Dama Jasnowłosa/Nr. 514 serya 23

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Nr. 514 serya 23
Pochodzenie Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem
Wydawca Polish American Publishing Company
Data wyd. ca 1906
Druk Polish American Publishing Company
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DAMA JASNOWŁOSA.
I.
Nr. 514 serya 23.

Dnia 8. grudnia roku ubiegłego pan Gerbois, profesor matematyki w liceum wersalskiem, wynalazł w sklepie starożytności małe biureczko mahoniowe, z mnóstwem ukrytych szufladek, które podobało mu się niezmiernie.
— Otóż, takiego właśnie mi potrzeba na urodziny Zuzi! — pomyślał radośnie.
I usiłując w granicach swych skromnych środków sprawić możliwie największą przyjemność swej córce, wytargował jeszcze cenę i wyłożył sumę sześćdziesięciu pięciu franków.
W chwili, gdy dawał adres swego mieszkania, jakiś młody człowiek o eleganckiej powierzchowności, który od paru chwil już kręcił się na prawo i lewo, spostrzegł nagle sprzęt i zapytał:
— Jaka cena?
— Już nabyty — odrzekł właściciel sklepu.
— Ah!… przez pana może?
Pan Gerbois skłonił się i tem więcej rad z posiadania biurka, że ktoś inny go zapragnął — wyszedł. Ale nie zrobił jeszcze dziesięciu kroków, gdy dogonił go ów młody człowiek, i z kapeluszem w ręku rzekł tonem najwyszukańszej grzeczności:
— Szanowny pan zechce wybaczyć… że ośmielę się zadać pytanie może niedyskretne… Czy pan poszukiwał specyalnie tego biureczka?
— Nie! Szukałem przyrządu dla pewnych doświadczeń fizycznych.
— A zatem panu na niem wiele nie zależy?
— Przeciwnie. Zależy mi na nim, oto wszystko.
— Dlatego może, że jest starożytne?
— Dlatego, że jest dogodne.
— W takim razie przystanie pan pewnie na zamianę na biurko równie dogodne, ale w lepszym stanie?
— To jest w dobrym stanie i zamiana zbyteczna.
— Jednakże…
Pan Gerbois jest człowiekiem łatwo wpadającym w rozdraźnienie i z usposobienia nieco podejrzliwy, odrzekł więc sucho:
— Proszę pana nie nalegać więcej.
Nieznajomy zastąpił mu drogę.
— Nie wiem, jaką sumę pan za nie zapłacił, panie… ale służę panu podwójną.
— Nie.
— Potrójną?
— Oh! dajmyż temu pokój! — zawołał profesor zniecierpliwiony. — To, co do mnie należy, nie jest do sprzedania.
Młody człowiek popatrzył mu prosto w oczy wzrokiem, którego pan Gerbois nie mógł zapomnieć nigdy, poczem bez jednego słowa oddalił się.
W godzinę potem przyniesiono biurko do domku, który zamieszkiwał profesor przy drodze do Viroflay. Zawołał córkę.
— To dla ciebie Zuziu, rozumie się, jeśli ci się podoba.
Zuzia była ślicznem stworzeniem, radosna i szczęśliwa. Rzuciła się na szyję ojcu i ściskała go z taką radością, jak gdyby co najmniej otrzymała dar królewski.
Tegoż jeszcze wieczora, umieściwszy biureczko w swym pokoju, z pomocą służącej Hortensyi, wyczyściła wszystkie skrytki i ułożyła w niem starannie wszystkie papiery, pudełka z papierem listowym, korespondencyę, zbiór kart pocztowych i kilka drobnych pamiątek od kuzyna Filipa.
Nazajutrz o wpół do ósmej rano pan Gerbois poszedł do liceum. O dziesiątej Zuzanna według codziennego zwyczaju oczekiwała go przy wyjściu i było to dla niego jedną z większych radości, gdy zdaleka już spostrzegał na przeciwnym chodniku jej wdzięczną postać i uśmiech dziecięcy.
Powracali razem.
— A twoje biureczko?
— Cud prawdziwy! Hortensya i ja oczyściłyśmy mosiądz. Lśni się jak złoto!
— Więc jesteś zadowolona?
— Ah! czy jestem zadowolona? Nie wiem, jak dotąd mogłam się obejść bez niego.
Przeszli ogród otaczający dom. Pan Gerbois zaproponował:
— Możemy pójść popatrzyć nań przed śniadaniem?
— Oh! tak! Doskonała myśl!
Podążyła pierwsza, ale stając na progu swego pokoju, wydała okrzyk przerażenia.
— Co się stało? — zapytał pan Gerbois.
Z kolei i on wszedł do pokoju. Biureczka w nim nie było.


∗             ∗

…Co nadewszystko zastanawiało sędziego śledczego, to zadziwiająca prostota użytych środków. W czasie nieobecności Zuzanny, podczas gdy służąca wyszła za sprawunkami, komisyoner udekorowany w zwykłą blaszkę z numerem, — sąsiedzi go widzieli, — zatrzymał swój wózek przed ogródkiem i zadzwonił dwa razy. Sąsiedzi nie wiedząc, że służąca wyszła, nie powzięli najmniejszego podejrzenia, a zagadkowy komisyoner spełnił tymczasem swą czynność w najzupełniejszym spokoju.
Zauważyć należy, że żadna szafa nie została wyłamana, żaden zegar ruszony. Co więcej, portmonetka Zuzanny, którą pozostawiła na marmurowym blacie biureczka, znalazła się na sąsiednim stoliku wraz z całą zawartością. Więc pobudka kradzieży była wyraźnie określona, co czyniło kradzież tem bardziej niewytłómaczalną, bo wreszcie czemu się tak narażać dla tak drobnej zdobyczy?
Jedyną wskazówką, jaką mógł dostarczyć profesor, było zdarzenie dnia poprzedniego.
— Po mojej odmowie ten młody człowiek okazał żywe niezadowolenie i odniosłem wrażenie, że opuszcza mnie z groźbą.
Było to dość niewyraźne. Dopytywano kupca. Nie znał żadnego z tych dwu panów. Co do samego sprzętu, nabył go za czterdzieści franków w Chevreuse przy sprzedaży pośmiertnej i był przekonany, że sprzedał we właściwej cenie. Przeprowadzone śledztwo nic więcej nie wykazało.
Ale pan Gerbois umocnił się w przekonaniu, że poniósł stratę ogromną. Majątek być musiał ukryty w podwójnem dnie którejś szufladki i to była przyczyna, dla której młody człowiek, znający skrytkę, postąpił tak zdecydowanie.
— Mój biedny ojcze, cobyśmy zrobili z tym majątkiem?... — powtarzała Zuzanna.
— Jakto! Ależ z takim posagiem, mogłabyś zrobić najświetniejszą partyę!
Zuzanna ograniczała swe marzenia do kuzynka Filipa, który stanowił skromną partyjkę, więc wzdychała gorzko. I w małym domku w Wersalu, życie popłynęło dalej mniej wesołe, mniej bez troski, przyćmione żalem i zawodem.
Minęły dwa miesiące. I nagle posypały się zdarzenia najdonioślejsze, nieprzewidziany ciąg szczęśliwych zdarzeń i katastrof!...
Pierwszego lutego, o wpół do szóstej profesor Gerbois wrócił do domu z gazetą w ręku, siadł, włożył okulary i zaczął czytać. Polityka go nie zajmowała, odwrócił stronę. Naraz uwagę jego zwrócił ustęp zatytułowany:
“Trzecie ciągnienie loteryi Prasy”. “Numer 514 seryi 23 wygrywa milion...”
Dziennik wypadł mu z ręki. Ściany zakołowały w jego oczach i serce przestało bić. Numer 514 seryi 23 był jego numerem! Kupił go przypadkiem, aby oddać przysługę swemu przyjacielowi, bo sam nie wierzył zupełnie w łaskawość losu, i oto on wygrywał!
Szybko wydobył swój notes. Nr. 514 seryi 23 był wyraźnie zapisany. Ale gdzie los?
Skoczył do swego gabinetu, aby poszukać pudełka z kopertami, pomiędzy które wcisnął drogocenny los, ale znów się zatrzymał nagle, znów wahający i z sercem ściśnionem: pudełka z kopertami nie było, i rzecz zdumiewająca, zdał sobie naraz sprawę, że już tygodnie minęły, jak go nie widział! Od kilku tygodni już nie widział go przed sobą w godzinach, gdy poprawiał zadania swych uczniów!
Odgłos kroków po ścieżce żwirowej ogródka go doszedł...
— Zuziu! Zuziu! — zawołał.
Wracała ze spaceru, wbiegła szybko.
— Zuziu!... — wyjęczał głosem zdławionym — pudełko... pudełko z kopertami?...
— Które?
— To z Louvru... co przyniosłem któregoś czwartku... co stało w kącie na tym stole?...
— Ale przypomnij sobie, ojcze... razem ustawialiśmy je...
— Kiedy?
— Wieczorem... wiecz... wigilią dnia...
— Ale gdzie? odpowiadaj!... O śmierć przyprawiasz...
— Gdzie?... w biureczku...
— W biureczku skradzionem?
— Tak.
— W biureczku skradzionem!
Powtórzył te słowa ciszej z rodzajem przerażenia.
Potem chwycił ją za rękę i jeszcze ciszej dodał:
— Ono, zawierało milion, moja córko...
— Ah! ojcze, dlaczegożeś mi nie powiedział o tem? — szepnęła naiwnie.
— Milion! — mówił dalej — tam był los loteryi “prasy”... na który padła główna wygrana.
Ogrom niepowodzenia go powalił. Długo pozostali w milczeniu, którego nie mieli odwagi przerwać, wreszcie Zuzanna się odezwała:
— Ale ojcze, zapłacą ci go pomimo to?...
— Jakto? Na jakich dowodach?
— Czy trzeba dowodów?...
— Do djabła!
— A ty ich nie masz?
— Owszem, mam jeden.
— A więc?
— Był w pudełku!
— W pudełku, które zginęło?
— Tak, kto inny zeń skorzysta.
— Ależ to byłoby okropne! Słuchaj ojcze, czy nie mógłbyś się temu sprzeciwić?
— Czy ja wiem? Czy ja wiem? Ten człowiek być musi tak przebiegły! Rozporządza takimi środkami... Przypomnij sobie... zdarzenie z biurkiem...
Porwał się w nagłym napływie energii i uderzając nogą zawołał:
— A więc, nie! nie! on go mieć nie będzie! Dlaczego on miałby go mieć? Choćby nie wiem jak był zręczny, on sam nic zrobić nie może. Jeśli się zjawi, by podnieść sumę, zatrzymają go! Ah! zobaczymy, łaskawy panie!
— Więc masz jakąś myśl, ojcze?
— Bronić naszych praw aż do końca cokolwiek bądź zajdzie. I wygramy!... Milion jest mój, mieć go będę!
W kilka minut potem wysyłał depeszę tej treści:

“Dyrekcya Banku Ziemskiego,
ulica Kapucynów, Paryż.

Jestem właścicielem Nr. 514 seryi 23, zakładam protest wszelkiemi drogami prawnemi przeciw reklamacyom obcym.

Gerbois”.

Prawie jednocześnie przybył do Banku Ziemskiego inny telegram:
“Numer 514 seryi 23 jest w mojem posiadaniu.

Arsen Lupin”.

∗             ∗

Pamiętają wszyscy ten kolosalny wybuch śmiechu, jaki powitał ogłoszenie podwójnej depeszy. Samo nazwisko Arsena Lupin było zadatkiem czegoś niespodziewanego, zapowiedzią zabawy dla paradyzu. A paradyzem był świat cały.
Dzięki poszukiwaniom, podjętym natychmiast przez Bank Ziemski, dowiedziano się, że Nr. 514 seryi 23, był wydany za pośrednictwem Banku Lyońskiego, filii wersalskiej, — komendantowi artyleryi Hessy. Komendant umarł wskutek upadku z konia. Dowiedziano się jednak od towarzyszy, którym się zwierzył, że na krótko przed śmiercią odstąpił los swój jednemu ze swych przyjaciół.
— Tym przyjacielem jestem — ja — oświadczył pan Gerbois.
— Udowodnij pan to — odpowiedział Dyrektor banku.
— Mam to udowodnić? Bardzo łatwo. Dwadzieścia osób panu poświadczy, że miałem stałe stosunki z komendantem i że spotykaliśmy się w kawiarni na Placu Broni. Tu właśnie pewnego dnia, gdy był do tego zniewolony potrzebą, odstąpił mi swój los za sumę 20 franków.
— Czy ma pan świadków tej wymiany?
— Nie.
— W takim razie na czem opiera pan swe reklamacye?
— Na liście, który komendant napisał do mnie w tej sprawie.
— Jaki list?
— List, który był spięty z losem.
— Proszę go pokazać.
— Ależ, on był w skradzionem biurku!
— Proszę go odnaleść.
Arsen Lupin poparł go. Notatka umieszczona w “Echo de France”, w piśmie, które ma zaszczyt być jego organem oficyalnym i którego jest zdaje się jednym z głównych akcyonaryuszy, — ogłasza, że Lupin składa na ręce mecenasa Detinan, swego adwokata list, który do niego osobiście napisał komendant Hessy.
Było to kapitalne: Arsen Lupin, bierze adwokata! Arsen Lupin, szanuje ustawy!
Cała prasa rzucała się po informacye do mecenasa Detinan, wpływowego deputowanego, radykała, człowieka wielkiej uczciwości o przenikliwym umyśle, nieco sceptycznym i paradoksalnym.
Pan Detinan nigdy nie miał przyjemności widzieć Arsena Lupin, czego żałował mocno, — ale ponieważ w istocie otrzymał od niego informacye, był wzruszony tym wyborem, którego zaszczyt żywo odczuł i musiał bronić praw swego klienta. Otworzył swe akta i bez wybiegów okazał list komendanta. List poświadczał sprzedaż losu, ale nie wspominał nazwiska nowego nabywcy. “Mój drogi przyjacielu”... wyrażał się poprostu komendant.
— Mój drogi przyjacielu, to — ja, dodawał Arsen Lupin w notatce dołączonej do listu komendanta. A powód najlepszy, że jestem w posiadaniu tego listu.
Tłum reporterów zgromadził się niezwłocznie u pana Gerbois, który mógł jedynie powtórzyć:
— “Mój drogi przyjacielu” — to do mnie, nie do kogo innego. Arsen Lupin skradł list komendanta wraz z losem.
— Niechże tego dowiedzie! — odparł Lupin dziennikarzom.
— Ależ, bo to on skradł biurko! — wykrzyknął pan Gerbois wobec tychże dziennikarzy.
A Lupin powtórzył:
— Niech dowiedzie!
I było to widowisko cudownej pomysłowości: ten pojedynek publiczny dwu posiadaczy numeru 514 seryi 23, te pielgrzymki reporterów w tę i w tamtą stronę, ta zimna krew po stronie Arsena Lupina wobec zacietrzewienia biednego pana Gerbois.
Prasa pełna była żalu nad nieszczęśliwym! Zwierzał się ze swem niepowodzeniem ze wzruszającą szczerością!...
— Zrozumiejcie, panowie, to posag Zuzi ten nicpoń mi sprzątnął! Ja osobiście już nie dbam, ale dla Zuzi!... Pomyślcie: milion! dziesięćkroć sto tysięcy! Ah! wiedziałem, że biurko zawierało skarb...
Daremnie tłómaczono mu, że jego przeciwnik zabierając ów sprzęt, nie wiedział o obecności w nim losu, a w każdym razie nikt przewidzieć tego nie mógł, że na ten los właśnie padnie główna wygrana, — wciąż wyrzekał:
— Nieprawda! on to wiedział!... Gdyby nie to, czemużby zabrał ten nędzny sprzęt?
— Dla przyczyn nieznanych, ale z pewnością nie dla tego, aby zdobyć skrawek papieru, który wart był wówczas dwadzieścia franków!
— Milion! On to wiedział... On wie wszystko. Ah! wy go nie znacie tego rabusia!... On nas obłupił z miliona!
Dyalog mógłby potrwać jeszcze bardzo długo, ale dwunastego dnia pan Gerbois otrzymał od Arsena Lupina list z napisem “poufny”. Czytał ze wzrastającym niepokojem:
— “Panie, paradyz się bawi naszym kosztem. Czy nie uważa pan, że czas już sprawę potraktować poważnie? Z mej strony jestem na to stanowczo zdecydowany.
Sytuacya jasna: posiadam los, którego nie mam prawa podnieść, a pan ma prawo podnieść los, którego pan nie posiada. A więc, nie możemy nic jeden bez drugiego.
Co więcej, ani pan nie przystanie na ustąpienie mi swego prawa, ani ja panu nie zechcę ustąpić mego losu. Cóż robić?
Sposób widzę jedyny: pół miliona dla pana i pół miliona dla mnie. Czy nie sprawiedliwie? Czy ten sąd Salomona nie zadowoli poczucia sprawiedliwości, które tkwi w nas obu? Rozwiązanie sprawiedliwe, ale rozwiązanie niezwłoczne. Nie jest to bynajmniej propozycya, którą pan mógłby dowolnie roztrząsać, ale konieczność, do której okoliczności zmuszają się nagiąć. Zostawiam panu trzy dni do namysłu. W piątek rano spodziewam się, że przeczytam w drobnych ogłoszeniach “Echo de France” dyskretną notatkę dla pana Ars. Lup. a zawierającą w formie osłoniętej pańską zgodę prostą i całkowitą na układ, przezemnie przedstawiony. Dzięki temu pan wejdzie w niezwłoczne posiadanie losu i podniesie milion, poczem złoży pan dla mnie pięćset tysięcy franków — drogą, jaką panu wskażę.
W razie odmowy przedsiębiorę środki, aby rezultat był ten sam. Ale poza przykrościami bardzo poważnemi, które dla pana spowoduje podobny upór, będzie pan nadto musiał ponieść koszta prawne w sumie dwudziestu pięciu tysięcy franków.
Zechciej pan przyjąć zapewnienia najgłębszego szacunku.

Arsen Lupin”.

Zrozpaczony pan Gerbois popełnił błąd fatalny, pokazując ten list i zezwalając na skopiowanie go. Oburzenie popychało go w coraz większe niedorzeczności.
— Nie, nie będzie miał nic! — wybuchnął wobec zebranych reporterów. — Dzielić to, co do mnie należy? Nigdy! Niech podrze swój los, jeśli mu się podoba.
— Jednak pięćkroć sto tysięcy franków warte więcej, niż nic.
— Nie o to idzie, ale o moje prawo i to prawo udowodnię wobec trybunału.
— Zaczepiać Arsena Lupin?... To będzie ciekawe.
— Nie jego, ale Bank ziemski. On musi mi wydać mój milion!
— W zamian za los, lub przynajmniej za dowód, że go pan kupił.
— Dowód jest, bo Arsen Lupin przyznaje, że skradł biurko.
— Czy słowo Arsena Lupin wystarczy trybunałowi?
— Nic mnie nie obchodzi, dochodzę swego.
Paradyz trząsł się w niecierpliwości. Czyniono zakłady i jedni utrzymywali, że Arsen Lupin wywłaszczy pana Gerbois, inni, że pozostanie przy swych groźbach. I doświadczono pewnych obaw, tak siły dwóch przeciwników były nierówne: jeden nieugięty i wytrawny w walce, drugi wściekły, jak szczuty zwierz.
W piątek wyrywano sobie “Echo de France” i gorączkowo śledzono drobne ogłoszenia na piątej stronicy.
Ani jeden wiersz nie był przeznaczony dla p. Ars. Lup. Na wezwanie Arsena Lupina pan Gerbois odpowiadał milczeniem. Było to wypowiedzenie wojny.

Wieczorem dzienniki donosiły o porwaniu panny Gerbois.

∗             ∗

Co nadewszystko bawi w tych widowiskach, których reżyserem jest Arsen Lupin, to komiczna nadmiernie rola policyi. Wszystko się odbywa poza nią. On mówi, pisze, uprzedza, rozkazuje, grozi, wykonywa, jak gdyby nie istniał ani szef policyi, ani ajenci, ani komisarze — nikt, ktoby mógł przeszkodzić mu w jego planach. Wszystko to przez niego uważane jest za zero, za nieistniejące. Przeszkoda dlań nie istnieje.
A jednak policya się wścieka! Gdy chodzi o Arsena Lupina od góry do dołu jej drabiny wszystko bije na trwogę, gotuje się, pieni z wściekłości. To wróg, wróg, który szydzi, wyzywa, pogardza lub gorzej jeszcze — ignoruje!
I co począć wobec takiego przeciwnika? Dwadzieścia minut przed dziesiątą, według zeznania służącej, Zuzanna wychodziła z domu. Pięć minut po dziesiątej wychodząc z liceum, ojciec nie spostrzegł jej po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zazwyczaj go oczekiwała. A więc wszystko się odbyło w ciągu dwudziestominutowego przejścia z domu do liceum.
Dwoje sąsiadów utrzymuje, że minęli się z nią o trzysta kroków od domu. Pewna pani widziała idącą wzdłuż alei młodą panienkę, której rysopis odpowiada jej powierzchowności. A potem? Potem nikt nic nie wie.
Poszukiwano na wszystkie strony, rozpytywano urzędników stacyi kolei żelaznej. Nic nie zauważono tego dnia, co mogłoby mieć związek z porwaniem młodej dziewczyny. Jednak w Ville d’Avrey sklepikarz pewien zeznaje, że dostarczył oliwy dla zamkniętego automobilu, który jechał z Paryża. Na przodzie siedział palacz, wewnątrz jakaś pani jasnowłosa — nadzwyczaj jasnowłosa, określał świadek. W godzinę potem automobil wracał z Wersalu. Natłok ekwipaży zmusił go do zwolnienia biegu, dzięki czemu sklepikarz mógł zauważyć obok już widzianej jasnowłosej damy — inną damę, owiniętą w szal i woal. Niema wątpliwości, że była to Zuzanna Gerbois.
Ale w takim razie należy uznać, że porwanie odbyło się w biały dzień, na drodze, niezmiernie uczęszczanej, w samym środku miasta.
Jak? w którem miejscu? Ani jednego krzyku nie posłyszano, ani jednego ruchu podejrzanego nie zauważono.
Sklepikarz opisał wygląd automobilu, była to zamknięta maszyna o sile 24 koni, firmy Peugeon, z ciemno niebieskiem wybiciem wewnątrz. Na wszelki wypadek informowano się u zarządzającej stacyą automobilów pani Bob-Walthour, której specyalnością niejako jest uwożenie przy pomocy automobilów. W rzeczy samej, rankiem tegoż piątku najmowała na cały dzień automobil firmy Peugeon pewnej jasnowłosej damie, której zresztą nie widziała więcej.
— Ale palacz?
— Był to niejaki Ernest, zgodzony dnia poprzedniego na podstawie doskonałych świadectw.
— Czy jest tutaj?
— Nie, odprowadził ekwipaż, i więcej nie wrócił.
— Czy nie możnaby odnaleść jego śladów?
— Zapewne, u osób, których rekomendacye nam przedstawił. Oto ich nazwiska.
Udano się do tych osób. Nikt z nich nie znał Ernesta.
I tak jakimkolwiek śladem podążono, aby wydostać się z tych ciemności, wpadano w nowe ciemności, w nowe zagadki.
Pan Gerbois nie był w mocy wytrzymać walki, która się dlań rozpoczęła tak nieszczęśliwie. Niepocieszony po zniknięciu córki, złożył broń.
Maleńka wzmianka zjawiła się w “Echo de France”, a ci, którzy ją odczytali, uznali jego poddanie się za jasne i proste — bez wszelkiej myśli ukrytej.
Było to zwycięstwo po ukończonej wojnie, trwającej cztery doby.
W dwa dni później pan Gerbois przebiegł dziedziniec gmachu Banku Ziemskiego. Wprowadzony do Dyrektora, podał mu numer 514 seryi 23. Dyrektor podskoczył.
— Ah! więc pan go ma! oddano go panu?
— Zawieruszyłem go, a teraz oto jest — odrzekł pan Gerbois.
— Jednakże pan utrzymywał... była kwestya...
— Wszystko to opowiadania i nieprawda.
— W każdym razie trzeba by nam jakiegoś dowodu na poparcie.
— Czy list komendanta może wystarczyć?
— Z pewnością.
— Oto jest.
— Doskonale. Zechce pan zostawić te papiery u nas. Sprawdzenie zajmie nam jakieś piętnaście dni. Uprzedzę pana, jak tylko będzie można zgłosić się do kasy. Dziś uważam, że cały interes pański polega na tem, aby nic nie opowiadać i skończyć tę sprawę w najzupełniejszem milczeniu.
— Taki jest i mój zamiar.
Pan Gerbois nie mówił nic, dyrektor tem mniej. Ale bywają tajemnice, które się odkrywają bez współudziału czyjejkolwiek niedyskrecyi i w tym razie dowiedziano się wkrótce, że Arsen Lupin był dość zuchwałym, aby odesłać panu Gerbois los Nr. 514 seryi 23. Wiadomość przyjęto z radością pełną zdumienia. Doprawdy dzielnym być musiał gracz, który rzucał na stół atut tej miary, co ów drogocenny bilet! Z pewnością nie pozbywałby się go inaczej, jak z pełną świadomością, że ma kartę, która mu zapewniała równowagę. Ale jeśli panna Gerbois ucieknie? Jeśli zdołają mu odebrać zakład, którym rozporządza?
Policya zrozumiała słaby punkt pozycyi nieprzyjaciela i podwoiła usiłowania. Arsen Lupin bezbronny, wywłaszczony przez siebie samego, schwytany w sieć własnych intryg, nie mogący tknąć ani jednego sou z upragnionego miliona...
Ale należało odnaleść Zuzannę. A jej właśnie odnaleść nie było można, co więcej sama nie uciekała!
Dobrze! mówiono, punkt zdobyty. Arsen bierze pierwszą lewę. Ale najtrudniejsze pozostaje do wykonania: panna Gerbois jest w jego rękach i on jej nie wyda, jak w zamian za pięćkroć sto tysięcy franków. Ale gdzie i jak dokona się wymiana? Aby ona nastąpiła, trzeba spotkania, a wówczas któż zabroni panu Gerbois uwiadomić policyę? — a przeto odzyskać córkę, zachowując pieniądze?
Wypytywano profesora. Zgnębiony, spragniony spokoju powtarzał nieodgadniony:
— Nie mam nic do powiedzenia — czekam.
— A panna Gerbois?
— Poszukiwania nie ustają.
— Ale Arsen Lupin pisał do pana?
— Nie.
— Pan to potwierdza?
— Nie.
— A więc znaczy to i tak. Jakie są jego instrukcye?
— Nie mam nic do powiedzenia o tem.
Przypuszczano szturm do pana Detinan. To samo milczenie.
— Pan Lupin jest moim klientem — odpowiedział z powagą. — Zrozumiecie panowie, że jestem obowiązany do najściślejszej dyskrecyi.
Tyle tajemniczości irytowało publiczność. Rozważano trzy niechybne rozwiązania sprawy: aresztowanie, tryumf lub śmieszne i godne politowania niepowodzenie.
Ale ciekawość publiczności została zaspokojona tylko w części.
We wtorek, dnia 12. marca pan Gerbois otrzymał w zwyczajnej na pozór kopercie wezwanie do Banku Ziemskiego. W czwartek o pierwszej udał się pociągiem do Paryża. O godzinie drugiej wręczono mu tysiąc papierków tysiącofrankowych.
Podczas gdy je przeliczał ze drżeniem — bo czyż te pieniądze nie były okupem Zuzanny? — dwóch ludzi rozmawiało w powozie, który się zatrzymał w pewnej odległości od głównego wejścia. Jeden z nich o siwiejących włosach, lecz z twarzą energiczną, która wyrazem swym stanowiła kontrast z mundurem małego urzędnika, był to inspektor naczelny policyi Ganimard, stary Ganimard, wróg nieprzejednany Arsena Lupina. I Ganimard mówił do brygadyera Folenfant:
— Nie przeciągnie się to długo... w ciągu pięciu minut zobaczymy naszego obywatela. Czy wszystko gotowe?
— Najzupełniej.
— Ilu nas jest?
— Ośmiu, w tem dwu na rowerach.
— I ja, który się liczę za trzech. To dosyć, ale nie zawiele. Za żadną cenę Gerbois nie może nam się wysunąć... inaczej — do widzenia: zobaczy się z Lupinem, z którym schadzkę oznaczyć sobie musieli, tamten wyda pannę za pół miliona i wszystko skończone!
— Ale czemu stary nie działa wraz z nami?... Byłoby tak proste! Przyjmując naszą pomoc, zachowałby sobie cały milion.
— Tak, ale się boi. Jeśli spróbuje schwytać tamtego, nie będzie miał córki.
— Kogo tamtego?
— Jego.
Ganimard wymówił ten wyraz tonem poważnym, niejako lękiem nacechowanym, jak gdyby mówił o istocie nadprzyrodzonej, której potęgi już doświadczył.
— To dobre! — zauważył brygadyer Folefant — że też jesteśmy zmuszeni popierać tego pana wbrew jego woli.
— Lupin wywraca świat do góry nogami... — westchnął Ganimard.
Upłynęła chwila.
— Baczność! — rzekł.
Pan Gerbois wychodził. Na rogu ulicy Kapucynów przeszedł na lewy chodnik. Oddalał się powoli, mijając wystawy sklepowe, którym się nawet przyglądał.
— Nadto spokojny dobrodziej — rzekł Ganimard, — ktoś kto trzyma milion w kieszeni, nie będzie taki spokojny.
— A cóż on ma robić?
— Oh! nic, oczywiście... Nie warto, i nie wierzę. Lupin to Lupin.
W tej chwili pan Gerbois skierował się do kiosku. Wybrał dziennik, odebrał wydaną mu resztę, rozłożył gazetę i z ręką przed sobą wyciągniętą, postępując drobnym krokiem, zaczął czytać. I nagle, szybkim ruchem skoczył do automobilu, który stał obok chodnika. Motor był w ruchu, bo powóz ruszył natychmiast, objechał Madeleine i zniknął.
— Święci Pańscy! — zakrzyknął Ganimard — i to jeszcze manewr “jego” metodą!
Rzucił się naprzód a inni jego ludzie jednocześnie biegali wokoło Madeleine.
Ale zaśmiał się wnet głośno. Przy wejściu do bulwaru Malesherbes automobil zatrzymał się w pędzie, i pan Gerbois zeń wyskoczył.
— Prędzej! Folenfant... — do palacza — to może ów Ernest.
Folenfant wypytywał palacza. Był to niejaki Gaston, służący w Towarzystwie automobilowem, przed dziesięciu minutami jakiś pan go zatrzymał i kazał mu czekać w pogotowiu koło kiosku, aż do przybycia innego pana.
— A ten drugi pasażer jaki adres podał? — zapytał Folenfant.
— Żadnego adresu... “Bulwar Malesherbes... avenue de Messine... podwójny napiwek”... i tyle.
Ale tymczasem pan Gerbois, nie tracąc ani chwili, skoczył do pierwszego przejeżdżającego fiakra.
— Fiakier! metro[1], plac Zgody!
Profesor wyszedł z metro na placu Palais Royal, pobiegł do innego fiakra i kazał się wieźć na plac Giełdy. Jeszcze jedna podróż w metro, potem w ulicy de Villiers trzeci fiakier.
— Fiakier, ulica Clapeyron 25.
Nr. 25 przy ulicy Clapeyron jest oddzielony od bulwaru Batignolles domem narożnym. Wbiegł na pierwsze piętro i zadzwonił. Jakiś mężczyzna mu otworzył.
— Czy tu mieszka mecenas Detinan?
— Ja nim jestem. Pan Gerbois zapewne?
— Tak.
— Oczekiwałem pana. Zechciej pan wejść.
Kiedy pan Gerbois wchodził do gabinetu adwokata, zegar wskazywał trzecią.
— To godzina, którą mi wyznaczył, rzekł profesor. Jeszcze go niema?
— Jeszcze nie.
Pan Gerbois usiadł, wytarł spocone czoło, spojrzał na swój zegarek, jak gdyby nie wiedział godziny i zaczął niespokojnie:
— Czy przyjdzie?
Adwokat odrzekł:
— Pan mnie zapytuje, panie, o rzecz, której sam najciekawszy jestem. Nigdy nie doświadczałem podobnej niecierpliwości. W każdym razie, jeśli przyjdzie ryzykuje grubo, ten dom jest śledzony od dwu tygodni... Nie ufają mi.
— A mnie tem więcej. Nie ręczę nawet, czy ajenci, którzy mnie szpiegują, stracili mój ślad.
— Ale w takim razie...
— To zupełnie nie będzie z mej winy — zawołał żywo profesor — i niema co mi zarzucać. Cóżem przyrzekł? Być posłusznym “jego” zleceniom. A więc na ślepo słuchałem jego zleceń: wziąłem pieniądze o godzinie, oznaczonej przez niego i udałem się do pana w sposób, jaki mi on wskazał. Czując się odpowiedzialnym za nieszczęście mej córki, dotrzymałem mych zobowiązań z całą ścisłością. Do niego należy dotrzymać swoich.
I dodał tym samym niespokojnym głosem:
— On odprowadzi moją córkę, wszak prawda?
— Tak myślę.
— Jednak pan go widział!...
— Ja? Ależ nie! Prosił tylko listownie, abym przyjął panów obu, abym wyprawił z domu służbę przed godziną trzecią i żebym nie przyjął nikogo w mem mieszkaniu między przyjściem pana i jego wyjściem. Jeślibym się nie zgadzał na tę propozycyę, prosił o uprzedzenie go paru słowami w “Echo de France.” Ale czuję się nadto szczęśliwy, że mogę oddać przysługę panu Arsenowi Lupin i zgadzam się na wszystko.
Pan Gerbois westchnął:
— Niestety! Jak się to wszystko skończy?... jak się skończy?...
Wyjął z kieszeni pieniądze, rozłożył na stole i zrobił z nich dwie paczki o jednakowej liczbie biletów. Potem obaj milczeli, od czasu do czasu pan Gerbois nastawiał ucha... Czy nie dzwoniono?...
Z każdą chwilą jego niepokój wzrastał, pan Detinan doświadczał również przykrego uczucia. W pewnej chwili nawet adwokat stracił zimną krew. Powstał gwałtownie:
— Nie zobaczymy go... Jakże pan chce?... To byłoby szaleństwem z jego strony! Ma mieć zaufanie do nas? Tak, jesteśmy uczciwi ludzie, niezdolni go zdradzić. Ale niebezpieczeństwo nie w tem.
I pan Gerbois złamany, przyciskając dłońmi bilety bankowe, jęczał:
— Niechże przyjdzie, mój Boże! niech przyjdzie!... Oddałbym to wszystko za odzyskanie Zuzanny.
Drzwi się otwarły:
— Połowa wystarczy panie Gerbois!
Ktoś stał na progu, jakiś młody człowiek wytwornie ubrany. Pan Gerbois poznał w nim natychmiast nieznajomego, który go zaczepił w pobliżu sklepu starożytności w Wersalu. Skoczył ku niemu.
— A Zuzanna? a moja córka?
Arsen Lupin zamknął starannie drzwi i zdejmując najspokojniej rękawiczki, rzekł do adwokata:
— Szanowny panie, nie wiem, jak mam wyrazić mą wdzięczność za gotowość, z jaką pan podjął się obrony mych praw. Nie zapomnę tego nigdy.
Mecenas Detinan bąknął:
— Ale pan nie dzwonił... nie słyszałem, aby drzwi...
— Dzwonki i drzwi, panie, są to rzeczy, które powinny funkcyonować tak, aby ich nikt nie słyszał. Pomimo to, jestem, a to rzecz zasadnicza.
— Moja córka! Zuzanna! co pan z nią zrobił? — powtarzał profesor.
— Mój Boże! — rzekł Lupin — jaki pan gwałtowny! Poczekajmy jeszcze chwilę, a córka pańska będzie w pańskiem objęciu.
I zaczął się przechadzać, a potem tonem wielkiego pana, który rozdaje pochwały, rzekł:
— Panie Gerbois, winszuję zręczności, z jaką pan postępował przed chwilą. Gdyby automobil nie posiadał tej opętanej szybkości biegu, — spotkalibyśmy się po prostu w Etoile i oszczędzilibyśmy panu Detinan przykrości naszej wizyty... Zresztą tak było pisano...
Spostrzegł nagle dwie paczki banknotów i zawołał:
— Ah! doskonale! milion gotów... Nie będziemy tracić czasu. Pan pozwoli?
Ale — zaprotestował pan Detinan, stając przed stołem — panny Gerbois niema tu jeszcze?
— A więc?
— A więc, czyż jej obecność nie jest nieodzowna?...
— Rozumiem! rozumiem! Arsen Lupin wzbudza tylko względne zaufanie. Może wziąć pół miliona, nie zwracając zakładu! Ah! drogi panie, jestem bardzo zapoznany! Ponieważ przeznaczenie zniewoliło mnie do czynów natury nieco... specyalnej, podejrzywają moją uczciwość... mnie, który jestem człowiekiem pełnym względów i delikatności! Zresztą, szanowny panie, jeśli się pan obawia, proszę otworzyć okno i zawołać. Jest tam tuzin ajentów na ulicy.
— Tak pan myśli?
Arsen Lupin odchylił firankę.
— Myślę, że pan Gerbois nie zdołał zbić z tropu Ganimarda... Cóżem powiedział! Otóż i on, dobry przyjaciel!
— Czyż możliwe? — zawołał profesor. — Przysięgam panu jednak, że...
— Że mnie pan nie zdradził?... Nie wątpię o tem, ale oni są domyślni. Patrzcie! Folenfant, widzę go!... I Greaume!... I Dieuzy!... wszyscy moi dobrzy znajomi, i cóż!
Mecenas Detinan patrzył na niego ze zdumieniem. Jaki spokój! Śmiał się śmiechem radosnym, jakby się cieszył igraszką dziecięcą i jakby żadne niebezpieczeństwo mu nie groziło. Więcej jeszcze niż widok ajentów, ten spokój upewnił adwokata, odszedł od stolika, na którym leżały bilety bankowe. Arsen Lupin pochwycił jedną po drugiej dwie paczki, z każdej odjął po dwadzieścia pięć biletów i podając panu Detinan pięćdziesiąt biletów rzekł:
— Oto honoraryum, szanowny panie, od pana Gerbois i odemnie. Winniśmy je panu bardzo.
— Panowie mi nic nie winni, — odrzekł pan Detinan.
— Jakto? a wszystkie przykrości, na które pana narażamy?
— A cała przyjemność, jaką znajduję w przyjmowaniu tych przykrości?...
— To znaczy, drogi panie, że pan nic przyjąć nie chce od Arsena Lupin! Otóż, co to znaczy mieć złą opinię... — westchnął.
Wyciągnął pięćdziesiąt tysięcy franków do profesora:
— Panie, na pamiątkę naszego szczęśliwego spotkania, pozwoli mi pan złożyć sobie to, jako dar ślubny dla panny Zuzanny.
Pan Gerbois chwycił spiesznie banknoty, ale zaoponował:
— Moja córka nie idzie za mąż.
— Nie pójdzie, jeśli pan jej odmówi pozwolenia, ale pragnie wyjść za mąż.
— Co pan o tem wiedzieć może?
— Wiem, że młode dziewczyny marzą często bez przyzwolenia swych ojczulków. Szczęściem, że trafia się czasem dobry geniusz, któremu na imię Arsen Lupin i ten w głębi biureczek odnajduje tajemnice tych serc prześlicznych.
— Czy pan nic więcej tam nie znalazł? Wyznaję, że jestem mocno ciekawy wiedzieć czemu ten sprzęt stał się przedmiotem pańskich starań?
— Racya historyczna, szanowny panie. Mimo pańskiego przekonania, panie Gerbois, nie zawierało ono innego skarbu, jak bilet loteryjny — o czem ja nie wiedziałem — zależało mi jednak na niem i poszukiwałem go od dawna. To biureczko z drzewa cisowego i mahoniowego, ozdobione liśćmi akantu, było znalezione w małym domku w Boulogne, zamieszkiwanym kiedyś przez Maryę Walewską. Na jednej z szufladek jest tam napis: “Ofiarowane Napoleonowi I, cesarzowi Francyi przez jego wiernego sługę Mancion.” A w górze te słowa, wyryte ostrzem scyzoryka: “Tobie — Maryo.” — Następnie Napoleon kazał je skopiować dla cesarzowej Józefiny. W ten sposób biureczko, które podziwiają w Malmaison, jest tylko nieudolną kopią tego, które wchodzi obecnie w skład moich zbiorów.
Profesor jęknął:
— Mój Boże! gdybym był wiedział o tem u kupca, jakże chętnie byłbym je panu odstąpił...
Arsen Lupin rzekł na to, śmiejąc się...
— I miałby pan przytem tę wielką korzyść, że zachowałby dla siebie wyłącznie numer 514 seryi 23.
— A to nie doprowadziłoby do porwania mej córki, którą to wszystko bardzo przejąć musiało.
— To wszystko?
— To porwanie.
— Ależ, drogi panie, pan jest w błędzie. Panna Gerbois nie została porwana.
— Moja córka nie była porwana?
— Nigdy, kto mówi: porwana, wykradziona, rozumie przemoc. A ona najzupełniej dobrowolnie została zakładniczką.
— Dobrowolnie! — powtórzył pan Gerbois pomieszany.
— I niemal na własne swoje żądanie... Jakto! młoda dziewczyna, rozumna, jak panna Gerbois, która co więcej w głębi duszy żywi gorące niewyjawione uczucie, miałaby wyrzec się odzyskania swego posagu?... Ah! przysięgam panu, łatwo było ją upewnić, że niema innego sposobu przełamania pańskiego oporu.
Mecenas Detinan bawił się znakomicie.
— Najtrudniej chyba było, — zauważył, porozumieć się z nią panu. Niepodobna, aby panna Gerbois pozwoliła się zaczepić?...
— O! przezemnie nie! Nie mam nawet zaszczytu znać jej. To jedna z osób mi przychylnych raczyła z nią wejść w układy.
— Jasnowłosa dama z automobilu zapewne? — przerwał pan Detinan.
— Rzeczywiście. Od pierwszego spotkania przed liceum wszystko było postanowione. Odtąd panna Gerbois i jej nowa przyjaciółka podróżowały zwiedzając Belgię, Holandyę, w sposób najprzyjemniejszy i najbardziej korzystny dla młodej osoby. Zresztą ona sama to panu wyjaśni...
Zadzwoniono do drzwi przedpokoju trzy razy silnie, potem jeden raz oddzielnie, potem jeszcze raz oddzielnie.
— To ona — rzekł Lupin. — Drogi panie, zechciej pan łaskawie...
Adwokat pospieszył.
Dwie młode kobiety weszły. Jedna z nich rzuciła się w ramiona pana Gerbois, druga zbliżyła się do Lupina. Była wysokiego wzrostu, kształtów harmonijnych, o twarzy bardzo bladej, jej jasne blond włosy, olśniewająco jasne — spływały w dwu luźnych puklach po obu stronach twarzy. Ubrana czarno bez wszelkiej innej ozdoby prócz sznura czarnych korali, opasujących jej szyję pięciokrotnie, miała szyk wytworny.
Arsen Lupin rzekł do niej słów parę, potem kłaniając się zwrócił się do panny Gerbois:
— Proszę panią o przebaczenie za wszystkie niepokoje, myślę jednak, że nie czuła się pani nadto nieszczęśliwą?
— Nieszczęśliwą! Byłabym nawet bardzo szczęśliwa, gdyby nie mój biedny ojciec...
— A więc wszystko wyśmienicie. Niech go pani jeszcze uściśnie, korzystając z okazyi — bo jest doskonała, niech mu pani powie o swym kuzynku...
— O kuzynku?... co to znaczy?... Nie rozumiem...
— Ale owszem, pani rozumie. Pani kuzyn Filip... ten młody człowiek, którego listy chowa pani starannie...
Zuzanna zarumieniła się, straciła pewność siebie i w końcu, jak to radził Lupin, rzuciła się znów w ramiona ojca.
Lupin patrzył na nich ze wzruszeniem.
— Jakże się bywa wynagradzanym za dobre uczynki! Rozrzewniający widok! Szczęśliwy ojciec! szczęśliwa córka! I pomyśleć, że to szczęście jest twojem dziełem, Lupinie! Te istoty błogosławić cię będą potem... Twoje imię będzie przekazane ich wnukom... Oh! rodzina!... rodzina!...
Zbliżył się do okna.
— Czy też poczciwy Ganimard zawsze tam jest?... Jakże by on chciał być obecny przy tych rozczulających scenach!... Ale nie, niema go już... I nikogo już... ani jego, ani innych... Do licha! sytuacya staje się poważna... Nie byłoby nic zdumiewającego, gdyby byli wszyscy już w bramie... u odźwiernego może... albo na schodach!
Pan Gerbois wykonał nieznaczny ruch. Teraz gdy miał już przy sobie córkę, wracała świadomość rzeczywistej sytuacyi. Aresztowanie przeciwnika teraz byłoby dlań równoznaczne z odzyskaniem pół miliona. Instynktownie postąpił krok naprzód... Jakby trafem Lupin znalazł się na jego drodze.
— Dokąd pan idzie, panie Gerbois? Bronić mnie przeciwko nim? Tysiąckrotne dzięki! Niech się pan nie trudzi. Zresztą ręczę panu, że oni są więcej zakłopotani, niż ja.
I ciągnął dalej rozumując:
— W istocie, cóż oni wiedzą? Że pan tu jest, i być może, że panna Gerbois tu jest również, bo musieli ją widzieć przybywającą z nieznaną damą. Ale ja? Nie przypuszczają nigdy! Jakżebym wszedł do tego domu, który przetrząsnęli dziś rankiem od piwnic aż do strychu? Nie! Według wszelkiego prawdopodobieństwa oczekują, by mnie pochwycić w locie!... Biedacy!... Gdyby tylko nie domyślili się, że nieznana dama jest przysłana przezemnie i nie posądzili jej o rolę pośredniczenia w wymianie... W takim razie przygotowują się do zatrzymania jej przy wyjściu...
Uderzenie dzwonka rozległo się ostro.
Gwałtownym ruchem Lupin unieruchomił pana Gerbois i głosem suchym, rozkazującym:
— Halt! panie — zawołał — myśl pan o córce i bądź rozsądny, inaczej... Co do pana, panie Detinan, mam pańskie słowo.
Pan Gerbois stanął, jak wryty, w miejscu, adwokat się nie ruszył. Bez najmniejszego pośpiechu Lupin wziął kapelusz. Odrobina kurzu na nim była, strząsnął go wyłogiem rękawa.
— Drogi panie, jeśli kiedykolwiek będzie mnie pan potrzebował... Moje najserdeczniejsze życzenia, panno Zuzanno, i pozdrowienie przyjacielskie panu Filipowi.
Dobył z kieszeni ciężki zegarek w podwójnej złotej kopercie:
— Panie Gerbois, jest godzina trzecia minut czterdzieści dwie, o godzinie trzeciej minut czterdzieści sześć, pozwalam panu wyjść z tego salonu... Ani minuty wcześniej, jak o trzeciej czterdzieści sześć, prawda?
— Ależ oni wejdą siłą — nie mógł powstrzymać swej trwogi pan Detinan.
— A prawo, o którem pan zapomina, drogi panie? Nigdy Ganimard nie odważy się pogwałcić mieszkania obywatela francuskiego. Będziemy mieć czas jeszcze na wszystko... Ale wybaczcie państwo, zdajecie się nieco zaniepokojeni wszyscy troje, a bynajmniej nie chciałbym nadużyć...
Położył swój zegarek na stole, otworzył drzwi salonu i zwracając się do jasnowłosej damy:
— Czy pani już gotowa, droga przyjaciółko?
Skłonił się przed nią, a zwracając ostatni ukłon pełen szacunku w stronę panny Gerbois wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
I słyszano go mówiącego na głos w przedpokoju:
— Dzień dobry Ganimard! Jakże zdrowie? Racz przypominać mnie łaskawej pamięci pani Ganimard... W tych dniach zaproszę się do państwa na śniadanko... Do widzenia Ganimard!...
Jeszcze jedno uderzenie dzwonka gwałtowne, nagłe, potem uderzenia powtarzane i dźwięki głosów na schodach.
— Trzecia czterdzieści pięć — wyjęknął pan Gerbois.
Po paru sekundach zdecydowanie wyszedł do przedpokoju: Lupina i jasnowłosej damy już nie było.
— Ojcze!... nie można!... zaczekaj!... — wołała Zuzanna.
— Czekać? Czyś oszalała!... Skrupuły z tym łotrem... A pół miliona?...
Otworzył. Ganimard wpadł.
— Ta dama... gdzie ona? A Lupin?
— On tu był... On tu jest.
Ganimard wydał okrzyk zwycięski:
— Mamy ich!... Dom otoczony!...
Mecenas Detinan wtrącił:
— Ale schody służbowe?
— Schody służbowe wychodzą na podwórze, a stamtąd jedno tylko wyjście — brama: dziesięciu ludzi ją strzeże.
— Ale on nie wszedł przez bramę... Nie wyjdzie nią...
— A którędyż — krzyknął Ganimard — przez powietrze?
Rozsunął firanki. Ujrzano długi korytarz wiodący do kuchni. Ganimard pobiegł nim i sprawdził, że drzwi na schody służbowe były zamknięte na dwa spusty.
Z okna zawołał jednego z agentów:
— Nikogo?
— Nikogo.
— A więc są w mieszkaniu! Ukryli się w którymś pokoju... Fizyczne niepodobieństwo, by zbiegli... Ah! mój maleńki Lupinie, naśmiewasz ty się ze mnie, ale tym razem otrzymasz zapłatę.


∗             ∗

O godzinie siódmej wieczór pan Dudois, szef policyi, zdziwiony brakiem wszelkich wiadomości, zjawił się na ulicy Clapeyron. Wypytywał ajentów, którzy strzegli domu, potem udał się do mieszkania pana Detinan, który go poprowadził do swego pokoju. Tu spostrzegł człowieka, lub raczej dwie nogi, trzepiące się na dywanie, podczas gdy tułów, do którego należały, ginął w głębi kominka.
— Hoo!... hoo!... — skomlał głos stłumiony.
A inny głos bardziej jeszcze oddalony, widać zupełnie z góry, odpowiadał:
— Hoo!... hoo!...
Pan Dudois zakrzyknął ze śmiechem:
Ależ Ganimard! Cóż to kominiarzem zostałeś?
Inspektor policyi wygrzebał się z wnętrza komina. Z twarzą zaczernioną, w ubraniu pokrytem sadzą, z oczyma błyszczącemi gorączkowo — był nie do poznania.
— Szukam go — mruknął.
— Kogo?
— Arsena Lupin... Arsena Lupin i jego przyjaciółki.
— Ah! tak, ale czy sobie wyobrażasz, że się chowają w rurach kominka?
Ganimard powstał, położył na rękawie swego zwierzchnika pięć palców barwy węgla i głucho z wściekłością zawołał:
— A gdzie pan chce, aby byli? Muszą być gdzieś jednak. To są istoty, jak pan i ja z ciała i kości. Takie istoty nie odlatują z dymem.
— Nie, ale wychodzą jednakże.
— Którędy? którędy? Dom otoczony! ajenci są na dachu.
— A dom sąsiedni?
— Niema z nim komunikacyi.
— A mieszkania innych pięter?
— Znam wszystkich lokatorów: nie widzieli nikogo... nie słyszeli nikogo...
— Czyś pan pewien, że znasz wszystkich?
— Wszystkich! Odźwierny za nich odpowiada. Zresztą dla większego bezpieczeństwa postawiłem po jednym człowieku w każdem z tych mieszkań.
— Trzeba jednak ich ująć.
— Właśnie to mówię, właśnie to samo... Trzeba, i to się stanie, bo są tu oboje... nie mogą tu nie być! Bądź pan spokojny, jeśli nie dziś wieczorem, to jutro... Tu będę nocował... Tu zanocuję!...
W rzeczy samej nocował tam, i nazajutrz też, i dnia następnego również i t. d. Kiedy pełne już trzy dni i trzy noce upłynęły, nietylko, że nie odkrył nieuchwytnego Lupina, i jego nie mniej nieuchwytnej towarzyszki, ale nie odnalazł nawet najmniejszej wskazówki, któraby mu pozwoliła postawić jakąkolwiek hypotezę co do sposobu ich ucieczki.
Dlatego też pozostał przy pierwotnej opinii:
— Skoro niema najmniejszego śladu ich ucieczki, to muszą być tu!
Może — w głębi swego sumienia był mniej przekonany, ale nie chciał tego przyznać.
— Nie! po tysiąckroć nie! Mężczyzna i kobieta nie ulatniają się tak, jak duchy w bajkach dziecięcych.
I nie tracąc odwagi, prowadził dalej poszukiwania, jakby się spodziewał odkryć ich przyczajonych w jakiejś skrytce niedosiężonej, lub wcielonych w kamienie domu.





  1. Kolej podziemna w Paryżu zwana: metropolitaine, w skróceniu metro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.