
— I ja nie.
Zapalił papierosa przy pomocy zapałki, którą potarł kilka razy. Ale naraz rzucił papieros, przebiegł szybko ulicę i dopędził dwu ludzi, którzy wyrośli wśród ciemności, jakby wezwani sygnałem. Rozmawiał chwil parę z nimi na chodniku przeciwnym, potem wrócił do mnie.
— Przepraszam cię. Ten szatański Holmes trochę mi nici poplątał. Ale przysięgam ci, że nie skończy tak łatwo z Lupinem. Ah! łotr, zobaczy, jaki djabeł we mnie siedzi... Do widzenia... Nieoceniony Wilson ma racyę, nie mam ani chwili do stracenia.
I oddalił się nagle.
∗
∗ ∗ |
Jednocześnie niemal, gdy Lupin rozstawał się ze mną, Sherlock Holmes spojrzał na zegarek i powstał od stołu.
— Dziewiąta za dwadzieścia — rzekł. — O dziewiątej mam się spotkać z hrabią i hrabiną na stacyi.
— W drogę! — wykrzyknął Wilson, połykając jedną za drugą dwie szklanki whisky.
Wyszli.
— Wilsonie, nie odwracaj głowy... Może jesteśmy śledzeni, w takim razie zachowujmy się, jakby nam na tem nic nie zależało... Powiedz mi Wilsonie, jakie twoje zdanie: Czemu Lupin był w tej restauracyi?
Wilson się nie wahał:
— Aby jeść.
— Wilsonie, im dłużej pracuję z tobą, tem więcej spostrzegam twój stały postęp. Daję słowo, stajesz się zdumiewający.
W ciemności Wilson poczerwieniał z radości, a Holmes mówił dalej:
— Aby jeść... z pewnością, a potem prawdopodobnie, aby się upewnić, czy pojadę do Crozon, jak to zapowiada Ganimard w swym interwiewie. Więc jadę, aby mu nie zaprzeczyć. Ale ponieważ idzie o to, aby nie tracić czasu — więc nie jadę.
— Ah! zdziwił się Wilson zaskoczony.
— Ty, mój przyjacielu, przemknij się tą ulicą. Weź fiakra jednego, dwu, trzech. Wracaj potem, aby zabrać nasze walizki, zostawione u portiera i galopem do Elysee-Palace.
— A w Elysee-Palace?
— Zażądasz pokoju, w którym się położysz i będziesz spał, jak zabity — oczekując mych rozporządzeń.
Wilson oddalił się, dumny z roli sobie wyznaczonej, Sherlock Holmes wziął bilet i podążył na ekspres do Amiens, w którym hrabia i hrabina byli już zainstalowani.
Powitał ich, nałożył drugą fajkę i palił spokojnie, stojąc w korytarzu.
Pociąg ruszał. Po dziesięciu minutach Holmes siadł obok hrabiny i rzekł:
— Czy pani ma tutaj swój pierścień?
— Tak.
— Będzie pani łaskawa pokazać mi go.
Wziął, obejrzał.
— Tak, właśnie to, czego się domyślałem: to dyament fałszywy.
— Dyament fałszywy?
— Otrzymany nowym sposobem, który polega na tem, że proszek dyamentowy poddaje się działaniu wysokiej temperatury, co go doprowadza do stanu płynnego... i tworzy zeń jednolity kamień.
— Jakto? Mój dyament nie jest prawdziwy?
— Pani — tak, ale ten nie jest pani.
— Więc gdzież jest mój?
— W rękach Arsena Lupin.
— A ten?
— Ten był podłożony zamiast dyamentu pani, i wsunięty do flakonu pana Bleichen, gdzie go pani znalazła.
— Więc on jest podrobiony?
— Najoczywiściej podrobiony.
Znienacka zaskoczona, wzburzona, hrabina milczała, podczas gdy jej mąż niedowierzająco obracał na wszystkie strony klejnot. Wreszcie wyrzekła:
— Czyż to możliwe? Ależ czemu poprostu go nie skradziono? I jakże go wzięto?
— To właśnie będę się starał wyjaśnić.
— W pałacu Crozon?
— Nie. Wysiadam w Creil i wracam do Paryża. Tam się rozegra partya między mną a Arsenem Lupin. Jednak lepiej pozostawić go w przekonaniu, żem wyjechał.
— Jednakże...
— Cóż to pani szkodzi? Najważniejsze odzyskanie dyamentu — prawda?
— Tak.
— A więc niech pani będzie spokojna. Tylko co zrobiłem pewne zobowiązanie daleko trudniejsze do dotrzymania. Słowo Sherlocka Holmesa — wrócę pani prawdziwy dyament.
Pociąg zwalniał biegu. Holmes wziął fałszywy dyament do kieszeni i otworzył drzwi. Hrabia zakrzyknął:
— Ależ pan wysiada z przeciwnej strony!...
— W ten sposób, jeśli Arsen Lupin mnie śledzi, straci mój trop. Do widzenia.
Urzędnik jakiś zaprotestował — daremnie, Anglik skierował się do biura naczelnika stacyi. W pięćdziesiąt minut potem skoczył do pociągu, który go przywiózł do Paryża jeszcze przed północą.
Przebiegł stacyę pędem prawie. Wpadł przez bufet, wypadł przez jakieś inne drzwi i skoczył do fiakra.
— Ulica Clapeyron!
Upewniwszy się, że nie jest śledzony kazał zatrzymać się fiakrowi przy wjeździe w ulicę i szczegółowo przyglądał się domowi pana Detinan i dwu sąsiednim domom. Przy pomocy równych kroków wymierzył pewne odległości i zanotował sobie uwagi i cyfry.
— Fiakier, aleja Henri-Martin!
Na rogu alei i ulicy la Pompe, zapłacił fiakrowi i pospieszył chodnikiem do Nr. 134. Tu rozpoczął poprzednie czynności przed willą barona d’Hautrec i dwiema posesyami sąsiedniemi, wyliczając szerokość frontów w głębi i głębokość ogrodów, poprzedzających linię tych frontów.
Aleja była pusta i bardzo ciemna; śród czterech szeregów drzew, gdzie niegdzie jasny języczek gazu walczył rozpaczliwie przeciw ciemności. Jeden z nich rzucał blade światło na pewną część domu i Holmes spostrzegł kartę “do wynajęcia” zawieszoną na bramie w uliczce okrążającej zaniedbany klomb i szerokie puste okna — w domu niezamieszkanym.
— To prawda — rzekł do siebie — od śmierci barona nikt tu nie mieszka... Ah! gdybym mógł wejść i widzieć!...
Zaledwie błysła mu ta myśl, zaraz zapragnął w czyn ją wprowadzić. Ale jak? Wysokość sztachetów czyniła niemożliwą wszelką próbę ich przekroczenia, dobył z kieszeni latarkę elektryczną i wytrych, który go nie opuszczał. Ku wielkiemu zdziwieniu spostrzegł jednak, że brama była otwarta, wsunął się więc do ogrodu, nie domykając jej. Ale nie zrobił jeszcze trzech kroków, gdy się zatrzymał. W jednem z okien drugiego piętra mignęło światło.
I światło przeszło do drugiego okna, do trzeciego, nie pozwalając jednak rozróżnić nic nadto, jak sylwetkę człowieka, przesuwającą się na tle ściany. Z drugiego piętra, światło spuściło się na pierwsze i długo błądziło z pokoju do pokoju.
— Jaki djabeł przechadza się o pierwszej w nocy po domu, gdzie baron d’Hautrec był zabity? — zapytywał się w myśli Sherlock Holmes nad wyraz rozciekawiony.
Jeden był sposób dowiedzenia się: wejść samemu. Nie zawahał się dłużej. Ale w chwili, gdy zbliżając się do wejścia przekraczał smugę światła latarni gazowej, człowiek musiał go spostrzedz, bo światło nagle zgasło i Sherlock go więcej nie zobaczył.
Po cichu oparł dłoń na klamce drzwi wchodowych. Były również otwarte. Nie słysząc najmniejszego szelestu zagłębił się w ciemność, znalazł poręcz schodów i wszedł na piętro. I wciąż to samo milczenie, te same ciemności.
Znalazłszy się na piętrze, wszedł do pierwszego pokoju i zbliżył się do okna, które bielało w słabem świetle ulicy. Wtedy spostrzegł przed domem człowieka, który zapewne zszedł innemi schodami i wyszedł innemi drzwiami. Skręcił się na lewo wzdłuż krzewów, które rosną pod murem, dzielącym dwa sąsiednie ogrody.
— Łotr! — zawołał Holmes — ucieknie mi!
Zbiegł ze schodów i przebiegł klomb, aby mu przeciąć wszelką ucieczkę. Ale już nie widział nikogo i trzeba mu było kilka sekund czasu, zanim rozróżnił wreszcie na tle krzewów ciemniejszą masę, — nie była zupełnie nieruchoma.
Anglik namyślał się. Dlaczego nieznajomy nie próbował uciec? skoro przed chwilą mógł tak łatwo. — Czy został tu, aby czatować ze swej strony na intruza, który mu przeszkodził w jego tajemniczej czynności?
— W każdym razie to nie Lupin — myślał. — Lupin byłby sprytniejszy. To ktoś z jego szajki.
Długie chwile mijały. Sherlock nie ruszał się, okiem wpatrzony w przeciwnika, który go szpiegował. Ale przeciwnik też się nie ruszał, a że Anglik nie umiał długo wyczekiwać bezczynnie — sprawdził czy bębenek jego rewolweru funkcyonuje, wyjął z futerału swój sztylet i poszedł prosto na nieprzyjaciela z tą chłodną zuchwałością i pogardą niebezpieczeństwa, które go czyniły strasznym.
Suchy trzask: nieznajomy nabijał rewolwer. Holmes rzucił się gwałtownie naprzód. Nieznajomy nie miał nawet czasu się odwrócić: Anglik już go chwycił. Nastąpiła walka gwałtowna, rozpaczliwa, w czasie której Anglik wyczuł usiłowanie przeciwnika, aby dobyć noża. Ale Holmes, którego podniecała myśl szybkiego zwycięstwa, szalone pragnienie ujęcia odrazu, w pierwszej chwili tego wspólnika Arsena Lupin, poczuł w sobie siły nieprzemożone. Obalił przeciwnika i gniótł go całym swym ciężarem, a unieruchomiając go swymi pięciu palcami, wszczepionymi w gardziel nieszczęśliwego, jak szpony jastrzębie. Drugą swobodną ręką szukał swej latarki elektrycznej, nacisnął guzik i rzucił światło na twarz pojmanego.
— Wilson! — zawył przerażony.
— Sherlock Holmes! — jęknął głos zdławiony, podziemny.
∗
∗ ∗ |
Pozostali długo jeden wobec drugiego, nie mogąc słowa wymówić, obaj znieruchomieni, pozbawieni myśli.
Trąbka automobilu rozległa się w ciszy. Wiatr zaszeleścił liśćmi, lecz Holmes się nie ruszał, z palcami wgłębionemi w szyję Wilsona, który wydawał już rzężenia coraz słabsze.
Nagle Holmes, zdjęty gniewem, puścił przyjaciela, ale chwycił go za ramiona i trzęsąc nim energicznie:
— Co tu robisz? odpowiadaj!... — krzyczał. — Co?... Czy ci kazałem włazić pomiędzy krzaki i szpiegować mnie?
— Ciebie — szpiegować?... Ależ jam nie wiedział, że to ty.
— A więc co tu robisz? Miałeś się położyć.
— Ja się położyłem.
— Trzeba było spać.
— Spałem.
— Nie trzeba było się budzić!
— Twój list...
— Mój list?...
— Tak, ten co komisyoner przyniósł mi od ciebie do hotelu...
— Odemnie?... Oszalałeś!
— Przysięgam.
— Gdzie ten list?
Przyjaciel podał mu kartkę papieru. Przy świetle latarki czytał zdumiony:
— Właśnie wymierzałem pokoje, gdy spostrzegłem w ogrodzie cień jakiś. Miałem jedną myśl tylko...
— ...Pochwycić ów cień... Myśl była doskonała. Tylko że widzisz — mówił Holmes — pomagając powstać towarzyszowi, — na drugi raz, kiedy otrzymasz list odemnie, upewnij się naprzód dobrze, czy moje pismo nie jest podrobione.
— Ależ... — rzekł Wilson, zaczynając nareszcie przezierać prawdę — to ten list nie jest od ciebie?
— Niestety! nie.
— Od kogóż więc?
— Od Arsena Lupin.
— W jakimże celu go napisał?
— Ah! tego nie wiem i to mnie właśnie niepokojem napełnia. Po co do djabła, zachciało mu się ciebie trudzić? Gdyby jeszcze szło o mnie, to bym zrozumiał, ale tu idzie tylko o ciebie... I sam się zastanawiam jaki interes...
— Trzeba co prędzej wracać do hotelu.
— I ja tak myślę, Wilsonie.
Podeszli do bramy. Wilson, który szedł pierwszy, chwycił za sztabę i pociągnął.
— Co to? — rzekł — zamknąłeś?
— Ależ nie, zostawiłem niedomknięte.
— Jednak...
Sherlock też pociągnął, potem zmieszany pochylił się nad zamkiem.
— Najjaśniejsze pioruny!! — zaklął. — Zamknięta! Zamknięta na klucz!
Szarpnął bramę z całej siły, potem zrozumiawszy próżność swych wysiłków, opuścił ramię bezradnie i wyrzekł dobitnie:
— Teraz wszystko rozumiem — to on! Przewidział, że wysiądę w Creil i tu mi zastawił ładną pułapkę, w razie gdybym jeszcze dziś wieczór powrócił na poszukiwania. Nadto był tak uprzejmy, że przysłał mi towarzysza niewoli. Wszystko to, abym stracił jeden dzień, a także, aby mi dać do zrozumienia, że zrobię lepiej, zajmując się własnemi sprawami...
— To znaczy, że jesteśmy jego jeńcami?
— Jak rzekłeś. Sherlock Holmes i Wilson są jeńcami Arsena Lupin. Sprawa pięknie się zaczyna... Ale nie, ale nie, niemożliwe...
Dłoń Wilsona spoczęła na jego ramieniu.
— Tam w górze... Patrz, tam w górę... Światło...
W istocie jedno z okien na pierwszem piętrze było oświetlone.
Rzucili się obadwaj kłusem, każdy innemi schodami i jednocześnie znaleźli się u wejścia do oświetlonego pokoju. Pośrodku pokoju dopalał się kawałek świecy. Obok stał koszyk, a z koszyka wyglądała szyjka butelki z winem, kura pieczona i pół bochenka chleba.
Holmes wybuchnął śmiechem:
— Doskonale! jeszcze nam kolacyę zastawiają. Czarodziejski pałac! Prawdziwie bajka!... No, Wilsonie, nie róbże tej grobowej miny. Wszystko to mocno zabawne!
— Czyś pewien, że to będzie mocno zabawne? — jęknął Wilson posępnie.
— Czym pewien? — zawołał Holmes z wesołością nadto głośną, by była naturalną. — To znaczy, żem nigdy nie widział nic zabawniejszego... To coś z dobrej komedyi... Co za mistrz ironii z tego Lupina!... Zwycięża cię, ale z taką uprzejmością!... Nie oddałbym mego miejsca w tem widowisku za wszystko złoto świata... Wilsonie, stary przyjacielu, zasmucasz mnie. Czyżem się omylił? Czyżbyś nie posiadał tej dumy charakteru, która pomaga znosić wszelką niepomyślność? I czemuż się oskarżasz? W tej chwili mógłbyś już mieć mój sztylet w piersi... albo ja twój w mojej... bo na to się narażałeś, niedobry towarzyszu.
Udało mu się wreszcie humorem i sarkazmem ożywić nieszczęśliwego Wilsona, że nawet zjadł udo kury i łyknął szklankę wina.
Ale kiedy się świeca dopaliła, kiedy przyszło im rozłożyć się do snu na gołej podłodze i ścianę uznać za poduszkę, ukazała się cała przykra i śmieszna strona sytuacyi. Smutny sen mieli.
Rankiem Wilson zbudził się znużony i zziębnięty. Lekki szelest zwrócił jego uwagę: Sherlock Holmes na kolanach, zgięty we dwoje, obserwował przez lupę źdźbła kurzu i ślady białej kredy, tworzące cyfry, prawie zatarte — te cyfry zapisywał uważnie w notesie.
W towarzystwie Wilsona, którego ta praca zaciekawiała bardzo, zbadał każdy pokój i w dwu drugich znalazł takie same znaki kredą. Zanotował również dwa koła na drzwiach dębowych, jedną strzałę na ścianie i cztery cyfry na czterech stopniach schodów.
Po godzinie może, Wilson się odezwał:
— Cyfry są ścisłe — prawda?
— Ścisłe? — Nic nie wiem — odrzekł Holmes, któremu świeże odkrycie powróciło dobry humor. — W każdym razie coś one znaczą.
— Bardzo wyraźnie — rzekł Wilson — przedstawiają liczbę tafli podłogi.
— Ah!
— Tak. Co do dwu kół, oznaczają one, że deski są dorabiane, jak się o tem możesz zaraz przekonać, a strzała jest skierowana...
Sherlock Holmes patrzył nań oczarowany.
— Ah, tak! Ależ, drogi przyjacielu, skąd wiesz to wszystko. Twoja domyślność zawstydza mnie po prostu.
— Oh! bardzo naturalnie — rzekł Wilson, przejęty zadowoleniem — to ja nakreśliłem te znaki wczoraj, wieczorem, według twych wskazówek... lub raczej według wskazówek Lupina, bo list, któryś mi przysłał, był od niego.
Być może, że w tej chwili groziło Wilsonowi większe niebezpieczeństwo, niż w czasie nocnej walki z Holmesem w krzakach. Odczuł on dzikie pragnienie zduszenia drogiego przyjaciela. Opanował się jednak i z grymasem, który był źle udanym uśmiechem, rzekł:
— Doskonale, doskonale, oto doskonała praca, która nas bardzo posuwa naprzód. Czy twój przecudny zmysł obserwacyi i analizy pracował i w innym kierunku? Skorzystam z rezultatów gotowych...
— Doprawdy — nie, na tem poprzestałem.
— Szkoda, początek był obiecujący. Ale ponieważ tak jest, niema co, możemy odejść.
— Odejść? A to jak?
— Według zwyczaju porządnych ludzi, którzy wychodzą drzwiami.
— Są zamknięte.
— Otworzą je.
— Kto?
— Zechciej zawołać tych dwu policyantów, którzy stoją w ulicy.
— Ale...
— Ale — co?
— To nadto upokarzające... Co powiedzą, gdy się rozgłosi, że ty Sherlock Holmes i ja, Wilson — byliśmy jeńcami Arsena Lupin?
— Cóż chcesz, mój drogi? Śmiać się będą trzymając się za boki — odrzekł Holmes tonem suchym, z twarzą obojętną. — W każdym razie nie możemy obierać sobie mieszkania w tym domu.
— I niczego próbować nie będziesz?
— Niczego.
— Jednakże człowiek, który nam przyniósł koszyk z pożywieniem, nie przeszedł przez ogród ani w tę, ani w tamtą stronę. Więc istnieje jakieś inne przejście. Poszukajmy go i nie będziemy potrzebowali uciekać się do pomocy policyantów.
— Potężnie pomyślane. Ale zapominasz, że tego wyjścia cała policya paryska daremnie szukała w ciągu sześciu miesięcy i że ja sam, podczas gdyś ty spał, przeszukałem willę od góry do dołu. Ah! mój poczciwy Wilsonie, Arsen Lupin to zwierzyna, do której my nie jesteśmy przyzwyczajeni. Ten nie zostawia żadnych śladów za sobą...
∗
∗ ∗ |
O godzinie jedenastej Sherlock Holmes i Wilson byli uwolnieni. Odprowadzono ich na najbliższy posterunek policyjny, gdzie komisarz, wybadawszy ich najprzód surowo, uwolnił wkrótce ze wszelkiemi oznakami uszanowania i względów.
— Przykro mi niewymownie z powodu tego, co panów spotkało. Powezmą panowie smutne pojęcie o gościnności francuskiej. Mój Boże, jakąż to noc panowie spędzili! Ah! ten Arsen Lupin doprawdy nie zna żadnych względów!
Odjechali powozem do Elysee Palace. W biurze Wilson zażądał klucza od swego pokoju. Po chwili poszukiwania portier odrzekł bardzo zdziwiony:
— Ależ panie, pan się wyprowadził z tego pokoju...
— Ja? — Jakto?
— Dziś rano pański przyjaciel wręczył nam list...
— Jaki przyjaciel?
— Jeden pan który nam przyniósł list od pana... Zaraz, pański bilet wizytowy przy nim dołączony. Oto są.
Wilson je wziął. Był to naprawdę jeden z jego biletów wizytowych, a list pisany naprawdę jego pismem.
— Boże miłosierny! — szepnął — a to sztuka!... — zagadnął niespokojny.
— A rzeczy?
— Pański przyjaciel je zabrał.
— Ah! i wyście je wydali?
— Tak, bo pańska karta do tego upoważniała.
— Doprawdy... doprawdy...
I poszli obadwaj na traf szczęścia przez Pola Elizejskie, powolni i milczący. Złote słońce jesienne oblewało aleję. Powietrze było łagodne, lekkie.
Sherlock zapalił fajkę i szedł dalej. Wilson zawołał:
— Nie pojmuję cię, Holmesie! twego spokoju... Szydzą z ciebie, igrają, jak kot z myszą... A ty ani słowa!
Holmes zatrzymał się i rzekł:
— Wilsonie, myślę o twoim bilecie wizytowym.
— A więc?
— A więc, ktoś w przewidywaniu prawdopodobnej walki z nami, dostał próbkę twego pisma i mego, posiada też gotowe w swoim portfelu twoje bilety wizytowe. Pomyśl, ile jest w tym przezorności, przygotowania i organizacyi.
— To znaczy?
— To znaczy, Wilsonie, że aby zwyciężyć nieprzyjaciela tak potężnie uzbrojonego, tak cudownie przygotowanego — aby go jeszcze, jak to widzisz, Wilsonie — dodał — zwyciężyć, trzeba być — trzeba być mną. I śmiejąc się — nie osiąga się wszystkiego odrazu.
∗
∗ ∗ |
O szóstej w wieczornym numerze “Echo de France” pojawiła się następująca notatka:
Dziś rano p. Thenard, komisarz policyi XVI. okręgu, uwolnił pp. Sherlocka Holmesa i Wilsona, uwięzionych staraniem Arsena Lupina w willi zmarłego barona d’Hautrec, gdzie przepędzili nierozkoszną noc.
Pozbawieni nadto swych walizek, wnieśli skargę przeciwko Arsenowi Lupin.
Arsen Lupin, który tym razem poprzestaje na udzieleniu im lekkiej nauczki, uprasza, aby go nie zmuszali do środków poważniejszych.
— Ba! — rzekł Sherlock Holmes. — Błazeństwo! To jedyny zarzut, jaki robię Lupinowi... Za wiele dzieciństwa... Zanadto ceni sobie galeryę... Za wiele ulicznika w tym człowieku...
— A więc, Holmesie, zawsze ten sam spokój?
— Zawsze ten sam spokój — odrzekł Holmes tonem, w którym grzmiał gniew. — Pocóż mi się irytować? Jestem i tak pewien, że mojem będzie ostatnie słowo.
Jakkolwiek zahartowany mieć można charakter, a Holmes do tych właśnie należy, których niepomyślny obrót rzeczy nie zniechęca bynajmniej — zdarzają się jednak okoliczności, gdy najdzielniejszy nawet odczuwa potrzebę skupienia sił, zanim stanie do nowej walki.
— Dziś robię sobie wakacye — rzekł.
— A ja?
— Ty, Wilsonie kupisz ubranie i bieliznę aby dopełnić naszej garderoby. Tymczasem ja odpocznę.
— Odpoczywaj Holmesie, ja czuwam.
Wilson wymówił te słowa i z całą powagą zajmującego przodującą placówkę, zatem wystawionego na największe niebezpieczeństwo. Jego pierś się podniosła, muskuły naprężyły, okiem srogiem zmierzył przestrzeń maleńkiego pokoiku hotelowego, gdzie obrali mieszkanie.
— Czuwaj, Wilsonie, skorzystam, by przygotować plan kampanii bardziej przystosowany do przeciwnika, którego zwalczyć mamy. Widzisz, Wilsonie, omyliliśmy się co do Lupina. Sprawę rozpocząć trzeba od początku.
— I jeszcze wcześniej, jeśli możliwe. Ale czy mamy czas na to?
— Dziewięć dni, stary druhu! to znaczy o pięć zawiele.
Całe popołudnie Anglik spędził na paleniu fajki i śnie. Dopiero nazajutrz podjął na nowo swe czynności.
— Wilsonie, jestem gotów, teraz ruszymy w pochód.
— Ruszajmy! — zawołał Wilson, pełen marsowego zapału. — Wyznaję, że już mi nogi spokoju nie dają.
Holmes odbył trzy długie konferencye: z panem Detinan najprzód, mieszkanie jego zbadał w najdrobniejszych szczegółach; z Zuzanną Gerbois, którą wezwał telegraficznie i prosił ją o szczegóły co do jasnowłosej damy; z siostrą Augustą wreszcie, która po śmierci barona d’Hautrec powróciła do klasztoru Wizytek.
Po każdej wizycie oczekiwał go na ulicy i za każdym razem zapytywał:
— Zadowolonyś?
— Bardzo zadowolony.
— Byłem pewny, jesteśmy więc na dobrej drodze. Chodźmy dalej.
Chodzili dużo. Zwiedzili dwie posesye, sąsiadujące z willą przy alei Henri-Martin, potem poszli na ulicę Clapeyron i podczas, gdy przyglądali się fasadzie domu Nr. 25, Holmes mówił:
— Oczywiście, że istnieją przejścia tajemne między tymi wszystkimi domami... Ale tego nie pojmuję...
Po raz pierwszy w głębi przekonania Wilson zwątpił o wszechpotędze swego genialnego towarzysza. Czemu tak wiele mówi, a tak mało działa?
— Czemu? — zawołał naraz Holmes, odpowiadając na myśli Wilsona — bo z tym djabłem Lupinem pracuje się w próżni, na traf szczęścia i zamiast dobywać prawdę z faktów określonych, trzeba po nią sięgać do własnego mózgu, a potem sprawdzać, czy się ona zgadza z faktami.
— Przejścia tajemne jednak?...
— A potem co? Chociaż je będę znał, choć poznam to, którem Lupin przyszedł do adwokata, lub to, którym przeszła jasnowłosa dama po zabójstwie barona d’Hautrec, czy przez to będę cokolwiek dalej posunięty? Czy to mi da broń do zaatakowania go?
— Zawsze jednak atakujemy! — zawołał Wilson.
Jeszcze nie skończył tych słów, gdy cofnął się z krzykiem. Coś spadło u ich nóg — worek na wpół napełniony piaskiem, który mógł był zranić ich poważnie.
Holmes podniósł głowę. Ponad nimi dwu robotników pracowało na rusztowaniu, przymocowanym do balkonu piątego piętra.
— No! mamy szczęście — zawołał — jeden krok dalej i dostalibyśmy workiem po głowie, z łaski tych niedołęgów. Możnaby myśleć doprawdy...
Urwał nagle, potem wbiegł do domu, przeskoczył pięć pięter, zadzwonił, wpadł do mieszkania, ku wielkiemu przerażeniu służącego i pobiegł na balkon. Nie było nikogo.
— Gdzie robotnicy, co tu byli? — zawołał do służącego.
— Tylko co wyszli.
— Którędy?
— Schodami służbowemi.
Holmes się przechylił. Spostrzegł dwu ludzi, którzy wychodzili z domu, prowadząc rowery. Siedli i zniknęli.
— Czy dawno pracują na tem rusztowaniu?
— Ci? dopiero od dzisiejszego ranka. To nowi.
Holmes wrócił do Wilsona.
Powrócili do hotelu i ten drugi dzień jeszcze przeszedł w ponurem milczeniu.
Nazajutrz program podobny. Siedli na tej samej ławce w alei Henri-Martin i ku wielkiemu zniechęceniu Wilsona odbywali długie posiedzenie vis-a-vis trzech posesyi.
— Czego się spodziewasz, Holmesie, czy że Lupin wyjdzie z którego z tych domów?
— Nie.
— Że jasnowłosa dama się zjawi?
— Nie.
— A więc?
— Więc myślę, że zajdzie jaki drobny fakt, jakikolwiek, najdrobniejszy fakt, który posłuży mi za punkt wyjścia.
— A jeśli nie zajdzie?
— W takim razie zajdzie coś we mnie, iskra jakaś się zbudzi, co prochy zapali.
Jedyne zdarzenie przerwało monotonię tego poranka, ale w sposób raczej przykry.
Koń jakiegoś pana, który jechał środkiem alei dla konnych, położonej między dwoma alejami spacerowemi, odskoczył naraz w bok i potrącił ławkę, na której oni siedzieli, tak, że otarł się o ramię Holmesa.
— Ho! ho! — zawołał tenże — jeszcze trochę, a miałbym ramię zgruchotane.
Jeździec szamotał się ze swym koniem. Anglik dobył rewolweru i wymierzył. Wilson chwycił go żywo za ramię.
— Oszalałeś! Sherlock! Patrzaj... Co? Byłbyś zabił tego gentlemana!
— Puść mnie! Wilsonie! Puszczaj!
Szamotali się, tymczasem jeździec opanował konia i dał mu ostrogę.
— Teraz strzelaj za nim! — zawołał Wilson tryumfująco, kiedy tamten już był daleko.
— Ależ człowieku, nie rozumiesz, że to był wspólnik Arsena Lupin?
Holmes drżał z oburzenia. Wilson skruszony zapytał:
— Co powiadasz? Ten gentleman?
— Wspólnik Lupina tak samo, jak robotnicy, którzy nam puścili worek na głowę.
— Czy to możliwe?
— Możliwe czy nie, ale był sposób zdobycia dowodu.
— Zabijając tego gentlemana?
— Powalając jego konia po prostu. Gdyby nie ty, byłbym już miał w ręku jednego z towarzyszy Lupina. Rozumiesz teraz swą omyłkę?
Popołudnie było przykre. Nie przemówili do siebie ani słowa. O godzinie piątej, gdy zapuścili się w ulicę Clapeyron, pamiętając już o tem, by się trzymać w pewnej odległości od domów, trzej młodzi robotnicy, którzy śpiewając trzymali się pod ręce, zderzyli się z nimi i chcieli iść dalej, nie rozłączając się.
Holmes, który był w złym humorze, sprzeciwił się temu. Nastąpiła krótka utarczka. Holmes stanął w pozycyi boksera, wymierzył jeden cios pięścią w jedną pierś, drugi cios w twarz i usunął z drogi dwu z trzech młodzieńców, którzy już nie upierając się dłużej, oddalili się wraz ze swym towarzyszem.
— Ah! — zawołał — to mi dobrze zrobiło... miałem nerwy tak naprężone... doskonałe ćwiczenie...
Ale spostrzegając nagle Wilsona, opartego o ścianę, zapytał:
— No co? Co się stało, stary druhu? Jesteś blady...
Stary druh wskazał swe bezwładnie zwieszone ramię i wyjąkał:
— Nie wiem, co mi jest... straszny ból w ramieniu...
— Ból w ramieniu? Poważny?
— Tak... tak... prawe ramię...
Mimo wysiłków nie mógł nim poruszyć. Sherlock go nacierał łagodnie najpierw, potem coraz silniej, aby poznać, jak mówił, “dokładny stopień bólu.” Dokładny stopień bólu jednak był tak wysoki, że bardzo zaniepokojony wszedł z nim do pobliskiej apteki, gdzie Wilson zemdlał.
Aptekarz i jego pomocnicy zajęli się nim zaraz. Skonstatowano, że ramię było złamane, skutkiem czego, zaszła natychmiast potrzeba chirurga, operacyi, domu zdrowia i t. d. Tymczasem rozebrano pacyenta, który wył z bólu.
— Dobrze... dobrze... doskonale... — mówił Sherlock, któremu wypadło trzymać chore ramię. — Trochę cierpliwości mój stary towarzyszu... za pięć, sześć tygodni ani śladu nie będzie... Ale mi zapłacą łotry! rozumiesz?... On nadewszystko, bo to jeszcze Lupina sprawka... Ah! przysięgam ci, że jeśli kiedy...
Urwał nagle, puścił ramię, co sprawiło Wilsonowi tak straszny ból, że nieszczęśliwy zemdlał znowu — i uderzając się w czoło mówił:
— Wilsonie, mam myśl... Czy to przypadkiem?...
Jak zahypnotyzowany nową myślą, wymawiał urywane zdania:
— Ale tak, to to... Wszystko się wyjaśnia... Szuka się bardzo daleko tego, co jest tuż pod ręką... Do licha! wiedziałem, że tylko trzeba pomyśleć... Ah, mój dobry Wilsonie, myślę, że będziesz zadowolony!
I poruczając starego towarzysza staraniom obcych, sam skoczył w ulicę i pobiegł do Nr. 25.
Ponad bramą po prawej stronie widniał napis na kamieniu: “Architekt Destange, 1875 r.”
Pod Nr. 23 ten sam napis.
Jak dotąd wszystko dobrze, ale tam w alei Henri-Martin co znajdzie?
Fiakier przejeżdżał.
— Fiakier! Aleja Henri-Martin, Nr. 134, galopem!...
Stojąc w powozie popędzał konia, obiecywał napiwek woźnicy. Prędzej!... Jeszcze prędzej!...
Jakaż była jego radość na rogu ulicy la Pompe! Czyż wreszcie nieco prawdy pochwycił?
Na jednym z kamieni willi te słowa były wykute: Architekt Destange, 1874.
Na dwu domach sąsiednich te same napisy: Architekt Destange, 1874.
∗
∗ ∗ |
Doznał tak silnego wrażenia, że na kilka minut opadł na poduszki w głębi powozu drżący radością. Wreszcie maleńkie światełko zadrgało śród ciemności! Śród ogromnego, ciemnego lasu, gdzie tysiące ścieżek się krzyżuje, wreszcie odnajdywał pierwszy ślad tropu nieprzyjaciela!
W jakiemś biurze pocztowem zażądał połączenia telefonicznego z pałacem Crozon. Hrabina odpowiedziała mu sama.
— Halo!... Czy to pani hrabina?
— Pan Holmes, nieprawda? Wszystko dobrze idzie?
— Bardzo dobrze, ale jak najprędzej zechce pani powiedzieć... halo!... jedno słowo!...
— Słucham.
— Kiedy był zbudowany pałac Crozon?
— Był spalony przed trzydziestu laty i odbudowany.
— Przez kogo? i w którym roku?
— Napis nad wejściem taki: Architekt Lucyan Destange, 1877 r.
— Dziękuję. Żegnam panią.
— Destange... — mówił do siebie.
Spostrzegając po drodze czytelnię, wstąpił, zażądał słownika biografii współczesnych i przepisał notatkę poświęconą Lucyanowi Destange. “Ur. 1840 r., wielka nagroda Rzymu, oficer Legii Honorowej, autor prac bardzo cenionych w architekturze...
i t. d.”
Udał się więc do apteki, a stąd do domu zdrowia, dokąd już przewieziono Wilsona. Na łożu męczarni, mając ramię silnie obandażowane, rozgorączkowany, stary druh majaczył.
— Zwycięstwo! zwycięstwo! — zawołał od progu Holmes. — Trzymam wreszcie koniec nici!
— Jakiej nici?
— Tej, która doprowadzi mnie do końca! wstępuję na grunt pewny, gdzie będą ślady, wskazówki...
— Popiół papierosa? — zagadnął Wilson, którego ciekawość otrzeźwiła.
— I wiele innych rzeczy! Pomyśl tylko Wilsonie, odnalazłem tajemną więź, która spaja ze sobą wszystkie przygody jasnowłosej damy. Jak myślisz, czemu trzy mieszkania, w których odbyły się te zajścia, obrał sobie Lupin? Czemu?
— Tak? — czemu?
— Bo te trzy domy, Wilsonie, były zbudowane przez jednego architekta. To było łatwo odgadnąć — może powiesz? — Panie, ale nikt o tem nie pomyślał.
— Nikt, prócz ciebie.
— Prócz mnie, który wiem teraz, że ten sam architekt, kombinując pewne plany, uczynił możliwem dokonanie trzech faktów cudowne napozór, w rzeczywistości zaś proste i łatwe.
— Cóż za szczęście!
— Był już wielki czas, stary towarzyszu, zaczynałem tracić cierpliwość... bo przecież już czwarty dzień.
— Z dziesięciu.
— Oh! od dziś!...
Nie mógł usiedzieć na miejscu, szczęśliwy i radosny wbrew przyzwyczajeniu.
— Nie, ale gdy pomyślę, że niedawno te łotry mogli byli złamać mi rękę, jak tobie, Wilsonie. Co myślisz?
Wilson poprzestał na dreszczu na samą myśl strasznej ewentualności.
A Holmes mówił dalej:
— Niech ta lekcya nas nauczy! Widzisz, Wilsonie, wielki błąd popełniliśmy, walcząc z Lupinem z przyłbicą odkrytą, wystawiając się na jego razy. Szczęściem obeszło się połową złego, bo zdołał ciebie tylko dosięgnąć.
— I skończyło się na jednem tylko ramieniu złamanem... — jęknął Wilson.
— Wówczas gdy obadwa być mogły. Ale dość fanfaronady! W jasny dzień śledzony jestem i zwyciężany, ale w cieniu i mając ruchy swobodne, mam pierwszeństwo, jakiekolwiek będą siły nieprzyjaciela.
— Ganimard będzie mógł ci pomódz.
— Nigdy! W dniu, gdy będę mógł powiedzieć: Arsen Lupin jest tu, oto jego kryjówka i oto jak trzeba go wziąć, wtedy poszlę po Ganimarda pod jednym z dwu jego adresów, jakie mi dał: do jego mieszkania przy ulicy Pergolese lub do traktyerni Suisse na placu Chatelet. Aż dotąd działam sam.
Zbliżył się do łóżka, położył rękę na ramieniu Wilsona, na ramieniu chorem, rozumie się — i rzekł do niego z czułością:
— Lecz się, stary towarzyszu. Twoja rola polega obecnie na zajmowaniu dwu lub trzech ludzi z szajki Arsena Lupin. Napróżno tu oczekiwać będą, aby odnaleźć mój ślad, gdy przychodzę dowiadywać się o ciebie. To rola zaufania.
— Rola zaufania, i dziękuję ci za nią — odrzekł Wilson, przejęty wdzięcznością. — Dołożę wszelkich starań, aby ją wypełnić sumiennie. Ale z tego widzę, że nie przyjdziesz więcej?
— A po co? — zapytał obojętnie Holmes.
— Rzeczywiście... rzeczywiście... czuję się zupełnie dobrze. A więc ostatnia przysługa jeszcze Sherlocku: nie mógłbyś mi dać pić?
— Pić?
— Tak, konam z pragnienia, a przy mej gorączce...
— Ale owszem! Zaraz...
Pochwycił jedną, drugą flaszkę, przechylił, spostrzegł paczkę tytoniu, napełnił nim fajkę i nagle wyszedł, jak gdyby nawet nie słyszał prośby chorego, podczas gdy stary towarzysz napróżno błagał spojrzeniem o szklankę niedosięgalnej wody.
∗
∗ ∗ |
— Tu pan Destange?
Służący mierzył okiem osobnika, któremu otworzył drzwi domu — wspaniałego gmachu narożnego przy placu Malesherbes i ulicy Montchanin. Na widok tej niepozornej postaci o włosach siwiejących, źle ostrzyżonych, w długim czarnym palcie wątpliwej czystości — odrzekł z lekceważeniem:
— Pan Destange jest albo go niema. To zależy. Pan ma bilet?
Pan nie miał biletu, ale miał list polecający i służący zaniósł ten list do pana Destange, który polecił, by wpuszczono do niego nowoprzybyłego.
Wprowadzono go do ogromnego kolistego pokoju, mieszczącego się w jednem ze skrzydeł domu. Ściany pokoju założone były stosami książek.
— Pan jest pan Stickmann? — zapytał architekt.
— Tak, panie.
— Mój sekretarz donosi mi, że jest chory i przysyła pana dla dalszego układania ogólnego katalogu książek, jaki rozpoczął pod mym kierunkiem, a w szczególności katalogu książek niemieckich. Czy pan posiada dokładną znajomość podobnej pracy?
— Tak, panie. Długoletnie doświadczenie — odrzekł jegomość Stickmann akcentem niemieckim.
Sherlock Holmes został zainstalowany.
Aby wysunąć się z pod opieki Lupina i dostać się do domu Lucyana Destange i jego córki Klotyldy — znakomity detektyw musiał dać nurka w głąb: nagromadzić środki obrony, zjednać sobie pod przeróżnemi nazwiskami względy i zaufanie mnóstwa osób, krótko mówiąc, żyć przez 48 godzin życiem najbardziej skomplikowanem.
Powziął wreszcie takie informacye: p. Destange, słabego zdrowia i spragniony spokoju, usunął się od interesów i żył śród ksiąg o architekturze, które nagromadził. Żadna przyjemność go nie pociągała poza widokiem i przerzucaniem starych, zakurzonych tomów.
Córka jego Klotylda — uchodziła też za oryginalną. Zawsze zamknięta, jak ojciec, ale w innej części gmachu, nie wychodziła nigdy.
— To wszystko — mówił do siebie Holmes, zapisując w rejestrze tytuły, dyktowanych mu przez p. Destange książek — wszystko to nie jest zupełnie decydującem, ale zawsze jest to krok naprzód. Jest możliwe, że zupełnie nie odkryję rozwiązania tych ciekawych zagadnień: byłżeby pan Destange wspólnikiem Arsena Lupin? Czy się z nim widuje? Czy istnieją papiery odnośne do budowy trzech posesyi? Czy te papiery nie dostarczą mu adresu innych nieruchomości, które Lupin zarezerwował dla siebie i dla szajki?
Pan Destange wspólnikiem Arsena Lupin! Ten człowiek czcigodny, kawaler Legii honorowej, pracujący obok włamywacza! — hypoteza niedopuszczalna. Zresztą nawet przyjmując to wspólnictwo, jak p. Destange mógł przewidzieć trzydzieści lat temu ucieczkę Arsena Lupin, będącego wówczas w pieluchach?
— Nic to nie szkodzi! Anglik oczywiście się zapalał. Swym cudownym węchem, tym instynktem, jemu wyłącznie właściwym — czuł tajemnicę, otaczającą go wokoło. To się odgadywało po drobnych znakach, których nie mógłby nawet określić, ale których obecność odczuwał od pierwszej chwili przestąpienia progu tego domu.
Rankiem drugiego dnia nie zrobił jeszcze żadnego ciekawego odkrycia. O godzinie drugiej zobaczył po raz pierwszy Klotyldę Destange, która przyszła po jakąś książkę do biblioteki. Była kobietą lat może trzydziestu, brunetką o ruchach powolnych i cichych, twarz jej miała wyraz obojętności, właściwy ludziom, żyjącym wiele życiem wewnętrznem. Zamieniła słów parę z ojcem i wyszła, nie spojrzawszy nawet na Holmesa.
Popołudnie wlokło się monotonnie. O piątej p. Destange oznajmił, że wychodzi. Holmes pozostał sam na kolistej galeryi, znajdującej się wpół wysokości biblioteki. Dzień dogasał. Holmes gotował się również do wyjścia, gdy naraz posłyszał lekki trzask i w tej samej chwili odniósł wrażenie, jak gdyby ktoś znalazł się w pokoju. Długie sekundy upływały jedna za drugą. I naraz przejął go dreszcz: cień jakiś wyłonił się z ciemności tuż przy nim na balkonie. Byłoż to możliwe? od jak dawna ta osobistość niewidzialna dotrzymywała mu towarzystwa? I którędy przybyła?
Nieznajomy tymczasem zeszedł po stopniach i skierował się do wielkiej dębowej szafy. Ukryty poza materyą, zwieszającą się z poręczy galeryi, Holmes klęcząc obserwował — i widział człowieka, jak przewracał papiery, zapełniające szafę. Czego szukał?
Tymczasem drzwi się otworzyły i panna Destange weszła nagle, mówiąc do osoby, która szła za nią:
— A więc stanowczo nie wychodzisz, ojcze?... W takim razie zapalę światło... zaraz... poczekaj...
Człowiek szybko przymknął drzwi szafy i ukrył się we framudze głębokiego okna, zaciągając za sobą firanki. Jak mogła panna Destange go nie spostrzedz? Jak mogła go nie posłyszeć? Bardzo spokojnie zakręciła guzik elektryczny i zrobiła przejście ojcu. Usiedli obok siebie. Wzięła książkę, którą przyniosła ze sobą i zaczęła czytać.
— Twego sekretarza już tu niema? — rzekła po chwili.
— Nie... Widzisz.
— Czyś zawsze z niego zadowolony? — pytała, jak gdyby nie wiedziała o chorobie rzeczywistego sekretarza i zastąpieniu go przez Stickmanna.
— Zawsze... zawsze...
Głowa pana Destange przechyliła się w prawo i w lewo... Zasnął.
Minęła chwila. Młoda osoba wciąż czytała. Ale jedna z firanek okna uchyliła się i tajemniczy gość zaczął się przesuwać wzdłuż ściany, ku drzwiom, przechodząc poza plecami pana Destange, ale naprzeciw Klotyldy i tak, że Holmes mógł go wyraźnie widzieć. Był to Arsen Lupin.
Anglik zadrżał z radości. Jego wyliczenia były słuszne, dotarł w samo serce tajemniczej sprawy, znalazł Lupina w miejscu z góry przewidzianem.
Klotylda nie ruszyła się, choć było niepodobieństwem, by najmniejszy ruch tego człowieka uszedł jej uwagi. Arsen Lupin zbliżał się już do drzwi, już wyciągnął rękę do klamki, gdy naraz spadł jakiś przedmiot ze stołu, ściągnięty jego ubraniem. Pan Destange obudził się raptownie. Arsen Lupin stał już przed nim z kapeluszem w ręku, uśmiechnięty.
— Maksym Bermond! — zawołał pan Destange z radością — drogi Maksym!... Jakiż dobry duch cię sprowadza!
— Pragnienie widzenia pana i panny Destange.
— Więc wróciłeś z podróży?
— Wczoraj.
— I pozostaniesz z nami na obiedzie?
— Nie, jem obiad dzisiaj w restauracyi z przyjaciółmi.
— Więc — jutro? Klotyldo, proś, by przyszedł jutro. Ah! ten poczciwy Maksym... Doprawdy myślałem o tobie w tych dniach.
— Czyż być może?
— Tak, układałem me dawne papiery w tej szafie i odnajduję nasz ostatni rachunek.
— Jaki rachunek?
— Ten z Alei Henri-Martin.
— Jakto pan chowa te szpargały! Na co to!...
Zasiedli wszyscy troje w małym saloniku, przylegającym do biblioteki.
— Czyż to Lupin? — zapytywał sam siebie Holmes, zdjęty nagle zwątpieniem.
Tak, z całą oczywistością to był on, ale jednocześnie był to inny zupełnie człowiek, podobny tylko w niektórych szczegółach do Arsena Lupin, a mimo to jednak zachował swą wybitną indywidualność, swoje własne rysy, swoje spojrzenie, swoją barwę włosów...
Miał na sobie czarny frak, z białym krawatem, biały gors koszuli pokrywał jego zgrabną postać — mówił swobodnie, opowiadając przygody, które wywoływały serdeczny śmiech pana Destange, a lekki uśmiech na usta Klotyldy. Każdy z tych uśmiechów wydawał się nagrodą, której poszukiwał Lupin i jaśniał widocznie za każdem jej zdobyciem. Podwajał więc dowcip i wesołość, i nieznacznie pod brzmieniem tego dźwięcznego, radosnego głosu twarz Klotyldy zaczęła się ożywiać, tracąc wyraz obojętności, który czynił ją niesympatyczną.
— Kochają się — pomyślał Holmes. — Ale cóż u djabła być może wspólnego między Klotyldą Destange i Maksymem Bermond? Czy ona wie, że Maksym Bermond jest Arsenem Lupin?
Do godziny siódmej nadsłuchiwał niespokojnie, wyciągając znaczenie z najmniejszych słówek. Potem z nieskończoną ostrożnością zeszedł i przesunął się tą stroną pokoju, po której nie mógł być widziany z salonu.
Znalazłszy się na ulicy, Holmes upewnił się, że nie było tu ani automobilu, ani fiakra oczekującego, poczem oddalił się, utykając nieco, bulwarem Malesherbes. Ale w jakiejś bocznej uliczce nałożył na siebie okrycie, które dotąd niósł na ręku, wygiął kapelusz, wyprostował się i tak odmieniony powrócił na plac, gdzie czekał z oczyma utkwionemi w bramę domu pana Destange.
Arsen Lupin wyszedł prawie zaraz i ulicą Konstantynopolitańską i Londyńską skierował się ku środkowi miasta. O sto kroków za nim podążał Holmes.
Chwile rozkoszy dla Anglika! Wdychał chciwie powietrze, jak dobry pies myśliwski na świeżym tropie. Było to dlań doprawdy rzeczą nieskończenie błogą tropić tak przeciwnika! Już nie on był śledzony, ale Arsen Lupin! Trzymał go już niejako końcem swego wzroku, jakby przymocowany więzami nierozerwalnymi. To też rozkoszował się prawdziwie widokiem swej zdobyczy, przesuwającej się śród przechodniów.
Uderzyło go jednak wkrótce dziwne zjawisko: w środku przestrzeni, która go dzieliła od Arsena Lupin, inni ludzie postępowali w tym samym kierunku, a mianowicie: dwu wysokich drabów, w okrągłych kapeluszach po lewym chodniku i dwu innych w czapkach, z papierosami w ustach po prawym.
Może był w tem tylko prosty przypadek, ale Holmes zdziwił się więcej jeszcze, gdy Lupin wszedł do sklepu z tytoniem a czterej ludzie zatrzymali się wówczas, i jeszcze więcej — gdy oni ruszyli dalej jednocześnie z jego wyjściem, ale oddzielnie bokiem ulicy Chaussee d’Antin.
— Przeklęci — pomyślał Holmes — więc go śledzą!
I myśl, że inni są na tropie Arsena Lupin, że inni sprzątną mu nie sławę — o to mało się niepokoił — ale nieskończoną rozkosz przywłaszczenia sobie wyłącznie potężnego nieprzyjaciela, jakiego dotąd nie spotkał jeszcze — ta myśl go do rozpaczy doprowadzała. Jednak pomyłka była niemożebna: ci ludzie mieli właśnie wygląd nienaturalny tych, co jakkolwiek dostrajają swe zachowanie do zachowania innej osoby, ale usiłują to ukryć.
— Czyżby Ganimard wiedział więcej, niż się do tego przyznaje? — szepnął do siebie Holmes. — Czy drwi sobie ze mnie?
Miał ochotę zbliżyć się do jednego z czterech ludzi, aby się porozumieć z nimi. Ale w miarę zbliżania się ku bulwarom tłum stawał się gęstszy, Holmes obawiał się stracić z oczu Lupina i przyspieszył kroku. Wydostał się wreszcie na otwarte miejsce w chwili, gdy Lupin wchodził do restauracyi Hongrois na rogu ulicy Helder. Drzwi były otwarte tak, że Holmes, siadłszy na ławce po drugiej stronie bulwaru, widział go, jak zajmował miejsce przy stole wytwornie zastawionym, ozdobionym kwiatami, gdzie siedzieli już trzej panowie we frakach i dwie damy nadzwyczaj bogato ubrane. Wszyscy powitali go z oznakami gorącej sympatyi.
Sherlock szukał oczyma czterech ludzi i spostrzegł ich rozprószonych obok grup, przysłuchujących się orkiestrze cygańskiej w sąsiedniej kawiarni. Rzecz ciekawa — zdawali się nie zajmować zupełnie Arsenem Lupin, lecz daleko więcej ludźmi, którzy ich otaczali.
Naraz jeden z nich wyjął z kieszeni papierosa i zaczepił jednego pana w długim surducie i wysokim kapeluszu. Pan podał swego papierosa i Holmesowi wydało się, że rozmawiają dłużej, niż tego wymagała czynność zapalenia papierosa. Wreszcie pan wszedł po stopniach werandy i spojrzał w głąb sali restauracyjnej. Spostrzegając Arsena Lupin, zbliżył się, pomówił chwil parę z nim, poczem siadł przy stoliku sąsiednim — a Holmes poznał w nim zaraz jeźdzca z alei Henri-Martin.
Wówczas zrozumiał. Nietylko Arsen Lupin nie był śledzony, ale ci właśnie ludzie byli członkami jego bandy! Ci ludzie czuwali nad jego bezpieczeństwem, to była jego straż przyboczna, jego satelici, jego eskorta! Wszędzie, gdzie tylko mistrzowi groziło niebezpieczeństwo, wspólnicy byli tuż, gotowi go uprzedzić, gotowi go bronić. Wspólnikami byli czterej ludzie! Wspólnikiem był pan w długim surducie!
Dreszcz przebiegł Anglika. Czyż możliwe, że ujmie kiedykolwiek tę istotę niedosięgalną? Jakąż potęgę nieograniczoną przedstawiało podobne stowarzyszenie, kierowane przez takiego wodza!
Wyrwał kartkę z notesu, nakreślił ołówkiem kilka wierszy, włożył do koperty i rzekł do jakiegoś chłopaka, który rozłożył się na ławce:
— Mały, weź fiakra i jedź oddaj ten list kasyerce w traktyerni Suisse na placu Chatelet. A szybko... Dał mu monetę pięciofrankową. Chłopak zniknął.
Przeszło pół godziny. Tłum wzrastał. Holmes od czasu do czasu już tylko rozróżniał satelitów Lupina. Ale ktoś go pociągnął za rękaw i głos jakiś powiedział na ucho:
— A więc? co się stało, panie Holmes?
— To pan, panie Ganimard?
— Tak, otrzymałem pańską kartkę w traktyerni. Co się stało?
— On jest tu.
— Co pan mówi?
— Tam... w głębi restauracyi... Pochyl się pan na prawo... Widzi pan?
— Nie.
— Nalewa szampana swej sąsiadce.
— Ależ to nie on.
— On.
— Ręczę panu. Ah! jednak... Naprawdę może być... Ah! łotr, jaki podobny! — szepnął naiwnie Ganimard. A inni to wspólnicy?
— Nie. Jego sąsiadka to lady Cliveden, ta druga księżna de Cleath, a naprzeciw ambasador hiszpański w Londynie...
Ganimard postąpił krok naprzód. Holmes go zatrzymał.
— Co za nieostrożność! Jest pan sam.
— I on też.
— Nie, są ludzie w bulwarze, którzy go strzegą, nie licząc w głębi restauracyi. Ten pan...
— Ale ja, gdy położę rękę na kołnierzu Arsena Lupin, ogłaszając jego nazwisko, będę miał całą salę za sobą, wszystkich kelnerów...
— Wolałbym kilku ajentów.
— To napewno otworzy oczy przyjaciołom Arsena Lupin. Nie, panie Holmes, nie mamy wyboru...
Miał racyę i Holmes to zrozumiał. Należało odważyć się na krok decydujący, korzystać z okoliczności wyjątkowych. Zalecił tylko Ganimardowi:
— Niech się pan stara, by poznano pana możliwie najpóźniej...
Sam ukrył się za kioskiem z dziennikami, nie spuszczając z oczu Arsena Lupin, który pochylony nad swą sąsiadką, uśmiechał się do niej.
Inspektor policyi przeszedł ulicę z rękoma w kieszeni, jak człowiek, który idzie prosto przed siebie. Ale zaledwie znalazł się na chodniku przeciwnym, żywo obrócił się w bok i jednym skokiem znalazł się na werendzie.
Przeraźliwy świst świstawki... Ganimard wpadł na właściciela restauracyi, który nagle znalazł się na progu sali i odepchnął go z oburzeniem, jak intruza, którego powszednie odzienie ubliżyłoby przepychowi restauracyi. Ganimard się zachwiał. W tej samej chwili pan w surducie wychodził. Stanął w obronie inspektora i obaj właściciel restauracyi i on sprzeczali się żywo, obaj zresztą zczepieni z Ganimardem, jeden zatrzymując go, drugi odpychając w taki sposób, że mimo usiłowań, mimo gniewnego protestu nieszczęśliwy inspektor został zepchnięty z werendy.
Zrobiło się natychmiast zbiegowisko. Dwaj ajenci policyi, ściągnięci hałasem, usiłowali przebić się przez tłum, ale nieprzezwyciężony opór tłumu ich unieruchomił, nie mogli się wyzwolić pośród ramion, które ich tłoczyły, z pośród pleców, które im drogę zastępowały.
Ale naraz, jakby na skinienie różdżki czarodziejskiej — przejście staje się wolne!... Właściciel restauracyi, zrozumiawszy swą pomyłkę, zaczyna przepraszać najmocniej, pan w surducie przestaje bronić inspektora, tłum się rozprasza, ajenci przechodzą, Ganimard idzie do stołu, gdzie siedziało sześciu biesiadników... Już tylko pięciu! Rozgląda się dokoła... niema innego wyjścia prócz drzwi.
— Gdzie osoba, która była na tem miejscu? — krzyczy do pięciu biesiadników przerażonych. — Tak, tu było państwa sześcioro... Gdzie szósta osoba?
— Pan Destro?
— Nie. Arsen Lupin?
Kelner się zbliża:
— Ten pan poszedł do antresolu.
Ganimard pędzi. Antresol składa się z oddzielnych gabinetów i ma specyalne wyjście na bulwar.
∗
∗ ∗ |
... Jednak on daleko nie był, o dwieście metrów zaledwie w omnibusie Madeleine-Bastille. Omnibus toczył się powoli, drobnym truchtem mijał plac Opery i jechał bulwarem Kapucynów. Na platformie dwu drabów w okrągłych kapeluszach trzymało straż. Na wierzchu omnibusu drzemał jakiś człowieczyna — był to Holmes.
Kiwając głową, kołysany monotonnym ruchem wehikułu, Anglik monologował:
— Gdyby mój dzielny Wilson mnie widział, jakże byłby dumny ze swego towarzysza! Ba! łatwo było zrozumieć po świstawce, że partya przegrana i że nie pozostaje nic lepszego, jak czuwać nad otoczeniem restauracyi. Ale w istocie, życie nie jest pozbawione interesu z tym dyabelskim człowiekiem!
Przy którymś postoju Sherlock pochylił się, spostrzegł Arsena Lupin i posłyszał, jak mijając swych stróżów, szepnął: “w Etoile.”
— W Etoile wyznaczają spotkanie — doskonale! Będę tam. Niech on sobie jedzie automobilem, jedźmy fiakrem za dwoma towarzyszami.
Dwaj towarzysze poszli pieszo, doszli rzeczywiście do Etoile, zadzwonili do bramy niewielkiego domu Nr. 40 przy ulicy Chalgrin. Na zakręcie, który tworzy ta mała uliczka mało uczęszczana, Holmes ukrył się w ciemnem wgłębieniu.
Jedno z dwu okien w parterze się otworzyło, człowiek w kapeluszu okrągłym zamknął okiennice. Poza okiennicą pokój oświetlono.
Po dziesięciu minutach jakiś pan zadzwonił do tych samych drzwi, potem zaraz za nim jakiś inny. Wreszcie fiakier-automobilowy zatrzymał się przed bramą, a Holmes spostrzegł wysiadające z niego dwie osoby: Arsena Lupina i damę osłoniętą płaszczem i gęstą woalką.
— Dama jasnowłosa, niema wątpliwości — powiedział sobie Holmes, podczas gdy fiakier się oddalał.
Przeczekał chwilę, zbliżył się do domu, chwycił za framugę okna i wspinając się na palcach, mógł przez szparę spojrzeć w głąb pokoju.
Arsen Lupin, wsparty o kominek, mówił coś z ożywieniem. Inni, stojąc wkoło niego, słuchali uważnie. Pomiędzy nimi Holmes rozpoznał pana w długim surducie i zdawało mu się, że poznaje właściciela restauracyi. Co do jasnowłosej damy, była do niego zwrócona plecami, siedziała w fotelu.
— Narada — pomyślał. — Zdarzenia wieczorne rzuciły popłoch, czują potrzebę naradzenia się. Ah! wziąć ich teraz wszystkich razem!...
Jeden z wtajemniczonych się poruszył, Holmes skoczył na ziemię i zanurzył się w ciemności. Pan w surducie i właściciel restauracyi wyszli z domu. Wkrótce na pierwszem piętrze pokój oświetlono i ktoś zapuścił rolety. A potem ciemność od góry do dołu.
— Ona i on pozostali na parterze — powiedział sobie Sherlock. — Dwaj spólnicy zajmują pierwsze piętro.
Przeczekał część nocy nie ruszając się z miejsca w obawie, aby Arsen Lupin nie wyszedł w czasie jego nieobecności. O czwartej, spostrzegając dwu ajentów policyi w ulicy, zbliżył się do nich, wytłómaczył sytuacyę i nakazał baczność nad domem.
Sam udał się do mieszkania Ganimarda — przy ulicy Pergolese. Zbudził go.
— Mam go jeszcze.
— Arsena Lupin?
— Tak.
— Jeśli go pan ma, jak przed chwilą, mogę się położyć. Wreszcie chodźmy do komisaryatu.
Poszli na ulicę Mesnil, a stamtąd do mieszkania komisarza p. Decointre. Potem z eskortą sześciu ludzi powrócili na ulicę Chalgrin.
— Co nowego? — zapytał Holmes dwu ajentów na straży.
— Nic.
Brzask pobielił niebo. Wydawszy rozporządzenia, komisarz zadzwonił i skierował się do loży odźwiernej.
Przerażona tem najściem, drżąca kobieta odpowiedziała, że niema lokatorów na parterze.
— Jakto niema lokatorów! — zawołał Ganimard.
— Ale nie, to ci dwaj z pierwszego panowie Leroux urządzili dół dla rodziców ze wsi...
— Jednego pana i damy?
— Tak.
— Którzy przyjechali wczoraj wieczór z nimi?
— Może być... ja spałam... Jednak myślę, że nie, bo oto klucz... Nie żądali go...
Tym kluczem komisarz otworzył drzwi z drugiej strony sieni. Parter obejmował tylko dwa pokoje: były puste.
— Niemożliwe! — wykrzyknął Holmes. — Widziałem: ją i jego.
Komisarz się zaśmiał:
— Nie wątpię, ale już ich niema.
— Chodźmy na pierwsze! Tam być muszą.
— Pierwsze piętro zajęte przez panów Leroux.
— Zapytamy panów Leroux.
Przeszli schody i komisarz zadzwonił.
Za drugim dzwonkiem osobnik jakiś, w którym Holmes poznał jednego z satelitów, ukazał się w koszuli, zagniewany:
— A więc co? Cóż to za hałas!... budzić tak ludzi...
Ale zatrzymał się zmieszany.
— Boże odpuść!... Doprawdy, wszak nie śnię?... To pan Decointre!... I pan, panie Ganimard! Cóż się stało? do usług pańskich...
Nastąpił ogólny wybuch potężnego śmiechu. Ganimard parskał w przystępie szalonej wesołości.
— To ty Leroux!... — zawołał. — Oh! jakie to wspaniałe! Leroux wspólnikiem Arsena Lupin... Ah! skonam... A twój brat Leroux jest widzialny?...
— Edmundzie, jesteś tam?... To pan Ganimard składa nam wizytę...
Ukazał się drugi osobnik, którego widok podwoił wesołość Ganimarda.
— Czy to możliwe! nie ma nikt pojęcia o tem! Ah! moi drodzy, jesteście w dobrych opałach! Ktoby przypuszczał? Szczęściem, że stary Ganimard czuwa, a nadewszystko, że ma przyjaciół do pomocy... przyjaciół, co przychodzą z daleka!
I zwracając się do Holmesa przedstawił:
— Wiktor Leroux, inspektor służby bezpieczeństwa, jeden z dobrych pomiędzy lepszemi... Edmund Leroux, naczelnik biura antropometrycznego.
Sherlock Holmes nie ruszył się. Czy miał protestować? Oskarżać tych dwu ludzi? Byłoby bezcelowem. Gdy nie ma w ręku dowodów, a nie chciał czasu tracić na szukanie ich — nikt mu nie uwierzy.
Rozdrażniony, z zaciśniętemi pięściami usiłował tylko nie zdradzić swej wściekłości i rozczarowania wobec tryumfującego Ganimarda. Skłonił się przeto z szacunkiem braciom Leroux i wyszedł.
W sieni zboczył ku małym niskim drzwiom, które wiodły do piwnicy i podniósł mały kamyk czerwonego koloru; był to granat.
Znalazłszy się na ulicy, przeczytał obok Nr. 40 na domu ten napis: Architekt Lucyan Destange 1877.
Taki sam napis koło Nr. 42.
— Zawsze podwójne wyjście — pomyślał. — Nr. 40 i 42 mają komunikacyę. Jakże nie pomyślałem o tem wcześniej! Powinienem był pozostać z dwoma ajentami.
Zwrócił się do nich z zapytaniem:
— Dwie osoby wyszły tą bramą w czasie mej nieobecności — wszak prawda?
I wskazał bramę sąsiedniego domu.
— Tak, jeden pan i dama.
Ujął pod ramię inspektora naczelnego i odprowadzając go nieco, rzekł:
— Panie Ganimard, pan się zanadto śmiał będąc urażony dziś na mnie za trochę niepokoju, na który pana naraziłem...
— O bynajmniej, nie mam stąd urazy do pana.
— Nieprawdaż? Ale najlepsza zabawa ma swój kres i jestem zdania, że trzeba ją skończyć.
— Podzielam je.
— Oto już siódmy dzień. Za trzy dni koniecznie muszę być w Londynie.
— Ooo!
— Będę tam, panie, ale proszę pana być gotowym w nocy z wtorku na środę.
— Na wyprawę w podobnym rodzaju? — zapytał Ganimard szyderczo.
— Tak, panie, w podobnym rodzaju.
— Która się kończy?
— Ujęciem Lupina.
— Tak pan myśli?
— Przysięgam to panu na honor.
Holmes ukłonił się i udał się do najbliższego hotelu wypocząć nieco; poczem odświeżony, ufny w siebie powrócił na ulicę Chalgrin. Wcisnął dwa luidory w rękę odźwiernej, upewnił się, że bracia Leroux wyszli, dowiedział się, że dom należał do niejakiego pana Harmingeat i, zaopatrzywszy się w świecę, zeszedł do piwnicy małemi drzwiami, koło których znalazł granat. Na dole schodów znalazł drugi tej samej formy.
— Nie myliłem się — pomyślał — tędy jest połączenie. Spróbujmy mego wytrycha, czy otworzy piwnicę, przeznaczoną dla lokatorów z parteru? Tak... doskonale... Obejrzyjmy te skrzynie z winem... Oo! w tem miejscu kurz poruszony... i na ziemi ślady kroków...
Lekki szmer podrażnił jego ucho. Szybkim ruchem zamknął drzwi, zgasił świecę i ukrył się za stosem pustych pak. Po kilku sekundach spostrzegł, że jedna ze skrzyń żelaznych zaczęła się lekko obracać pociągając za sobą całą część ściany, do której była przymocowana. Błysnęło światło latarni. Ukazała się ręka. Człowiek jakiś wszedł.
Był schylony we dwoje, jak gdyby szukał czegoś, końcem palców zgarniał kurz, a kilka razy podnosił się i rzucał coś w pudełko tekturowe, które trzymał w lewej ręce. Potem zatarł ślady swych kroków, jak również ślady, pozostawione przez Lupina i jego towarzyszkę, i zbliżył się do skrzyni.
Wydał nagły okrzyk i przypadł do ziemi. Holmes rzucił się na niego. Było to sprawą jednej sekundy, człowiek znalazł się rozciągnięty na ziemi z nogami unieruchomionemi i rękami związanemi.
Anglik pochylił się nad nim.
— Ile chcesz, by powiedzieć?... by powiedzieć, co wiesz?...
Człowiek odpowiedział uśmiechem tak wymownej ironii, że Holmes zrozumiał bezcelowość swego pytania. Zadowolnił się przeto opróżnieniem kieszeni swego jeńca, ale poszukiwania dały mu zaledwie pęk kluczy, chustkę do nosa i pudełko tekturowe, a w niem ze dwadzieścia granatów, podobnych do tych, jakie sam znalazł przed chwilą. Skromna zdobycz!
A teraz co zrobić z tym człowiekiem? Czekać, aby jego przyjaciele przybyli mu na pomoc i wszystkich ich wydać w ręce policyi? Na co by się to zdało? Jaką korzyść stąd osiągnie przeciw Lupinowi? Wahał się, wreszcie przegląd pudełka nasunął mu decyzyę. Był na nim adres firmy: Jubiler Leonard ulica de la Paix.
Postanowił po prostu zostawić człowieka. Odsunął skrzynię, zamknął piwnicę i wyszedł z domu. Z biura pocztowego uprzedził pana Destange, że nie może przyjść aż jutro. Potem udał się do jubilera, oddał mu granaty, mówiąc:
— Pani przysyła mnie z tymi kamieniami. Rozsypały się z przedmiotu, który tu kupiła...
Holmes dobrze trafił, jubiler bowiem odpowiedział:
— Rzeczywiście... Ta pani telefonowała już do mnie. Sama wkrótce po nie przyjdzie...
Nie wcześniej, jak o piątej, Holmes stojący na chodniku przeciwnym, spostrzegł jakąś zawoalowaną damę, której wygląd wydał mu się podejrzanym. Przez okno widział, jak kładła na kontuarze starożytny klejnot, ozdobiony granatami.
Prawie zaraz wyszła i pieszo załatwiała sprawunki, potem przeszła od strony Clichy i zawróciła ulicami, których Anglik nie znał. Przy zapadającej nocy wciąż dążąc za nią, niepostrzeżony przez odźwierną, wszedł do pięciopiętrowej kamienicy o dwu bramach, a zatem o wielkiej liczbie lokatorów. Na drugiem piętrze zatrzymała się i weszła. W dwie minuty później Anglik próbował szczęścia, przymierzając z ostrożnością jeden za drugim klucze, których cały pęk zdobył niedawno. Czwarty przekręcił zamek.
Poprzez otaczający dokoła mrok zobaczył dwa pokoje zupełnie puste jak w mieszkaniu niezamieszkanem zupełnie, wszystkie drzwi były pootwierane. Ale w głębi jakiegoś pasażu zabłysło światło lampy i Holmes zbliżając się na palcach spostrzegł przez szybę drzwi, oddzielających salon od innego pokoju, — zawoalowaną damę, jak zdejmowała suknię i kapelusz, złożyła je na jedynem krześle w tym pokoju i włożyła na siebie aksamitny penioar.
Widział też, jak zbliżała się do kominka i nacisnęła guzik dzwonka elektrycznego. Połowa tafli po prawej stronie kominka poruszyła się, przesunęła wzdłuż ściany i nieznacznie wsunęła się na taflę sąsiednią.
Z chwilą, gdy otwór był dość szeroki, dama przeszła... i zniknęła, zabierając lampę.
System był prosty. Holmes nim się posłużył. Szedł w ciemności, po omacku, ale naraz twarz jego dotknęła się czegoś miękkiego. Przy świetle zapałki przekonał się, że się znajduje w małym zakątku, gdzie na wieszadłach porozwieszano suknie i inne rzeczy. Rozsunął sobie przejście i znalazł się przed wgłębieniem drzwi, zasłoniętych dywanem. Gdy mu zapałka znów zgasła, spostrzegł światło, przedzierające się przez rzadką i zużytą tkaninę starej materyi.
Patrzył więc.
Jasnowłosa dama była tam, przed jego oczyma, prawie na odległość jego ręki.
Zgasiła lampę i zaświeciła elektryczność. Po raz pierwszy Holmes mógł widzieć jej twarz w pełnem świetle. Dreszcz go przebiegł, kobietą, którą wreszcie zdołał dosięgnąć po tylu wybiegach i przygodach — była Klotylda Destange.
∗
∗ ∗ |
Klotylda Destange, morderczyni barona d’Hautrec i przywłaszczycielka niebieskiego dyamentu! Klotylda Destange, tajemnicza przyjaciółka Arsena Lupina! Jasnowłosa dama!...
— He, he, tak, dalibóg — myślał — jestem widać niedołęgą. Ponieważ przyjaciółka Lupina jest blondynką, a Klotylda Destange brunetką, nie pomyślałem nawet o zbliżeniu do siebie tych dwu kobiet! Jakgdyby jasnowłosa dama mogła pozostać blondynką po morderstwie barona i kradzieży dyamentu!
Holmes widział część pokoju. Był to elegancki buduar kobiecy, przybrany jasnymi tapetami i drogocennymi sprzętami. Mahoniowa kanapka stała na nieznacznem podniesieniu. Klotylda siadła na niej, nieruchoma, z głową ukrytą w dłoniach. Po chwili spostrzegł, że płakała. Grube łzy toczyły się po jej bladych policzkach, spływały ku ustom i padały kropla po kropli na aksamit stanika. I nowe łzy toczyły się za niemi nieprzerwanie, jakby ze źródła niewyczerpanego. Ta milcząca, martwa rozpacz, wypowiadana tylko powolnym biegiem łez, przedstawiała smutny widok. Ale drzwi po za nią się otwarły — wszedł Arsen Lupin. Patrzyli na siebie długo bez słowa, potem on ukląkł przed nią, oparł głowę na jej piersiach i otoczył ją ramionami z głębokiem uczuciem. Pozostali tak nieruchomi. Milczenie ich połączyło, a łzy płynęły mniej obfite.
— Tak pragnąłem uczynić cię szczęśliwą — szepnął.
— Jestem szczęśliwa.
— Nie, — bo płaczesz... Twoje łzy mi pokoju nie dają, Klotyldo...
Pomimo wszystko dała się ująć dźwiękiem tego głosu kochającego, słuchała chciwa nadziei i szczęścia. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, ale uśmiech tak smutny jeszcze!
— Prosił ją:
— Nie bądź smutną, Klotyldo, nie powinnaś być smutną. Nie masz prawa do tego.
Pokazała mu swe ręce białe, delikatne, miękkie i rzekła poważnie:
— Dopóki te ręce będą memi rękami, będę smutna, Maksie.
— Ale czemu?
— One zabiły.
— Cicho! Nie myśl o tem!... — zawołał Maksym. — Przeszłość umarła. Przeszłość się nie liczy.
I całował te długie, blade ręce, a ona patrzyła na niego z uśmiechem coraz jaśniejszym, jakby każdy pocałunek zacierał powoli okropne wspomnienie.
— Trzeba mnie kochać, Maksie, trzeba, bo żadna kobieta nie będzie cię kochała, jak ja. Żeby się tobie podobać, jam działała, działam jeszcze, nawet nie według twych rozkazów, ale według najtajniejszych twych pragnień. Popełniam czyny, przeciwko którym wszystkie moje instynkty, całe sumienie moje się burzy, ale nie mogę się oprzeć... Wszystko co robię, robię machinalnie, bo tobie to potrzebne i ty tak chcesz... i jestem gotowa znów rozpocząć jutro... i zawsze...
— Ach, Klotyldo — wyrzekł z goryczą — czemu jam cię wplótł w moje życie? Powinienem był na zawsze pozostać dla ciebie Maksymem Bermond, któregoś ty kochała przed pięciu laty i nie dać ci poznać... innego człowieka, którym jestem...
Rzekła cicho:
— Kocham też tego drugiego człowieka i nie żałuję niczego.
— Owszem, żałujesz — dawnego życia, życia w świetle.
— Nie żałuję niczego, gdy ty tu jesteś — rzekła namiętnie. — Niema winy, niema zbrodni, kiedy moje oczy ciebie widzą! Na co mi się przyda być nieszczęśliwą zdala od ciebie, cierpieć i płakać i mieć obrzydzenie do wszystkiego, co robię!... Twoja miłość zaciera wszystko... wszystko przyjmuję... Ale trzeba mnie kochać!
— Nie dlatego, że tak trzeba, Klotyldo, ale kocham cię dla tej jedynej przyczyny, że cię kocham.
— Jesteś tego pewny? — rzekła z zaufaniem.
— Jestem pewny siebie, jak ciebie. Tylko moje życie jest szybkie i gorączkowe i nie zawsze mogę zostawać z tobą, jakbym chciał.
Zaniepokoiła się nagle.
— Co się stało? Jakieś nowe niebezpieczeństwo? Prędzej mów!
— O nic poważnego tymczasem jeszcze. Jednak...
— Jednak?
— Tak, on jest na naszym tropie.
— Holmes?
— Tak. To on pchnął Ganimarda do restauracyi Hongrois. To on nocy dzisiejszej postawił dwu ajentów w ulicy Chalgrin. Mam tego dowody. Ganimard przetrząsnął dom dziś rano, a Holmes był z nim. Prócz tego...
— Prócz tego?
— Jest inna rzecz jeszcze: brakuje nam jednego z naszych ludzi — Jeanniot.
— Odźwiernego?
— Tak.
— Ale to ja posłałam go dziś rano na ulicę Chalgrin zebrać granaty zgubione z mej broszki.
— Niema wątpliwości. Holmes pochwycił go w sidła.
— W żaden sposób. Granaty były odniesione do jubilera na ulicę de la Paix.
— A co się potem stać mogło?
— Oh! Maksie! ja się boję.
— Niema się czego lękać. Ale przyznaję, że sytuacya bardzo poważna. Cóż on wie? Gdzie się ukrywa? Jego siła polega na jego odosobnieniu. Nic nie może go zdradzić.
— Więc co postanawiasz?
— Najwyższą ostrożność, Klotyldo. Oddawna jestem zdecydowany zmienić moje mieszkanie, przenieść je tam w miejsce pewne, gdzie wiesz. Interwencya Holmesa przynagla bieg rzeczy. Kiedy człowiek, jak on, jest na tropie, trzeba sobie powiedzieć, że mocą fatalną dojdzie do końca tego tropu. Zatem przygotowałem wszystko. Pojutrze w środę nastąpi przeprowadzka. W południe wszystko będzie skończone. O drugiej będę mógł sam opuścić plac, unosząc ostatnie ślady naszego pobytu, co nie jest znów rzeczą drobną. Odtąd...
— Odtąd?
— Nie będziemy mogli się widywać i nikt nie powinien cię widywać, Klotyldo. Nie wychodź. Nie obawiam się niczego dla siebie, ale lękam się wszystkiego, gdy chodzi o ciebie...
— Niemożliwe, aby Anglik dotarł aż do mnie.
— Wszystko możliwe jest z nim i niczemu nie ufam. Wczoraj, gdy zaledwie zdołałem uniknąć spotkania się z twoim ojcem, przyszedłem, aby przeszukać szafę, która zawiera stare rejestry pana Destange. Jest w tem niebezpieczeństwo. Jest ono wszędzie. Czuję nieprzyjaciela, błąkającego się w mroku, zbliża się coraz bardziej. Czuję, że nas nie spuszcza z oka... że rozsuwa swe sieci dokoła nas. To jedna z tych intuicyi, które mnie nie mylą nigdy.
— W takim razie wyjeżdżaj, Maksie, i nie myśl o mym smutku. Będę silna i będę oczekiwać chwili, gdy niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.
Uścisnęła go przeciągle i ona pierwsza nagliła go do wyjścia. Holmes słyszał ich głosy oddalające się. Śmiało podniecany pragnieniem czynu naprzekór wszystkiemu, zagłębił się w jakiś przedpokój, w końcu którego były schody. Ale w chwili, gdy miał schodzić, odgłos rozmowy doszedł go z niższego piętra i uznał za dogodniejsze pójść kolistym kurytarzem, który go doprowadził do innych schodów. Na dole tych schodów stanął zdumiony spostrzegając sprzęty, których kształty i rozmieszczenie było mu znane. Drzwi jakieś były otwarte. Wszedł do wielkiego owalnego pokoju. Była to biblioteka pana Destange.
— Doskonale! cudownie! — zawołał w duchu — rozumiem wszystko! Buduar Klotyldy, tj. jasnowłosej damy, łączy się z jakiemś mieszkaniem sąsiedniego domu, a ten dom sąsiedni ma wyjście nie na plac Malesherbes, ale na ulicę przyległą, na Montchanin, o ile sobie przypominam... Cudownie! wyjaśniam sobie, jak Klotylda Destange wychodzi na spotkania ze swym ukochanym, uchodząc zawsze za osobę, która nie wychodzi nigdy. Rozumiem także, jakim sposobem Arsen Lupin wyrósł przede mną wczoraj wieczorem na galeryi, musi tam być połączenie między mieszkaniem sąsiedniem i biblioteką.
Stąd wyciągał wnioski:
— Jeszcze jeden dom przechodni. Jeszcze i tym razem pewnie Destange jest architektem! Należy teraz skorzystać ze znalezienia się tutaj, aby sprawdzić zawartość szafy... i aby się dowiedzieć o innych domach i tajemnych przejściach.
Holmes wszedł na galeryę i ukrył się za suknem zwieszonem z poręczy. Tak pozostał do końca wieczora. Służący przyszedł zgasić elektryczność. W godzinę potem Anglik nacisnął sprężynę swej latarki elektrycznej i skierował się ku szafie.
Jak się spodziewał, zawierała ona stare papiery architekta, rejestry, notatki, księgi rachunkowe. Na drugim planie stał cały szereg rejestrów, ułożonych w porządku czasu.
Wziął pospiesznie parę z lat ostatnich i przejrzał stronicę, zawierającą streszczenie paragrafów a szczególniej literę H. Wreszcie odnalazłszy wyraz Harmingeat, a przy nim cyfrę 63, odwołał się do stronicy 63 i czytał:
“Harmingeat Nr. 40 ulica Chalgrin.”
Następowało wyszczególnienie prac dla tego klienta celem zaprowadzenia kaloryferów w jego domu. A na marginesie notatka: “patrz akta M B.”
— Ah! wiem, dobrze — rzekł do siebie — akta M B to te, których mi właśnie trzeba. Z nich dowiem się o obecnem mieszkaniu pana Lupina.
Dopiero nad ranem w drugiej połowie jakiegoś rejestru odnalazł upragnione papiery.
Zawierały piętnaście stronic. Jedna była poświęcona panu Harmingeat przy ul. Chalgrin. Inna wyliczała prace dokonane dla pana Vatinel, właściciela domu Nr. 25 przy ul. Clapeyron. Inna była przeznaczona dla barona d’Hautrec w alei Henri-Martin Nr. 134, jeszcze inna dla pałacu de Crozon, a jedenaście pozostałych dla rozmaitych właścicieli w Paryżu.
Holmes przepisał listę jedenastu nazwisk i jedenastu adresów, potem ułożył wszystko na swojem miejscu, otworzył okno i wyskoczył na pusty plac, pamiętając przymknąć okiennice.
Znalazłszy się w swoim pokoju w hotelu, z całą powagą zapalił fajkę i otaczając się kłębami dymu, rozważał konkluzye, jakie można było powziąć z papierów M. B. lub ściślej mówiąc, z papierów Maksyma Bermond alias Arsena Lupina.
O ósmej rano wysłał do Ganimarda list tej treści:
“Będę zapewne dziś rano przy ulicy Pergolese i powierzę panu osobę, której uwięzienie jest wielkiej wagi. W każdym razie bądź pan w domu nocy dzisiejszej i jutro, w środę do południa i przygotuj się pan, aby mieć ze 30 ludzi do mojej dyspozycyi.”
Potem wybrał na bulwarze automobilowego fiakra, którego palacz podobał mu się z dobrotliwej twarzy, pogodnej a mało inteligentnej i kazał się powieść na plac Malesherbes o pięćdziesiąt kroków dalej niż dom Destange.
— Mój chłopcze, zamknij powóz — rzekł do niego — podnieś kołnierz futra, bo wiatr zimny, i czekaj cierpliwie. Za półtorej godziny puść w ruch motor. Jak wrócę, pojedziemy na ulicę Pergolese.
Przestępując próg domu, miał ostatnią chwilę wahania. Czy słusznie zajmować się tak jasnowłosą damą, gdy tymczasem Lupin wykończy przygotowania do wyjazdu? Czy nie lepiej by zrobił, jeśliby przy pomocy zdobytej listy domów odszukał najpierw mieszkanie swego przeciwnika?
— Ba! — rzekł do siebie — gdy jasnowłosa dama będzie w mych rękach, będę panem położenia.
I zadzwonił.
∗
∗ ∗ |
Pan Destange już był w swej bibliotece. Pracowali chwilę wspólnie, lecz Holmes szukał sposobności, aby udać się do mieszkania Klotyldy, gdy nieoczekiwanie zupełnie sama ona weszła, powiedziała dzień dobry ojcu, siadła w małym saloniku i zaczęła pisać.
Ze swego miejsca Holmes ją widział: schylona nad stołem, od czasu do czasu namyślała się z piórem w ręku i z wyrazem głębokiej zadumy. Czekał. Po chwili, biorąc jakiś tom, rzekł do pana Destange.
— Oto właśnie książka, którą panna Destange prosiła, żebym jej przyniósł, gdy ją znajdę.
Poszedł do małego saloniku i stanął przed Klotyldą w ten sposób, że ojciec jej nie mógł go widzieć i rzekł:
— Jestem Stickman, nowy sekretarz pana Destange.
— Ah! — rzekła, nie przerywając swej czynności — ojciec zmienił swego sekretarza?
— Tak, pani, i chciałbym z panią pomówić.
— Zechciej pan siąść, zaraz skończę.
Dodała parę słów do listu, podpisała, zalepiła kopertę, odsunęła papiery, nacisnęła dzwonek telefonu, zażądała połączenia ze swoją magazynierką i prosiła ją o szybkie wykończenie podróżnego płaszcza, którego bardzo potrzebowała, a potem zwracając się do Holmesa rzekła:
— Jestem na pańskie życzenie. Ale czy rozmowa nasza nie może odbyć się wobec ojca?
— Nie, pani. Poproszę nawet, aby pani nie podnosiła głosu. Jest pożądane, aby pan Destange nie słyszał nas zupełnie.
— Dla kogo to pożądane?
— Dla pani.
— Nie uznaję rozmów, których mój ojciec słyszeć nie może.
— Trzeba jednak, abyś pani przystała na tę.
Powstali oboje, mierząc się wzrokiem. Wreszcie rzekła:
— Mów pan.
Stojąc zaczął:
— Wybaczy pani, jeśli się omylę co do niektórych punktów drugorzędnych. Ręczę tylko za ogólną ścisłość rzeczy, o których mówić będę.
— Bez frazesów, proszę pana. Do rzeczy.
Po tem zdaniu rzuconem ostro, poznał, że młoda kobieta miała się na baczności, mówił dalej:
— Dobrze, idę prosto do celu. A więc przed pięciu laty ojciec pani miał sposobność poznać niejakiego pana Maksyma Bermond, który przedstawił mu się, jako przedsiębiorca, czy budowniczy, nie umiem tego ściśle określić. W każdym razie pan Destange powziął sympatyę dla tego człowieka, a ponieważ stan zdrowia nie pozwalał mu już zajmować się interesami, powierzył panu Bermond wykonanie kilku zamówień, które przyjął od dawnych swych klientów i które zdaje się odpowiadały uzdolnieniu jego współpracownika.
Sherlock zatrzymał się. Wydało mu się, że blada twarz młodej kobiety pobladła więcej jeszcze. Jednak z największym spokojem rzekła:
— Nie znam spraw, o których mi pan opowiada, a nadewszystko nie rozumiem, w czem mogą mnie one dotyczyć?
— W tem pani, że p. Maksym Bermond nazywa się właściwem swem nazwiskiem, które pani zna tak samo dobrze, jak ja, Arsen Lupin.
Zaśmiała się głośno:
— Niemożliwe! Arsen Lupin, Pan Maksym Bermond nazywa się Arsen Lupin?
— Mam to zaszczyt pani oznajmić, a ponieważ pani nie chce zrozumieć z półsłówek, dodam, że Arsen Lupin znalazł tu dla wykonania swych planów przyjaciółkę, więcej niż przyjaciółkę, wspólniczkę ślepą... i namiętnie mu oddaną.
Powstała i bez pomieszania lub co najwyżej z tak niewidocznem wzruszeniem, że Holmes był zdumiony jej mocą panowania nad sobą — oświadczyła:
— Nie wiem, jaki jest cel pańskiego postępowania, panie, i nie chcę tego wiedzieć. Proszę więc pana nie mówić więcej ani słowa i wyjść stąd.
— Nie miałem nigdy zamiaru narzucać pani mej obecności na dłużej — odpowiedział Holmes równie spokojnie, jak ona. — Ale postanowiłem nie wyjść sam z tego domu.
— A któż to będzie panu towarzyszył, panie?
— Pani.
— Ja?
— Tak, pani. Wyjdziemy razem z tego domu i pani pójdzie za mną bez protestu, bez jednego słowa.
Co nadewszystko było znamienne w tej scenie, to spokój dwojga przeciwników. Był to raczej pojedynek nieubłagany dwu potężnych indywidyualności, sądząc z ich postawy i głosu, możnaby powiedzieć, dysputa towarzyska dwu osób różnego zdania.
Przez drzwi otwarte biblioteki widać było pana Destange, jak z zajęciem przeglądał swe książki.
Klotylda usiadła, lekko wzruszając ramionami, Sherlock wyjął zegarek.
— Jest wpół do jedenastej. Za pięć minut jedziemy.
— A jeśli nie?
— Jeśli nie, idę do pana Destange i opowiadam mu...
— Co?
— Prawdę. Powiadomię go o fałszywem życiu Maksyma Bermond i o życiu podwójnem jego wspólniczki.
— Jego wspólniczki?
— Tak, tej, którą nazywają jasnowłosą damą, która była blondynką.
— A jakie dowody mu pan wymieni?
— Zaprowadzę go na ulicę Chalgrin i pokażę mu przejście, które Arsen Lupin, korzystając z prac, nad którymi miał nadzór, wykonał przez swych ludzi między Nr. 40 i 42, przejście, które państwu obojgu posłużyło przedwczoraj w nocy.
— Potem?
— Potem poprowadzę pana Destange do pana Detinan, wejdziemy przez schody służbowe, któremi zeszła pani z Arsenem Lupin, wysuwając się z rąk Ganimarda. I poszukamy obadwaj połączenia podobnego, które istnieje między domem sąsiednim, domem, którego brama wychodzi na bulwar Batignolles a nie na ulicę Clapeyron.
— A potem?
— Potem powiozę pana Destange do pałacu Crozon. Jemu, co zna rodzaj robót wykonywanych przez Arsena Lupin w czasie restauracyi pałacu, łatwo będzie odnaleść przejścia tajemne, które wykonał Lupin z pomocą swych ludzi. Tam upewni się, że te właśnie przejścia pozwoliły jasnowłosej damie wejść nocą do pokoju hrabiny i wziąć z kominka niebieski dyament a we dwa tygodnie później wejść do pokoju konsula Bleichen i ukryć dyament niebieski w głębi flakonu... Czyn istotnie dziwny, mała zemsta kobieca być może, nie wiem, zresztą to mało ważne.
— Potem?
— Potem — rzekł Sherlock głosem bardziej jeszcze poważnym — zaprowadzę pana Destange do domu Nr. 134 w alei Henri-Martin i poszukamy, jak baron d’Hautrec...
— Milcz pan! milcz! — jęknęła Klotylda w nagłem przerażeniu. Zabraniam panu!... Więc pan ośmieli się mówić, że to ja... pan mnie oskarży...
— Oskarżam panią o zabójstwo barona d’Hautrec.
— Nie, nie, to potwarz!
— Pani zabiła barona d’Hautrec. Weszła pani do jego domu pod imieniem Antoniny Brehat z zamiarem pochwycenia dyamentu i pani go zabiła.
Znów wyszeptała złamana, niemal błagając:
— Milcz pan, zaklinam pana... Wiedząc tyle rzeczy, musi pan wiedzieć, że ja nie zamordowałam barona.
— Nie powiedziałem, że pani go zamordowała. Baron miewał napady furyi, które jedna siostra Augusta umiała uspokoić. Mam tę informacyę od niej samej. W jej nieobecności, zapewne on się rzucił na panią i w czasie walki, broniąc swego życia pani go uderzyła. Przerażona tym faktem, dzwoniła pani i uciekła pani, nawet nie zdążywszy zerwać z palca ofiary niebieskiego dyamentu, który był celem pani zabiegów. Po chwili przyprowadziła pani jednego ze spólników Lupina, służącego z sąsiedniego domu, przenieśliście barona na jego łóżko, uporządkowaliście pokój... zawsze nie ośmielając się wziąć niebieskiego dyamentu. Oto co było. A więc powtarzam, pani nie zamordowała barona, jednak pani ręce zadały mu cios śmiertelny.
Splotła je na czole te długie, wytworne, białe ręce i trzymała je tak długo nieruchoma. Wreszcie puszczając palce, odsłoniła twarz bólem zmienioną i rzekła:
— I to wszystko, co pan ma zamiar powiedzieć memu ojcu?
— Tak i powiem mu jeszcze, że mam jako świadków: pannę Gerbois, która pozna jasnowłosą damę, siostrę Augustę, która pozna Antoninę Brehat i hrabinę de Crozon, która pozna panią de Real. Oto co mu powiem.
— Nie ośmieli się pan — rzekła odzyskując zimną krew.
Powstał, postąpił krok naprzód ku bibliotece. Zatrzymała go:
— Jeszcze chwilę, panie.
Pomyślała i zupełnie spokojnie, jako pani siebie, zapytała:
— Pan jest Sherlock Holmes, prawda?
— Tak.
— Czego pan chce odemnie?
— Czego chcę? Rozpocząłem z Arsenem Lupin pojedynek, z którego muszę wyjść zwycięzcą. W oczekiwaniu rozwiązania sprawy, które nie odciągnie się zbyt długo, zależy mi na tem, aby zakładnik tak drogocenny, jak pani, dał mi pewną przewagę nad przeciwnikiem. A więc pójdzie pani za mną, powierzę panią jednemu z mych przyjaciół. Z chwilą, gdy mój cel zostanie osiągnięty, pani będzie wolna.
— I to wszystko?
— To wszystko. Nie należę do policyi miejscowej i nie czuję się zupełnie w prawie... wymierzania sprawiedliwości.
Zdawała się zdecydowaną. Jednak zażądała jeszcze chwilę zwłoki. Przymknęła oczy. Holmes patrzył na nią, teraz znów tak spokojną, prawie obojętną na niebezpieczeństwo, której jej groziło.
— Czy nawet — pomyślał Anglik — ona czuje się w niebezpieczeństwie? Nie, bo Lupin jej strzeże. Wobec Lupina nic jej dotknąć nie może, Lupin jest przepotężny, Lupin jest nieomylny.
— Pani — rzekł — mówiłem o pięciu minutach, upłynęło ich więcej niż trzydzieści.
— Czy pozwoli mi pan pójść do mego pokoju i zabrać me rzeczy?
— Jeśli pani tak chce, mogę czekać na panią przy ulicy Montchanin. Jestem dobrym znajomym odźwiernego Jeanniot.
— Ah! pan wie... — rzekła z widocznym jękiem.
— Wiem wiele rzeczy.
— Dobrze. Więc zadzwonię.
Przyniesiono jej kapelusz i okrycie a Holmes rzekł:
— Trzeba, aby pani dała panu Destange jakąś przyczynę, pozorującą nasze wyjście i żeby ta przyczyna w razie potrzeby mogła wyjaśnić pani nieobecność w ciągu kilku dni.
— To niepotrzebne. Będę tu wkrótce.
Znów zmierzyli się wzrokiem oboje ironiczni, uśmiechnięci.
— Jak pani jego pewna! — rzekł Holmes.
— Na ślepo.
— Wszystko, co on robi, jest dobre, nieprawdaż? Wszystko, czego chce, staje się? A pani uznaje wszystko i jest pani gotowa na wszystko dla niego!
— Kocham go — odrzekła z uczuciem.
— I wierzy pani, że on panią wyzwoli?
Wzruszyła ramionami i zbliżając się do ojca, uprzedziła go:
— Zabieram ci pana Stickmanna. Jedziemy do Biblioteki Narodowej.
— Ale wrócisz na śniadanie?
— Może — albo raczej nie... Ale nie niepokój się.
Poczem zdecydowana oznajmiła Holmesowi:
— Idę za panem.
— Bez wszelkiej ukrytej myśli?
— Z oczyma zamkniętemi.
— Jeśli pani spróbuje uciekać, wezmę pomocy, będę krzyczał. Aresztuję panią — a to jest więzienie. Niech pani nie zapomina, że nad jasnowłosą damą wisi rozkaz uwięzienia.
— Przysięgam panu na honor, że nie zrobię nic w celu ucieczki.
— Wierzę pani. Chodźmy.
Razem jak to z góry uplanował Holmes, wyszli z domu.
∗
∗ ∗ |
Na placu oczekiwał automobil, zwrócony w przeciwnym kierunku. Widać było plecy palacza, jego czapkę, którą prawie pokrywał kołnierz futrzany. Zbliżając się Holmes posłyszał warkot motoru. Otworzył drzwiczki, prosił Klotyldę, by weszła, sam siadł obok.
Powóz ruszył szybko, przejechał bulwary wewnętrzne, aleją Hoche, aleją Wielkiej Armii.
Sherlock zamyślony kombinował plany.
— Ganimard jest u siebie... zostawię ją u niego... Czy mam mu powiedzieć, kto jest ta kobieta? Nie, poprowadziłby ją wprost do aresztu, to popsułoby wszystko. Z nią załatwiwszy sprawę, zabiorę się do papierów MB. i idę na polowanie. A dziś w nocy lub jutro rano najpóźniej idę po Ganimarda, jak mu zapowiedziałem, i wydaję mu Arsena Lupin wraz z całą szajką...
Zatarł ręce szczęśliwy, czując się wreszcie blizkim celu i widząc, że żadna poważna przeszkoda go od niej nie dzieli. I ulegając w tej chwili potrzebie okazania swej radości nawet nieco wbrew zwyczajowi — zawołał:
— Niech mi pani wybaczy, jeśli okazuję tyle zadowolenia. Walka była uciążliwa i powodzenie jest mi tem przyjemniejsze.
— Powodzenie zasłużone panie. Ma pan prawo niem się cieszyć.
— Dziękuję pani. Ale cóż to za drogą jedziemy! Palacz nie posłyszał chyba? W tej chwili wyjeżdżali z Paryża przez bramę Neuilly. Do djabła! przecież ulica Pergolese nie leży poza fortyfikacyami.
Holmes spuścił okno.
— Słuchaj no! Mylisz się... Ulica Pergolese!
Woźnica nie odpowiedział. Powtórzył głośniej:
— Kazałem ci jechać na ulicę Pergolese!
Woźnica nie odpowiedział ani słowa.
— Hooo! chybaś głuchy przyjacielu? Albo robisz na złość... Nie mamy tu nic do roboty... Ulica Pergolese!... Rozkazuję ci zawrócić natychmiast!
To samo milczenie. Anglik zadrżał z niepokoju. Spojrzał na Klotyldę: lekki uśmiech ściągnął jej wargi.
— Czemu się pani śmieje? — zaklął... To zdarzenie nie ma żadnego związku... to nie zmienia nic stanu rzeczy...
— Najzupełniej nic — odpowiedziała.
Naraz myśl jakaś nim wstrząsnęła.
Unosząc się nawpół, spojrzał uważnie na człowieka, który siedział na koźle. Ramiona były węższe, zachowanie bardziej swobodne... Zimny pot go okrył, zacisnął pięści, tymczasem przerażająca pewność owładnęła jego umysł: ten człowiek to Arsen Lupin!
— Jakże panie Holmesie, co pan mówi o tej przejażdżce?
— Rozkoszna pani, doprawdy rozkoszna — odparł Holmes.
Nigdy być może nie był zniewolony do większego wysiłku nad sobą samym, aby wymówić te słowa bez drżenia w głosie, bez niczego, co mogłoby świadczyć o kompletnem rozbiciu całej jego wewnętrznej istoty. Ale naraz mocą jakiejś wewnętrznej reakcyi przypływ wściekłości i nienawiści zerwał tamy, uniósł jego wolę — ruchem gwałtownym dobył rewolwer i zmierzył w pannę Destange.
— W tej chwili, w tej sekundzie zatrzymaj Lupin! lub strzelę do pani!...
— Radzę celować w policzek, jeśli pan chce trafić w skroń! — odrzekł Lupin, nie odwracając głowy.
— Maksie! — zawołoła Klotylda — nie jedź tak prędko! Bruk ślizki, boję się!
Uśmiechała się ciągle, patrząc w bruk.
— Niech wstrzyma! Niechże on wstrzyma! — wołał Holmes szalony z gniewu. Widzi pani, żem gotów na wszystko.
Lufa rewolweru dotknęła pukla jej włosów — szepnęła:
— Ah! ten Maks taki nieostrożny! Na takiej drodze możemy wywrócić się.
Holmes schował rewolwer do kieszeni i chwycił klamkę drzwiczek, gotów skoczyć mimo szaleństwa takiego kroku.
— Uważaj pan! — zawołała Klotylda — automobil jedzie za nami.
Wychylił się. Inny powóz dążył istotni ich śladem, ogromny, sprawiał wrażenie czegoś dzikiego swym przodem koloru krwi — w głębi mieściło się czterech ludzi, otulonych w wielkie futra.
— Trudno — pomyślał — jestem dobrze strzeżony. Poczekajmy.
Skrzyżował ręce na piersiach z dumną uległością tych, co się poddają, kiedy los się zwraca przeciwko nim — i czekał. I podczas gdy przejeżdżano Sekwanę, gdy mijano Suresnes, Rueil, Chatou — on nieruchomy, zrezygnowany, pan siebie i swej goryczy, rozmyślał tylko jakim cudem czy czarem Arsen Lupin znalazł się na miejscu palacza? Aby poczciwy chłopiec, którego sobie obrał dziś rano na bulwarze, mógł być wspólnikiem Lupina naprzód tam podstawionym — wierzyć temu nie mógł. A jednak inaczej być nie mogło, Arsen Lupin był uprzedzony a mógł nim zostać dopiero, gdy Holmes zagroził Klotyldzie, bo przedtem nikt nie podejrzywał zgoła jego zamiaru. A przecież od tej chwili Klotylda i on nie rozstawali się!
Przypomniał sobie — coś go uderzyło: połączenie telefoniczne, zażądanie przez młodą osobę i jej rozmowa z magazynierką. I naraz zrozumiał. Zanim nawet zaczął mówić, ona odgadła niebezpieczeństwo, odgadła nazwisko i cel nowoprzybyłego i spokojnie, naturalnie, jak gdyby w rzeczy samej spełniała czynność, którą tylko udawała, że spełnia, pod osłoną pozorów, z góry ułożonych, wezwała Lupina na pomoc.
Jak Arsen Lupin przybył, jak ten oczekujący automobil o czynnym motorze, wydał mu się podejrzanym, jak potrafił zjednać sobie szofera — wszystko to mało go obchodziło. Co zaś nadewszystko pochłaniało myśl Holmesa, uśmierzając nawet jego wściekłość — to wspomnienie tej chwili, gdy jedna zwykła kobieta zakochana — to prawda — opanowując swe nerwy, nakazując milczenie instynktowi, unieruchomiając rysy swej twarzy — potrafiła wyprowadzić w pole starego Holmesa!
Jak radzić z człowiekiem, obsługiwanym przez takich pomocników? Z człowiekiem, który jedynie wpływem swej woli poddawał bezbronnej kobiecie takie zasoby zuchwałości i energii?
Przejechali Sekwanę i puścili się stroną Saint Germain, ale jakieś pięćset metrów za miastem zwolnili. Następny powóz zrównał się z nimi i oba się wstrzymały. Nie było nikogo wokoło.
— Panie Holmes — rzekł Lupin — zechciej pan zmienić ekwipaż. Nasz jest doprawdy za powolny!...
— Jakto! — zawołał Holmes tem więcej pomieszany, że nie miał wyboru.
— Pozwoli pan również służyć sobie tym futrem, bo pojedziemy dość szybko. I te dwie tartinki... Tak, tak, przyjmij pan łaskawie, kto wie, kiedy pan będzie jadł obiad.
Czterej nieznajomi wysiedli jednocześnie. Jeden z nich się zbliżył, a kiedy zdjął okulary, Holmes poznał pana w surducie z restauracyi Hongrois. Lupin zwrócił się do niego:
— Pan odprowadzi tego fiakra do palacza, od którego go nająłem. Czeka w pierwszym handlu win na prawo od ulicy Legendre. Da mu pan 500 franków, resztę obiecanej sumy. Ah! byłbym zapomniał, zechciej pan zostawić swoje okulary panu Holmesowi.
Pomówił chwilę z panną Destange, potem zajął miejsce w powozie, Holmes obok niego, za nimi jeden z jego ludzi i pojechali.
Lupin nie przesadzał, mówiąc, że pojadą „dość szybko”. Był to pęd szalony. Horyzont biegł im na spotkanie, jakby przyciągany mocą czarodziejską i niknął natychmiast, chłonięty przez przepaść, ku której i inne rzeczy: drzewa, domy, pola i lasy rzucały się z żywiołowym rozpędem potoku, który czuje blizką otchłań.
Holmes i Lupin nie zamienili ani słowa. Ponad ich głowami liście topoli sprawiały potężny szum fal, rytmiczny z równomierną odległością drzew. Miasta niknęły: Mantes, Vernon, Gaillon... Rouen, jego przedmieścia, port, jego kilometry bulwarów. Rouen już się wydaje uliczką małej mieściny zaledwie. A potem Duclair, Caudebec, równina de Caux, której zaledwie dotknęli powierzchni w swym locie nieprześcigłym, i Lillebonne, Quillebeuf... I oto znów nagle znajdują się na brzegu Sekwany, na skraju wybrzeża portowego, u którego stoi yacht. Skromny lecz silny, wyrzuca ze smukłego komina skręcone kolumny czarnego dymu.
Powóz się zatrzymał. We dwie godziny zrobili czterdzieści mil.
∗
∗ ∗ |
Człowiek jakiś podszedł ku nim, w niebieskiej bluzie, w czapce ze złotym galonem, ukłonił się.
— Doskonale, kapitanie! — zawołał Lupin. — Otrzymał pan depeszę?
— Otrzymałem.
— Jaskółka gotowa?
— Jaskółka gotowa.
— W takim razie panie Holmes...
Anglik spojrzał dokoła, spostrzegł grupę osób na werendzie kawiarni, inną bliżej, zawahał się przez chwilę, potem zrozumiawszy, że przedewszystkiem byłby schwytany, obezwładniony i zapakowany na dno okrętu, przeszedł pomost i podążył za Lupinem do kajuty kapitana.
Była obszerna, wyszukanej czystości, lśniąca od werniksowanych ścian i błyszczącej miedzi.
Lupin zamknął drzwi i bez wstępów, poprostu rzekł do Holmesa:
— Co pan wie naprawdę?
— Wszystko.
— Wszystko? — wylicz pan.
Nie było już w jego głosie tej uprzejmości nieco ironicznej, którą zachowywał dawniej wobec Anglika. Był to ton rozkazujący człowieka, który nawykł rozkazywać i nawykł, że każdy skłania się przed nim, choćby to był sam Sherlock Holmes.
Zmierzyli się wzrokiem, jak wrogowie, teraz wrogowie otwarci i zaciekli.
Nieco podniecony Lupin zaczął:
— Otóż kilka razy już spotykam pana na mej drodze. Mam tego już dość, i mam już dosyć marnowania czasu na usuwaniu sideł, które mi pan zastawia. Uprzedzam więc pana, że moje postępowanie z panem zależeć będzie od pańskiej odpowiedzi. Co pan wie naprawdę?
— Wszystko. Powtarzam to panu.
Arsen Lupin powstrzymał się i tonem dobitnym mówił:
— Ja panu powiem, co pan wie. Wie pan, że pod nazwiskiem Maksyma Bermond przerobiłem piętnaście domów zbudowanych przez p. Destange.
— Tak.
— Z tych piętnastu domów pan zna cztery.
— Tak.
— I ma pan listę jedenastu pozostałych.
— Tak.
— Wziął pan tę listę od pana Destange nocy dzisiejszej zapewne?
— Tak.
— I ponieważ pan przypuszcza, że pomiędzy tymi jedenastu domami niechybnie być musi jeden, który zachowałem dla siebie, na moje potrzeby i potrzeby mych przyjaciół, zawezwał pan Ganimarda do udziału w wyprawie i wykryciu mego schroniska?
— Nie.
— To znaczy?
— To znaczy, że działam sam i że sam miałem pójść na wyprawę.
— A więc, nie mam się czego obawiać, ponieważ pan jesteś w moich rękach.
— Nie ma się pan czego obawiać, dopóki ja jestem w pańskich rękach.
— To znaczy, że pan w nich nie pozostanie?...
— Nie.
Arsen Lupin postąpił krok jeszcze do Anglika, i kładąc mu lekko rękę na ramieniu rzekł:
— Słuchaj pan, nie mam humoru do dysputy, a pan, nieszczęściem dla siebie, niema możności zaszachowania mnie. Więc kończmy.
— Kończmy.
— Da mi pan słowo honoru, że nie będzie pan usiłował uciec z tego statku aż do chwili, gdy się pan znajdzie na angielskich
wodach.
— Daję panu me słowo honoru, że szukać będę wszelkich sposobów ucieczki — odrzekł Holmes nieugięty.
— Na Boga! Pan wie jednak, że dość mi słowo rzec, aby pan był ubezwładniony. Wszyscy ci ludzie słuchają mnie ślepo. Na jeden mój znak założą panu łańcuch na szyję...
— Łańcuchy się zrywają.
— ...I rzucą pana przez poręcz na dziesięć mil od brzegu...
— Umiem pływać.
— Dobrze powiedziane — rzekł Lupin, śmiejąc się. Przepraszam, uniosłem się. Wybacz pan i kończmy. Rozumie pan, że szukam środków koniecznych dla bezpieczeństwa mego i mych przyjaciół?
— Rozumie się — wszelkich środków, ale są bezużyteczne.
— Zgoda. Jednak nie ma mi pan za złe, że je przedsiębiorę.
— To pana obowiązek.
— Dobrze.
Lupin otworzył drzwi i zawołał kapitana i dwu majtków. Ci schwycili Anglika i przetrząsnąwszy naprzód jego kieszenie, związali mu nogi i przymocowali do łóżka kapitana.
— Dosyć! — rozkazał Lupin. — Doprawdy tylko pański upór i wyjątkowa doniosłość sytuacyi zniewalają mnie, że pozwalam sobie...
Majtkowie odeszli. Lupin rzekł do kapitana:
— Kapitanie! jeden z ludzi załogi zostanie tu do dyspozycyi pana Holmesa i pan sam będzie mu dotrzymywał towarzystwa o ile możności. Proszę mieć dla niego wszelkie względy. To nie niewolnik, ale gość. Która godzina na pańskim zegarku kapitanie?
Lupin spojrzał na swój zegarek, potem na zegar wiszący na ścianie kabiny.
— Pięć po drugiej?... jesteśmy w zgodzie. Ile czasu panu potrzeba na przejazd do Southampton?
— Dziewięć godzin bez pośpiechu.
— Weźmie pan jedenaście. Nie może pan przybić do brzegu przed odjazdem statku, który wyjeżdża z Southampton o północy i przybywa do Hawru o ósmej rano. Pan rozumie, prawda kapitanie? Powtarzam: byłoby nieskończenie niedogodną rzeczą dla nas wszystkich, gdyby pan powrócił do Francyi tym statkiem. Nie może pan przybyć do Southampton przed godziną pierwszą po północy.
— Zrozumiałem.
— Żegnam pana — do roku przyszłego, na tym czy na tamtym świecie.
— Do jutra.
W kilka minut potem Holmes posłyszał oddalający się automobil i zaraz w głębi Jaskółki para zadyszała gwałtowniej. Statek ruszył.
Koło godziny trzeciej opuścili ujście Sekwany i wypłynęli na morze. Sherlock Holmes, rozciągnięty na łóżku kapitana — chrapał.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz rano dziewiątego i ostatniego dnia walki między dwu potężnemi rywalami „Echo de France” zrobiło następującą wzmiankę:
Od godziny ósmej rano dwanaście wozów przewozowych zajmowało ulicę Crevaux pomiędzy aleją Bois de Boulogne i aleją Bugeaud. Pan Feliks Davey opuszczał mieszkanie, które zajmował na czwartem piętrze w domu Nr. 8. A pan Dubreuil, ekspert, który połączył w jedno mieszkanie całe piąte piętro tego samego domu i piąte piętra dwu domów sąsiednich, tegoż samego dnia — (czystym zbiegiem okoliczności jedynie, bo ci dwaj panowie nie znali się zupełnie) przeprowadzał swe drogocenne zbiory mebli, które tyle obcych codziennie zwiedzało.
Żaden z dwunastu wozów nie posiadał nazwiska ani adresu firmy przewozowej, żaden też z ludzi, którzy im towarzyszyli, nie wdawał się w rozmowy z sąsiadami — były to szczegóły, które zauważono w dzielnicy, ale mówić o tem poczęto znacznie później dopiero. Pracowano tak dzielnie, że o jedenastej wszystko było skończone. Nie pozostało nic zgoła prócz tych stosów papierów i gałganów, jakie się zostawia zwykle za sobą po kątach pustych pokoi.
Pan Feliks Davey, młody człowiek, elegancki, ubrany według ostatniej mody, z laską w ręku, której waga świadczyła o silnych mięśniach jej właściciela, pan Feliks Davey wyszedł teraz spokojnie i siadł na ławce w alei poprzecznej, która przecina aleję Bois de Boulogne, naprzeciw ulicy Pergolese. Obok niego kobieta o wyglądzie drobno-mieszczanki czytała gazetę, podczas gdy małe dziecko bawiło się w pobliżu, grzebiąc łopatką w kupie piasku.
Po chwili Feliks Davey rzekł do kobiety, nie zwracając głowy:
— Ganimard?
— Wyszedł o dziewiątej rano.
— Dokąd?
— Do Prefektury policyi.
— Sam?
— Sam.
— Nie było depeszy w nocy?
— Żadnej.
— Zawsze mają zaufanie do pani?
— Zawsze. Oddaję pani Ganimard drobne posługi a ona opowiada mi wszystko, co jej mąż robi... Spędziliśmy ranek razem.
— To dobrze. Aż do nowego rozporządzenia niech pani przychodzi tu codzień o godzinie jedenastej.
Powstał i skierował się do bramy Delfina, do Pawilonu Chińskiego, gdzie zjadł lekkie śniadanie: dwa jajka, nieco jarzyny, owoce. Potem wrócił na ulicę Creuaux i rzekł do odźwiernej:
— Jeszcze raz rozejrzę się po mieszkaniu i oddam pani klucze.
Kończył swój przegląd w pokoju, który mu służył za gabinet pracy. Ujął koniec rurki od gazu, zwieszającej się obok kominka. Zakrzywienie jej było składane, odjął zatyczkę miedzianą, która ją zamykała, nałożył mały aparacik w formie trąbki akustycznej i świsnął.
Lekki świst mu odpowiedział. Zbliżając rurkę do ust, szepnął:
— Nikogo Dubreuil?
— Nikogo.
— Mogę wejść?
— Tak.
Odłożył rurkę na swoje miejsce, mówiąc do siebie:
— Dokąd też sięga postęp? Nasz wiek obdarzył nas tylu drobnymi wynalazkami, które czynią życie doprawdy czarownem. I jak zajmującem!... Nadewszystko kiedy ktoś umie igrać z życiem, jak ja.
Obrócił jeden z gzymsów marmurowych kominka. Płyta marmuru sama się poruszyła, a lustro, które się nad nią znajdowało przesunęło się na niewidzialnych prawie fugach, odsłaniając otwór szeroki, gdzie znajdowały się pierwsze stopnie schodów, zbudowanych w samemże wnętrzu kominka; wszystko czyste, lśniące, z kafelków białej porcelany.
Wszedł w górę. Na piątem piętrze taki sam otwór ponad kominkiem. Dubreuil oczekiwał.
— Skończone u ciebie?
— Skończone.
— Wszystko usunięte?
— Najzupełniej.
— A personal?
— Już tylko trzech ludzi na straży.
— Chodźmy tam.
Jeden za drugim udali się tą samą drogą aż do piętra dla służby i wyszli na poddasze, gdzie się znajdowało trzech ludzi, z tych jeden patrzył przez okno.
— Nic nowego?
— Nic, panie.
— Ulica spokojna?
— Zupełnie.
— Jeszcze dziesięć minut i wychodzę ostatecznie... Ty też wyjdziesz. W razie najmniejszego ruchu podejrzanego w ulicy zawiadomić mnie.
— Trzymam palec na dzwonku alarmowym panie.
— Dubreuil, zapowiedziałeś ludziom przeprowadzającym, aby nie dotykali sznurka tego do dzwonka?
— Z pewnością — funkcyonuje doskonale.
— Zatem jestem spokojny.
Dwaj panowie weszli aż do mieszkania Feliksa Davey. Tu zasunąwszy gzyms marmurowy, Davey zawołał wesoło:
— Dubreuil! Chciałbym wiedzieć, co się będzie działo w głowach tych, którzy odkryją te wszystkie cudowne przejścia, dzwonki alarmowe, siatki elektryczne, rurki akustyczne, przejścia niewidzialne, podłogi o płytach usuwalnych, schody ukryte!... Prawdziwie machinacye dla bajki czarodziejskiej!...
— Co za reklama dla Arsena Lupin!
— Reklama, bez której możnaby się doskonale obejść. Szkoda opuszczać podobne pomieszczenie. Wszystko na nowo rozpoczynać Dubreuil!... i na nowy wzór oczywiście, bo nigdy nie należy się powtarzać. Bodaj go tego Holmesa!...
— Jednak Holmes nie wrócił?
— A jakim sposobem? Z Southampton jedyny parowiec o północy. Z Hawru jedyny pociąg o ósmej rano przychodzi o jedenastej jedenaście. Skoro nie pojechał statkiem o północy, a nie pojechał, bo dałem formalny rozkaz kapitanowi — nie może być we Francyi wcześniej, jak dziś wieczorem, via Newhawen i Dieppe.
— A jeśli wróci!
— Holmes nie ustępuje nigdy w środku drogi. Wróci, ale za późno. Będziemy już daleko.
— A panna Destange?
— Mam ją widzieć za godzinę.
— U niej?
— O! nie, nie wróci do siebie, jak za dni kilka po całym hałasie... i kiedy nie będę miał o niczem więcej do myślenia, jak o niej jednej. Ale ty Dubreuil spieszyć się musisz. Wyładowanie wszystkich naszych skrzyń długo potrwa i musisz być w porcie.
— Pewny jesteś, że nie jesteśmy śledzeni?
— Przez kogo? Jednego Holmesa mogę się obawiać.
Dubreuil wyszedł. Feliks Davey po raz ostatni przebiegł pokoje, zebrał z podłogi dwa trzy listy rozdarte, potem spostrzegając kawałek kredy, podniósł go, narysował na ciemnem obiciu sali jadalnej wielki kwadrat i napisał, jak gdyby na tablicy pamiątkowej:
Tu mieszkał przez pięć lat, na początku XX stulecia Arsen Lupin, gentleman-włamywacz
Ten żart dziecięcy sprawił mu radosną satysfakcyę. Przyglądał mu się pogwizdując jakąś wesołą melodyę i zawołał:
— Teraz, kiedym już w porządku, z dziejopisami przyszłych pokoleń, zmykajmy!
Spiesz się, panie Sherlocku Holmesie, bo za trzy minuty opuszczę moją siedzibę, i twoja przegrana całkowita!... Jeszcze dwie Jeszcze jedna minuta!... Nie przychodzisz?... Dobrze! A więc ogłaszam twój pogrom a moją apoteozę! Poczem uchodzę! Żegnaj mi królestwo Arsena Lupin! nie zobaczę cię więcej. Żegnajcie mi pięćdziesiąt pięć pokoi sześciu mieszkań, nad któremi panowałem! Żegnaj mi mój pokoiku! mój skromny pokoiku pustelniczy!
Dźwięk dzwonka przeciął nagle ten wylew liryzmu, dźwięk ostry, gwałtowny, świdrujący, urwał dwa razy, powtórzył się dwa razy i zamilkł.
Był to dzwonek alarmowy.
— Co się stało? Jakie niebezpieczeństwo nieprzewidziane? Ganimard? Ależ — nie...
Już chciał wracać do swego gabinetu i uciekać. Zbliżył się jednak do okna. Nikogo na ulicy. Czyżby nieprzyjaciel był już w domu? Nasłuchuje i zdaje mu się, że słyszy szmery pomieszane. Bez chwili wahania biegnie już do swego gabinetu, ale przestępując jego próg, słyszy chrobot klucza, którym ktoś usiłuje otworzyć drzwi od przedpokoju.
— Do djabła — zaklął — to się wybrał! Niema czasu. Dom może otoczony... Na schody służbowe... nie, niepodobna! Szczęściem, że kominek...
Pchnął silnie gzyms: nie ruszył się. Zrobił jeszcze silniejszy wysiłek: ani drgnął.
W tej samej chwili odniósł wrażenie, że drzwi już tam się otwierają i słychać kroki.
— Sacre nom! — zaklął — jestem zgubiony, jeśli ten łajdacki mechanizm...
Jego palce zwarły się konwulsyjnie koło gzymsu. Całym swym ciężarem cisnął. Nic nie drgnęło nawet. Nic! Niesłychanem jakimś niepowodzeniem, jakąś obłędną doprawdy złośliwością losu mechanizm, który funkcyonował jeszcze przed chwilą nie ruszył się wcale.
Zawisł na nim, skurczył się. Blok marmuru został nienaruszony. Przekleństwo! Czyż można było przypuszczać, aby ta głupia przeszkoda zamknęła mu drogę? Uderzył w marmur, uderzał go pięściami z wściekłością, tłukł go, przeklinał...
— A więc co, panie Lupin! Coś tu widzę nie idzie tak, jakby pan sobie życzył?
Lupin odwrócił się tknięty przerażeniem:
Sherlock Holmes stał przed nim.
∗
∗ ∗ |
— Sherlock Holmes!
Patrzył na niego, mrugając oczyma, jakby pod przykrem wrażeniem strasznej wizyi. Sherlock Holmes w Paryżu! Sherlock Holmes, którego wczoraj on wyprawił do Anglii, jak jakąś skrzynię niebezpieczną, a on stoi przed nim zwycięzki i wolny! Ah! aby taki niebywały cud wypełnił się wbrew woli Arsena Lupin, trzeba było chyba zburzenia wszelkich praw przyrodzonych, tryumfu wszystkiego, co jest nielogiczne i anormalne! Sherlock Holmes wobec niego!
A Anglik ironiczny z kolei i pełen tej pogardliwej uprzejmości, z jaką przeciwnik po tylekroć go traktował, stał teraz przed nim i mówił:
— Panie Lupin! oznajmiam panu, że od tej chwili zapominam na zawsze o nocy, jaką z łaski pana spędziłem w willi barona d’Hautrec, zapominam nieszczęśliwą przygodę mego przyjaciela Wilsona i moje porwanie w automobilu i tę podróż ostatnią, którą odbyłem, skrępowany na pański rozkaz, na niezbyt wygodnem łożu. Ta chwila zaciera wszystko. Nie pamiętam już nic. Jestem sowicie wynagrodzony. Jestem po królewsku nagrodzony.
Lupin milczał. Anglik znów podjął:
— Czy nie takie jest pańskie zdanie?
Zdawał się nastawać, jakby żądał potwierdzenia, niejako pokwitowania względem przeszłości.
Po chwili namysłu, w ciągu której Anglik czuł się przejęty do głębi duszy, Lupin się odezwał:
— Myślę panie, że pańskie zachowanie obecne, opiera się na motywach poważnych.
— Nadzwyczaj poważnych.
— Fakt ucieczki z pod opieki mego kapitana i moich marynarzy, jest tylko drugorzędnem zdarzeniem naszej walki. Ale fakt, że pan znajduje się wobec mnie sam tutaj, rozumie pan: sam wobec Arsena Lupin, daje mi do myślenia, że pański rewanż jest najzupełniej kompletny.
— Najzupełniej kompletny.
— A więc ten dom?
— Jest otoczony.
— Dwa domy sąsiednie?
— Otoczone.
— Mieszkanie ponad tem?
— Trzy mieszkania na piątem piętrze, które pan Dubreuil zajmował, są otoczone...
— W ten sposób, że...
— W ten sposób, że pan jest ujęty, panie Lupin, nieodwołalnie ujęty.
Te same uczucia, które wrzały w Holmesie w czasie przejażdżki automobilem — odczuwał teraz Lupin; ta sama skoncentrowana w głębi wściekłość, ten sam bunt — ale w końcu taż dumna uległość schyliła go wobec siły faktów. Obadwaj jednakowo potężni, musieli jednakowo uznać przegraną, jako zło przejściowe, które trzeba przyjąć z rezygnacyą.
— Jesteśmy kwit panie — rzekł dobitnie.
Anglik wydał się zachwycony tem przyznaniem. Umilkli. Potem Lupin już panem siebie rzekł z uśmiechem:
— Nie gniewam się bynajmniej. Byłoby nudno wygrywać za każdym razem. Dość mi było wyciągnąć rękę, aby pana ugodzić w odkrytą pierś. Tym razem ja jestem w tem położeniu. Dalej! mistrzu, twoja kolej!
I śmiał się serdecznie.
— Wreszcie będzie dopiero uciecha! Lupin wpadł w pułapkę. Jak on z niej wyjdzie?... W pułapce! Co za przygoda!... Ah! panie, winien panu jestem mocne wzruszenie. Takie jest życie!
Nacisnął sobie skronie dwiema zaciśniętemi pięściami, jakby chcąc zatamować radość rozpierzchłą, która w niem wrzała, miał przytem ruchy dziecka, co się bawi ponad siły.
Wreszcie zbliżył się do Anglika.
— A teraz na co pan czeka?
— Na co czekam?
— Tak, Ganimard jest tu ze swymi ludźmi. Czemuż on nie przychodzi?
— Prosiłem go, aby nie wchodził.
— I on się zgodził?
— Przyjąłem jego usługi tylko pod warunkiem, że pozwoli mi sobą kierować. Zresztą myśli, że pan Feliks Davey jest tylko wspólnikiem Arsena Lupin!
— A więc powtarzam me pytanie w innej formie: czemu pan wszedł sam?
— Chciałem najpierw z panem pomówić.
— Ah! Ah! Pan mi ma coś do powiedzenia?
Ta myśl zdawało się spodobała się szczególniej Arsenowi. Bywają okoliczności, kiedy więcej się ceni słowa niż czyny.
— Panie Holmes! żałuję, że nie mogę panu służyć fotelem. Czy ta stara skrzynia na pół rozbita może go zastąpić?... albo może framuga okna? Jestem pewien, że szklanka piwa byłaby mile widziana... Piwo jasne czy ciemne?... Ale, siadaj pan proszę...
— Nie potrzeba. Mówmy.
— Słucham.
— Będę się streszczał. Celem mego pobytu we Francyi nie było aresztowanie pana. Jeśli byłem zmuszony pana śledzić, to dlatego jedynie, że nie miałem innego sposobu dojścia do celu.
— Którym było?
— Odnalezienie niebieskiego dyamentu.
— Niebieskiego dyamentu!...
— Z pewnością, bo ten, który znaleziono we flakonie konsula Bleichen, nie jest prawdziwy.
— W istocie. Prawdziwy był wysłany przez jasnowłosą damę. Kazałem go skopiować ściśle i ponieważ wówczas miałem widoki i na inne kosztowności hrabiny de Crozon, a konsul Bleichen zaczynał już popadać w podejrzenie — tak zwana jasnowłosa dama, aby sama z kolei nie podpadła w podejrzenie, wsunęła fałszywy dyament w rzeczy konsula.
— Podczas gdy pan ukrył prawdziwy?
— Rozumie się.
— Tego dyamentu właśnie potrzebuję.
— Niemożebne. Tysiąckrotnie żałuję.
— Obiecałem go hrabinie de Crozon. Będę go miał.
— Jakże go pan mieć będzie, kiedy jest w mojem posiadaniu?
— Będę go miał właśnie dlatego, że jest w pańskiem posiadaniu.
— Więc ja go panu oddam?
— Tak.
— Dobrowolnie?
— Kupię go od pana.
Lupina ogarnęła wesołość.
— Jest pan prawdziwym synem swej ojczyzny! Traktuje to pan, jak interes.
— Bo to jest interes.
— A co mi pan da wzamian?
— Wolność panny Destange.
— Jej wolność? Ależ nie słyszałem, aby była aresztowana!
— Dostarczę Ganimardowi wskazówek potrzebnych. Pozbawiona pańskiej opieki, zostanie aresztowana i ona także.
Lupin znów poweselał.
— Drogi panie, pan mi ofiaruje to, czego nie posiada. Panna Destange jest w bezpiecznem miejscu i niczego się nie obawia.
Anglik się zawahał, oczywiście zakłopotany, poczerwieniał nawet lekko. Potem nagle położył rękę na ramieniu swego przeciwnika:
— A jeśli panu zaproponuję...
— Moją wolność?
— Nie... ale wreszcie mogę wyjść z tego pokoju, porozumieć się z Ganimardem...
— A mnie pozwolić się namyślić?
— Tak.
— Ee! Mój Boże, na cóż mi się to przyda? Ten szatański mechanizm już nie działa, — rzekł Lupin, naciskając w podrażnieniu gzyms kominka.
Stłumił okrzyk: tym razem niespodziewanym nawrotem szczęścia, dziwną fantazyą rzeczy martwych blok marmurowy drgnął pod jego palcami!...
Było to ocalenie — ucieczka możliwa. W takim razie po cóż się poddawać warunkom Holmesa? Chodził w prawo i w lewo, jakby obmyślając odpowiedź. Potem z kolei on położył rękę na ramieniu Anglika:
— Wszystko dobrze zważywszy, panie Holmes, wolę załatwić moje interesy sam.
— Jednak...
— Nie, nie potrzebuję niczyjej pomocy.
— Kiedy Ganimard pana ujmie, będzie skończone. Już pana nie wypuszczą.
— Kto wie!
— Słuchaj pan, to szaleństwo! Wszystkie te wyjścia zajęte.
— Jeszcze jedno pozostaje.
— Jakie?
— To, które ja obiorę.
— Słowo! Pańskie aresztowanie może być uważane za dokonane.
— Ono niem nie jest.
— Więc?
— Więc zachowuję sobie niebieski dyament.
Holmes wyjął zegarek.
— Jest trzecia za dziesięć. O trzeciej wzywam Ganimarda.
— Więc mamy przed sobą dziesięć minut jeszcze na pogawędkę. Korzystajmy z niej, panie Holmes i aby zaspokoić ciekawość, która mnie pożera, powiedz pan, jak pan dostał adres i moje nazwisko Feliksa Davey?
Bacznie strzegąc Lupina, którego dobry humor go niepokoił, Holmes chętnie się zgodził na to wyjaśnienie, pochlebiające jego miłości własnej.
— Pański adres? Mam go od jasnowłosej damy.
— Od Klotyldy?
— Od niej samej. Przypomnij pan sobie... wczoraj rano kiedy chciałem ją uprowadzić automobilem, ona telefonowała do swej magazynierki.
— W istocie.
— Otóż zrozumiałem później, że magazynierką był pan. I na statku nocy dzisiejszej szczególnym wysiłkiem pamięci, z czego niemal dumnym być mogę, zdołałem sobie odtworzyć ostatnie cyfry pańskiego telefonu... 73. W ten sposób posiadając listę domów, przez pana poprawianych, było mi łatwo z chwilą przybycia do Paryża dziś rano, o jedenastej, poszukać i znaleźć w księdze telefonicznej nazwisko i adres p. Feliksa Davey. Znając to nazwisko i adres wezwałem pomocy pana Ganimarda.
— Wspaniale! Przednie! Nie pozostaje jak tylko schylić głowę. Ale czego jeszcze pojąć nie mogę, to jak pan mógł przybyć pociągiem z Hawru? Co pan zrobił, aby uciec z Jaskółki?
— Nie uciekałem z niej.
— Jednak...
— Wydał pan rozkaz kapitanowi, aby przybył do Southampton nie wcześniej, jak o pierwszej w nocy. Wylądowano o północy. Więc mogłem siąść na statek do Hawru.
— Czyżby kapitan mnie zdradził? To niemożliwe.
— On pana nie zdradził.
— A więc?
— To jego zegarek...
— Tak jego zegarek, który posunąłem o godzinę.
— Jakim sposobem?
— Jak zwykle, jak się posuwa zegarek, pokręcając sprężynę. Rozmawialiśmy, siedząc obok siebie, opowiadałem mu najciekawsze anegdotki. Dalibóg, nie spostrzegł nic.
— Brawo! brawo! śliczny pomysł! będę pamiętał. Ale zegar ścienny w jego kabinie?
— Ah! zegar ścienny! Z nim było trudniej, bo miałem nogi związane, ale majtek, który mnie strzegł w czasie nieobecności kapitana, chętnie się zgodził pomódz w pracy skazówce.
— On? Więc tak, on się zgodził?...
— Oo! Nie rozumiał zupełnie doniosłości swego czynu! Powiedziałem mu, że za wszelką cenę muszę trafić na pierwszy pociąg do Londynu i... dał się przekonać.
— Czem?
— Eh! maleńkim upominkiem... który poczciwy chłopak w dodatku chce panu oddać.
— Jakiż to dar?
— Ee, prawie nic.
— Lecz cóż takiego?
— Niebieski dyament.
— Niebieski dyament?
— Tak, fałszywy, ten, który pan dał wzamian za dyament hrabiny, a który ona mnie powierzyła...
Tu nastąpił głośny wybuch wesołości, Lupin zanosił się od śmiechu z oczyma łez pełnemi.
— Boże, jakie to kapitalne! Mój fałszywy dyament, odbywa przechadzkę do kieszeni majtka! I zegarek kapitana! I wskazówki zegara ściennego!
Nigdy jeszcze Holmes nie odczuł tak całego natężenia walki między sobą a Lupinem, jak w tej chwili. Swym cudownym instynktem odczuł, że pod tym wybuchem wesołości odbywa się przepotężna koncentracya myśli, skupienie wszelkich sił intelektualnych.
Nieznacznie Lupin się zbliżył. Anglik się cofnął i od niechcenia wsunął rękę w kieszeń swej kamizelki.
— Godzina trzecia, panie Lupin.
— Już trzecia? Jaka szkoda!... Takeśmy się dobrze bawili!...
— Czekam pańskiej odpowiedzi.
— Mojej odpowiedzi? Mój Boże, jakże pan wymagający! A więc to już koniec partyi zagranej! A jako stawka moja wolność?
— Albo niebieski dyament.
— Niech i tak będzie... Graj pan pierwszy. Co pan robi?
— Zadaję króla — rzekł Holmes, dając strzał z rewolweru.
— A ja asa! — zawołał Lupin, mierząc pięścią w Anglika.
Holmes strzelił w górę, aby wezwać Ganimarda, którego pomoc wydała mu się konieczna. Ale pięść Arsena ugodziła w brzuch Holmesa tak silnie, że ten zbladł i zachwiał się.
Jednym skokiem Lupin rzucił się do kominka i już blok marmuru drgnął... Zapóźno! Drzwi się otworzyły.
— Poddaj się Lupin. Jeśli nie...
Ganimard, umieszczony bliżej zapewne, niż się tego spodziewał Lupin, znalazł się tuż z rewolwerem ku niemu wymierzonym. A poza Ganimardem dziesięciu, dwudziestu ludzi, tłoczyło się jeden przez drugiego, tych tęgich chłopów bez skrupułów, którzyby go zatłukli, jak psa, na miejscu, w razie najmniejszego oporu.
Skinął na nich i bardzo spokojnie wyrzekł:
— Na dół łapy! Poddaję się.
I skrzyżował ręce na piersiach.
∗
∗ ∗ |
Osłupienie ogarnęło przytomnych. W tym pokoju, ogołoconym ze sprzętów, z draperyi, słowa Lupina rozlegały się echem długobrzmiącym: “Poddaję się!!” Spodziewano się raczej, że on zemknie przez spust jaki, że jaka ściana zasunie się i raz jeszcze zatamuje doń przystęp. A on się poddawał!
Ganimard zbliżył się do niego i do głębi wzruszony z całą powagą, jakiej wymagał akt podobny, powoli złożył rękę na ramieniu swego przeciwnika i z rozkoszą niewysłowioną wymówił:
— Aresztuję cię, Lupin!
— Brrr!... — parsknął Lupin. — Działasz na moje nerwy, poczciwy Ganimardzie. I co za mina grobowa. Jakbyś przemawiał nad trumną przyjaciela. No, nie przybierajże tej miny pogrzebowej!
— Aresztuję cię.
— I to cię tak wzrusza? Więc w imieniu prawa, którego wiernym wykonawcą jest Ganimard, inspektor naczelny — aresztuje on szkodliwego Lupina. O chwilo dziejowa! której zważcie całą doniosłość... I to już po raz wtóry podobny fakt się zdarza. Brawo! Ganimard, ty zrobisz wielką karyerę!
I podał dłonie w stalowe kajdanki...
Ceremonia odbyła się w sposób nieco uroczysty. Ajenci mimo swą zwykłą brutalność i całą zaciętą nienawiść do Lupina zachowywali się z pewną powściągliwością, jak gdyby zdumieni, że było im dane dotknąć się tej istoty nieuchwytnej.
— Lupin, nieboraku — westchnął on tymczasem — cóżby to powiedzieli twoi przyjaciele z arystokratycznego przedmieścia, gdyby widzieli twoje upokorzenie!
Wyprężył dłonie wysiłkiem wzrastającym wszystkich muskułów. Żyły jego czoła nabrzmiały. Ogniwa łańcucha wżarły się w ciało.
— Już po nim! — rzekł.
Łańcuch spadł zerwany.
— Inny przyjaciele, ten nic nie wart.
Nałożono mu dwa.
— Doskonale! Nigdy za wiele ostrożności!
A potem, licząc ajentów, zapytał:
— Iluż was jest, moi mili? Dwudziestu pięciu? trzydziestu? To dużo!... Niema co robić. Ah! gdyby was było tylko piętnastu!
Miał naprawdę pozór wielkiego aktora, który gra swą rolę ze zrozumieniem i z zapałem, z czelnością i swobodą. Holmes patrzył na niego, jak się patrzy na przedstawienie, którego wyczuwa się całe piękno i subtelność. Odnosił to szczególne wrażenie, że toczy się tu równa walka pomiędzy tymi trzydziestu ludźmi, posiłkowanymi całą powagą urzędu z jednej strony, a jedynym człowiekiem — w kajdanach, z drugiej. Strony były równe.
— Widzisz mistrzu — rzekł do niego Lupin — otóż i twoje dzieło! Z łaski twojej Lupin zgnije na wilgotnej słomie więziennej. Przyznaj, że twoje sumienie nie jest spokojne, że wyrzuty cię gryzą?
Machinalnie Anglik wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: “Trzeba było tylko”...
— Nigdy! nigdy! — zakrzyknął Lupin. — Oddać ci niebieski dyament? Ah! nie, kosztował mnie już nadto trudów. Zależy mi na nim. Przy pierwszej wizycie, jaką panu będę miał zaszczyt złożyć w Londynie w przyszłym miesiącu zapewne, powiem panu przyczynę... Ale czy pan będzie w Londynie w przyszłym miesiącu? Może pan woli Wiedeń? może Petersburg?
Nagle podskoczył. W górze pod sufitem w tej chwili dźwięczał dzwonek. Nie był to dzwonek alarmowy, ale sygnał telefonu, umieszczonego w jego gabinecie, którego aparat nie był zdjęty.
— Telefon! Oh! Któż wpadnie w sieci, trafem ohydnym zastawione! Arsen Lupin miał chwilę prawdziwej wściekłości przeciw aparatowi, chciałby po potłuc, zbić na miazgę, a tem samem zdusić głos tajemniczy, który żądał z nim rozmowy.
Ale Ganimard już zdjął przewodnik i pochylił się.
— Hallo! hallo!... Nr. 64873... tak, tu...
Żywo, z poczuciem swego zwierzchnictwa Holmes go usunął, chwycił dwa przewodniki i zbliżył swą chustkę do blaszki, aby uczynić bardziej niewyraźnym brzmienie swego głosu.
W tej chwili podniósł wzrok na Lupina. Spojrzenie, które wymienili, przekonało go, że jedna myśl owładnęła ich mózgi i obaj przenikali aż do ostatecznych konsekwencyi tej hypotezy możliwej, prawdopodobnej, niemal pewnej: to jasnowłosa dama telefonowała do niego. Myślała, że telefonuje do Feliksa Davey lub raczej Maksyma Bermond, a to Holmes miał odebrać jej zwierzenia.
Anglik zaczął:
— Hallo!... Hallo!...
Milczenie. A Holmes znów:
— Tak, to ja Maksym...
Tu zarysował się dramat z całą wyrazistością swego tragizmu. Lupin nieugięty, szyderczy, Lupin nie usiłował nawet pokryć swego niepokoju, wybladły wytężał słuch, aby posłyszeć, odgadnąć... A Holmes mówił dalej, odpowiadając na głos tajemniczy:
— Hallo!... Hallo!... Ale tak, wszystko skończone i właśnie miałem pójść po ciebie, jakieśmy postanowili... Dokąd?... W miejsce gdzie jesteś. Czy myślisz, że tam jeszcze...
Wahał się, szukając wyrażeń, potem się zatrzymał. Wyraźnem było, że chce ją zapytać, nie zapędzając się sam zbyt daleko i że nie wie zupełnie, gdzie ona jest. Przytem obecność Ganimarda zdawało się, że go krępuje... Ah! gdyby cud jaki przeciął nić tej dyabelskiej rozmowy! Lupin wzywał go całą mocą swych naprężonych nerwów.
A Holmes mówił jeszcze:
— Hallo!... Hallo!... Nie słyszy pani? I ja tak samo... to źle... zaledwie odróżniam. Słucha pani? Więc tak, rozważywszy, jest więcej pożądane, abyś wróciła do siebie... Jakie niebezpieczeństwo? Żadnego... Ależ on w Anglii!... Otrzymałem depeszę z Southampton, stwierdzającą jego przybycie...
O ironio słów! Holmes je wymawiał!... Wreszcie kończył:
— Więc nie trać czasu, droga przyjaciółko, idę po ciebie.
Zawiesił przewodniki.
— Panie Ganimard, proszę o trzech pańskich ludzi.
— Po jasnowłosą damę, wszak prawda?
— Tak.
— Pan wie kto ona? gdzie jest?
— Tak.
— Dlaboga! Cudowna zdobycz! I Lupin... kampania skończona! Folefant, weź dwu ludzi i idź za panem.
Anglik się oddalał, za nim trzech ajentów. Skończone. Jasnowłosa dama też dostawała się w moc Holmesa. Dzięki jego żelaznej wytrwałości, dzięki szczęśliwemu zbiegowi wydarzeń walka kończyła się dla niego zwycięstwem, dla Lupina — klęską doszczętną.
— Panie Holmes!
Anglik się zatrzymał.
— Panie Lupin?
Lupin wydał się głęboko zachwiany ostatnim ciosem. Brózdy zorały jego czoło, był znużony i ponury. Jednak otrząsnął się w nowym napływie energii i mimo wszystko pogodny, swobodny zawołał:
— Przyzna pan, że los zaprzysiągł się na mnie! Tylko co przeszkadza mi w ucieczce tym kominem i wydaje mnie w ręce pana. Teraz znów posługuje się telefonem, aby złożyć panu w darze damę jasnowłosą! Pochylam głowę wobec jego zrządzenia.
— A to znaczy?
— To znaczy, żem gotów do rozpoczęcia układów.
Holmes odprowadził na stronę inspektora i prosił go tonem, który wykluczał wszelką odmowę — o upoważnienie wymienienia kilku słów z Lupinem. Potem powrócił do pojmanego.
O rozmowo nad rozmowami! Zaczął tonem suchym, nerwowym:
— Czego pan sobie życzy?
— Wolności panny Destange.
— Zna pan cenę?
— Tak.
— I zgadza się pan na nią?
— Zgadzam się na wszystkie pańskie warunki.
— Ah! — zdumiał się Anglik — ależ.... pan odmówił... dla siebie...
— Chodziło o mnie, panie Holmes. Teraz chodzi o kobietę... o kobietę, którą kocham. U nas we Francyi widzi pan, mamy poglądy zupełnie specyalne na te rzeczy. I dlatego, że się ktoś nazywa Lupin, bynajmniej nie będzie postępował inaczej... Przeciwnie!
Mówił to bardzo naturalnie. Holmes nieznacznie skłonił głowę i rzekł:
— A więc niebieski dyament?
— Weź pan tę laskę, tam w kącie, przy kominku. Ściśnij pan jedną ręką gałkę, a drugą pokręć śrubkę żelazną w drugim końcu laski...
Holmes wziął laskę, pokręcił śrubkę, a odkręcając uczuł, że gałka się rozdwaja. Wewnątrz gałki znalazł kulkę gipsu, a w kulce dyament.
Przyjrzał mu się. Był to dyament niebieski.
— Panna Destange jest wolna, panie Lupin.
— Wolna obecnie zarówno, jak w przyszłości? Nie ma czego obawiać ze strony pana?
— Ani od nikogo.
— Cokolwiekbądź zajdzie?
— Cokolwiekbądź zajdzie. Nie znam już ani jej nazwiska, ani jej adresu.
— Dziękuję. I do widzenia, bo się zobaczymy, wszak prawda, panie Holmes?
— Nie wątpię.
Tu nastąpiła rozmowa dość ożywiona między Holmesem a Ganimardem. Holmes przerwał ją prędko z pewną brutalnością.
— Żałuję mocno, panie Ganimard, że nie jestem jednego z panem zdania. Ale nie mam czasu przekonywać pana. Wracam do Anglii za godzinę.
— Jednak... jasnowłosa dama?
— Nie znam tej osoby.
— Do ujęcia lub do zostawienia. Już panu wydałem Lupina. Oto niebieski dyament... który zechce pan sam doręczyć hrabinie de Crozon. Zdaje mi się, że nie powinien się pan uskarżać.
— Ale jasnowłosa dama?
— Znajdź ją pan.
Nasunął kapelusz na głowę i wyszedł szybko, jak ktoś, co nie ma zwyczaju się zatrzymywać, gdy interes już załatwiony.
∗
∗ ∗ |
— Szczęśliwej podróży mistrzu! — wołał za nim Lupin. — Wierzaj mi, nie zapomnę nigdy serdecznych stosunków, jakie nas łączyły. Pozdrowienie odemnie panu Watsonowi!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, więc zaśmiał się:
— Otóż co się nazywa zmykać po angielsku! Ah! ten szlachetny wyspiarz nie posiada zupełnie tego subtelnego poczucia uprzejmości, w którem my tak celujemy. Pomyśl tylko Ganimard o takiem pożegnaniu, jakby je Francuz wykonał w podobnych okolicznościach! Pod jak wyszukaną subtelnością grzeczności osłoniłby swój tryumf!... Ale Boże Wszechmogący! Ganimard, cóż to ty robisz? Co to — na dobre rewizya?... Ależ, nic tu już niema, mój serdeczny, ani jednego papierka. Moje archiwa są w pewnem schronieniu.
— Kto wie! kto wie!
Lupin zrezygnował. Przytrzymywany przez dwu ajentów, otoczony przez wszystkich innych, poddał się cierpliwie rozmaitym operacyom. Ale po kilku minutach westchnął.
— Prędzej! Ganimard, nigdy nie skończysz chyba.
— Bardzo się śpieszysz?
— Czy ja się spieszę!... widzenie naglące!
— W areszcie?
— Nie, na mieście.
— Ba! o której godzinie?
— O drugiej.
— Już trzecia.
— Właśnie — spóźnię się, a niczego tak nie znoszę, jak opóźnienia.
— Ale mi pozwolisz jeszcze pięć minut?
— Ani jednej więcej.
— Bardzo uprzejmie... postaram się...
— Nie mów tak wiele. Cóż to jeszcze ta szafa ścienna?... Ależ ona próżna!
— Jednak są listy.
— Stare rachunki!
— Nie, paczka związana wstążką.
— Wstążką różową? Oh! Ganimard, nie rozwiązuj, na miłość Boga!
— Czy to od kobiety?
— Tak.
— Kobiety z towarzystwa?
— Z najlepszego.
— Nazwisko jej?
— Pani Ganimard.
— Dowcipne! dowcipne! — zawołał inspektor kwaśnym tonem.
W tej chwili ludzie, wysłani do innych pokoi, wrócili z oznajmieniem, że poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Lupin roześmiał się.
— Do kata! Cóżeście myśleli znaleźć tu listę mych towarzyszy? czy dowody mych stosunków z cesarzem niemieckim? Należało ci lepiej poszukać, Ganimard, drobnych tajemnic tego mieszkania. Np. ta rurka do gazu jest rurką akustyczną. Ten kominek ukrywa schody. Ten mur jest próżny wewnątrz. A urządzenie dzwonków!... Poczekaj, Ganimard, naciśnij ten guzik...
Ganimard usłuchał.
— Nic nie słyszysz? — zapytał Lupin.
— Nic.
— I ja też nic. A jednak uprzedziłeś komendanta mej stacyi aerostatycznej, aby przygotował balon, dający się kierować, który nas wkrótce uniesie... do nieba...
— No! — zawołał Ganimard, kończąc swój przegląd — dość głupstw, w drogę!...
Postąpił kilka kroków, inni podążyli za nim. Lupin nogą nie ruszył.
Ajenci popychali go. Daremnie.
— A więc — rzekł Ganimard — nie chcesz iść?
— Bynajmniej.
— W takim razie...
— Ależ to zależy...
— Od czego?
— Od miejsca, dokąd mnie prowadzicie.
— Do aresztu, do dyabła!
— A więc — nie idę. Nie mam żadnego interesu w areszcie.
— Czyś oszalał?
— Czyżem ci nie mówił, że mam naglące spotkanie?
— Lupin!
— Jakto Ganimard? Dama jasnowłosa czeka mej wizyty, a ty przypuszczasz, że będę takim gburem, że pozostawię ją w niepokoju? To byłoby niegodne dobrze wychowanego człowieka.
— Słuchaj Lupin — rzekł inspektor, którego już ta paplanina irytować poczynała — dotąd zachowywałem względem ciebie szczególne względy. Ale są granice. Chodź ze mną!
— Niepodobna. Mam rendez-vous, ja będę na tem rendez-vous.
— Po raz ostatni?
— Nie-po-do-bna.
Ganimard dał znak. Dwaj ludzie podjęli Lupina pod ramiona. Ale zaraz puścili go z sykiem bólu: dwiema rękami Arsen Lupin zagłębił im w ciało dwie długie igły.
Uniesieni wściekłością inni się ku niemu rzucili. Teraz ich nienawiść zerwała tamy. Pałając zemstą za towarzyszy i za siebie samych o tyle upokorzeń doznanych, uderzali i tłukli go do woli. Jeden silniejszy cios trafił go w skroń. Padł.
— Jeśli mu krzywdę zrobicie — zagrzmiał Ganimard — przedemną odpowiecie!
Pochylił się, gotów go opatrzyć, ale upewniwszy się, że oddycha swobodnie, kazał, aby go wzięto za nogi i głowę, podczas gdy on sam podtrzymywać go będzie w krzyżu.
— Idźcie! spokojnie nadewszystko... bez wstrząśnień... Ah! bydlęta, byliby go zabili. Ej! Lupin, jakże ci?
Lupin uchylił powieki i wyszeptał:
— Nie tęgo, Ganimard... byłbyś dał mnie zabić.
— To z twojej winy. Do licha!... z takim uporem! — mówił Ganimard zatroskany... Ale już cię nie boli?
Wychodzili na schody. Lupin jęknął:
— Ganimard... windę... Oni mi kości połamią...
— Dobra myśl! doskonała myśl! — podchwycił Ganimard. — Zresztą schody tak wąskie... nie byłoby sposobu...
Kazał podnieść windę. Usadowiono Lupina na siedzeniu ze wszelkiemi ostrożnościami. Ganimard zajął miejsce obok niego i rzekł do swych ludzi:
— Schodźcie tymczasem na dół i czekajcie nas przed lożą odźwiernego. Rozumiecie?
Zasunął drzwi. Ale zaledwie się zamknęły, krzyki dały się słyszeć. Jednym podrywem winda poleciała w górę, jak balon, któremu przecięto kable. Zabrzmiał wybuch sardonicznego śmiechu.
— Boże Miłosierdzia! — ryknął Ganimard w chaosie przerażenia, szukając daremnie po ciemku guzika bezpieczeństwa.
A gdy go nie znalazł, krzyknął:
— Na piąte! Pilnujcie drzwi piątego!
Czwórkami ajenci biegli po schodach. Ale zaszło dziwne zjawisko: wydało się, że winda przebiła sufit ostatniego piętra, znikła z przed oczu oszołomionych ajentów, wzniosła się nagle na najwyższe piętro, przeznaczone dla służby, i zatrzymała się. Tam oczekiwało już trzech ludzi, którzy otworzyli drzwi. Dwu z nich zajęło się Ganimardem, który skrępowany w ruchach, oszołomiony, nie próbował się nawet bronić. Trzeci pochwycił Lupina.
— A zapowiedziałem ci, Ganimard... porwanie balonem... i to z łaski twojej! Na drugi raz bądź mniej litościwy. A nadewszystko zapamiętaj to sobie, że Arsen Lupin nie pozwoli się uderzyć, ani zrobić sobie krzywdy, bez poważnej przyczyny. Adieu...
Windę znów zamknięto, a w niej wysłano Ganimarda ku niższym piętrom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że stary urzędnik policyi, zastał jeszcze swych ajentów przy loży odźwiernego.
Bez słowa już przebiegli podwórze i wpadli na schody służbowe. Był to jedyny sposób dostania się na piętro, przeznaczone dla służby, gdzie się dokonała ucieczka. Długi korytarz z kilkoma zakrętami, otoczony maleńkimi pokoikami, numerowanymi, prowadził do drzwi, które poprostu wyparto. Z drugiej strony tych drzwi a zatem już w domu sąsiednim, był inny korytarz, również załamany w kąty i otoczony podobnymi pokoikami. Na końcu schody służbowe. Ganimard zbiegł niemi, przebiegł dziedziniec, bramę i rzucił się w jakąś ulicę, ulicę Picot. Wtedy dopiero zrozumiał: Dwa domy zbudowane w głębi dotykały się, zaś ich fronty wychodziły na dwie ulice, nie przecinające się, lecz równoległe i odległe od siebie na jakieś 70 metrów.
Wszedł do loży odźwiernej i, pokazując swą kartę, zapytał:
— Czterech ludzi wyszło tędy?
— Tak, dwaj służący z czwartego i piątego piętra i dwu ich przyjaciół.
— Kto mieszka na czwartem i piątem piętrze?
— Panowie Fauvel i ich kuzyni Prevost... Oni się wyprowadzili dziś. Zostali tylko ci dwaj służący... Tylko co odeszli.
— Ah! — jęknął Ganimard, rzucając się na jakąś kanapkę w loży — jakiż piękny strzał chybiony! Cała banda gnieździła się w tej kupie domostw.
∗
∗ ∗ |
W czterdzieści minut potem dwaj panowie zajeżdżali na dworzec Północny i spieszyli na pospieszny pociąg do Calais, za nimi dążył posługacz kolejowy, dźwigając ich walizy.
Jeden z nich miał rękę na temblaku, a jego twarz przybladła, źle świadczyła o stanie zdrowia. Drugi był rozpromieniony.
— Galopem! Wilsonie, nie możemy spóźnić się ani chwili... Ah! Wilsonie, nie zapomnę nigdy tych dziesięciu dni.
— I ja również.
— Ah! piękna potyczka!
— Wspaniałe.
— Zaledwie tu, tam drobne niepowodzenie...
— Bardzo drobne.
— A ostatecznie zwycięstwo na całej linii. Lupin ujęty! Niebieski dyament odzyskany!
— Moja ręka złamana!...
— Kiedy rzecz idzie o podobne satysfakcye, co znaczy jedna ręka złamana?
— Nadewszystko moja.
— A! tak. Pamiętaj to Wilsonie, w chwili gdy byłeś u aptekarza, cierpiąc jak bohater, wówczas to właśnie odnalazłem nić, która mnie powiodła śród ciemności.
— Jakże to szczęśliwie!
Zatrzaskiwano drzwi wagonów.
— Do wagonu, proszę. Spieszmy się panowie...
Posługacz wbiegł po stopniach jednego z pustych przedziałów i złożył walizy w siatkę, podczas gdy Holmes pomagał nieszczęśliwemu Wilsonowi.
— Ale cóż ci to jest Wilsonie? Nigdy z tem nie skończysz!... Nerwy, nerwy, stary towarzyszu...
— To nie nerwów mi brakuje.
— A czego?
— Mam tylko jedną rękę do użytku.
— I tyle? — zawołał Holmes radosny... — To dopiero historya!... Myślałby kto, żeś ty jeden tylko w takiem położeniu! A ci, co nie mają ręki? naprawdę nie mają? Daj pokój, to jeszcze nie strata.
Wyciągnął do posługacza sztukę pięćdziesięciocentymową:
— Dobrze, mój przyjacielu. A to dla ciebie.
— Dziękuję, panie Holmes.
Anglik podniósł oczy: Arsen Lupin!
— Pan!... pan?... — wyjąkał w osłupieniu.
A Wilson, potrząsając swą jedyną ręką, jak ktoś, co chce wykazać fakt, wyrzekł:
— Pan! pan! Ależ pan jest aresztowany! Holmes mi to mówił. Kiedy pana opuszczał, Ganimard i jego trzydziestu ajentów pana otaczało...
Lupin skrzyżował ramiona i tonem oburzenia rzekł:
— A więc panowie przypuszczali, że ja wam pozwolę odjechać bez pożegnania z panami? Po najserdeczniejszych stosunkach przyjaźni, które nas wzajemnie łączyły? Ależ to byłoby ostatnią niegrzecznością! Za kogoż mnie panowie mają?
Rozległa się świstawka lokomotywy.
— Wreszcie wybaczam panom... Ale czy też mają panowie wszystko, co potrzeba? Tytoń, zapałki... Tak... A dzienniki wieczorne? Znajdą tam panowie szczegóły mego aresztowania, pański czyn ostatni, mistrzu! A teraz do widzenia! oczarowany jestem pańską znajomością, oczarowany doprawdy!... A jeśli panowie będą mnie kiedy potrzebowali, będę nader szczęśliwy...
Zeskoczył na peron i zatrzasnął drzwi:
— Adieu! — wołał jeszcze, powiewając chusteczką. Adieu... napiszę do panów... Panowie również, prawda? A pańska ręka złamana panie Wilson? Oczekuję wiadomości od panów, od obu... Kartę z widoczkiem od czasu do czasu... Adres: Lupin, Paris. To wystarczy... Adieu... A niezadługo!...
Sherlock Holmes i Wilson siedzieli wygodnie po obu stronach wielkiego kominka z nogam i wyciągniętemi w kierunku miłego ciepła ogniska.
Krótka srebrna fajka Holmesa dogasała. Wytrząsnął z niej popiół i na nowo zapalił, naciągnął na kolana poły szlafroka i zaczął wyrzucać z fajki długie kłęby dymu, które potem usiłował puszczać w drobnych pierścieniach aż do sufitu.
Wilson patrzył na niego. Patrzył na niego, jak pies, skręcony w kłębek na dywanie u ogniska, wpatruje się w swego pana. Czy pan przerwie ciszę? Czy mu odsłoni tajemnicę swej zadumy i wprowadzi go w swoje królestwo, do którego wstęp zdawał mu się być wzbroniony?
Holmes milczał.
Wilson zaryzykował.
— Spokojne czasy nastały. Ani jednej sprawy, co by nas w ruch puściła.
Holmes milczał coraz zawzięciej, ale jego pierścienie dymu były coraz bardziej udatne i wbrew obserwacyom Wilsona — zdawał się wskutek tego doznawać uczucia niezmiernego zadowolenia, jakiego niekiedy dostarczają nam bardzo błahe nawet powodzenia miłości własnej, w chwilach, gdy umysł odpoczywa bezmyślnie.
Wilson zniechęcony powstał i zbliżył się do okna. Smutna ulica ciągnęła się pomiędzy frontami ponurych domów, zasnuta z góry czarnem niebem, z którego padał złośliwy, zapalczywie tnący deszcz.
— O! — zawołał naraz — listonosz!
Wszedł listonosz, wprowadzony przez służącego.
— Dwa listy polecone... zechce pan podpisać...
Holmes podpisał, odprowadził listonosza do drzwi i powrócił, rozpieczętowując jeden z listów:
— Masz minę zupełnie zadowoloną — zauważył po chwili Wilson.
— Ten list zawiera propozycyę bardzo ciekawą. Ty, co tak pragnąłeś roboty, ot, ją masz! Czytaj!...
Wilson czytał:
“Szanowny Panie!
Zwracam się o pomoc do pańskiego doświadczenia. Padłem ofiarą poważnej kra dzieży, a poszukiwania, dotąd zarządzone, nie dają bynajmniej nadziei pomyślnych rezultatów.
Równocześnie wysyłam kilka dzienników, które pana poinformują o sprawie. Jeśli zechce pan nią się zająć, oddam moją willę do pańskiej dyspozycyi i proszę pana o wypisanie na załączonym czeku, podpisanym przezemnie, sumy, na którą pan oblicza koszta swej podróży.
Zechce pan uprzejmie zakomunikować mi telegraficznie swą odpowiedź. Proszę przyjąć zapewnienia mego wysokiego poważania.
Baron Wiktor d'Imblevalle.
— Ho! ho! — rzekł Holmes — otóż się coś prześlicznie zapowiada... mała przejażdżka do Paryża, no, czemużby nie? Od czasu mego sławnego pojedynku z Arsenem Lupinem nie miałem sposobności tam być. Nie będę się gniewać, że m am sposobność odwiedzenia stolicy świata w warunkach nieco spokojniejszych.
Podarł czek na cztery części i podczas, gdy Wilson, którego ramię nie odzyskało jeszcze dawnej sprawności, wyrzekał coś gorzko na Paryż, Holmes otworzył drugą kopertę.
Nagle gniew go ogarnął, głęboka zmarszczka ściągnęła czoło i mnąc papier w ręku, zrobił zeń kulę, którą ze złością cisnął o podłogę?
— Co? co się stało? — zawołał Wilson zmieszany.
Podniósł kulę, rozwinął i czytał ze wzrastającem zdumieniem:
“Drogi mój Mistrzu!
Znasz całe moje uwielbienie dla ciebie i moje żywe zainteresowanie się twoją sławą. A więc wierzaj mi pan, nie zobowiązuj się do sprawy, do której pana zapraszają. Pańska interwencya spowoduje wiele złego, wszystkie pańskie wysiłki doprowadzą do rezultatów żałosnych jedynie i będzie pan zmuszony publicznie wyznać swe niepowodzenie.
Z głębi serca pragnąc oszczędzić panu podobnego upokorzenia, zaklinam w imię przyjaźni nas łączącej, zostań pan spokojnie w cieple domowego kominka.
— Arsen Lupin... — powtórzył Wilson zmieszany.
Holmes uderzył pięścią w stół.
— Ah! chce ze mnie zrobić głupca, ten łotr! Naśmiewa się ze mnie, jak ze smarkacza! Publiczne wyznanie mego niepowodzenia!!... Czym go nie zmusił do oddania niebieskiego dyamentu?
— Boi się — wtrącił Wilson.
— Głupstwa pleciesz! Arsen Lupin nigdy się nie boi, a najlepszy dowód, że mnie wyzywa.
— Ale skąd on wie o liście, który pisze baron d'Imblevalle?
— A skąd ja to mogę wiedzieć? Dajesz mi trudne pytanie, mój drogi!
— Myślałem... przypuszczałem...
— Co? żem czarodziej?
— Nie, ale widziałem takie twoje cuda.
— Nikt nie robi cudów... i ja nie więcej, jak każdy inny. Myślę, kombinuję, wnioskuję, ale nie zgaduję. Tylko głupcy zgadują.
Wilson przybrał skromną postawę psa obitego i usiłował — aby nie być głupcem — nie odgadywać, czemu Holmes mierzył pokój wielkimi gniewnymi krokami. Ale kiedy Holmes zawołał służącego i kazał przynieść walizę, Wilson poczuł się w prawie — bo zaszedł tu fakt materyalny — myśleć, kombinować i zawnioskować, że mistrz udaje się w drogę.
Ta sama operacya myślowa pozwoliła mu zauważyć bez obawy pomyłki:
— Jedziesz do Paryża?
— Możliwe.
— I jedziesz raczej w odpowiedzi na wyzwanie Lupina, niż na prośbę barona d‘Imblevalle?
— Możliwe.
— Pojadę z tobą.
— O! stary przyjacielu! — zakrzyknął Holmes, przerywając spacer. — Więc się nie obawiasz, że twoje lewe ramię może spotkać ten sam los, co prawe?
— Cóż mi się stać może? Ty tam będziesz.
— W szczęśliwą godzinę! Zuch z ciebie! i pokażemy temu panu, że może się nieco mylić, ciskając nam rękawicę z taką efronteryą. Prędzej, Wilsonie, i bądź na pierwszym pociągu.
— Nie czekając dzienników, o których wysyłce wspomina baron?
— Na co?
— Wyszlę telegram?
— Zbyteczne, Arsen Lupin dowie się o moim przyjeździe. Tego nie chcę. Tym razem, Wilsonie, trzeba nam grać w ukryciu.
∗
∗ ∗ |
Po południu dwaj przyjaciele siadali na statek w Douvre. Podróż morzem była doskonała. W pospiesznym z Calais do Paryża Holmes pozwolił sobie na trzy godziny smacznego snu, w czasie którego Wilson pozostał na straży u drzwi przedziału oddając się jednocześnie głębokim dumaniom.
Holmes zbudził się rzeźki i zadowolony. Uśmiechała mu się perspektywa nowego pojedynku z Arsenem Lupinem i zacierał ręce z zadowoleniem człowieka, gotującego się na doznanie wielkiej radości.
— Nakoniec! — zawołał Wilson — rozkurczą się członki! I zacierał ręce z tem samem zadowoleniem.
Gdy pociąg stanął, Holmes zabrał pledy, Wilson zaś walizki i tak obarczeni, oddali bilety i wyszli wesoło.
— Śliczny czas, Wilsonie... Słońce!... Paryż Świątecznie nas przyjmuje.
— Co za tłum!
— Tem lepiej, Wilsonie, nie będziemy zauważeni. Nikt nas nie pozna śród takiego tłumu.
— Pan Holmes, prawda?
Zatrzymał się, zaskoczony. Któż u djabła mógł go tak nazywać jego nazwiskiem?
Jakaś kobieta stała z boku, młoda kobieta, której skromne ubranie uwydatniało postać szlachetną a ładną, a twarzyczka miała wyraz bolesnego niepokoju.
— Pan jest pan Holmes? — powtórzyła.
Kiedy milczał zarówno skutkiem po mieszania jak i nawyknienia do ostrożności, powtórzyła po raz trzeci:
— Wszak do pana Holmesa mam za szczyt mówić?
— Czego pani chce odemnie? — zapytał dość szorstko.
Stanęła przed nim:
— Posłuchaj pan, to bardzo poważne. Wiem, że pan idzie na ulicę Murillo.
— Co pani mówi?
— Ja wiem... wiem... na ulicę Murillo... Nr. 18. A więc, nie trzeba... nie, pan nie powinien tam chodzić... upewniam pana, że pan będzie żałował. Jeśli to mówię, niech pan nie myśli, że mam w tem jaki interes. To przez rozum tylko, z głębi przekonania...
Usiłował ją odsunąć, jeszcze nalegała:
— Oh! proszę pana, nie upieraj się pan... Ah! gdybym wiedziała, jak pana przekonać! Patrz pan w głąb mej duszy, w głąb mych oczu... one są szczere... one prawdę mówią...
Patrzyła głębokiem wejrzeniem swych pięknych, poważnych oczu, czystych, jakby sama dusza przez nie mówiła. Wilson skłonił głowę.
— Pani ma wyraz bardzo szczery.
— Ależ, tak — mówiła — trzeba mi ufać...
— Ja pani ufam — odparł Wilson.
— O! jakżem szczęśliwa i pański przyjaciel także, prawda? czuję to... jestem tego pewna. Co za szczęście, wszystko się ułoży!... Ah! doskonały pomysł miałam!... Słuchajcie panowie, pociąg do Calais odchodzi za 20 minut... Więc panowie nim pojadą... Prędzej, chodźcie panowie za mną... tędy się idzie, a mają panowie tylko czas...
Usiłowała ich pociągnąć za sobą. Holmes ujął jej rękę i głosem, któremu usiłował nadać ton najsłodszy, rzekł:
— Wybaczy pani, że nie mogę zastosować się do pani życzenia, ale nigdy nie porzucam sprawy, którą rozpocznę.
— Błagam pana... błagam... ah! gdyby pan mógł zrozumieć!...
Wyminął ją i odszedł pospiesznie. Wilson tymczasem rzekł do młodej dziewczyny:
— Bądź pani dobrej myśli... On doprowadzi sprawę do końca. Nie było jeszcze wypadku, aby mu się nie powiodło...
I biegnąc dopędził Holmesa.
Sherlock Holmes — Arsen Lupin.
Te słowa wielkiemi czarnemi literami wypisane uderzyły ich na wstępie. Wyciągniętym szeregiem postępowało kilkunastu ludzi, którzy niosąc w rękach ciężkie, kute laski uderzali niemi po chodniku miarowo, na plecach zaś mieli ogromne afisze, na których czytać można było z daleka:
Zawody między Sherlockiem Holmesem a Arsenem Lupin. Przybycie szampiona angielskiego. Wielki detektyw przypuszcza szturm do tajemnicy przy ulicy Murillo. Szczegóły w “Echo de France”.
Wilson potrząsnął głową:
— No powiedz Sherlocku, obiecywaliśmy sobie pracować incognito! Nie dziwiłbym się, gdyby gwardya Republiki spotkała nas przy ulicy Murillo i gdyby wydano przyjęcie oficyalne z toastam i i szampanem.
— Kiedy zaczniesz mieć rozum, Wilsonie, będziesz wart za dwóch — odciął Holmes.
Zbliżył się ku jednem u z tych ludzi z wyraźnym zamiarem ujęcia go w swe potężne dłonie i starcia go na miazgę wraz z jego plakatem. Tłum tymczasem gromadził się koło afiszów. Żartowano i śmiano się.
Opanowując jednak poryw wściekłości, zapytał człowieka:
— Kiedy was do tego zamówiono?
— Dziś rano.
— A zaczęliście wasz pochód?
— Przed godziną.
— Ale czy afisze były już gotowe?
— O! tak... kiedyśmy przyszli dziś rano do administracyi, już tam były.
A więc Arsen Lupin przewidział, że Holmes przyjmie bitwę. Co więcej, list, napisany przez Lupina, świadczył, że on pragnie tej bitwy i że w jego interesie leżało — raz jeszcze zmierzyć się ze swym rywalem. Czemu? Jaka pobudka popychała go do podjęcia na nowo walki? Sherlock miał chwilkę wahania. Musiał być chyba Lupin bardzo pewny zwycięstwa, skoro okazywał tyle zuchwalstwa i czy nie znaczyło to wpaść w zasadzkę, przybywając tak na pierwsze wezwanie?
— No, chodźmy Wilsonie! Fiakier, ulica Murillo Nr. 18 — zawołał z rozbudzoną energią.
I z nabrzmiałymi żyłami, z zaciśniętemi pięściami, jakby się gotował do ataku boksera, skoczył do powozu.
∗
∗ ∗ |
Baron urządził swą siedzibę w sposób najzbytkowniejszy, jako artysta i milioner. Obszerny dziedziniec przed domem jest ograniczony z prawej i lewej strony murami domów przyległych. Poza domem ogród, którego drzewa splatają swe gałęzie z gałęźmi drzew parkowych.
Dwaj Anglicy zadzwonili, przeszli dziedziniec i zostali przyjęci przez służącego, który ich wprowadził do małego saloniku, położonego z przeciwnej strony domu.
Usiedli, obrzucając wejrzeniem drogocenne urządzenie buduaru.
— Piękne rzeczy — szepnął Wilson — gustowne i artystyczne... Można stąd wnioskować, że ci co nagromadzili te przedmioty, są już ludźmi w pewnym wieku, lat pięćdziesięciu może...
Nie dokończył jeszcze. Drzwi się otworzyły: wszedł baron d’Imblevalle z żoną. Wbrew domysłom Wilsona byli oboje młodzi, powierzchowności wykwintnej, o ruchach i wysłowieniu żywem niezmiernie. Oboje rozpoczęli od serdecznego podziękowania:
— Doprawdy, nadto uprzejmości z pańskiej strony! Na tyle niewygód się narażać! Jesteśmy niemal szczęśliwi, że dzięki przykrości, która nas spotkała, mamy przyjemność...
— Co za czarujący ludzie ci Francuzi! — myślał Wilson.
— Ale czas to pieniądz! — zawołał baron — pański nadewszystko panie Holmes. A więc prosto do rzeczy! Co pan myśli o sprawie? Czy pan ma nadzieję doprowadzić ją do końca?
— Aby ją dobrze poprowadzić, trzeba ją naprzód poznać.
— Pan jej nie zna?
— Nie, i proszę pana o wyłożenie mi rzeczy drobiazgowo, nic nie opuszczając. O co chodzi?
— Chodzi tu o kradzież.
— Którego dnia była popełniona?
— Ostatniej soboty — odrzekł baron — w nocy z soboty na niedzielę.
— A więc przed sześciu dniami. Teraz słucham pana.
— Naprzód muszę panów uprzedzić, że moja żona i ja mimo, że zastosujemy się do rodzaju życia, jakiego wymaga nasze położenie towarzyskie, wychodzimy o ile możności mało. Wychowanie dzieci, trochę przyjęć, upiększenie naszego domu — oto nasze zajęcie; wszystkie nasze wieczory, albo prawie wszystkie, upływają nam tutaj w tym pokoju, który jest buduarem mej żony i w którym zgromadziliśmy trochę dzieł sztuki. Soboty więc ostatniej, koło godziny 11-tej zgasiłem światło elektryczne i oboje z żoną udaliśmy się, jak zwykle do naszego pokoju.
— Który się znajduje?
— Obok, te drzwi, które pan widzi. Nazajutrz tj. w niedzielę, wstałem wcześnie. Ponieważ Zuzanna, moja żona, spała jeszcze, przeszedłem do tego buduaru, jak mogłem najciszej, aby jej nie zbudzić. Jakież było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem, że okno otwarte, kiedy poprzedniego dnia wieczorem zostawiliśmy je zamknięte!
— Może służący...
— Nikt tu nie wchodzi z rana, zanim nie zadzwonimy. Zresztą sam zawsze spuszczam zatrzask tych drugich drzwi, które wychodzą do przedpokoju. A więc okno zostało otwarte z wewnątrz. Miałem zresztą tego dowód: druga szyba z prawej strony obok zasuwki była wyrżnięta.
— A to okno?...
— To okno, jak może się pan zaraz przekonać, wychodzi na maleńki taras, otoczony kamiennym balkonem. Tu jesteśmy na pierwszem piętrze i widzi pan ogród, który się ciągnie po za domem i sztachety, które go odgradzają od parku Monceau. Jest więc pewne, że ów człowiek wszedł z parku Monceau, przeszedł sztachety przy pomocy drabiny i wszedł na taras.
— Jest pewne, powiada pan?
— Znaleziono z każdej strony sztachetów w miękkiej ziemi trawnika wgłębienia od dwóch końców drabiny i dwa podobne wgłębienia znajdują się koło tarasu. Wreszcie na balustradzie tarasu pozostały dwa lekkie otarcia, pewnie od drabiny.
— Czy park Monceau nie bywa zamykany na noc?
— Zamykany? nie, w każdym razie pod Nr. 14 budują nowy dom. Łatwo było przejść tędy.
Sherlock Holmes pomyślał chwil parę i rzekł:
— Przystąpmy do kradzieży. Dokonaną więc została w pokoju, w którym jesteśmy?
— Tak. Była tu pomiędzy tą Madonną z XII stulecia i tem srebrnem, rzeźbionem cyboryum mała lampka żydowska. Ta zginęła.
— I to wszystko?
— To wszystko.
— Ah!... a co nazywa pan lampką żydowską?
— To te lampki miedziane, których dawniej używano. Złożona z podstawki i rezerwoaru, który napełniano oliwą. Z takiego rezerwoaru wychodzą dwa lub kilka dzióbków przeznaczonych na knotki.
— W rezultacie przedmiot małej wartości?
— Bez wielkiej wartości w istocie, ale ta lampka zawierała skrytkę, w którą mieliśmy zwyczaj chować przepyszny klejnot staroświecki: chimera złota wysadzana rubinami i szmaragdami wysokiej bardzo ceny.
— Skądże taki zwyczaj?
— Doprawdy panie, nie umiem tego wytłómaczyć. Może prosta igraszka zużytkowania podobnej skrytki...
— Czy nikt jej nie znał?
— Nikt.
— Prócz oczywiście przywłaszczyciela chimery — rzekł Holmes. — Inaczej nie zadawałby sobie trudu kradzenia lampy.
— Oczywiście. Ale jak mógł o tem wiedzieć? Bo tylko trafem odkryliśmy z żoną tajemny mechanizm tej lampy.
— Ten sam traf mógł ją ukazać innemu... służącemu... komuś z domowników... Ale idźmy dalej: władza była uprzedzona?
— Z pewnością. Sędzia śledczy prowadził poszukiwania, kronikarze policyjni, pracujący przy każdym z większych dzienników, robili swoje. Ale, jak to już panu w liście wspomniałem, nie zdaje się, aby zagadka mogła być kiedykolwiek rozwiązana.
Holmes powstał, skierował się do okna, obejrzał szyby, taras, balkon, posłużył się swą lupą, aby lepiej zbadać dwa zadraśnięcia muru i prosił barona d'Imblevalle, aby go zaprowadził do ogrodu.
W ogrodzie Holmes siadł spokojnie w głębokim fotelu i patrzył na dach domu okiem, pełnem zadumy. Potem pospieszył nagle do małych skrzyneczek drewnianych, któremi przykryto, aby zachować ściśle, ślady wgłębień, pozostawionych przez drabinę pod tarasem. Podniósł skrzyneczki, ukląkł na ziemi i zgarbiwszy plecy, pochyliwszy nos, przyglądał się im i mierzył. Ta sama czynność powtórzyła się pod sztachetami, ale krócej.
Skończył.
Obadwaj wrócili do buduaru, gdzie potem odezwał się w te słowa:
— Od początku pańskiego opowiadania, panie baronie, jestem uderzony doprawdy prostotą kradzieży. Przystawić drabinę, wyciąć szybę, wybrać jeden przedmiot i odejść, nie, sprawy takie nie odbywają się tak łatwo. Wszystko to nadto przejrzyste, nadto jasne.
— Tak, że?...
— Tak, że... kradzież lampy żydowskiej odbyła się pod dyrekcyą Arsena Lupina...
— Arsena Lupina!... — wykrzyknął baron.
— Ale dokonaną została poza nim, bez wchodzenia kogoś do tego domu... Może który służący spuścił się ze strychu po rynnie, którą spostrzegłem z ogrodu....
— Ale na jakich danych pan opiera to twierdzenie?
— Arsen Lupin nie wyszedłby z buduaru z próżnemi rękoma...
— Z próżnemi rękoma! A lampa?
— Lampa nie przeszkadzałaby mu zabrać tej oto tabakierki, ozdobionej brylantami, lub tego naszyjnika opalowego. Wystarczyłoby mu do tego jeszcze dwa ruchy najwyżej.
— Jeśli ich nie wykonał, to dlatego, że nie mógł.
— Jednak ślady znalezione?
— Komedye! Akcesorya, aby odwrócić podejrzenie!
— Zadraśnięcia na balustradzie?
— Kłamstwo! Zrobiono je szklistym papierem. Patrz pan, to parę ździebeł papieru, które znalazłem.
— A ślady zostawione przez oparcie drabiny?
— Blaga! Przypatrz się pan dwu dziurom prostokątnym w dole tarasu i dwu innym koło sztachet. Forma ich jest podobna, ale tu są równoległe, a tam nie. Wymierz pan odległość między dwom a wzgłębieniami, jest różna. Koło balkonu wynosi 23 centymetry, koło sztachetów 28 centymetrów.
— A stąd pan wnioskuje?
— Wnioskuję, że ponieważ ich forma jest podobna, wszystkie cztery wgłębienia były zrobione przy pomocy jednego kawałka drzewa odpowiednio zastruganego.
— Najlepszym argumentem byłby ten sam kawałek drzewa.
— Oto on — rzekł Holmes — znalazłem go w ogrodzie pod donicą wawrzynu.
Baron się ukłonił. Upłynęło zaledwie 40 minut, jak Anglik przestąpił próg tego domu, a już nie pozostawało nic z tego, w co wierzono dotąd na podstawie faktów. Prawda zupełnie ukazywała się ugruntowana na czemś daleko trwalszem, bo na rozumowaniu Sherlocka Holmesa.
— Oskarżenie, które pan rzuca przeciw naszym oficyalistom, jest bardzo poważne, mój panie — rzekła baronowa. Nasi służący są dawnymi sługami rodziny i żaden z nich nie jest zdolny nas zdradzić.
— Jeśli żaden z nich państwa nie zdradza, jakże wytłómaczyć, że ten list mógł mnie dojść tego samego dnia, tą sam ą pocztą co pański?
Pani d’Imblevalle była zdumiona.
— Arsen Lupin... jakże on to wiedział?...
— Czy nikomu nie mówili państwo o swym liście?
— Nikomu — rzekł baron — ta myśl przyszła nam wtedy wieczorem, przy stole.
— Wobec służących?
— Były tylko nasze dzieci. A nawet... nie, Zosi i Henrysi nie było już przy stole, prawda Zuzanno?
Pani d’Imblevalle pomyślała i potwierdziła:
— W istocie, one już były u panny...
— U panny? — zapytał Holmes.
— U nauczycielki, panny Alicyi Demun.
— Czy ta osoba nie jada przy stole z państwem?
— Nie, podaje się jej osobno, w jej pokoju.
Wilsonowi przyszła myśl.
— Czy list, pisany do mego przyjaciela, był odnoszony na pocztę?
— Naturalnie.
— A kto go nosił?
— Dominik, mój służący od lat dwudziestu — odrzekł baron. — Wszelkie poszukiwania z tej strony są stratą czasu.
— Nigdy nie traci się czasu, kiedy się szuka — wyrzekł sentencyonalnie Wilson.
Pierwsze badanie było skończone. Holmes prosił o wskazanie mu jego pokoju.
W godzinę potem przy obiedzie, zobaczył Zosię i Henrysię, córeczki baronostwa d’Imblevalle, śliczne dziewczynki lat ośmiu i sześciu. Mówiono mało. Holmes odpowiadał na grzeczności barona i baronowej w sposób tak zimny, że zdecydowali się zachować milczenie. Podano kawę. Holmes prędko wychylił swą filiżankę i powstał.
W tej chwili wszedł służący, przynosząc telefoniczną wiadomość pod jego adresem. Otworzył i czytał:
“Zasyłam panu wyrazy entuzyastycznego uwielbienia. Rezultaty przez pana osiągnięte w tak krótkim czasie są zdumiewające. Jestem do głębi wstrząśnięty.
Ruchem zniecierpliwienia podał baronowi depeszę.
— Czy jeszcze pan nie wierzy, że pańskie ściany mają uszy i oczy?
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł baron d'Imblevalle, zmieszany.
— I ja też nic. Ale rozumiem jedno: że nic tu nie zachodzi takiego, o czemby on nie był uprzedzony, że ani jedno słowo, tu się nie wymawia, którego by on nie słyszał.
∗
∗ ∗ |
Tego wieczora Wilson położył się ze spokojnem sumieniem człowieka, który spełnił swój obowiązek i któremu nie pozostaje nic więcej, jak zasnąć. To też zasnął bardzo prędko, a nawiedziły go sny rozkoszne, w których ścigał Lupina na własną rękę i właśnie miał go aresztować. Poczucie tej pogoni było tak silne, że się obudził.
Ktoś dotknął jego łóżka. Chwycił rewolwer:
— Jeden ruch jeszcze Lupin, a strzelę!
— Do djabła! Jakże ty myślisz o nim, stary towarzyszu!
— Jakto? To ty Holmesie! Czy potrzebujesz mnie?
— Potrzebuję twych oczu, wstań...
Poprowadził go do okna.
— Patrz, z drugiej strony sztachetow...
— W parku?
— Tak. Czy nic nie widzisz?
— Nic nie widzę.
— Owszem, widzisz coś.
— Ah! tak, rzeczywiście, cień... dwa nawet...
— Nieprawda? Przy sztachetach... Patrz, poruszają się. Nie traćmy czasu.
Po omacku, trzymając się poręczy, zeszli po schodach do pokoju, którego okna wychodziły na werendę ogrodową. Przez oszklone drzwi widzieli dwie sylwetki w tem samem miejscu.
— To ciekawe — rzekł Holmes — zdaje mi się, że słyszę szmer w domu.
— W domu? Niemożebne. Wszyscy śpią.
— Posłuchaj jednak...
W tej chwili lekki świst dał się słyszeć od strony sztachetów, jednocześnie spostrzegli niewyraźny snop światła, jak gdyby wychodzącego z domu.
— Baronostwo musieli u siebie zaświecić — szepnął Holmes. — To ich pokój jest ponad naszym.
— To pewnie ich słyszeliśmy — rzekł Wilson.
— Może oni właśnie obserwują sztachety.
Po raz drugi świst jeszcze ostrożniejszy.
— Nie rozumiem, nie rozumiem — rzekł Holmes podrażniony.
— I ja tak samo — wyznał Wilson.
Holmes przekręcił klucz we drzwiach, podniósł zatrzask i lekko otworzył drzwi.
Po raz trzeci świst, tym razem silniejszy nieco i inaczej modulowany. A nad ich głowami szmer jeszcze wyraźniejszy, pośpieszny.
— Możnaby raczej myśleć, że to na tarasie buduaru — szepnął Holmes.
Wysunął głowę przez uchylone drzwi, ale ją zaraz cofnął, tłumiąc przekleństwo. Z kolei Wilson spojrzał. Tuż koło drzwi wznosiła się drabina, oparta o balustradę tarasu.
— Do djabła! — rzekł Holmes. — Jest ktoś w buduarze! Tośmy słyszeli. Prędko! odstawmy drabinę.
Ale w tej chwili ciało jakieś spuściło się z góry na ziemię, drabina została pochwycona, a człowiek, który ją niósł, biegł szybko w stronę sztachetów do miejsca, gdzie oczekiwali go towarzysze. Jednym skokiem Holmes i Wilson rzucili się za nim. Dościgli go w chwili, gdy opierał drabinę o sztachety. Z drugiej strony padły dwa strzały.
— Tyś ranny? — spytał Holmes.
— Nie — odparł Wilson.
Chwycił człowieka w pół i usiłował go unieruchomić. Ale człowiek się odwrócił, przytrzymał go jedną ręką a drugą wbił mu nóż w piersi. Wilson jęknął, zachwiał się i padł.
— Przekleństwo! — ryknął Holmes. — Jeśli mi go zabili, sam zabiję!
Rozciągnął Wilsona na trawniku, a sam rzucił się na drabinę. Zapóźno... Człowiek już ją przeskoczył i przyjęty przez swych towarzyszy, uciekał przez zarośla.
— Wilson! Wilson! To nic poważnego, hę? Tylko zadraśnięcie?...
Drzwi domu otworzyły się gwałtownie. Pierwszy nadbiegł baron d'Imblevalle, za nim służący ze światłem.
— Co? co się stało? — zawołał baron. — Pan Wilson zraniony?
— Nie, małe zadraśnięcie — powtórzył Holmes, usiłując się pocieszyć.
Tymczasem krew upływała obficie a twarz rannego posiniała.
W dwadzieścia minut potem doktór skonstatował, że ostrze noża zatrzymało się o cztery milimetry pod sercem.
— Cztery milimetry pod sercem! Ten Wilson ma zawsze szczęście — zauważył Holmes tonem zazdrości.
— Szczęście... szczęście... — mruknął doktor.
— Dalibóg! Przy jego silnej organizacyi nic mu nie będzie.
— Po sześciu tygodniach łóżka i dwu miesiącach rekonwalescencyi.
— Nic więcej?
— Nic, chyba, że komplikacye jakie nastąpią...
— Czemuż u djabła! chce pan, aby komplikacye następowały?
Najzupełniej uspokojony Holmes udał się teraz z baronem do buduaru. Tym razem tajemniczy gość nie zachował poprzedniej powściągliwości. Bez najmniejszego skrupułu sięgnął po tabakierkę, ozdobioną brylantami, naszyjnik opalowy i wogóle wszystko, co mogło się pomieścić w kieszeni porządnego włamywacza.
Okno było jeszcze otwarte, jedna z szyb była wykrojona i w brzasku dnia przekonano się, że drabina pochodziła z nowobudującego się domu, co wskazywało, jaką drogą złodziej przybył.
— Krótko mówiąc — rzekł baron d’Imblevalle z odcieniem pewnej ironii — jest to dokładne powtórzenie kradzieży lampy żydowskiej.
— Tak, jeżeli chcemy polegać na pierwszem orzeczeniu, przez władzę uznanem.
— Więc pan go jeszcze nie uznaje? Ta druga kradzież w niczem nie narusza pańskiej opinii o pierwszej?
— Potwierdza ją, panie baronie.
— Czyż to możliwe? Ma pan dowód niezbity, że napaść nocy dzisiejszej była dokonana przez kogoś z wewnątrz, a pan utrzymuje w dalszym ciągu, że lampa została usunięta przez kogoś z naszego otoczenia.
— Przez kogoś, kto mieszka w tym domu.
— A więc, jakże pan wytłómaczy?...
— Ja niczego nie tlómaczę, panie, konstatuję dwa fakty, które mają z sobą tylko pozorny związek, sądzę je oddzielnie i szukam nici, która je wiąże.
Jego przekonanie wydało się tak głębokie, jego metody postępowania ugruntowane na motywach tak silnych, że baron zamilkł.
— Niech i tak będzie. Uprzedzimy teraz komisarza.
— Za żadną cenę! — zawołał żywo Anglik — za żadną cenę! Mam zwyczaj zwracać się do tych ludzi dopiero, gdy ich zapotrzebuję.
— Ależ strzały?...
— Niewarto!
— Pański przyjaciel?...
— Mój przyjaciel jest tylko ranny... Wpłyń pan, aby doktor milczał. Ja odpowiadam za wszystko wobec władzy.
∗
∗ ∗ |
Minęły dwa dni bez żadnego zdarzenia, ale Holmes prowadził swą czynność z drobiazgową starannością i z ambicyą, którą podniecało wspomnienie zuchwałego napadu, dokonanego w jego oczach, a bez możności zapobieżenia mu.
Niezmordowany przetrząsnął dom i ogród, rozmawiał z domownikami i długo pozostawał w kuchni i stajni a choć nie znalazł żadnej wskazówki, która by mu drogę oświetliła, nie tracił mimo to nadziei.
— Znajdę — myślał — i właśnie tutaj znajdę. Tu nie tak, jak w sprawie jasnowłosej damy, trzeba rzucać się na oślep na nieznane drogi, by osiągnąć cel niespodziewany. Tym razem stoję na właściwym terenie walki. Nieprzyjacielem nie jest niewidzialny i niedosięgalny Lupin, ale jego wspólnik z ciała i kości, który żyje i porusza się w obrębie tego domu. Najdrobniejszy szczegół a moje domysły będą utrwalone.
Ten szczegół, z którego miał wyprowadzić najdonioślejsze konsekwencye z tak cudowną zręcznością, że w sprawie lampy żydowskiej może najświetniej zabłysnął jego geniusz detektywa, ten właśnie szczegół — traf tylko mu nasunął.
Po południu dnia trzeciego, wchodząc do pokoju, położnego nad buduarem, w którym dzieci się uczyły, zastał tam młodszą z dziewczynek Henrysię. Szukała nożyczek.
— Wie pan — rzekła do Holmesa — ja robię takie same papierki, jak te, co pan dostał wtedy, wieczorem.
— Kiedy wieczorem?
— Tak, po obiedzie. Pan dostał papier z nalepionymi paskami, wie pan telegram... Ja takie same robię.
Wybiegła. Dla każdego innego te słowa miałyby jedynie znaczenie dziecinnej uwagi i Holmes z początku słuchał ją roztargniony i robił dalej swój przegląd. Ale naraz wybiegł za dzieckiem, którego ostatnie słowa uderzyły go nagle. Dogonił ją na schodach i rzekł:
— A więc ty też nalepiasz takie paski na papierze?
Henrysia bardzo dumna oświadczyła:
— Ale tak, ja wycinam wyrazy i nalepiam je.
— A kto cię tej zabawy nauczył?
— Pani... nasza nauczycielka... Ja widziałam, jak ona tak samo robiła. Ona wycina wyrazy z dzienników... i nalepia je.
— I co z tego robi?
— Telegramy, listy, które wysyła.
Sherlock Holmes wrócił do pokoju lekcyjnego mocno zaintrygowany tem zwierzeniem i usiłował wyciągnąć z niego możliwe wnioski. Paczka dzienników leżała na kominku. Rozwiązał je i spostrzegł rzeczywiście całe grupy wyrazów i całe wiersze, których brakowało. Ale wystarczało odczytać wyrazy poprzedzające lub następujące, aby się przekonać, że to co brakowało, było wycięte na chybi trafi nożyczkami, przez Henrysię oczywiście.
A może w paczce dzienników znajdzie się choć jeden, który nauczycielka sama wycięła. Ale jakże się o tem upewnić?
Machinalnie Sherlock przerzucał książki do nauki, leżące na stole, potem inne, które leżały na półkach szafy ściennej. I nagle wydał okrzyk radości. W kącie tej szafy pod stosem starych kajetów znalazł album dziecinny, alfabet, ozdobiony obrazkami, a na jednej ze stronnic spostrzegł próżne miejsce. Sprawdził. Były to nazwy tygodnia. Poniedziałek, wtorek, środa i t. d. Soboty brakowało. A przecież kradzież lampy żydowskiej miała miejsce w sobotę.
Sherlock odczuł owo specyficzne wzruszenie, które mu zwiastowało zawsze w sposób nieomylny, że dotyka węzła samej intrygi. Ta zapowiedź prawdy, to wzruszenie pewności nigdy go nie zawodziło. Rozgorączkowany zaczął spiesznie przerzucać kartki albumu. Nieco dalej nowa niespodzianka go czekała.
Była to stronica zapełniona dużemi literami, pod niemi następował szereg cyfr. Dziewięć z tych liter i trzy cyfry były starannie wykrojone. Holmes zapisał je w swoim notesie w porządku, jaki zajmowały i otrzymał rezultat następujący:
CDEHIOPWŹ — 237.
— Hm! — mruknął — narazie niewiele to znaczy. Możeby można, rozstawiając te litery inaczej, utworzyć z nich jedno, dwa czy trzy słowa całkowite?
Napróżno usiłował. Jedyne rozwiązanie cisnęło mu się wciąż pod ołówek i wydało mu się wreszcie właściwem, bo ono odpowiadało logice faktów i zgadzało się z ogółem okoliczności.
Ponieważ stronica alfabetu zawierała każdą literę raz jeden tylko powtórzoną, było więc pewne, że miał przed sobą wyrazy niekompletne, że następnie te wyrazy zostały dopełnione literami z innych stronic wyciętemi. W takim razie zagadka tak się przedstawiała:
ODPWIEŹCH, 237.
Pierwszy wyraz był jasny: odpowiedź. D i O brakuje, bo te litery były już raz użyte, więc nie było ich już w alfabecie. Co do drugiego wyrazu niedokończonego, niewątpliwie tworzył on wraz z liczbą 237 adres, który dawał wysyłający do adresata listu. Proponowano najprzód oznaczyć dzień na sobotę i żądano odpowiedzi pod adresem CH 237. Albo może CH 237 były formułą dla listów poste-restante, albo może litery CH stanowiły część wyrazu niekompletnego? Holmes przerzucił album, żadnego więcej wycinka nie spostrzegł na stronicach następnych. Należało więc aż do nowego odkrycia trzymać się pierwszego tłómaczenia.
— To ładna zabawa? prawda? — pytała Henrysia, która już wróciła.
— Tak, to ładne! — odparł. — Tylko czy nie masz innych papierków?... albo słów już wykrojonych, które mógłbym sam nalepić?
— Papierków?... Nie. I pani gniewałaby się...
— Pani?
— Tak, już mnie wyłajała.
— Za co?
— Że ci to powiedziałam o niej... bo ona mówi, że nie trzeba nigdy nic mówić o tych, których się bardzo lubi.
— Masz zupełną racyę.
Henrysia była oczarowana tem uznaniem, tak oczarowana, że wyjęła ze swego maleńkiego woreczka, przypiętego do sukienki, kilka gałganków, dwa kawałki cukru i w końcu kwadracik papieru, który wyciągnęła do Holmesa:
— Masz, daję ci to.
Był to numer fiakra 8279.
— Skąd masz ten numer?
— Wypadł z jej portmonetki.
— Kiedy?
— W niedzielę na mszy, jak wyjmowała pieniądze na kwestę.
— Doskonale, a teraz dam ci sposób, aby cię pani nie łajała. Nie mów poprostu nic, żeś mnie teraz widziała.
Holmes udał się do pana d’Imblevalle i zapytał go o nauczycielkę.
Baron w zruszył ramionami.
— Alicya Demun! Czyżby pan myślał?... to niemożliwe...
— Od jak dawna ona jest w pańskim domu?
— Od roku, ale nie znam osoby spokojniejszej, której mógłbym bardziej zaufać.
— Jakim sposobem nie spotkałem jej jeszcze?
— Była nieobecna przez dwa dni.
— A teraz?
— Od chwili powrotu chciała zaraz zająć miejsce przy łóżku pańskiego przyjaciela. Ma wszelkie zalety szarytki... łagodna, uprzedzająca... Pan Wilson jest zachwycony jej opieką.
— Ah! — zawołał Holmes, który zupełnie zapomniał dowiadywać się o zdrowie starego towarzysza. Po chwili namysłu zapytał:
— A w niedzielę rano czy wychodziła?
— Nazajutrz po kradzieży?
— Tak.
Baron wezwał żonę i z kolei jej zadał pytanie.
— Panna Alicya wychodziła, jak zwykle, z dziećmi na mszę o godzinie jedenastej.
— Ale przedtem?
— Przedtem? Nie. Albo może... ale byłam tak wzruszoną tą kradzieżą!... Jednak owszem, przypominam sobie, że prosiła mnie wprzeddzień wypadku o pozwolenie wyjścia w niedzielę rano... chciała widzieć się z kuzynką, bawiącą w przejeździe w Paryżu, zdaje się... Ale nie przypuszczam, aby ją pan posądzał?...
— Z pewnością nie... Jednak chciałbym ją widzieć.
Udał się do pokoju Wilsona. Kobieta ubrana, jak zwykle szarytki w długą suknię z szarego płótna była pochylona nad chorym i podawała mu lekarstwo. Kiedy się odwróciła, Holmes poznał młodą pannę, która go zaczepiła na dworcu Północnym.
∗
∗ ∗ |
Nie było między nimi żadnego wyjaśnienia. Alicya Demun uśmiechnęła się łagodnie swemi cudnemi, poważnemi oczyma, bez śladu pomieszania. Anglik chciał mówić, wymówił słów parę i zamilkł. Wtedy ona powróciła do swej czynności, spełniając ją spokojnie pod okiem zdumionego Holmesa, ustawiała flakony, zwijała i rozwijała bandaże płócienne i znów uśmiechnęła się do niego jasno. — Wykręcił się na pięcie, zeszedł, spostrzegł w dziedzińcu automobil pana d’Imblevalle, siadł i kazał się wieźć do Levallois, do składu powozów, którego adres był wymieniony na kartce fiakra, jaką mu dała dziewczynka. Woźnicy Dupret, który w niedzielę rano jeździł numerem 8279, nie było, odesłał więc automobil a sam czekał powrotu woźnicy.
Woźnica Dupret opowiedział, że istotnie woził z okolicy parku Monceau jakąś panią młodą, czarno ubraną, która miała bardzo gęstą woalkę i zdawało się, że bardzo się spieszy.
— Czy miała jaki pakunek?
— Tak, pakunek dosyć długi.
— I woziliście ją dokąd?
— W aleję des Ternes na róg placu św. Ferdynanda. Została tam z dziesięć minut a potem wróciliśmy do parku Monceau.
— Czy poznacie dom w alei Ternes?
— Owszem! Czy mam pana tam powieźć?
— Zaraz. Zawieźcie mnie naprzód na ulicę Orfevres Nr. 36.
W Prefekturze policyi miał zaraz na wstępie szczęście spotkać naczelnego inspektora Ganimarda.
— Panie Ganimard, czy pan jest wolny?
— Jeśli idzie o Lupina, nie.
— Idzie o Lupina.
— Więc się nie ruszam.
— Jakto! pan odmawia...
— Odmawiam. Mam już dosyć nierównej walki, w której mam wszelką pewność, że nieprzyjaciel jest górą. Podłe to? czy głupie? czy jak pan sobie chce... Śmieję się z tego! Lupin jest silniejszy, niż my. A zatem nic innego nie pozostaje, jak uledz.
— Nie ulegam.
— On pana nagnie, pana tak samo, jak innych.
— A więc będzie to widowisko, którego satysfakcya nie powinna pana ominąć!
— Ah! tak, to prawda — rzekł Ganimard ochoczo. — A ponieważ pan nie ma jeszcze długich z nim rachunków, chodźmy.
Obadwaj siedli do dorożki. Na ich zlecenie, woźnica zatrzymał się nie dojeżdżając do domu, po drugiej stronie alei, przed małą kawiarnią, i tam na werendzie usiedli wśród krzewów wawrzynu i bluszczu. Wieczór się zbliżał.
— Garson — zawołał Holmes — atrament i pióro!
Napisał i znów zawołał garsona.
— Zanieś ten list do odźwiernego domu vis a vis. To pewnie ten człowiek w czapce, co pali papierosa w bramie.
Odźwierny nadbiegł. Ganimard wymienił mu swój tytuł inspektora naczelnego a Holmes zapytał, czy w niedzielę rano przyjeżdżała tu młoda kobieta czarno ubrana?
— Czarno? tak, koło dziewiątej — ta, co chodzi na drugie piętro.
— Widujecie ją często?
— Nie, ale od jakiegoś czasu, częściej... w ostatnich tygodniach prawie codzień.
— A od niedzieli?
— Raz tylko... nie licząc dzisiaj.
— Jakto? była tam?
— Jest tam.
— Jest tam?
— Może z dziesięć minut. Jej powóz czeka na placu św. Ferdynanda, jak zwykle. A ją spotkałem przed bramą.
— A któż mieszka na drugiem piętrze?
— Jest ich dwoje: magazynierka panna Langeais i jeden pan, co najął dwa pokoje umeblowane od miesiąca pod nazwiskiem de Bresson.
— Czemu to mówicie “pod nazwiskiem?”
— Bo mnie się zdaje, że to nazwisko przybrane. Moja żona mu usługuje: nie ma ani dwu koszul z jednakowymi znakami.
— Jakże on żyje?
— Oh! prawie ciągle na mieście. Od trzech dni nie przychodzi do domu.
— Czy był u siebie w nocy z soboty na niedzielę?
— W nocy z soboty na niedzielę? Zaraz, niech pan poczeka, przypomnę sobie... Tak w sobotę wieczór wrócił i nie wychodził.
— A cóż to za rodzaj człowieka?
— Naprawdę, nie umiem powiedzieć. Taki jakiś zmienny! Jest wysoki, to mały, to znów gruby, to cienki... brunet, blondyn. Nawet go czasem nie poznaję.
Ganimard i Holmes spojrzeli na siebie.
— To on — szepnął Ganimard — z pewnością on.
Stary urzędnik policyi miał w istocie chwilę wzruszenia, które się wyraziło szerokiem rozwarciem oczu i skurczem pięści. Holmesowi, jakkolwiek więcej panującemu nad sobą, też serce zabiło gwałtownie.
— Patrzcie, panowie — rzekł odźwierny — oto ta panienka.
Młoda osoba rzeczywiście ukazała się w progu bramy i przechodziła przez plac.
— A oto pan Bresson.
— Pan Bresson? który?
— Ten, co niesie paczkę pod pachą.
— Ale on zupełnie nie zwraca uwagi na tę panienkę. Ona sama idzie do powozu.
— Ah! bo tak jeszcze nigdy ich nie widziałem razem.
Dwaj ajenci powstali szybko. Przy świetle latarni poznali sylwetkę Lupina, który oddalał się szybko w kierunku przeciwnym od placu.
— Za kim pan wolisz iść? — zapytał Ganimard.
— Za nim, rozumie się! Gruba zwierzyna.
— A więc ja dążę za panienką — rzekł Ganimard.
— Nie, nie — zaprotestował żywo Anglik, który nie chciał nic z tej sprawy odsłaniać Ganimardowi. Wiem, gdzie panienkę znaleść... Nie odchodź pan odemnie.
W pewnej odległości, korzystając z chwilowej zasłony przez przechodniów i kioski, zaczęli ścigać Lupina. Pogoń zresztą łatwa, bo się nie odwracał, a szedł szybko, lekko utykając na prawą nogę.
— Udaje, że kuleje — rzekł Ganimard.
— Ah! gdyby można spotkać ze dwu trzech ajentów i rzucić się na naszego pana! Tak — możemy go stracić.
Ale żaden ajent się nie pokazał aż do bramy Ternes, a po przejściu fortyfikacyi nie mogli już liczyć na najmniejszą pomoc.
— Rozdzielmy się — rzekł Holmes. — Miejsce jest puste.
Był to bulwar Wiktora Hugo. Każdy z nich obrał sobie jeden chodnik i dążył w cieniu drzew. Tak szli przez jakie 20 minut aż do chwili, gdy Lupin skręcił na lewo i szedł wzdłuż Sekwany. Tu spostrzegli, jak Lupin schodzi na brzeg rzeki. Pozostał tam parę sekund, ale niemożliwie było rozeznać jego ruchy. Potem znów się ukazał i powrócił poprzednią drogą. Przycisnęli się do słupów ogrodzenia. Lupin przeszedł koło nich. Nie miał już paczki przy sobie.
A kiedy się oddalał, inne jakieś indywiduum odczepiło się od węgła domu i przesuwało się pomiędzy drzewami. Holmes rzekł przyciszonym głosem:
— Ten wygląda, jakby go też szpiegował.
— Tak, zdaje mi się, że go już widziałem, w tamtą stronę idąc.
Pościg znów się rozpoczął, ale nieco bardziej skomplikowany, w skutek obecności tego indywiduum.
Lupin szedł tą samą drogą, znów przeszedł bramę Ternes i wszedł do domu na placu św. Ferdynanda. — Odźwierny właśnie zamykał, kiedy Ganimard stanął przed nim.
— Widzieliście go, prawda?
— Tak, gasiłem gaz na schodach, jak spuszczał zatrzask swoich drzwi.
— Czy nikogo niema z nim?
— Nikogo, żadnego służącego... nie jada nigdy u siebie.
— Czy niema schodów służbowych?
— Nie.
Ganimard rzekł do Holmesa.
— Najwłaściwiej będzie, abym ja został pod drzwiami Lupina, a pan tymczasem poszedłby po komisarza policyi na ulicę Demours. Dam panu parę słów do niego.
Holmes zaoponował:
— A jeśli tymczasem ucieknie?
— Przecież ja zostaję?...
— Jeden na jednego, walka z nim nierówna.
— Jednak nie mogę naruszać jego mieszkania, nie mam prawa do tego nadewszystko nocą.
Holmes wzruszył ramionami.
— Kiedy pan ujmie Lupina, nikt panu szykan robić nie będzie o sposób aresztowania. Zresztą o co chodzi? O proste zadzwonienie. Zobaczymy wtedy, co się stanie.
Weszli na schody. Na lewo były drzwi o podwójnych skrzydłach. Ganimard zadzwonił.
Żadnego szmeru. Zadzwonił znów. — Nikogo.
— Wejdźmy — mruknął Holmes.
— Dobrze, wejdźmy.
Jednak stali nieruchomi, niezdecydowani. Naraz wydało im się niepodobieństwem, aby Arsen Lupin był tu, tak blisko nich, poza temi cienkiemi drzwiami, które jedno uderzenie pięści mogło wywalić. Jeden i drugi nadto dobrze znali tego wyrafinowanego filuta, aby mogli przypuszczać, że się da schwycić tak głupio. Nie, nie, po tysiąckroć nie, nie było go już tam. Przez domy przyległe, przez dachy, przez jakieś wyjścia zdawna przygotowane już musiał uciec i tym razem jeszcze tylko cień Lupina mieli pochwycić.
Dreszcz ich przebiegł. Szmer zaledwie dosłyszalny po tamtej stronie drzwi przesunął się śród ciszy. A oni odnieśli wrażenie, niemal pewność, że jednak on tam był, oddzielony od nich cienką deską drzwi, że ich podsłuchiwał, że ich słyszał.
Co począć? Położenie było tragiczne. Mimo całej zimnej krwi dwu starych wilków policyi, wzruszenie takie ich przejmowało, że zdawało im się, że widzą uderzenia własnych serc.
Spojrzeniem Ganimard szukał rady u Holmesa. Potem gwałtownie uderzył pięścią w drzwi. Odgłos kroków, teraz już odgłos, który nie starał się ukryć...
Ganimard wstrząsnął drzwiami. Silnym rzutem ramienia Holmes wywalił je i obaj rzucili się do ataku. Nagle się zatrzymali. W pokoju sąsiednim rozległ się strzał. Jeszcze jeden i łoskot padającego ciała...
Wchodząc spostrzegli rozciągniętego na podłodze człowieka z twarzą zwróconą w stronę marmurowego kominka. Wstrząsnął nim jeszcze kurcz konwulsyjny. Rewolwer wypadł mu z ręki.
Ganimard pochylił się i odwrócił głowę konającego. Krew płynęła z dwu szerokich ran; jednej w policzku, drugiej w skroni.
— Nie można rozpoznać — wyrzekł.
— Do djabła — rzekł Holmes — to nie on.
— Skąd pan wie? Jeszcze go pan nie widział.
Anglik się zaśmiał.
— Cóż pan myśli, że Arsen Lupin to człowiek zdolny się zastrzelić?
— Jednak myśleliśmy, że go poznajemy na ulicy...
— Myśleliśmy, bośmy chcieli myśleć. Ten człowiek pochłaniał całą naszą myśl.
— A więc to jeden z jego wspólników?
— Wspólnicy Arsena Lupina nie odbierają sobie życia.
— A więc któż to?
Obszukali trupa. W jednej kieszeni Sherlock Holmes znalazł pusty pugilares, w drugiej Ganimard znalazł kilka luidorów. Na bieliźnie żadnych znaków, na ubraniu tak samo.
W wielkim kufrze i dwu walizach nic oprócz garderoby. Na kominku paczka gazet. Ganimard je rozwinął, wszystkie mówiły o kradzieży lampy żydowskiej.
Po godzinie gdy Ganimard i Holmes wychodzili, nie wiedzieli nic więcej o dziwnej osobistości, którą ich wmieszanie się przyprawiło o samobójstwo.
Kto to był? Czemu się zastrzelił? W jakim związku był ze sprawą lampy żydowskiej? Kto go szpiegował w czasie jego wycieczki? Tyle pytań jedne od drugich bardziej zawikłane... Tyle tajemnic...
∗
∗ ∗ |
Sherlock Holmes położył się w bardzo złym humorze.
Rankiem przy obudzeniu otrzymał depeszę następującej treści:
“Arsen Lupin ma zaszczyt zawiadomić o swym tragicznym zgonie w osobie pana Bresson i prosi pana o obecność na pogrzebie, który się odbędzie kosztem Republiki we czwartek, 25. lipca.”
— Patrzaj, stary towarzyszu — mówił Holmes do Wilsona, potrząsając zawiadomieniem Lupina — co nadewszystko mnie trapi w tej sprawie, to to, że czuję bezustannie spoczywające na mnie oko tego szatańskiego dżentelmena. Żadna z mych najtajniejszych myśli mu nie ujdzie. Działam, jak jakiś aktor, którego wszystkie kroki są z góry uregulowane przez reżyseryę, który idzie tam, mówi to, bo tak chciała jakaś wyższa wola. Czy rozumiesz to, Wilsonie?
Wilson zapewne by zrozumiał, gdyby nie spał bezprzytomnym snem człowieka, którego temperatura waha się między 40 i 41 stopni. Ale słyszał, czy nie, nie miało to żadnego znaczenia dla Holmesa, który mówił dalej:
— Muszę zebrać całą mą energię i puścić w ruch wszelkie środki, aby się nie zniechęcić. Szczęściem, że te drobne szyderstwa właśnie mnie bardziej pobudzają do czynu. W takich razach, opanowując ból zranionej miłości własnej, zawsze mówię sobie: “Pobaw się jeszcze trochę, mój przyjacielu, prędzej czy później sam się zdradzisz.” Bo wreszcie, Wilsonie, czyż to nie sam Lupin swą pierwszą depeszą i uwagą, którą ona nasunęła małej Henrysi, zdradził nam sekret swej korespondencyi z Alicyą Demun? Zapomina o tym szczególe, stary towarzyszu.
Przechadzał się po pokoju głośnymi krokami, nie dbając, że może obudzić starego towarzysza.
— Ostatecznie, nie idzie wcale tak źle, a jeśli drogi, któremi dążę, są nieco ciemne, zaczynam się jednak w nich oryentować. Przedewszystkiem muszę się poinformować co do pana Bresson. Ganimard i ja spotkamy się na brzegu Sekwany w miejscu, gdzie Bresson rzucił swoją paczkę i rola tego pana będzie nam wiadoma. Zresztą jeszcze partya nie rozegrana między mną i Alicyą Demun. Przeciwnik niema szerokiego polotu, co Wilson? czy myślisz, że wkrótce nie będę wiedział owego zdania z albumu? i co znaczą te dwie oderwane litery CH? Bo wszystko jest w tem, Wilsonie.
Panna Alicya Demun weszła właśnie w tej chwili, a spostrzegając Holmesa, żywo gestykulującego, rzekła uprzejmie:
— Panie Holmes, będę się gniewać na pana, jeśli mi pan zbudzi chorego. To nieładnie, że mu pan przeszkadza. Doktor wymaga absolutnego spokoju.
Patrzył na nią w milczeniu, zdumiony, jak zawsze jej niezmąconym spokojem.
— Co pan we mnie widzi, panie Holmes? Nic? A jednak... Zawsze mi się zdaje, że pan ma jakąś myśl ukrytą... jaką? Odpowiedz pan, proszę.
Zdawała się go pytać, całym wyrazem swej pogodnej twarzy, swych oczu szczerych, swych ust uśmiechniętych i całą swą postacią, lekko pochyloną ku niemu. Było tyle prostoty i szczerości w niej, że Anglik poczuł gniew. Zbliżył się i rzekł do niej głosem przyciszonym:
— Bresson zastrzelił się wczoraj wieczorem.
Powtórzyła jakby nie rozumiejąc:
— Bresson zastrzelił się wczoraj?...
W rzeczy samej jedno drgnienie muskułu nie zamąciło spokoju jej twarzy, nic, coby zdradzało kłamstwo.
— Pani była uprzedzona o tem — rzekł jej z gniewem. — Inaczej byłaby pani choć drgnęła. Ah! pani jest silniejsza, niż przypuszczałem... Ale czemu udawać?...
Pochwycił album z obrazkami, które leżało na stole sąsiednim i otwierając go na stronicy zamkniętej, zapytał:
— Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, w jakim porządku trzeba ustawić litery, których brakuje tutaj, aby poznać dokładnie zawartość biletu, który pani posłała Bressonowi na cztery dni przed kradzieżą lampy żydowskiej?...
— W jakim porządku?... Bresson?... kradzież lampy żydowskiej?...
Powtarzała wyrazy powoli, jakby chcąc wydzielić ich znaczenie.
— Tak. Oto litery użyte... nalegał dalej... na tym kawałku papieru. Co pani donosiła niemi Bressonowi?
— Litery użyte... co ja donosiłam?...
Nagle wybuchła śmiechem:
— Ah! rozumiem! Jestem wspólniczką kradzieży. Jest pewien pan Bresson, który wziął lampę żydowską i zabił się. A ja jestem przyjaciółką tego pana. O! jakie to zabawne!
— Kogóż więc pani odwiedzała wczoraj wieczór na drugiem piętrze domu w alei Ternes?
— Kogo? moją magazynierkę pannę Langeais. Czyż moja magazynierka i mój przyjaciel pan Bresson byliby jedną i tą samą osobą?
Mimo wszystkiego Holmes wątpił. Można udawać przerażenie, radość, niepokój, wszelkie uczucia, ale nigdy obojętność, nigdy śmiech radosny i swobodny.
Jednak rzekł jeszcze:
— Jeszcze jedno słowo: a czemuż to owego wieczora na dworcu Północnym zaczepiła mnie pani? i czemu błagała pani, abym niezwłocznie wyjeżdżał nie rozpoczynając dochodzenia w sprawie kradzieży?
— Ah! pan nadto ciekawy, panie Holmes — odpowiedziała, śmiejąc się ciągle w sposób najnaturalniejszy. Za karę nic się pan nie dowie a co więcej będzie pan pilnował chorego, a ja tymczasem pójdę do apteki... Mam naglącą receptę... wychodzę...
Wyszła.
— Jestem zgubiony — mruknął Holmes.
— Nietylko z niej nie wydobyłem nic, ale zdradziłem się sam.
I przypomniał sobie historyę niebieskiego dyamentu; badanie, któremu poddał Klotyldę Destange. Czyż to nie ta sama pogoda, z jaką dama jasnowłosa go przyjęła? czyż nie znajdował się po raz wtóry wobec jednej z tych istot, które pod opieką Arsena Lupin, pod bezpośredniem działaniem jego wpływu, potrafiły zachować nawet w chwili grożącego niebezpieczeństwa podziwu godny spokój?
— Holmes... Holmes...
Zbliżył się do Wilsona, który go przyzywał i pochylił się nad nim.
— Cóż stary towarzyszu, cierpisz?
Wilson poruszył wargami, nie mogąc głosu wydać. W końcu z wysiłkiem wyjąkał:
— Nie, Holmesie... to nie ona... Niepodobna, żeby to była ona...
— Co mi tu będziesz gadał? Mówię ci, że ona, ja ci mówię! Jedynie wobec kreatury Lupina, podstawionej i nakręconej przez niego mogę w ten sposób stracić głowę i działać tak głupio... A teraz ona wie całą historyę albumu... Ręczę ci, że w ciągu godziny Lupin będzie uprzedzony. Zanim godzina upłynie... Co mówię? Ależ zaraz! Aptekarz... nagląca recepta... blaga!
Wybiegł szybko. Przeszedł aleję Messine i spostrzegł pannę Alicyę, jak wchodziła do apteki. Wyszła po dziesięciu minutach z flakonikami i butelką owiniętą w biały papier. Ale gdy wracała aleją, zaczepił ją człowiek jakiś, który już od chwili ją gonił z czapką w ręku, z miną natarczywą, jakby żądał jałmużny.
Zatrzymała się i dała mu drobną monetę, potem szła swoją drogą.
— Mówiła do niego — powiedział do siebie Anglik.
Nie była to pewność, ale intuicya raczej, dość silna jednak, aby go zniewolić do zmiany taktyki. Zapominając o nauczycielce puścił się śladem fałszywego żebraka.
Tak dążąc jeden za drugim, przybyli na plac św. Ferdynanda. Nieznajomy błąkał się długo dokoła domu Bressona, wznosił niekiedy wzrok ku oknom drugiego piętra i obserwował ludzi, którzy wchodzili do domu.
Po godzinie zajął miejsce na górze w tramwaju, idącym do Neuilly. Holmes wszedł tam także i siadł nieco dalej za nieznajomym, obok jakiegoś pana, czytającego z zajęciem dziennik, z poza którego go nawet widać nie było. Koło fortyfikacyi dziennik padł i Holmes poznał Ganimarda, a Ganimard rzekł mu na ucho, wskazując nieznajomego:
— To nasz wczorajszy człowiek, ten, który szpiegował Bressona. Już od godziny włóczy się po placu.
— Nic nowego o Bressonie? — zapytał Holmes.
— Owszem; list jakiś przybył dziś rano pod jego adresem.
— Dziś rano? Więc był oddany na pocztę wczoraj, zanim wysyłający otrzymał wiadomość o śmierci Bressona.
— Zapewne. Jest w rękach sędziego śledczego, ale zapamiętałem treść:
“On nie uznaje żadnych układów. Chce wszystko, pierwszą rzecz zarówno, jak inne ze spraw y następnej. W razie przeciwnym będzie działał.”
— Bez podpisu — dodał Ganimard. — Jak pan widzi, na nic to się nam nie przyda.
— Zupełnie nie podzielam pańskiego zdania, panie Ganimard. Te kilka słów przeciwnie, wydają mi się bardzo znaczące.
— A to czemu?
— Dla przyczyn osobiście mi wiadomych — rzekł Holmes.
Tramwaj zatrzymał się na końcu ulicy du Chateau. Nieznajomy zszedł i spokojnie podążył dalej. Holmes mu towarzyszył i to tak z bliska, że Ganimard się zatrwożył.
— Jeśli się odwróci, będziemy zgubieni.
— Nie odwróci się teraz.
— Skąd pan to wie?
— To wspólnik Arsena Lupin, a fakt, że wspólnik Lupina idzie tak sobie, z rękami w kieszeniach, dowodzi najpierw, że on wie, iż jest śledzony, a powtóre że się nie obawia niczego.
— Jednak my go napieramy dość z bliska!
— Jeszcze nie dosyć, aby nie mógł wymknąć się nam lada chwila. Jest nadto pewien siebie.
— Zobaczymy! zobaczymy! Pan mi imponuje. Tutaj we drzwiach tej kawiarni stoją dwaj agenci-cykliści. Jeśli ich wezwę i zatrzymamy nieznajomego, pytam się — jakże się nam wymknie?
— Nieznajomy nie wydaje się nadto troskać tą ewentualnością. To on sam ich wzywa.
— Psiakrew! — zaklął Ganimard.
Nieznajomy istotnie zbliżył się do dwu ajentów w chwili, gdy oni mieli właśnie siadać na rowery. Rzekł do nich słów parę, potem nagle skoczył na trzeci rower, oparty o ścianę kawiarni i oddalił się szybko wraz z dwoma ajentami.
Anglik zwrócił się do Ganimarda:
— Hę? dobrze przewidziałem? Raz, dwa, trzy już porwany. A przez kogo? przez dwu pańskich kolegów, panie Ganimard. No! dobrze się urządza Arsen Lupin! ajenci-rowerzyści na jego żołdzie! A mówiłem panu, że nasz jegomość coś nadto spokojny!
— A więc cóż! — zawołał Ganimard podrażniony, — cóż należało robić? To bardzo wygodne — śmiać się!
— No! no! nie gniewaj się pan. Zemścimy się. Tymczasem trzeba nam pomocy.
— Folenfant czeka na mnie na końcu alei Neuilly.
— A więc zabierz go pan przechodząc i wracając do mnie.
Ganimard się oddalił, podczas gdy Holmes dążył śladem rowerów dość widocznym na drodze. Spostrzegł wkrótce, że te ślady prowadzą w kierunku Sekwany i że trzej ludzie udali się tą samą drogą, co Bresson wieczora poprzedniego. Tak doszedł aż do sztachet, za któremi ukrył się wczoraj z Ganimardem, nieco dalej spostrzegł pomieszanie linii rowerowych, co go upewniło, że tu nastąpił przystanek. Właśnie w tem miejscu brzeg Sekwany tworzył maleńki, wąski i ostro wdający się w rzekę półwysep, na którego skraju przymocowana była łódź rybacka. To tu Bresson musiał rzucić swój pakiet, albo raczej upuścił go. Holmes zeszedł po pochyłości i przekonał się, że brzeg opadał łagodnie i woda rzeki była tu płytka, tak, że będzie mu łatwo odnaleść paczkę... chyba, że trzej towarzysze już go uprzedzili.
— Nie, nie — rzekł do siebie — nie mieli czasu... kwadrans czasu najwyżej... a jednak czemu przeszli tędy?
W łodzi siedział rybak. Holmes go zapytał:
— Czy nie widzieliście tu trzech ludzi na rowerach?
Rybak dał znak głową, że nie.
Anglik nalegał:
— Ale owszem... Trzej ludzie... Zatrzymali się o trzy kroki od was?
Rybak wziął wiosło pod pachę, wyjął z kieszeni notes, napisał coś na jednej z jego stronic, wyrwał i podał Holmesowi.
Dreszcz zimny go przejął: jednym rzutem oka pośrodku stronicy, którą trzymał w ręku, spostrzegł grupę liter wyciętych z albumu:
CDEHIOPWŹEO — 237.
Zamglone słońce wisiało ponad rzeką.
Pod osłoną obszernych skrzydeł słomianego kapelusza człowiek wrócił do swego zajęcia. Jego kurtka i kamizelka leżały złożone obok niego. Z całą uwagą oddał się połowowi, wpatrując się w pławik wędki, kołyszący się na wodzie.
Upłynęła długa chwila, chwila uroczystej i groźnej ciszy.
— Czyżby to on? — myślał Holmes z niepokojem niemal bolesnym.
Nagle błysnęła mu prawda:
— To on! to on! on jeden jest zdolny wytrwać tak bez jednego drgnienia niepokoju o to, co stać się może... A któż inny znałby tajemnicę albumu? Alicya uprzedziła go przez swego wysłańca.
Anglik poczuł, jak naraz jego ręka, jego własna ręka ujęła rączkę rewolweru a jego oczy wpatrzyły się w plecy rybaka nieco przygarbione. Jeden ruch i dramat cały będzie rozwiązany, życie niezwykłego awanturnika zakończy się nędznie.
Rybak się nie ruszył.
Holmes ścisnął nerwowo broń z dzikiem pragnieniem położenia go trupem, a jednocześnie stanęła przed nim cała ohyda takiego czynu. Śmierć była pewna. Byłby koniec.
— Ah! żeby się też podniósł, żeby się bronił...
Jeśli nie, tem gorzej dla niego... Jeszcze sekunda... i strzelę...
Odgłos kroków zwrócił jego uwagę, spostrzegł Ganimarda, który się zbliżał w towarzystwie inspektorów...
Szybko zmienił plan. Nagłym rzutem skoczył do łodzi, której lina wskutek silnego wstrząśnienia pękła, rzucił się na człowieka i chwycił go wpół. Obaj padli na dno łodzi.
— A wreszcie! — zawołał Lupin, wciąż się szamocząc — do czegóż to doprowadzi? gdy jeden z nas obezwładni drugiego, co na tem zyska? Nie będzie pan wiedział, co zrobić ze mną, ani ja, co z panem. Zostaniemy, jak dwaj głupcy...
Dwa wiosła uderzyły po wodzie. Łódź odpływała. Krzyki dały się słyszeć z brzegu, a Lupin mówił dalej:
— Ile gwałtu, Boże! Czy pan stracił już zdrowy sąd o rzeczach?... Tyle głupstw w pańskim wieku! taki poważny człowiek! Fe! jakże to brzydko!...
Udało mu się wyzwolić z uścisków. Zrozpaczony, zrezygnowany na wszystko Holmes włożył rękę do kieszeni. Zaklął. Lupin wyjął mu rewolwer.
Wówczas ukląkł, usiłując podchwycić jedno wiosło, aby dobić do brzegu, Lupin tymczasem szybko pracował drugiem, aby się wydostać na środek.
— Nie będzie... nie będzie go pan miał... — mówił Lupin, — zresztą to nic nie pomoże... Jeśli będzie pan miał wiosło, przeszkodzę panu niem się posługiwać... I pan tak samo... Ale to tak w życiu: usiłujemy działać... bez żadnej słuszności, bo zawsze to los rozstrzyga... Tak, widzi pan, los... przechyla się oto na stronę nieboraka Lupina... Zwycięstwo! prąd mi sprzyja!
Łódka istotnie zaczynała się oddalać.
— Strzeż się pan! — zawołał Lupin.
Ktoś strzelił z brzegu. Pochylił głowę. Nieco wody trysnęło dokoła nich. Lupin wybuchnął śmiechem.
— Boże miłosierny! a toż przyjaciel Ganimard!... Ależ to bardzo źle teraz, co robisz Ganimard! Nie masz prawa strzelać, tylko w razie słusznej obrony... Biedny Lupin doprowadza cię do okrucieństwa tak, że zapominasz o wszystkich swych obowiązkach?... No dobrze, znów rozpoczyna!... Ależ nieszczęsny, mego drogiego mistrza chcesz zranić!
Zasłonił Holmesa swem ciałem i stojąc w łodzi naprzeciw Ganimarda, wołał:
— Dobrze! teraz jestem spokojny... Celuj Ganimardzie, a prosto w serce!... trochę wyżej!... na lewo!... Chybił!... niedołęga!... Jeszcze raz?... Cóż to drżysz Ganimardzie?... Lepiej pod komendą, prawda? i zimnej krwi!... Raz, dwa, trzy, ognia!... Chybił. Do dyabła! Czyż wam rząd daje zabawki dziecinne zamiast rewolwerów??...
Dobył długi rewolwer, ciężki i płaski — i nie mierząc, wystrzelił.
Inspektor podniósł rękę do kapelusza: kula go przeszyła.
— No, co powiesz, Ganimardzie?... Ah, ten jest z dobrej fabryki. Powinszujcie panowie, to rewolwer mego szlachetnego przyjaciela, mistrza Sherlocka Holmesa. I jednym rzutem ramienia cisnął broń do stóp Ganimarda.
Holmes nie mógł powstrzymać się od uśmiechu i podziwu. Jakież życie kipiące! Co za wesołość młodzieńcza! I jak on się zdawał doskonale bawić! Możnaby powiedzieć, że poczucie niebezpieczeństwa sprawia mu radość fizyczną i że całe istnienie dla tego niezwykłego człowieka nie miało innego celu, jak poszukiwanie niebezpieczeństwa, którego zażegnaniem się bawił.
Po obu stronach rzeki tymczasem gromadził się tłum. Ganimrd zaś i jego ludzie dążyli za barką, która kołysała się pośrodku, lekko niesiona prądem.
Pojmanie było pewne, nieuniknione.
— Przyznaj mistrzu! — zawołał Lupin, zwracając się do Anglika — że nie odstąpiłbyś swego miejsca za wszystko złoto Transwalu! Tak jakbyś był w pierwszym rzędzie krzeseł. Ale przedewszystkiem prolog... poczem dopiero dajemy skok w akt piąty — pojmanie albo ucieczka Arsena Lupina! A więc drogi mój mistrzu, mam ci postawić jedno pytanie i błagam cię, odpowiedz mi na nie, unikając wszelkich dwuznaczników: tak lub nie. Zaniechaj zajmowania się tą sprawą. Jeszcze czas — a ja mogę naprawić złe, które sprawiłeś. Później już nie będę mógł. Czy zgoda?
— Nie.
Twarz Lupina się ściągnęła. Oczywiście ten upór go gniewał. Znów zaczął:
— Ja — nalegam. Bardziej jeszcze dla pana, niż dla mnie samego, nalegam, będąc pewny, że pan pożałuje swej interwencyi. Ostatni raz: tak czy nie?
— Nie.
Lupin się pochylił, wyjął jedną z desek od spodu i przez parę minut wykonywał pracę, której natury Holmes nie mógł zrozumieć. Potem powstał, siadł obok Anglika i tak mówił do niego:
— Myślę mistrzu, że przyszliśmy na brzeg tej rzeki dla jednego celu: wyłowić przedmiot, którego pozbył się Bresson? Z mej strony wyznaczyłem tu spotkanie kilku towarzyszom i miałem właśnie — mój kostyum o tem świadczy — wykonać małą wycieczkę w dół Sekwany, kiedy moi przyjaciele oznajmili mi pańskie przybycie. Wyznaję panu zresztą, że nie byłem tem zdumiony, będąc uprzedzanym z godziny na godzinę o postępach pańskiej pracy. To tak łatwo! Z chwilą gdy staje się coś przy ul. Murillo, rzecz najmniejsza mogąca mnie zainteresować, prędko do telefonu i jestem uprzedzony! Zrozumie pan, że w takich warunkach...
Zatrzymał się. Deska, którą odjął przed chwilą, teraz sama się wznosiła, a naokoło wciekała woda drobnymi wytryskami.
— Do djabła! nie wiem, jak to się stało, ale mam wszelkie prawo przypuszczać, że jest otwór jakiś na dnie tej starej łodzi. Pan się nie obawia, mistrzu?
Holmes wzruszył ramionami. Lupin mówił dalej.
— Zrozumie pan więc, że w tych warunkach, wiedząc z góry, że pan będzie poszukiwał walki o tyle, o ile ja będę się starał jej uniknąć, było mi zręczniej rozpocząć z panem partyę, której rezultat jest dla mnie pewny, bo trzymam wszystkie atuty w dłoni. Chciałem też nadać naszemu spotkaniu możliwie największego blasku, ażeby pańska przegrana najszerzej była wiadoma i żeby w przyszłości jakaś hrabina de Crozon lub jakiś inny baron d’Imblevalle nie doznał pokusy wezwania pańskiej pomocy przeciwko mnie. Nie patrz się tam mój drogi mistrzu...
Przerwał znów i posługując się swemi nawpół przymkniętemi dłońmi, jakby lornetkami, obserwował brzegi.
— Do licha! najęli doskonałe czółno, prawdziwy statek wojenny i płyną całą siłą wioseł. Za pięć minut nas dościgną, jestem zgubiony. Panie Holmes, jedyna rada: pan rzuci się na mnie, zwiąże mnie i wyda władzom mego kraju... Podoba się panu taki program?... Chyba, że nastąpi zatonięcie naszego statku, w takim razie pozostaje nam jedynie przygotować testament. Co pan myśli o tem?
Spojrzenia ich się skrzyżowały. Tym razem Holmes zrozumiał manewr Lupina: przebił dno łodzi. I woda napływała.
Dosięgła ich stóp. Pokryła je, nie ruszyli się. Podniosła się powyżej ich kostek: Anglik wyjął tytoń, skręcił papierosa i zapalił go.
Woda sięgała ławeczki, na której siedzieli i łódka coraz więcej, i więcej się pogłębiała.
Holmes niewzruszony z papierosem w ustach, zdawał się pogrążony w kontemplacyi nieba. Za nic na świecie nie byłby okazał najlżejszego niepokoju wobec tego człowieka, okrążonego niebezpieczeństwami, opasanego tłumem, ściganego przez zgraję ajentów, a mimo to wszystko zachowującego najlepszy humor.
— Cóż to! — zdawali się mówić obadwaj — czyż warto się wzruszać takiemi błahostkami? Czyż nie zdarza się codziennie, że ludzie toną w rzekach? Czyż to jest wypadek, zasługujący na uwagę? I jeden myślał a drugi marzył, obadwaj ukrywając pod tą samą maską obojętności potężne starcie swych dwu ambicyi.
Jedna minuta jeszcze, a utoną.
— Najważniejsze jest — rzekł Lupin — wiedzieć, czy będziemy tonąć przed czy po przybyciu rycerzy sprawiedliwości. O to idzie! Bo co do samej kwestyi tonięcia, to ona już teraz niema żadnej wagi. Mistrzu, to uroczysta godzina testamentu. Przekazuję wszystek mój majątek Sherlockowi Holmesowi, obywatelowi angielskiemu, zobowiązując go... Ale, Boże! jakże szybko się zbliżają rycerze sprawiedliwości! Ah! dzielni ludzie! — rozkosz patrzeć na nich! Co za zręczność w robieniu wiosłem! Patrzcie, ależ to ty brygadyerze Folenfant? Brawo! Pomysł statku wojennego był doskonały. Pochwalę cię przed twoją zwierzchnością, brygadyerze Folenfant... Czy medalu życzysz sobie? Dobrze... rzecz załatwiona. A towarzysz twój Dieuzy, gdzie to on? Na lewym brzegu, prawda, śród setki widzów?... W ten sposób jeśli uniknę rozbicia, będę ujęty przez Dieuzy’ego i jego ziomków, albo na prawo przez Ganimarda i ludność Neuilly. Niewesoły dylemat...
Wir ich porwał. Łódź zawirowała z nagłością i Holmes musiał uchwycić się za jeden z pierścieni od wioseł.
— Mistrzu — rzekł Lupin — błagam cię, zdejmij twą kurtkę. Będzie ci wygodniej pływać. Nie? Odmawia pan? A więc i ja kładę moją.
Włożył kurtkę, zapiął ją pod samą szyję, jak Holmes i westchnął:
— Co za twardy człowiek z pana! i co za szkoda, że się pan tak upiera przy tej sprawie... w której w istocie daje pan dowody potęgi swych środków, ale daremnie! Doprawdy marnuje pan swoje genialne zdolności...
— Panie Lupin — rzekł wreszcie Holmes, przerywając swe milczenie — pan mówi za wiele i grzeszy pan często nadmiarem szczerości i lekkomyślności.
— Surowa wymówka.
— W ten sposób nie spostrzegając się nawet przed chwilą dostarczył mi pan informacyi, których potrzebowałem.
— Jakto! pan potrzebował informacyi i nie powiedział mi pan o tem?
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy. W ciągu trzech godzin dam rozwiązanie zagadki pani i panu d’Imblevalle. Oto jedyna odpowiedź...
Nie dokończył zdania. Łódka naraz się pogrążyła, pociągając ich obu. Wypłynęła zaraz odwrócona dnem do góry. Głośne krzyki dały się słyszeć z obu brzegów, potem cisza pełna trwogi i naraz nowe okrzyki: ukazał się jeden z rozbitków.
Był to Sherlock Holmes.
Doskonały pływak szerokiemi ruchami ramion kierował się do czółna Folenfant.
— Dzielnie! — krzyknął brygadyer. — Jesteśmy tu!... Nie słabnij... pan... zajmiemy się nim potem... trzymamy go... No, jeszcze mały wysiłek, panie Holmes... chwyć pan linę...
Anglik chwycił linę, którą mu podawano. Ale gdy wspinał się na brzeg czółna, posłyszał głos poza sobą:
— Rozwiązanie zagadki... drogi mistrzu, do licha! naprawdę będzie je pan miał. Dziwię się nawet, że pan już nie ma... A potem? Na co się to panu przyda? To właśnie wtedy bitwa będzie przegrana dla pana.
Siedząc na wywróconej dnem do góry łodzi, jak na koniu i wciąż perorując, Arsen Lupin wygodnie teraz usadowiwszy ciągnął dalej swą przemowę, jakby nie tracił nadziei przekonania swego interlokutora.
— Zrozumiej to dobrze, drogi mój mistrzu, niema co robić, absolutnie niema co... Znajdujesz się w sytuacyi opłakanej człowieka...
Folenfant wziął go na cel.
— Poddaj się, Lupin!
— Jesteś gbur, brygadyerze Folenfant, przerwałeś mi w środku zdania. Więc mówiłem...
— Poddaj się, Lupin.
— Ależ na Boga! brygadyerze Folenfant, poddaję się tylko w niebezpieczeństwie, a nie myślisz chyba, że grozi mi najmniejsze niebezpieczeństwo!
— Po raz ostatni, Lupin, wzywam cię, abyś się poddał!
— Brygadyerze Folenfant! nie masz bynajmniej zamiaru mnie zabić, co najwyżej chcesz mnie zranić, obawiając się, bym pie uciekł. Jednak gdyby przypadkiem rana była śmiertelna?... Nie! pomyśl tylko o wyrzutach sumienia, nieszczęśliwy! o twej starości zatrutej!...
Strzał padł.
Lupin zachwiał się, jeszcze przez chwilę czepiał się błędnie łodzi, potem puścił ją i zniknął.
∗
∗ ∗ |
Była właśnie godzina trzecia, kiedy to miało miejsce. Ściśle o szóstej, jak to zapowiedział, Sherlock Holmes, ubrany w spodnie cokolwiek za krótkie, w kurtkę trochę za ciasną, pożyczoną od jakiegoś oberżysty w Neuilly, w czapce na głowie, w koszuli flanelowej związanej na sznur jedwabny pod szyją — wszedł do buduaru przy ulicy Murillo, uprzedziwszy przedtem pana i panią d’Imblevalle, że prosi ich o rozmowę.
Zastali go maszerującego wzdłuż i wszerz pokoju.
Wydał im się tak komiczny w swym dziwnym kostyumie, że zaledwie powstrzymali się od śmiechu. Z miną zamyśloną, z pochylonemi plecami chodził, jak automat, od okna do drzwi i od drzwi do okna, robiąc za każdym razem tę samą ilość kroków i zawracając za każdym razem w tym samym kierunku.
Zatrzymał się, pochwycił jakiś przedmiot machinalnie, obejrzał go, potem znów spacerował.
Wreszcie zatrzymując się przed gospodarzami, zapytał:
— Czy panna Alicya jest w domu?
— Tak, jest w ogrodzie z dziećmi.
— Panie baronie, ponieważ rozmowa, którą mieć będziemy, będzie decydująca, proszę, aby panna Demun była przy niej obecna.
— Czy to stanowczo?...
— Proszę o chwilę cierpliwości, panie baronie. Prawda ukaże się sama z faktów, które wyłożę z możliwie największą ścisłością.
— Niech i tak będzie. Zuzanno, czy się zgadzasz?...
Pani d'Imblevalle powstała i wróciła prawie natychmiast w towarzystwie nauczycielki. Alicya Demun nieco bledsza niż zwykle stanęła, opierając się o stół; nie pytała nawet o przyczynę, dla której ją wzywano.
Holmes zdawał się jej nie widzieć i zwracając się do pana d’Imblevalle mówił tonem, wykluczającym wszelki protest:
— Po kilku dniach poszukiwań i mimo niektórych wydarzeń, które do pewnego stopnia zmodyfikowały mój sąd, powtórzę panu to samo, co powiedziałem odrazu dnia pierwszego: lampa żydowska została skradziona przez kogoś, kto mieszka w tym domu.
— Nazwisko winnego?
— Znam je.
— Dowody?
— Te, które posiadam, wystarczą, aby go zawstydzić.
— Nie wystarcza, aby winny został zawstydzony. Trzeba jeszcze, abyśmy odzyskali...
— Lampę żydowską? Jest w mojem posiadaniu.
— Naszyjnik opalowy? tabakierka?
— Naszyjnik opalowy, tabakierka, słowem wszystko, co państwu skradziono za drugim razem, jest w mojem posiadaniu.
Holmes lubił te efekty sceniczne i ten sposób nieco suchy oznajmiania swych tryumfów.
To też baron i jego żona zostali zdumieni i patrzyli na niego z niemą ciekawością, która bywa najlepszą pochwałą.
Holmes rozpoczął drobiazgowe sprawozdanie swych zabiegów w ciągu tych trzech dni. Powiedział o odkryciu albumu, napisał na kartce papieru zdanie utworzone z liter wyciętych, potem opowiedział wyprawę Bressona na brzeg Sekwany i samobójstwo awanturnika i wreszcie bój ostatni, jaki stoczył z Lupinem, zatonięcie łódki i zniknięcie Lupina.
Kiedy skończył, baron rzekł głosem cichym:
— Pozostaje tylko, aby pan powiedział nam nazwisko winnego. Kogoż pan oskarża?
— Oskarżam osobę, która wycinała litery z alfabetu i komunikowała się z Arsenem Lupin przy pomocy tych liter.
— Skąd wiadomo panu, że korespondentem tej osoby był Arsen Lupin?
— Od niego samego.
Podał baronowi kawałek papieru umoczony i zmięty. Była to kartka, którą Arsen Lupin wydarł ze swego notesu w łodzi i na której wypisał zdanie:
— Proszę zważyć, że nic go nie zniewalało do dania mi tej kartki, a przez to samo do przyznania się. Proste błazeństwo z jego strony, które mnie jednak poinformowało.
— Co pana poinformowało?... — zagadnął baron. — Nie widzę tu nic...
Holmes raz jeszcze wypisał ołówkiem litery i cyfry:
— A więc - rzekł baron d’Imblevalle — to jest ta sama formuła, którą nam pan już pokazał.
— Nie. Jeśliby pan rozkładał i układał tę formułę w różny sposób, spostrzegłby pan odrazu, jak ja to spostrzegłem, że nie jest podobna do pierwszej.
— A w czemże?
— Zawiera ona o dwie litery więcej, jedno E i jedno O.
— A prawda, nie zauważyłem...
— Zbliż pan te dwie litery do CH, które nam pozostały do słowa: “odpowiedź” a przekona się pan, że jedyne słowo możebne jest tu ECHO.
— A to znaczy?...
— To znaczy “Echo de France”, dziennik Lupina, jego organ oficyalny, któremu powierza swe “komunikaty”. Odpowiedź w “Echo de France”, rubryka korespondencyi prywatnej Nr. 237. To było słowo zagadki, którego poszukiwałem, a które Lupin dostarczył mi z całą uprzejmością. Wracam z biura dziennika “Echo de France.”
— I cóż pan znalazł?
— Znalazłem szczegółową historyę stosunków Arsena Lupin... i jego wspólniczki.
I Holmes rozłożył na stole siedm numerów dziennika otwartych na czwartej stronicy, w których popodkreślał siedm następujących wierszy:
1. Ars. Lup. Dama błaga pomocy. 540.
2. 540. — Czekam wyjaśnień A. L.
3. A. L. Pod przem. wroga. Zgubiona.
4. 540. Napisać adres. Zbiorę informacye.
5. A. L. Murillo.
6. 540. Park o trzeciej. Fijołki.
7. 237. Zrozumiano, sob. będę niedz. ran. park.
— I to pan nazywa szczegółową historyą! — zawołał pan d’Imblevalle.
— Tak, tak, i o ile pan zechce tylko zwrócić nieco uwagi, będzie pan tego samego zdania. Najprzód dama, która się podpisuje 540 błaga o pomoc Arsena Lupin, który odpowiada na to żądaniem wyjaśnień. Dama odpowiada, że jest pod przemocą wroga Bressona bez wątpienia i że będzie zgubiona, jeśli nie pospieszą jej z pomocą. Lupin, który niedowierza, nie ośmiela się jeszcze wdawać z tą nieznajomą, żąda adresu, obiecuje zebrać informacye. Dama się waha w ciągu czterech dni — proszę sprawdzić daty — wreszcie zniewolona okolicznościami, pod wpływem pogróżek Bressona, daje nazwę ulicy — Murillo. Nazajutrz Arsen Lupin oznajmia, że będzie w parku Monceau o trzeciej i prosi swą nieznajomą, aby miała bukiecik fijołków, jako znak poznania. Potem ośmiodniowa przerwa korespondencyi. Arsen Lupin i dama nie potrzebują już porozumiewać się za pomocą dziennika: widują się i pisują do siebie bezpośrednio. Plan gotów: aby zadość uczynić wymaganiom Bressona, dama weźmie lampę żydowską. Pozostaje oznaczyć dzień. Dama, która przez ostrożność koresponduje przy pomocy słów urywanych i naklejanych, decyduje się na sobotę i dodaje: “Odpowiedź Echo 237”. Lupin odpowiada, że to rozumie i że będzie sam w niedzielę rano w parku. Rankiem w niedzielę kradzież spełniono.
— W rzeczy samej wszystko się wiąże — przyznał baron — historya jest dokładna.
Holmes podjął dalej:
— Więc kradzież spełniono. Dama wychodzi w niedzielę rano, zdaje sprawozdanie z tego, co zrobiła Lupinowi i odnosi lampę do Bressona. Wówczas następują wypadki, jak je przewidział Lupin. Władze omamione oknem otwartem, czterema dziurami w ziemi i rysami na balkonie, robią niezwłocznie przypuszczenie kradzieży z włamaniem. Dama jest spokojna.
— No, dobrze — rzekł baron. — Przyjmuję to tłómaczenie za bardzo logiczne, ale druga kradzież?...
— Druga kradzież była wywołana przez pierwszą. Dzienniki opisywały, jak lampa żydowska została skradziona. Komuś przyszła myśl, aby powtórzyć napad i zabrać co jeszcze pozostało. I tym razem nie była to już kradzież symulowana, ale rzeczywista z prawdziwem włamaniem i t. d.
— Przez Lupina naturalnie.
— Nie. On nie działa tak idyotycznie. Lupin nie strzela do ludzi o co bądź.
— A więc któż to był?
— Bresson bez wątpienia i to nawet bez wiedzy owej damy. To Bresson tu wszedł, jego ścigałem, to on zranił biednego Wilsona.
— Czy pan zupełnie tego pewny?
— Najzupełniej. Jeden ze wspólników Bressona pisał do niego wczoraj, przed jego samobójstwem list, który przekonywa, że były nawiązane układy między tym wspólnikiem a Lupinem dla odzyskania wszystkich przedmiotów, które państwu zostały skradzione. Lupin wymagał wszystkiego: rzeczy pierwszej (tj. lampy żydowskiej) zarówno, jak innych ze sprawy następnej. A jednocześnie rozciągnął nadzór nad Bressonem. Kiedy Bresson udał się wczoraj nad brzeg Sekwany, jeden z towarzyszy Lupina śledził go jednocześnie z nami.
— A cóż mógł robić Bresson na brzegu Sekwany?
— Uprzedzony o postępie mych poszukiwań...
— Uprzedzony? przez kogo?...
— Przez tę samą damę, która obawiała się nader słusznie, aby odkrycie lampy nie doprowadziło do odkrycia jej sprawy... Więc Bresson uprzedzony związuje w jedną paczkę wszystko, co mogłoby go skompromitować i rzuca to w miejsce, z którego będzie mu łatwo wszystko wyłowić, skoro raz niebezpieczeństwo przeminie. W czasie powrotu będąc ścigany przezemnie i Ganimarda, a mając zapewne i inne sprawy na sumieniu — traci wreszcie głowę i zabija się.
— Ale cóż zawierał pakiet?
— Lampę żydowską i inne drobiazgi pańskie.
— Więc one nie są w pańskiem posiadaniu?
— Natychmiast po zniknięciu Lupina, korzystając z kąpieli, której użyłem dzięki jego łaskawości, udałem się na miejsce, obrane przez Bressona i tam rzeczywiście znalazłem owinięte w płótno i ceratę to, co państwu skradziono. Oto, tam na stole.
W milczeniu baron przeciął sznurki, rozerwał zmoczone płótno i wyjął zeń lampę, pokręcił śrubkę, znajdującą się u podstawy, nacisnął mocno obiema dłońmi rezerwoar, rozłożył go na dwie części równe i wyjął stamtąd złotą chimerę, ozdobioną rubinami i szmaragdami.
Była nietknięta.
∗
∗ ∗ |
W tej scenie tak naturalnej na pozór, polegającej jedynie na prostem wyłożeniu faktów, było coś, co ją czyniło w najwyższym stopniu tragiczną — to oskarżenie formalne, bezpośrednie, niezbite, które Holmes ciskał każdem swem słowem w osobę panny Alicyi. I to zdumiewające milczenie Alicyi Demun.
W czasie tego długiego, strasznego, drobiazgowego gromadzenia dowodów ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął, ani jeden błysk buntu lub strachu nie zmącił pogody jej przeźroczego wejrzenia. Co myślała? A nadewszystko, co powie w chwili uroczystej, gdy będzie musiała odpowiedzieć, będzie musiała się bronić i złamać tę obręcz żelazną, w której ją więził tak zręcznie Sherlock Holmes.
Ta chwila nadeszła wreszcie, a dziewczyna milczała.
— Niech pani mówi! Niech pani mówi! — wołał pan d'Imblevalle.
Nic nie mówiła.
Nalegał:
— Jedno słowo panią usprawiedliwi... Jedno słowo protestu a uwierzę pani...
Tego słowa nie wymówiła.
Baron przebiegł szybko pokój, potem zawrócił i znów rzekł, zwracając się do Holmesa:
— Nie, panie! nie mogę przypuścić, aby to była prawda! Bywają zbrodnie niemożliwe! i ta jest w sprzeczności najzupełniejszej ze wszystkiem, co wiem, ze wszystkiem, co widzę od roku.
Położył rękę na ramieniu Anglika.
— Ale pan sam, panie Holmes, czy jest pan absolutnie pewnym, że się pan nie myli?
Holmes się zawahał, jednak odparł z uśmiechem:
— Jedynie osoba, którą oskarżam, dzięki stanowisku, jakie zajmuje w domu państwa, mogła wiedzieć, że lampa zawierała ten wspaniały klejnot.
— Nie chcę temu wierzyć — szepnął baron.
— Zapytaj ją pan o to.
Był to w istocie jedyny środek, którego jeszcze nie próbowano dzięki ślepemu zaufaniu, jakie miano dla dziewczyny. Jednak niepodobieństwem było zasłaniać się dłużej przed oczywistością.
Podszedł do niej i z oczyma utkwionemi w jej oczy, zapytał:
— Czy to pani? Czy to pani wzięła klejnoty? Czy pani korespondowała z Arsenem Lupin i symulowała kradzież?
— To ja, panie — odpowiedziała.
Nie spuściła głowy. Jej twarz nie wyraziła ani wstydu ani pomieszania.
— Czy to możliwe? — szepnął baron d'Imblevalle. — Nie uwierzyłbym nigdy... pani jest ostatnią osobą, którą bym mógł podejrzywać... Jakże to pani zrobiła?
— Zrobiłam to, co pan Holmes opowiedział. W nocy z soboty na niedzielę weszłam do tego buduaru, wzięłam lampę, a rankiem zaniosłam ją... temu człowiekowi.
— Ależ nie! — zaprzeczył baron. — To, co pani mówi, jest niemożliwe.
— Niemożliwe? — a to czemu?
— Bo rano zastałem zamknięte na zatrzask drzwi tego buduaru.
Zaczerwieniła się, straciła pewność siebie i spojrzała na Holmesa, jakby u niego szukając rady.
Bardziej jeszcze niż protestem barona, Holmes był uderzony pomieszaniem Alicyi Demun. Czyż nie miała nic do odpowiedzenia? Czyżby jej wyznanie, potwierdzone wyjaśnieniem Holmesa, ukrywać miało jakieś kłamstwo, które bliższe sprawdzenie faktów zaraz odsłoni?
Baron rzekł:
— Te drzwi były zamknięte. Poświadczam, że zastałem zatrzask nietknięty, jak go zostawiłem poprzedniego wieczora. Jeśli pani przeszła temi drzwiami, jak pani utrzymuje, musiałby pani ktoś z wewnątrz otworzyć, to znaczy z buduaru lub z naszego pokoju. A nie było nikogo w tych dwu pokojach... nie było nikogo prócz mej żony i mnie.
Holmes pochylił się nagle i ukrył twarz w dłoniach, aby ukryć rumieniec wstydu. Coś jakby zbyt silne światło go uderzyło, został niem oślepiony, poczuł się niedobrze. Wszystko odsłaniało się przed nim, jak ciemny krajobraz, z którego nagle noc ustępuje.
Alicya Demun była niewinna.
Była niewinna — było to prawdą pewną, oczywistą, oślepiającą i było to jednocześnie wyjaśnieniem owego skrępowania, jakiego doświadczał od pierwszego dnia, gdy zaczął skierowywać swe straszne oskarżenie przeciwko dziewczynie. Teraz patrzył jasno i wiedział. Jeden ruch i mieć będzie zaraz niezbity dowód.
Podniósł głowę i po kilku sekundach, o ile mógł najnaturalniej, zwrócił głowę ku baronowej d'Imblevalle.
Była blada tą bladością niezwykłą, która nas nawiedza w godzinach nieubłaganych życia. Ręce, które usiłowała ukryć, drżały nieznacznie.
— Jeszcze sekunda jedna — myślał Holmes — a zdradzi się.
Stanął pomiędzy nią a jej mężem z jedynem już pragnieniem usunięcia strasznego niebezpieczeństwa, które z jego winy groziło temu człowiekowi i jego żonie. Ale spojrzawszy na barona zadrżał do głębi swej istoty. To samo nagłe odkrycie, które jego olśniło swym blaskiem przed chwilą, uderzyło teraz pana d'Imblevalle. Z kolei i on rozumiał! i on widział!
Alicya Demun broniła się rozpaczliwie przed nieubłaganą prawdą.
— Pan ma racyę, jam nieprawdę mówiła... Rzeczywiście... nie tędy weszłam. Przeszłam przez sień i ogród i po drabinie...
Najwyższy wysiłek poświęcenia... Ale wysiłek daremny! Słowa brzmiały fałszywie. Głos był niepewny i słodkie stworzenie nie miało już tych przeźroczystych oczu, a jej twarz wyrazu szczerości. Spuściła głowę zwyciężona.
Cisza zaległa.
Pani d'Imblevalle czekała z twarzą zsiniałą, zoraną bólem i przerażeniem. Baron zdawał się jeszcze walczyć sam z sobą, jakby wierzyć nie mógł zniszczeniu swego szczęścia.
Wreszcie rzekł:
— Mów! Wytłómacz się!...
— Nie mam ci nic do powiedzenia, mój drogi — rzekła cicho ustami bólem skrzywionemi.
— A więc... panna Alicya...
— Panna Alicya mnie ocaliła... przez poświęcenie... przez przywiązanie... i oskarżyła się sama...
— Ocaliła? od czego? od kogo?
— Od tego człowieka.
— Bressona?
— Tak, to on mnie trzymał swemi groźbami... Poznałam go u przyjaciółki... i byłam szalona, że go słuchałam... O! nic — czegobyś nie mógł przebaczyć... Jednak napisałam dwa listy... listy, które zobaczysz... odkupiłam je... wiesz jak... O! zlituj się nademną... tyle cierpiałam!
— Ty! ty! Zuzanno!
Podniósł nad nią swe zaciśnięte pięści, gotów ją uderzyć, zabić. Ale ręce mu opadły i znów wyszeptał:
— Ty! Zuzanno!... ty!... to niemożebne!...
W krótkich, urywanych zdaniach opowiedziała drażliwą, banalną przygodę, swoje straszne cierpienie wobec niegodziwości tego człowieka, swoje wyrzuty, swą rozpacz, opowiedziała wzruszające postępowanie Alicyi, która, odgadując ból swej pani, zniewoliła ją do wyznania, napisała do Lupina i zorganizowała całą sprawę kradzieży, aby ja ocalić ze szponów Bressona.
— Ty, Zuzanno! Ty! — powtarzał pan d'Imblevalle złamany. — Jakżeś ty mogła!?
∗
∗ ∗ |
Wieczorem tego samego dnia parowiec Ville de Londres, który pełni służbę między Calais a Dowrem, sunął powoli po nieruchomej powierzchni wód. Noc była ciemna i chłodna. Leniwe obłoki wlokły się ponad statkiem a lekkie zwoje mgieł wydzielały go z nieskończonej przestrzeni, w której rozpraszał się kędyś srebrzysty blask miesiąca.
Większość pasażerów zeszła do kajut i do salonów. Niektórzy tylko bardziej odważni przechadzali się po pokładzie, lub spali otuleni ciepłymi pledami. Tu i tam błyszczał tlejący papieros i słychać było wplecione w podmuch łagodnego wiatru poszepty głosów, jakby nie śmiejących się podnieść śród ogromnej, uroczystej ciszy.
Jeden z pasażerów, który maszerował równym krokiem wzdłuż parapetu okrętowego, zatrzymał się przed osobą, leżącą na ławce, popatrzył na nią a widząc, że się poruszyła, rzekł do niej:
— Myślałem, że pani śpi, panno Alicyo.
— Nie, nie, panie Holmes, nie mam ochoty spać... Myślałam.
— O czem? Czy mogę zapytać?
— Myślałam o pani d’Imblevalle. Musi być tak smutna! Jej życie złamane.
— Ale nie, nie! — odrzekł żywo. — Jej błąd nie należy do tych, których się nie przebacza. Plan d’Imblevalle zapomni tę słabość. Już, kiedyśmy odjeżdżali, patrzył na nią mniej surowo.
— Może... ale zapomnienie potrwa długo... a ona cierpi.
— Pani ją bardzo kocha?
— Bardzo. Dlatego miałam tyle siły, by się uśmiechać, gdy drżałam ze strachu; by patrzeć panu prosto w oczy, gdy chciałabym uniknąć pańskiego wejrzenia.
— I czuje się pani bardzo nieszczęśliwą, że ją pani opuściła?
— Bardzo nieszczęśliwa. Nie mam ani krewnych, ani przyjaciół... Miałam ją jedną.
— Będzie pani miała przyjaciół — rzekł Anglik, wzruszony jej smutkiem — obiecuję to pani... Mam stosunki... wiele wpływu... zapewniam, że pani nie będzie żałować tej zmiany.
— Być może... ale pani d’Imblevalle tam nie będzie...
Więcej nie rozmawiali. Sherlock Holmes przeszedł jeszcze parę razy pokład, potem wrócił i usadowił się obok towarzyszki.
Zasłona mgieł się rozpraszała i obłoki zdawały się ulatać w niebo. Gwiazdy zabłysły. Holmes dobył swoją fajkę, napełnił i tarł jedną za drugą ze cztery zapałki, wszystkie bezskutecznie. Nie mając więcej, powstał i rzekł do pana, który siedział nieco opodal:
— Czy mogę pana prosić o ogień?
Pan dobył zapałki, potarł o pudełko. Natychmiast błysnął ogień, w jego świetle Holmes spostrzegł Arsena Lupina.
W znalezieniu się Anglika nie było najmniejszego giestu zdziwienia. Lupin mógłby myśleć, że obecność jego była wiadoma Holmesowi, do tego stopnia ten pozostał panem siebie i tak naturalną była swoboda, z którą wyciągnął rękę do swego przeciwnika.
— Zawsze przy dobrem zdrowiu, panie Lupin?
— Brawo! — wykrzyknął Lupin, któremu podobała się taka moc panowania nad sobą.
— Brawo?... a czemuż to?
— Jakto — czemu? Widzi mnie pan, zjawiającego się przed sobą, jak widmo, potem jak był pan świadkiem, gdy dawałem nurka w Sekwanę — i przez dumę, przez szczyt dumy, którą uznaję za czysto brytańską, nie ma pan najmniejszego ruchu zdumienia, ani słowa zdziwienia! Słowo daję, powtarzam: brawo! bo to cudownie!
— Niema w tem nic cudownego. Z pańskiego sposobu spadania z łodzi, doskonale widziałem, że spadał pan dobrowolnie i że nie był pan trafiony kulą brygadyera.
— I mógł pan wyjechać, nie. wiedząc co się ze mną stało?
— Co się z panem stało? to wiedziałem. Pół tysiąca ludzi było po obu stronach rzeki na przestrzeni kilometra. Z chwilą gdy pan uchodził śmierci, ujęcie pana było pewne.
— A jednak jestem.
— Panie Lupin, jest dwu ludzi na świecie, z których strony nic mnie nigdy nie zdziwi: najprzód ja, a potem — pan.
Pokój był zawarty.
Jakkolwiek Holmes ostatecznie nie zwyciężył w swych wyprawach Lupina, jakkolwiek Lupin pozostał, jak zawsze wyjątkowym nieprzyjacielem, którego pochwycenia zrzec się należało, jeśli w biegu spraw zachowywał zawsze przewagę, Anglik bynajmniej nie stał niżej. Dzięki swej potężnej wytrwałości odzyskał lampę żydowską zarówno, jak niebieski dyament. Być może tym razem rezultat był mniej świetny szczególniej z punktu widzenia publiczności, bo Holmes zmuszony był przemilczeć o okolicznościach, w jakich lampa żydowska była odnaleziona i wyznać głośno, że nie zna nazwiska winowajcy. Ale porównywając człowieka i człowieka, Holmesa i Lupina, ajenta policyi i włamywacza, z całą sprawiedliwością uznać należy, że nie było tu ani zwyciężonego ani zwycięzcy. Każdy z nich mógł jednakowo swe zwycięstwo głosić.
Rozmawiali więc jako dobrze wychowani, znający etykietę przeciwnicy, którzy złożyli broń i szanują się wzajemnie.
Na prośbę Holmesa, Lupin opowiedział swą ucieczkę.
— Jeśli wogóle — mówił — można to nazywać ucieczką. To było tak proste! Moi przyjaciele czuwali, bo naznaczyłem im spotkanie dla wyłowienia lampy żydowskiej. I tak przeczekawszy dobre pół godziny pod dnem wywróconej łodzi, skorzystałem z chwili, gdy Folenfant i jego ludzie poszukiwali mego trupa wzdłuż brzegów, i znów dosiadłem łodzi. Moi przyjaciele w przejeździe zabrali mnie już tylko w swoją łódź motorową i pomknęliśmy pod zdumionym wzrokiem pięciuset ciekawych gapiów, Ganimarda i Folenfant.
— Prześlicznie! — zawołał Holmes... — najzupełniej udane! A teraz ma pan interesa w Anglii?
— Tak. Pewne uporządkowanie rachunków... Ale zapomniałem... A pan d’Imblevalle?
— Wie wszystko.
— Ah! drogi mistrzu! Cóżem ci mówił? Szkoda jest niepowetowana teraz. Czyż nie należało raczej pozwolić mnie działać, według mego uznania? Jeszcze dzień jeden lub dwa i byłbym odebrał od Bressona lampę i drobiazgi inne, odesłałbym je d’Imblevallom i dwoje szlachetnych ludzi żyłoby do końca spokojnie obok siebie. Natomiast...
— Natomiast — zaśmiał się Holmes — ja zmieszałem karty i wniosłem rozdźwięk w łono rodziny, przez pana protegowanej.
— Mój Boże! tak, przezemnie protegowanej! Czyż jest nieodzownem zawsze kraść, oszukiwać i czynić źle?
— A więc pan czyni także i dobrze?
— Kiedy mam czas. A zresztą to mnie bawi. Wydaje mi się to nad wyraz zabawne, gdy sprawie ja jestem dobrym geniuszem, który pomaga i ocala, a pan geniuszem złym, który niesie rozpacz i łzy.
— Łzy! łzy! — zaoponował Anglik.
— Z pewnością, małżeństwo d‘Imblevalle jest rozbite, a Alicya Demun płacze.
— Nie mogła dłużej pozostać... Ganimard prędzej czy później byłby ją odkrył... a przez nią doszliby do pani d’Imblevalle.
— Najzupełniej... jestem pańskiego zdania... mistrzu, ale czyja wina?
Dwaj pasażerowie przeszli przed nimi. Holmes rzekł do Lupina głosem o brzmieniu nieco drżącem.
— Czy wie pan, kto są ci dwaj dżentelmeni?
— Zdaje mi się, że poznaję komendanta statku.
— A drugi?
— Nie wiem.
— To pan Austin Gilett. Zajmuje stanowisko w Anglii, odpowiadające stanowisku pana Dudouis, waszego szefa służby bezpieczeństwa.
— Ah! Jakie szczęśliwe spotkanie! Czy będzie pan tak uprzejmy, mnie przedstawić? Pan Dudouis jest jednym z mych dobrych przyjaciół i byłbym szczęśliwy, mogąc to samo powiedzieć o panu Gilett.
Dwaj dżentelmeni znów się pokazali.
— A gdybym pana wziął za słowo, panie Lupin — rzekł Holmes powstając.
Chwycił rękę Arsena Lupin, ściskając ją swą żelazną dłonią.
— Po cóż ściskać tak mocno, mistrzu? Jestem gotów iść za tobą.
Rzeczywiście dał się prowadzić bez najmniejszego oporu. Dwaj dżentelmeni się oddalali. Holmes przyspieszył kroku, jego paznokcie wpijały się w ciało Lupina.
— Dalej... dalej... powtarzał głucho, jakby z gorączkowym pośpiechem ukończenia wszystkiego jak najprędzej... Dalej! prędzej jeszcze!
Ale nagle zatrzymał się: Alicya Demun dążyła za niemi.
— Co pani robi, panno Alicyo? Nie potrzeba... Niech pani nie chodzi!
Teraz Lupin odpowiedział:
— Proszę cię, zauważ mistrzu, że pani nie idzie z dobrej woli. Ściskam jej dłoń z energią podobną tej, jakiej pan używa względem mnie.
— A czemu?
— Jakto — czemu? Ależ mnie zależy bezwarunkowo na przedstawieniu i jej także. Jej rola w sprawie lampy żydowskiej jest jeszcze donioślejsza niż moja. Spódniczka Arsena Lupin, spódniczka Bressona, będzie zmuszona zarazem opowiedzieć przygodę baronowej d'Imblevalle — co zajmie nieskończenie władze sądowe... A pan w ten sposób posunie swą dobroczynną interwencyę do ostatnich granic, szlachetny Holmesie!
Anglik puścił dłoń swego jeńca, Lupin zwolnił Alicyę.
Pozostali chwil kilka nieruchomi jeden naprzeciw drugiego. Holmes wrócił do swej ławki i usiadł.
Lupin i Alicya zajęli swoje miejsca.
∗
∗ ∗ |
Długie milczenie ich rozłączyło. Wreszcie odezwał się Lupin:
— Widzi pan, mistrzu, że jednak cokolwiekbądź czynimy, nigdy nie będziemy na jednym brzegu. Pan stoi po jednej stronie, ja po drugiej. Możemy się sobie kłaniać, ściskać dłoń, rozmawiać chwilę, ale zawsze pan będzie Sherlockiem Holmesem — detektywem, a ja Arsenem Lupin — włamywaczem. I zawsze Sherlock Holmes będzie posłuszny mniej lub więcej gwałtownie, mniej lub więcej w porę swemu instynktowi detektywa, który polega na pogoni za włamywaczem i “pakowaniu go do ula” — o ile się da. I zawsze Arsen Lupin będzie posłuszny swej duszy włamywacza, unikając pięści detektywa i śmiejąc się z niego — o ile się da... A tym razem to się da! to się da! Ha! ha! ha!
Wybuchnął śmiechem, śmiechem szyderczym, strasznym, nienawistnym...
Nagle spoważniał i pochylił się ku Alicyi:
— Niech pani będzie pewna, że nawet doprowadzony do ostateczności, nie byłbym pani zdradził. Arsen Lupin nie zdradza nigdy, nadewszystko tych, których kocha i ceni. A pani pozwoli sobie powiedzieć, że kocham i cenię dzielną i serdeczną istotę, jaką jest pani.
Wyjął ze swego portfelu bilet wizytowy, rozdarł na dwie części, podał jej połowę i głosem wzruszenia i szacunku pełnym, rzekł:
— A jeśli panu Holmesowi nie powiodą się starania, niech się pani uda do lady Strongborough (łatwo pani znajdzie jej obecne mieszkanie), proszę oddać jej tę połowę biletu, mówiąc jej te dwa tylko słowa: “wierna wspomnieniu.” Lady Strongborough będzie pani oddaną jak siostra.
— Dziękuję — odrzekła dziewczyna — jutro pójdę do tej pani.
— A teraz mistrzu — zawołał Lupin tonem zadowolonym człowieka po spełnieniu swego obowiązku — życzę ci dobrej nocy! Mamy jeszcze z godzinę drogi przed sobą. Korzystam z niej.
Wyciągnął się jak długi na ławce i skrzyżował ręce pod głowę.
Niebo odsłoniło się przed księżycem. Wokół gwiazd i ponad lekko drżącą powierzchnią morza rozpraszał się jego blask promienisty. Płynął śród wód i bezmiar, w którym rozsuwały się ostatnie obłoki, zdawał się do niego należeć.
Linia brzegów zarysowała się na ciemnym horyzoncie. Pasażerowie znów się ukazali. Pomost pokrył się ludźmi. Pan Austin Gilett przeszedł w towarzystwie dwu ludzi, w których Holmes poznał ajentów policyi angielskiej.
Lupin spał na swojej ławce…