Dama Jasnowłosa/Niebieski dyament

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Niebieski dyament
Pochodzenie Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem
Wydawca Polish American Publishing Company
Data wyd. ca 1906
Druk Polish American Publishing Company
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Niebieski dyament.

Wieczorem dnia 27. marca, w niewielkim domu pod Nr. 134 w alei Henri Martin, stary jenerał baron d’Hautrec, były ambasador w Berlinie za drugiego cesarstwa, spał w głębi obszernego fotelu, podczas gdy jego panna do towarzystwa czytała mu jeszcze, a siostra Augusta zaścielała łóżko i przygotowywała lampkę nocną.
O godzinie jedenastej zakonnica, która wyjątkowo tego wieczora musiała wracać do klasztoru i spędzić noc przy matce przełożonej, odezwała się do młodej osoby:
— Panno Antonino, moja robota skończona, teraz odchodzę.
— Dobrze, siostro.
— A nadewszystko niech pani nie zapomina, że kucharki dziś niema i jest pani sama ze służącym.
— Niech siostra będzie spokojna o pana barona, śpię w sąsiednim pokoju, jakeśmy postanowiły, i zostawię drzwi otwarte.
Zakonnica wyszła. Po kilku chwilach wszedł służący Karol po dyspozycyę. Baron się zbudził i odpowiedział sam:
— Zawsze ta sama dyspozycya, Karolu: Sprawdzić, czy dzwonek elektryczny funkcyonuje dobrze w twoim pokoju i na pierwsze wezwanie zejść i biedz po lekarza.
— Jenerał zawsze niespokojny...
— Niedobrze... niedobrze jest... No! panno Antonino, gdzieśmy się to zatrzymali z czytaniem?
— Pan baron nie pójdzie jeszcze spać?
— Ale nie, nie, kładę się późno, a zresztą nie potrzebuję nikogo.
We dwadzieścia minut starzec znów zasnął, a Antonina oddaliła się na palcach.
W tej chwili właśnie Karol zamykał starannie, jak zwykle, wszystkie okiennice w parterze. W kuchni spuścił zatrzask u drzwi, wychodzących na ogród, a w przedpokoju prócz tego zaciągnął łańcuch bezpieczeństwa. Potem udał się do swego pokoju na trzeciem piętrze, położył się i zasnął.
Godzina może upłynęła, gdy nagle zerwał się z łóżka na równe nogi: rozlegał się dzwonek. Brzmiał długo siedm, ośm sekund może, w sposób jednolity, nieprzerywany.
— Dobrze, — rzekł do siebie Karol, zbierając przytomność — nowa zachcianka pana barona...
Narzucił ubranie, zbiegł szybko po schodach. Zatrzymał się przed drzwiami i z przyzwyczajenia zastukał. Żadnej odpowiedzi. Wszedł.
— Cóż to — mruknął — niema światła?... Czemuż do djabła je zgaszono?
I głosem przyciszonym zawołał:
— Panienko!
Żadnej odpowiedzi.
— Czy pani tu jest?... Co się stało? Czy pan baron zasłabł?
Ta sama cisza dokoła, cisza głucha, która zaczyna nań działać. Robi dwa kroki naprzód: nogą zawadza o krzesło, a dotykając je, spostrzega, że jest przewrócone. Jednocześnie napotyka ręką inne przedmioty na podłodze: półeczkę, parawan. Strwożony cofa się do ściany i omackiem szuka guzika światła elektrycznego. Znalazł go, zakręcił.
Po środku pokoju między stołem a oszkloną szafą leżało rozciągnięte ciało jego pana, barona d’Hautrec.
— Co?... jestże możliwe?... bełkocze.
Nie wiedział co począć i bez ruchu oczyma pełnemi przerażenia patrzył na bezład pokoju: krzesła poprzewracane, wielki świecznik kryształowy strzaskany w milion kawałków, zegar leży na marmurze kominka, wszystko świadczy o walce strasznej, dzikiej... W pobliżu trupa błyszczała rękojeść stalowego sztyletu. Ostrze spływało krwią. Z materaca zwisała chustka do nosa splamiona czerwonemi znakami.
Karol jęknął z przerażenia: ciało wyprężyło się jeszcze ostatnim wysiłkiem, potem przekręciło się... Dwa, trzy jeszcze drgnienia i po wszystkiem.
Pochylił się, z maleńkiej rany w szyi ciekła krew, znacząc dywan czarnymi śladami. Twarz zachowała wyraz oszalałego przerażenia.
— Zabito go... — wyjęknął, — zabito...
I zadrżał na myśl drugiej podobnej zbrodni. Panna Antonina spała w pokoju sąsiednim... czyż morderca barona nie mógł i jej też zabić?...
Popchnął drzwi. Pokój był próżny. Przyszedł do wniosku, że Antonina została porwana, lub, że uciekła przed zbrodnią.
Wszedł znów do pokoju barona, obejrzał biurko i przekonał się, że nie było wyłamane. Co więcej zobaczył na stole obok pęku kluczy i portfelu, które baron tu składał co wieczór, garść luidorów. Karol chwycił portfel i zrewidował. Zawierał bilety bankowe. Zliczył je: było trzynaście stufrankowych.
Było to nad jego siły: instynktownie, bez udziału nawet myśli wziął trzynaście papierków, schował do kamizelki, zbiegł ze schodów, odciągnął zatrzask, zdjął łańcuch, zatrzasnął drzwi i — wybiegł przez ogród.


∗             ∗

Karol był uczciwym człowiekiem. Zaledwie zatrzasnął furtę ogrodową, gdy oprzytomnym powiewem chłodnego powietrza, zatrzymał się. Czyn dokonany ukazał mu się w prawdziwem świetle, odczuł całą jego ohydę. Fiakier właśnie przejeżdżał. Zatrzymał go.
— Przyjacielu, jedź szybko na stacyę policyi i sprowadź komisarza... Galopem! zabito człowieka...
Fiakier popędził konia. Ale gdy Karol chciał znów wejść do domu, nie mógł: sam zatrzasnął furtę, a zzewnątrz się ona nie otwierała.
Z drugiej strony daremnem było dzwonić, bo w domu nie było nikogo. Przechadzał się więc wzdłuż ogrodów; które w tej alei, od strony Muette, tworzą rozkoszne obramowanie zielonych, starannie pielęgnowanych krzewów. Zaledwie po godzinie oczekiwania mógł opowiedzieć komisarzowi szczegóły zbrodni i wręczyć mu znalezione trzynaście biletów bankowych.
Tymczasem posłano po ślusarza, który z wielkim trudem zdołał otworzyć furtę ogrodową i drzwi wchodzące do sieni.
Komisarz wszedł na górę i zaraz po pierwszem wejrzeniu rzekł do służącego:
— Powiedzieliście, że pokój był w największym bezładzie.
Odwrócił się. Karol stał, jak wryty, na progu, zahypnotyzowany: wszystkie sprzęty zajęły swe zwykłe miejsca! Półeczka stała między dwoma oknami, krzesła były podniesione i zegar na środku kominka. Szczątki świecznika zniknęły.
Oszołomiony ze zdumienia, wymówił:
— Trup... pana barona...
— Do rzeczy! — zawołał komisarz, — gdzie ofiara?
Zbliżył się do łóżka. Pod suknem, które odsłonił, spoczywał generał, baron d’Hautrec, były ambasador francuski w Berlinie. Płaszcz generalski go okrywał, przybrany krzyżem Legii honorowej. Twarz była spokojna, oczy zamknięte.
Służący wyjąkał:
— Ktoś tu był.
— Którędy?
— Nie wiem, ale ktoś tu był w czasie mej nieobecności... Patrz pan, tu na podłodze leżał sztylet wąski, stalowy... I na łóżku chustka zakrwawiona... Nic już niema... Wszystko zabrano... wszystko ustawiono...
— Ależ kto?...
— Zbrodniarz.
— Zastaliśmy wszystkie drzwi zamknięte.
— On musiał zostać w domu.
— Toby jeszcze był, bo przecież nie nie schodziliście z chodnika...
Służący pomyślał i wymówił powoli:
— Prawda... prawda... nie oddalałem się od furty... Jednak...
— No, zobaczymy! Kogo po raz ostatni widzieliście przy panu baronie?
— Pannę Antoninę, pannę do towarzystwa.
— Co się z nią stało?
— Zdaje mi się, że jej łóżko nie było nawet rozebrane. Musiała skorzystać z nieobecności siostry Augusty i wyszła. Nic dziwnego, jest ładna... młoda...
— Ale którędy wyszła?
— Drzwiami.
— Wszak spuściliście zatrzask i zaciągnęli łańcuch!
— Znacznie później, przed tem musiała wyjść z domu.
— I zbrodnia nastąpiła po jej wyjściu?
— Naturalnie.
Przeszukali dom od dołu do góry, na strychu i w piwnicach, ale zbrodniarz zbiegł. Jak? W jakiej chwili? Czy to on sam, czy jego wspólnik uznał za stosowne wrócić na miejsce zbrodni i zatrzeć wszystko, co mogłoby go zdradzić? Takie pytania zadawały sobie władze śledcze.
O siódmej przybył lekarz sądowy, a o ósmej szef policyi. Potem nastąpiła kolej czynności prokuratora i sędziego śledczego. Prócz tego napełnili dom ajenci policyi, inspektorowie, dziennikarze, zjawił się kuzyn barona d’Hautrec i inni członkowie rodziny.
Przetrząsano wszystko, badano położenie trupa według podania Karola, wypytywano, badano natychmiast po powrocie siostrę Augustę. Nie zrobiono żadnego odkrycia. Jedynie siostra Augusta dziwiła się zniknięciu Antoniny Brehat. Zgodziła tę młodą osobę przed dwunastu dniami na podstawie doskonałych świadectw i nie mogła wierzyć, aby ona mogła opuścić chorego, powierzonego swej opiece, dla samotnego spaceru po nocy.
— Tembardziej, że w takim razie byłaby już do tego czasu powróciła — poparł ją sędzia śledczy. — Więc znów powracamy do tegoż pytania, co się z nią stało?
— Według mnie — rzekł Karol — wykradł ją zbrodniarz.
Przypuszczenie było możliwe i zgadzało się z pewnymi pozorami.
— Wykradziona? — zauważył szef policyi. — Doprawdy to nie jest nieprawdopodobne.
— Nietylko nieprawdopodobne — odezwał się głos jakiś — ale w sprzeczności zupełnej z faktami, z rezultatami poszukiwań, krótko mówiąc: ze wszelką oczywistością.
Głos był surowy, o tonie twardym, poznano po nim starego inspektora Ganimarda. Jemu jednemu można było wybaczyć ten sposób nieco żołnierski wyrażania się.
— Patrzaj! to ty Ganimard? — zawołał pan Dudois. — Nie widziałem cię.
— Jestem tu od dwu godzin.
— A więc interesujesz się jednak tem, co nie jest 514 numerem 23 seryi, sprawą ulicy Clapeyron z jasnowłosą damą i Arsenem Lupin?
— He! he! — zaśmiał się stary wilk — nie dałbym nic za to, czy Lupin nie tkwi też i w tej sprawie... Ale pozostawmy na boku sprawę losu, a zobaczmy, o co tu chodzi.


∗             ∗

Ganimard nie należy do detektywów o szerokim polocie, których postępowanie stanowi szkołę i których imiona pozostaną pamiętne w rocznikach sądowych. Zbywa mu na tych błyskach geniuszu, które znamionują takich Dupinów, Lecoqów i Holmesów, posiada jednak cenne zalety obserwacyi, przenikliwości, przezorności, a nawet intuicyi. Zasługą jego jest, że pracuje z najzupełniejszą niezawisłością. Nic, — oprócz może pewnego uroku, jaki nań rzuca Arsen Lupin — nic poza tem nie trwoży go, ani wpływu na niego nie wywiera.
Jego pomoc tego ranka okazała się wysoce doniosłą.
— Przedewszystkiem — zaczął — zażądam od imć Karola, aby dokładnie odpowiedział na ten punkt: Czy wszystkie przedmioty, które widział za pierwszym razem przewrócone lub przesunięte, za drugiem przybyciem znalazł ściśle na swojem miejscu?
— Ściśle.
— Oczywiście więc, że mogły być ustawione na swem miejscu tylko przez osobę, której miejsce każdego z tych przedmiotów było znajome.
Uwaga uderzyła obecnych, Ganimard ciągnął dalej:
— Inne pytanie, panie Karolu. Był pan zbudzony dzwonkiem elektrycznym... Według pana, kto pana wzywał?
— Pan baron.
— Dobrze, ale w jakiej chwili dzwonił?
— Po walce... w chwili konania.
— Niemożliwe, bo znalazł go pan, leżącego na podłodze, bez życia w miejscu, odległem o jakie cztery metry od dzwonka.
— A więc dzwonił w czasie walki.
— Niemożliwe, bo dzwonek był prawidłowy, nieprzerywany i trwał siedem, ośm sekund, tak pan mówił. Czy możemy przypuszczać, że napastnik dałby mu czas tak dzwonić?
— A więc było to przedtem, na chwilę przed napadem...
— Niemożliwe. Powiedział nam pan, że między sygnałem dzwonka a chwilą, w której pan zszedł do pokoju, upłynęło najwyżej trzy minuty. Gdyby więc baron dzwonił przedtem, to znaczy, że walka, zbrodnia, agonia i ucieczka odbyły się w tej krótkiej przerwie trzech minut. Powtarzam: to niemożliwe.
— A jednak — rzekł sędzia śledczy — ktoś dzwonił. Jeśli nie baron, to kto?
— Zbrodniarz.
— W jakim celu?
— Nie wiem. Ale w każdym razie fakt, że dzwonił, przekonywa nas, iż musiał wiedzieć, że dzwonek łączy się z pokojem służącego. Więc któż znać może podobny szczegół, jeśli nie ktoś domowy?
Koło przypuszczeń się zacieśniało. W kilku zdaniach szybkich, jasnych, logicznych Ganimard stawiał pytanie na właściwym gruncie i myśl starego detektywa jasno się zarysowywała. Teraz najzupełniej naturalnem się wydało, gdy sędzia śledczy zawnioskował:
— A więc krótko mówiąc, w trzech słowach: podejrzywa pan Antoninę Brehat?
— Nie podejrzywam — oskarżam ją.
— Oskarża pan, jako wspólniczkę?
— Oskarżam, jako zabójczynię barona d’Hautrec.
— A więc, jakiż dowód?...
— Ta garść włosów, którą znalazłem w prawej dłoni ofiary, nawet ze skórą, zdartą widać paznokciami.
I pokazał włosy; były jasne blond, złocisto jasne, a Karol wyszeptał:
— Tak, to włosy panny Antoniny... Niepodobna, by zachodziła pomyłka.
A potem dodał:
— I jeszcze... inna rzecz... Zdaje mi się, że nóż ten, którego już nie zastałem za drugim razem, był jej własnością... Używała go do rozcinania kartek.
Cisza zapanowała długa i ciężka, jak gdyby zbrodnia stawała się straszniejszą przez to, że popełniła ją kobieta.
— Przypuśćmy — odezwał się sędzia śledczy — do czasu lepszego wyświetlenia sprawy, że baron został zabity przez Antoninę Brehat. Należy jeszcze wyjaśnić, jaką drogą wyjść mogła po zbrodni, aby znów wrócić po odejściu pana Karola i znów wyjść przed przybyciem komisarza? Jaka jest pańska opinia o tem, panie Ganimard?
— Żadna.
— Więc?
Ganimard miał wyraz zakłopotania. Wreszcie rzekł z widocznym wysiłkiem:
— Wszystko, co mogę powiedzieć, to to: że odnajduję tu to samo postępowanie, co w sprawie losu Nr. 514 seryi 23, to samo zjawisko, które możnaby nazwać zdolnością ulatniania się. Antonina Brehat zjawia się i znika tak samo tajemniczo w tym domu, jak Arsen Lupin dostał się do mieszkania pana Detinan i znikł z niego w towarzystwie jasnowłosej damy.
— A to znaczy?
— To znaczy, że nie mogę powstrzymać się od zestawienia w myśli tego dziwnego zbiegu okoliczności:
Antonina Brehat była zgodzona przez siostrę Augustę przed dwunastu dniami, tj. nazajutrz potem, gdy jasnowłosa dama wysunęła mi się z rąk. Po drugie włosy jasnowłosej damy mają właśnie tę wpadającą w oczy jasną barwę ze złocistym odcieniem, jaką tu spostrzegamy...
— W ten sposób według pana, Antonina Brehat...
— Jest jasnowłosą damą.
— A co zatem idzie, Lupin jest autorem i tej sprawy?
— Tak myślę...
Nastąpił ogólny wybuch śmiechu. Szef policyi bawił się:
— Lupin! Zawsze Lupin! Lupin jest we wszystkiem! Lupin jest wszędzie!
— Jest tam, gdzie jest — wycedził Ganimard rozjątrzony.
— Jednak trzeba mieć przyczynę, aby gdzieś być, — zauważył pan Dudouis, — a w tym razie przyczyny wydają mi się niejasne. Biurko nie jest wyłamane, ani portfel skradziony. Złoto pozostało nawet na stole.
— Tak — zawołał Ganimard — ale sławny dyament?
— Jaki dyament?
— Dyament niebieski! Sławny dyament, który zdobił koronę królewską Francyi i który był ofiarowany przez księcia d’A... Leonidzie L..., a po śmierci Leonidy L... odkupiony prze barona d’Hautrec przez pamięć znakomitej aktorki, którą kochał namiętnie. To historya, której stary, jak ja, Paryżanin, nie zapomni nigdy.
— Oczywiście — rzekł sędzia śledczy — że jeśli niebieski dyament się nie znajdzie, wszystko się wyjaśnia... Ale gdzież go szukać?
— Na palcu pana barona — rzekł Karol. — Niebieski dyament nie schodził z jego lewej ręki.
— Widziałem tę rękę — potwierdził Ganimard, zbliżając się do nieboszczyka — i mogą się panowie przekonać, że jest na niej tylko prosta obrączka złota.
— Niech panowie patrzą od strony dłoni — odezwał się znów służący.
Ganimard rozprostował skurczone palce: klejnot był odwrócony i w głębi dłoni rzucał przepyszne blaski.
— Do djabła! — mruknął Ganimard, zupełnie zawiedziony — już nic nie rozumiem.
— Teraz myślę, że pan poniecha oskarżania tego nieszczęśliwego Lupina? — zaśmiał się pan Dudouis.
Ganimard zastanowił się chwilę i odpowiedział tonem sentencyonalnym:
— Właśnie dlatego, że nie rozumiem nic, oskarżam Arsena Lupina.
Takie były pierwsze wskazówki otrzymane przez władze sądowe nazajutrz po niebywałej zbrodni. Wskazówki niewyraźne, mgliste, którym dalsze śledztwo nie przysporzyło ani ciągłości, ani pewności. Wyjście i powrót Antoniny Brehat pozostały zupełnie niewyjaśnione i ani trochę więcej nie wiedziano, kto jest ta tajemnicza osoba o złotych włosach, która zabiła barona d’Hautrec a nie wzięła z jego palca legendarnego klejnotu królewskiej korony Francyi.
I ciekawość, którą wzbudzała jej postać tajemnicza nadawała tej zbrodni doniosłość olbrzymiego przestępstwa, co roznamiętniało opinię publiczną.


∗             ∗

Spadkobiercy barona d’Hautrec mogli sobie tylko powinszować podobnego rozgłosu. Zorganizowali oni przy ulicy Henri-Martin, w samym domu nieboszczyka, — wystawę mebli i przedmiotów, które wkrótce być miały sprzedane drogą licytacyi w sali Drouot. Meble współczesne i miernego gustu, przedmioty bez wartości artystycznej... ale w pośrodku na cokóle obciągniętym czarnym aksamitem, pod szklanym kloszem, strzeżony przez dwu ajentów policyi — błyszczał pierścień z niebieskim dyamentem.
Dyament przepyszny, ogromny, czystości niezrównanej, o tonie niebieskawym, jaki przybiera woda źródlana, w której odbija się niebo. Podziwiano go, unoszono się... i spoglądano trwożliwie do pokoju ofiary, na miejsce, gdzie znaleziono trupa, nadewszystko zaś na ściany, ściany nie do przebycia, skróś których jednak uciekła morderczyni. Upewniano się, czy marmur kominka nie jest ruchomy, czy jakiś gzyms lustra nie ukrywa utajonej sprężyny, za pomocą której dałoby się obrócić koło swej osi... Przypuszczano istnienie drzwi utajonych, otwory tunelu, komunikacyę kanałami ściekowemi, z katakumbami.
Sprzedaż niebieskiego dyamentu miała miejsce w gmachu Drouot. Tłum dusił się i gorączka licytujących wzrastała do szału.
Zgromadził się tu cały Paryż żądny wrażeń, wszyscy, którzy kupują i którzy chcą dać do zrozumienia, że mogą kupić: giełdziarze, artyści, damy wszystkich sfer towarzyskich, dwu ministrów, jeden tenor włoski, jeden król na wygnaniu, który, aby utrwalić swój kredyt, pozwolił sobie z wielką powagą, głosem dźwięcznym posunąć cenę aż do stu tysięcy franków. Sto tysięcy franków! mógł je ofiarować, nie kompromitując się. Tenor włoski zaryzykował 150, jeszcze ktoś 1750.
Od 200 tys. franków amatorowie się zniechęcili. Po 200 tysiącach pozostało ich zaledwie dwoje: Herschmann, głośny finansista, król kopalni złota i hrabina de Crozon, bogata Amerykanka, której kolekcya dyamentów i drogich kamieni była znaną.
— Dwieście sześćdziesiąt tysięcy... dwieście siedmdziesiąt tysięcy... siedmdziesiąt pięć... ośmdziesiąt... — ogłaszał komisarz, zapytując kolejno wzrokiem oboje współzawodniczących. — Dwieście ośmdziesiąt tysięcy dla pani... Nikt więcej nie daje?...
— Trzysta tysięcy — mruknął Herschmann.
Cisza. Obserwowano hrabinę. Stała uśmiechnięta, lecz blada, czem zdradzała swój niepokój, opierała się o poręcz krzesła przed sobą. W rzeczy samej wiedziała to dobrze, i wszyscy obecni wiedzieli również, wynik pojedynku był niewątpliwy: logicznie, fatalnie musiał wypaść na korzyść finansisty, którego zachcianki rozporządzały kapitałem pół miliarda. Jednak wymówiła:
— Trzysta pięć tysięcy.
Jeszcze cisza. Zwrócono się w stronę króla kopalni, w oczekiwaniu podwyżki. Będzie ona z pewnością silna, gwałtowna, ostateczna.
Jednak nic. Herschmann stał obojętny z oczyma utkwionemi w kartkę papieru, którą trzymał w prawej ręce, podczas gdy drugą miął rozerwaną kopertę.
— Trzysta pięć tysięcy — powtarzał komisarz. — Raz?... dwa?... Jeszcze czas... Nikt nie daje więcej?... Powtarzam: raz... dwa...
Herschmann ani drgnął. Ostatnia chwila milczenia. Młotek upadł.
— Czterysta tysięcy! — zawołał Herschmann, podskakując, jakby uderzenie młotka otrzeźwiło go z odurzenia.
Zapóźno! Przysądzenie było nieodwołalne. Tłoczono się koło niego. Co się stało? Czemu nie mówił wcześniej?
Roześmiał się.
— Co się stało? Słowo daję, nie wiem. Miałem chwilę roztargnienia.
— Czyż możliwe?
— Ależ tak, podano mi list.
— I ten list wystarczył?...
— Aby mnie zmieszać, tak, w pierwszej chwili.
Ganimard był tuż. Asystował przy licytacyi pierścienia. Zbliżył się do jednego z woźnych.
— To wy podaliście list panu Herschmannowi?
— Tak.
— Od kogo?
— Od jednej pani.
— Gdzie ona jest?
— Gdzie ona jest?... zaraz panie, tam... ta pani, co ma gęstą woalkę...
— Która teraz odchodzi?
— Tak.
Ganimard rzucił się do drzwi i spostrzegł damę, która schodziła ze schodów. Pobiegł. Napływ publiczności zatrzymał go u wyjścia. Potem już jej nie odnalazł.
Powrócił do sali, zbliżył się do Herschmanna, przedstawił się i zapytał o list. — Herschmann podał mu go. Zawierał pisane ołówkiem naprędce, charakterem bankierowi nieznanym, te parę słów:
“Niebieski dyament niesie nieszczęście. Pamiętaj pan o baronie d’Hautrec.”
Przygody niebieskiego dyamentu na tem się nie skończyły. Osławiony już morderstwem barona d’Hautrec i wydarzeniem w sali licytacyjnej, w pół roku potem miał posiąść największy rozgłos. Następnego lata skradziono hrabinie de Crozon drogocenny klejnot, który zdobyła z takim trudem.
Wieczorem, 10-go sierpnia goście hrabiostwa de Crozon byli zebrani w salonie wspaniałej rezydencyi nad wybrzeżem Sommy. Słuchano muzyki. Hrabina siadła do fortepianu i złożyła swe biżuterye, między niemi niebieski dyament na maleńkim stoliku obok.
Po godzinie hrabia wyszedł, a za nim dwaj jego kuzyni d’Andelle i pani de Real, przyjaciółka hrabiny de Crozon. Hrabina została sama z panem Bleichen, konsulem austryackim i jego żoną.
Rozmawiali, potem hrabina zgasiła wielką lampę, stojącą na stole w salonie. W tej samej chwili pan Bleichen gasił dwie lampy przy fortepianie. Nastąpiła chwila ciemności, nieco pomieszania, potem konsul zapalił świecę i wszyscy troje rozeszli się do swych pokoi. Hrabina zaledwie znalazła się w swoim pokoju, przypomniała sobie zostawione w salonie klejnoty i poleciła pokojowej pójść po nie. Ta wróciła i złożyła je na kominku. Pani ich nie przeglądała.
Nazajutrz hrabina de Crozon spostrzegła, że brakuje pierścienia — pierścienia z niebieskim dyamentem.
Uprzedziła męża. Ich opinia była wyrobiona; pokojowa była poza wszelkiem posądzeniem, winnym mógł być tylko pan Bleichen.
Hrabia uprzedził komisarza policyi w Amiens, który rozpoczął poszukiwania i dyskretnie rozciągnął najściślejszy nadzór, aby konsul austryacki nie mógł ani sprzedać, ani wysłać pierścienia.
Dniem i nocą ajenci otaczali pałac.
Dwa tygodnie upłynęły bez najmniejszego wydarzenia. Pan Bleichen oznajmia swój wyjazd. Tego dnia wdrożono przeciw niemu śledztwo. Komisarz wdaje się oficyalnie i nakazuje rewizyę jego rzeczy. W małym woreczku podróżnym, którego kluczyk nie opuszczał nigdy konsula, znaleziono flakon z proszkiem do zębów, a we flakonie — pierścień.
Pani Bleichen zemdlała. Jej męża aresztowano.
Pamiętają wszyscy sposób obrony, przyjęty przez obwinionego. Nie mógł wytłómaczyć sobie inaczej obecności pierścienia, jak zemstą hrabiego de Crozon. “Hrabia jest gwałtowny i unieszczęśliwia swą żonę — mówił. — Miałem długą z nią rozmowę i namawiałem ją stanowczo do rozwodu. Dowiedziawszy się o tem, hrabia się zemścił. Wziął pierścień a przed mym odjazdem wsunął go w neseser.” Hrabia i hrabina podtrzymywali żywo swą skargę. Publiczność mogła wybierać pomiędzy ich tłómaczeniem i tłómaczeniem konsula. Żaden nowy wypadek nie przechylił szali domysłów. Cały miesiąc gadaniny, przypuszczeń i posądzeń nie dał ani źdźbła pewności.
Znudzeni tym hałasem, niezdolni podać dowodu oczywistego winy, któryby uprawomocnił ich oskarżenie, pan i pani de Crozon zażądali, aby im przysłano z Paryża ajenta zdolnego do rozwikłania tego kłębka zagadek.
Przysłano Ganimarda.
Przez cztery dni stary inspektor wywiadywał się, przeszukiwał, poznawał park, odbywał długie rozmowy z pokojową, z palaczem, ogrodnikami, urzędnikami poblizkich biur pocztowych; oglądał mieszkania, zajmowane przez państwo Bleichen, kuzynów d’Andelle i panią de Real. Potem pewnego ranka zniknął bez pożegnania z gospodarstwem.
Ale w tydzień potem otrzymali depeszę następującą:
“Proszę przybyć jutro, piątek, piąta wieczór. The japonais, ulica Boissy-d’Anglas. Ganimard.”


∗             ∗
Punkt o piątej w piątek automobil hrabiostwa zatrzymał się przed Nr. 9 ul. Boissy-d’Anglas. Stary inspektor, który ich oczekiwał na chodniku, poprowadził ich bez słowa wyjaśnienia na pierwsze piętro restauracyi. Zastali w jednej z sal dwie osoby, które Ganimard przedstawił im zaraz.

— Pan Gerbois, profesor liceum w Wersalu, któremu — pamiętają państwo — Arsen Lupin skradł pół miliona. Pan Leon d’Hautrec, synowiec i spadkobierca barona d’Hautrec.
Cztery osoby siadły. W kilka chwil potem przybyła piąta. Był to szef służby bezpieczeństwa.
Pan Dudouis był w dość cierpkim humorze. Ukłonił się i rzekł:
— Cóż się stało, Ganimard? Podano mi w prefekturze twoje wezwanie telefoniczne. Jestże to coś poważnego?
— Bardzo poważnego. W ciągu godziny wypadki ostatnie, których badaniu się poświęciłem, znajdą tu rozwiązanie. Wydało mi się, że pańska obecność jest niezbędna.
— Jako też obecność Folenfant i Dieuzy, których spostrzegłem na dole, niedaleko wejścia?
— Tak szefie.
— Ale po co? Czy idzie o aresztowanie? Ileż przygotowań! No, dobrze, Ganimard — słuchamy.
Ganimard wahał się przez chwilę, potem wyrzekł z widocznym zamiarem zadziwienia swych słuchaczy.
— Przedewszystkiem oznajmiam, że p. Bleichen jest niewinien w kradzieży pierścienia.
— Ho! ho! — rzekł pan Dudouis — proste wyznanie... a doniosłe.
A hrabia zapytał:
— Czy tylko na tem ograniczają się pańskie odkrycia...
— Nie, panie. Nazajutrz po kradzieży troje z pańskich gości udało się automobilem na wycieczkę do Crecy. Podczas gdy dwie z tych osób oglądały sławne pole bitwy, trzecia udała się pospiesznie do biura pocztowego i wysłała maleńkie pudełeczko, zaszyte, opieczętowane według przepisów pocztowych i oszacowane na sto franków.
Pan de Crozon odezwał się:
— Nic w tym niema nienaturalnego.
— Czy może wyda się panu także naturalne, że ta osoba zamiast podać swoje własne nazwisko, wysłała posyłkę pod nazwiskiem Rousseaux, i że odbierający niejaki pan Beloux, zamieszkały w Paryżu, wyprowadził się tegoż samego wieczora po odebraniu wysyłki, tj. pierścienia.
— Może tu mowa o jednym z mych kuzynów d’Andelle? — zapytał hrabia.
— Nie, nie idzie tu o tych panów.
— A więc o panią de Real?
— Tak.
Hrabina krzyknęła przerażona:
— Pan obwinia moją przyjaciółkę, panią de Real!
— Małe pytanie, szanowna pani — odrzekł Ganimard... — Czy pani de Real była obecną przy sprzedaży niebieskiego dyamentu?
— Tak, ale nie byłyśmy razem.
— Czy nie namawiała panią do kupna pierścienia?
Hrabina zaczęła sobie przypominać.
— Tak... w istocie... myślę nawet, że ona powiedziała mi o tym pierwsza...
— Zapisuję pani odpowiedź, hrabino. — Jest stwierdzone, że to pani de Real mówiła pani pierwsza o tym pierścieniu i namawiała panią do kupna.
— Jednak... moja przyjaciółka jest niezdolna...
— Przepraszam, przepraszam, pani de Real jest tylko pani przypadkową przyjaciółką, a nie “serdeczną przyjaciółką,” jak ją dzienniki ogłosiły, co odsunęło od niej wszelkie podejrzenie. Zna ją pani zaledwie od tej zimy. Co więcej wykażę pani, że wszystko, co ona pani opowiadała o sobie, o swej przeszłości, o swych stosunkach jest najzupełniej fałszywe, że pani Blanka de Real nie istniała przed spotkaniem się z panią i że nie istnieje już w chwili obecnej.
— A potem?
— Potem? — powtórzył Ganimard.
— Tak, cała ta historya jest bardzo ciekawa, ale do czegóż się ona stosuje w naszej sprawie? Jeśli faktem jest, że pani de Real wzięła pierścień, co nie jest jednak niczem udowodnione, czemuż go ukryła w proszku do zębów pana Bleichen? Cóż u licha! Kto się zdobywa na kradzież niebieskiego dyamentu, to go chowa. Jaką odpowiedź da pan na to?
— Ja? — żadnej, ale pani de Real na to odpowie.
— Więc ona istnieje?
— Istnieje... nie istniejąc. W kilku słowach oto wszystko: Przed trzema dniami czytając dziennik, który codzień czytuję, spostrzegłem na początku listy przejezdnych w Trouville “Hotel Beaurivage: Pani de Real i t. d.” Rozumieją państwo, że tegoż wieczora byłem w Trouville i zapytywałem zarządzającego hotelem Beaurivage. Według rysopisu i według pewnych wskazówek, jakie zebrałem, ta pani de Real była właśnie osobą, której szukałem, ale opuściła hotel, zostawiając swój adres w Paryżu — ulica Colisee Nr. 3. Przedwczoraj udałem się pod tym adresem i dowiedziałem się, że niema żadnej pani de Real, ale poprostu pani Real, która się zajmuje szlifowaniem dyamentów i często wyjeżdża. W przeddzień jeszcze wróciła z podróży. Wczoraj zadzwoniłem do jej mieszkania i pod przybranem nazwiskiem, ofiarowałem jej swe usługi, jako pośrednik do osób, mogących kupować drogie kamienie. Dziś mamy spotkanie tu dla załatwienia pierwszego kupna.
— Jakto! pan jej oczekuje?
— O w pół do szóstej.
— I pan jest pewien?...
— Że to jest pani de Real z pałacu Crozon?... Tak, mam dowody niezbite. Ale... słyszycie państwo, Folenfant sygnalizuje.
Świst gwizdawki dał się słyszeć. Ganimard powstał żywo.
— Niema czasu do stracenia. Pani i pan de Crozon zechcą przejść do pokoju sąsiedniego. Pan również panie d’Hautrec... i pan też panie Gerbois... Drzwi zostaną otwarte i na pierwszy znak proszę państwa wejść. Pozostań pan, panie Dudouis.
— A jeśli inne osoby przybędą? — zagadnął pan Dudouis.
— Nie, zakład jest nowy, a właściciel jest moim przyjacielem i nie wpuści żywej duszy... prócz jasnowłosej damy.
— Jasnowłosej damy! Co mówisz?
— Jasnowłosej damy w jej własnej osobie, wspólniczki i przyjaciółki Arsena Lupina, tajemniczej jasnowłosej damy, przeciwko której posiadam dowody pewne, ale pomimo to chcę wobec pana panie Dudouis, zebrać przeciwko niej świadectwa tych wszystkich osób, które ona ograbiła.
Wychylił się przez okno.
— Zbliża się... Wchodzi... Już nie umknie. Folenfant i Dieuzy strzegą drzwi... Jasnowłosa dama do nas należy.


∗             ∗

Prawie jednocześnie nieznajoma ukazała się na progu: wysoka, szczupła, o twarzy bardzo bladej i włosach złocisto blond.
Wzruszenie zdławiło głos Ganimarda. Pozostał niemy, niezdolny słowa wymówić! Jaki tryumf nad Arsenem Lupin! Jaki rewanż! A jednocześnie ta wygrana zdawała mu się odniesiona z taką łatwością, że zapytywał sam siebie, czy czasem jasnowłosa dama nie wysunie mu się z rąk przy pomocy jednego z tych czarów, którymi rozporządzał Lupin.
Ona tymczasem czekała, zdziwiona tą ciszą i rozglądała się wokoło, nie mogąc pokryć swego niepokoju.
— Odejdzie!... Zniknie!... — myślał Ganimard w pomieszaniu.
Gwałtownym ruchem stanął między nią a drzwiami.
Odwróciła się i chciała wyjść.
— Nie, nie — zaprotestował — czemu się pani oddala?
— Ależ doprawdy panie, nie rozumiem tego postępowania. Puść mnie pan...
— Niema żadnej przyczyny, aby pani wychodziła, a natomiast bardzo wiele, aby pani pozostała.
— Jednak...
— Daremnie, nie wyjdzie pani.
Blada opadła na krzesło i wyjęknęła:
— Czego pan chce?...
Ganimard tryumfował. Trzymał w sieci jasnowłosą damę. Opanowując się, wymówił:
— Przedstawiam pani tego przyjaciela, o którym pani mówiłem. Pragnie kupić klejnoty... nadewszystko dyamenty... — Czy pani postarała się o ten, który mi pani obiecała?
— Nie... nie... nie wiem... nie przypominam sobie...
— Ale owszem. Niech pani sobie przypomni... Ktoś ze znajomych pani, miał pani dostarczyć dyament zabarwiony... “coś jakby dyament niebieski” — powiedziałem śmiejąc się, a pani odrzekła: “właśnie, być może, załatwię panu tę sprawę...” Czy pamięta pani?
Milczała. Mały woreczek, który trzymała, wypadł jej z ręki. Podniosła go żywo i przycisnęła do siebie. Palce jej drżały.
— A więc — rzekł Ganimard — widzę, że pani nie ma zaufania do nas. Dam pani dobry przykład i pokażę, co ja posiadam.
Wyjął ze swego portfelu papier, który rozłożył i pokazał jej garść włosów.
— Oto, przedewszystkiem nieco włosów Antoniny Brehat, wyrwanych przez barona i pozostałych w ręku nieboszczyka. Widziałem pannę Gerbois, poznała natychmiast kolor jasnowłosej damy... ten sam zresztą kolor, co pani... ściśle ten sam kolor.
Pani de Real patrzyła na niego ze zdumieniem i jakby najzupełniej nie pojmowała znaczenia jego słów.
— A teraz — mówił dalej — oto dwa flakony od perfum, bez etykiety to prawda, i próżne, ale jeszcze dość zachowały woni, aby panna Gerbois mogła dziś rano jeszcze poznać zapach perfum damy jasnowłosej, która była jej towarzyszką podróży w ciągu dwu tygodni. Jeden z tych flakonów posiadam z pokoju, który pani de Real zajmowała w pałacu Crozon, a drugi z pokoju, który — pani zajmowała w hotelu Beaurivage.
— Co pan mówi!... Dama jasnowłosa... pałac Crozon...
Nie odpowiadając, inspektor policyi rozłożył na stole cztery kartki.
— Wreszcie — rzekł — oto na tych czterech kartkach próbki charakteru pisma: Antoniny Brehat, druga damy, która pisała do barona Herschmanna w czasie sprzedaży niebieskiego dyamentu, trzecia — pani de Real w czasie jej pobytu w pałacu Crozon, a czwarta od samej szanownej pani... To pani nazwisko i adres, pozostawiony przez panią u portyera w hotelu Beaurivage w Trouville. Wreszcie zechce pani sama porównać te cztery pisma. Są jednakowe.
— Ależ pan zwaryował! panie! Pan zwaryował! Co znaczy to wszystko?
— To znaczy, pani — zawołał Ganimard w uniesieniu — że jasnowłosa dama, przyjaciółka i spólniczka Arsena Lupina, jest to — pani!
Pchnął drzwi sąsiedniego salonu, wpadł na pana Gerbois, szarpnął go za ramię i przyprowadził przed panią de Real.
— Panie Gerbois, czy poznaje pan osobę, która uprowadziła pańską córkę i którą pan widział u pana Detinan?
— Nie.
Jakgdyby przebiegł prąd elektryczny, którego każdy odczuł wstrząśnienie. Ganimard się zachwiał.
— Nie? Czy to możliwe?... Poczekajmy, zastanów się pan...
— Już się zastanowiłem. Pani jest blondynką, jak tamta dama... ale nie jest pani podobna zupełnie.
— Nie mogę wierzyć... Podobna pomyłka jest niemożliwa... Panie d’Hautrec, czy poznaje pan Antoninę Brehat?
— Widywałem Antoninę Brehat u mego stryja... To nie jest ona.
— I pani nie jest też zupełnie panią de Real — potwierdziła hrabina de Crozon.
Było to nadto. Ganimard stał oszołomiony, bez ruchu, zwiesił głowę, oczyma unikał obecnych. Ze wszystkich jego obmyślań nie pozostawało już nic. Gmach runął.
Pan Dudouis powstał.
— Pani nam zechce wybaczyć, nastąpiła tu nieszczęsna pomyłka, którą racz pani darować. Ale nie rozumiem tylko jednego — tego pani pomieszania... pani dziwnego obejścia, odkąd się pani tu znalazła?...
— Mój Boże, panie, bałam się... Mam więcej niż za sto tysięcy franków klejnotów w mym woreczku, a postępowanie pańskiego przyjaciela nie mogło budzić zaufania.
— Ale ciągłe pani wyjazdy?
— Czyż mój zawód ich nie wymaga?
Pan Dudouis nic na to odpowiedzieć nie mógł.
— Zebrałeś swe informacye, Ganimard, z niefortunną lekkomyślnością i znalazłeś się wobec pani w sposób bardzo niewłaściwy. — Przyjdziesz wytłómaczyć mi się do mego gabinetu.
Posiedzenie było skończone i szef policyi zabierał się do wyjścia, gdy nastąpił fakt doprawdy nieoczekiwany. Pani Real zbliżyła się do ajenta ze słowami:
— Słyszę, że pan nazywa się Ganimard. Wszak się nie mylę?
— Nie.
— W takim razie ten list być musi dla pana przeznaczony. Otrzymałam go dziś rano z adresem, który pan widzi: “Pani Real, dla doręczenia panu Ganimard.” Myślałam, że to żart, bo nie znałam pana pod tem nazwiskiem, ale widocznie, że nieznajomy mi korespondent wiedział o naszem spotkaniu.
Dziwną tknięty intuicyą Justyn Ganimard chwycił list i chciał go zniszczyć. Nie śmiał jednak wobec swego zwierzchnika. Rozerwał kopertę. List zawierał te słowa, które czytał głosem zaledwie zrozumiałym:
— “Była pewnego razu jasnowłosa dama, niejaki Lupin i niejaki Ganimard. Zły Ganimard chciał szkodzić pięknej, jasnowłosej pani, a dobry Lupin nie chciał na to pozwolić. Więc dobry Lupin pragnąc, aby jasnowłosa pani zaprzyjaźniła się z hrabiną de Crozon, namówił ją, aby przybrała nazwisko pani de Real, które jest nazwiskiem, lub prawie jest — pewnej szlachetnej obywatelki, której włosy są złociste a twarz blada. I dobry Lupin mówił sobie: Jeśli kiedykolwiek zły Ganimard będzie na tropie jasnowłosej damy, jakże mi będzie przyjemnie sprowadzić go na ślad szlachetnej kupcowej. Rozumna przezorność przynosi owoce! Maleńka notatka przesłana do dziennika, czytywanego przez Ganimarda, flakon od perfum, umyślnie zapomniany przez prawdziwą jasnowłosą damę w hotelu Beaurivage, nazwisko i adres pani Real, zapisane też przez prawdziwą jasnowłosą damę w księdze hotelowej — i sztuka odegrana! Co mówisz na to Ganimard? Chciałem ci opowiedzieć przygodę przy obiedzie, wiedząc, że naśmiewać się z niej będziesz pierwszy. W istocie jest kapitalna i wyznaję, że z mej strony ubawiłem się bajecznie!
A więc dzięki, drogi przyjacielu; najserdeczniejsze pozdrowienie dzielnemu panu Dudouis.

Arsen Lupin.”

— Ależ on wie wszystko! — jęknął Ganimard, który bynajmniej nie myślał się śmiać. — Wie rzeczy, których nie mówiłem nikomu! Jakże mógł wiedzieć, że ja tu sprowadzę szefa policyi? Jak mógł wiedzieć o znalezieniu przeze mnie pierwszego flakonu?... Jak mógł wiedzieć?
Trząsł się, rwał włosy z rozpaczy.
Panu Dudouis żal się go zrobiło.
— No! Ganimard pociesz się, na drugi raz lepiej się uda.
I szef policyi wyszedł w towarzystwie pani Real.


∗             ∗

Przeszło dziesięć minut. Ganimard czytał i odczytywał list Lupina. Opodal hrabia i hrabina de Crozon, pan d’Hautrec i pan Gerbois rozmawiali żywo. Wreszcie hrabia zbliżył się do inspektora i rzekł:
— Z tego wszystkiego wypływa, drogi panie, że nie posunęliśmy się wcale naprzód.
— Przepraszam. Moje wywiady ustaliły, że jasnowłosa dama jest bohaterką niezaprzeczoną tych wypadków i że kieruje nią Lupin. To krok ogromny.
— Który na nic się nie przydał. Zagadka jest może więcej jeszcze ciemna. Jasnowłosa dama zabija, by skraść niebieski dyament, a nie kradnie go. Kradnie go wreszcie, — aby go się znów pozbyć na korzyść kogo innego.
— Nic na to nie pomogę.
— Zapewne, ale może kto inny by pomógł...
— Co pan chce przez to powiedzieć?
Hrabia zawahał się, ale hrabina się wmieszała i rzekła wyraźnie:
— Jest człowiek, jedyny po panu — według mnie — który będzie zdolny zwyciężyć Lupina i udaremnić jego wybiegi. Panie Ganimard, czy będzie panu bardzo niemiło, jeśli wezwiemy pomocy Sherlocka Holmesa?
Zmieszał się.
— Ależ nie... tylko... nie rozumiem dobrze...
— Oto, wszystkie te tajemnice już mnie irytują. Chcę widzieć jasno. Pan Gerbois i pan d’Hautrec tego samego sobie życzą i postanowiliśmy, zwrócić się do znakomitego detektywa angielskiego.
— Pani ma racyę, hrabino — wyrzekł inspektor naczelny ze szczerością. — Pani ma racyę, stary Ganimard niema siły walczyć przeciwko Arsenowi Lupin. Czy Sherlock Holmes tu zwycięży? Życzę tego, bo mam dlań największe uznanie. Jednak... mało prawdopodobieństwa.
— Małe prawdopodobieństwo, że wygra?...
— Takie jest moje zdanie. Uważam, że pojedynek między Sherlockiem Holmesem a Arsenem Lupin jest rzeczą z góry przesądzoną. Anglik będzie zwyciężony!
— W każdym razie, czy możemy liczyć na pana?...
— Najzupełniej, pani hrabino. Moja pomoc jest zapewniona bez ograniczeń...
— Pan zna jego adres?
— Tak. Parker street 219.
Tegoż wieczora pan i pani de Crozon cofnęli swą skargę przeciw konsulowi Bleichen, natomiast wysłano zbiorowy list do Sherlocka Holmesa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.