Dama Jasnowłosa/Nieco światła w ciemności
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieco światła w ciemności |
Pochodzenie | Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem |
Wydawca | Polish American Publishing Company |
Data wyd. | ca 1906 |
Druk | Polish American Publishing Company |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jakkolwiek zahartowany mieć można charakter, a Holmes do tych właśnie należy, których niepomyślny obrót rzeczy nie zniechęca bynajmniej — zdarzają się jednak okoliczności, gdy najdzielniejszy nawet odczuwa potrzebę skupienia sił, zanim stanie do nowej walki.
— Dziś robię sobie wakacye — rzekł.
— A ja?
— Ty, Wilsonie kupisz ubranie i bieliznę aby dopełnić naszej garderoby. Tymczasem ja odpocznę.
— Odpoczywaj Holmesie, ja czuwam.
Wilson wymówił te słowa i z całą powagą zajmującego przodującą placówkę, zatem wystawionego na największe niebezpieczeństwo. Jego pierś się podniosła, muskuły naprężyły, okiem srogiem zmierzył przestrzeń maleńkiego pokoiku hotelowego, gdzie obrali mieszkanie.
— Czuwaj, Wilsonie, skorzystam, by przygotować plan kampanii bardziej przystosowany do przeciwnika, którego zwalczyć mamy. Widzisz, Wilsonie, omyliliśmy się co do Lupina. Sprawę rozpocząć trzeba od początku.
— I jeszcze wcześniej, jeśli możliwe. Ale czy mamy czas na to?
— Dziewięć dni, stary druhu! to znaczy o pięć zawiele.
Całe popołudnie Anglik spędził na paleniu fajki i śnie. Dopiero nazajutrz podjął na nowo swe czynności.
— Wilsonie, jestem gotów, teraz ruszymy w pochód.
— Ruszajmy! — zawołał Wilson, pełen marsowego zapału. — Wyznaję, że już mi nogi spokoju nie dają.
Holmes odbył trzy długie konferencye: z panem Detinan najprzód, mieszkanie jego zbadał w najdrobniejszych szczegółach; z Zuzanną Gerbois, którą wezwał telegraficznie i prosił ją o szczegóły co do jasnowłosej damy; z siostrą Augustą wreszcie, która po śmierci barona d’Hautrec powróciła do klasztoru Wizytek.
Po każdej wizycie oczekiwał go na ulicy i za każdym razem zapytywał:
— Zadowolonyś?
— Bardzo zadowolony.
— Byłem pewny, jesteśmy więc na dobrej drodze. Chodźmy dalej.
Chodzili dużo. Zwiedzili dwie posesye, sąsiadujące z willą przy alei Henri-Martin, potem poszli na ulicę Clapeyron i podczas, gdy przyglądali się fasadzie domu Nr. 25, Holmes mówił:
— Oczywiście, że istnieją przejścia tajemne między tymi wszystkimi domami... Ale tego nie pojmuję...
Po raz pierwszy w głębi przekonania Wilson zwątpił o wszechpotędze swego genialnego towarzysza. Czemu tak wiele mówi, a tak mało działa?
— Czemu? — zawołał naraz Holmes, odpowiadając na myśli Wilsona — bo z tym djabłem Lupinem pracuje się w próżni, na traf szczęścia i zamiast dobywać prawdę z faktów określonych, trzeba po nią sięgać do własnego mózgu, a potem sprawdzać, czy się ona zgadza z faktami.
— Przejścia tajemne jednak?...
— A potem co? Chociaż je będę znał, choć poznam to, którem Lupin przyszedł do adwokata, lub to, którym przeszła jasnowłosa dama po zabójstwie barona d’Hautrec, czy przez to będę cokolwiek dalej posunięty? Czy to mi da broń do zaatakowania go?
— Zawsze jednak atakujemy! — zawołał Wilson.
Jeszcze nie skończył tych słów, gdy cofnął się z krzykiem. Coś spadło u ich nóg — worek na wpół napełniony piaskiem, który mógł był zranić ich poważnie.
Holmes podniósł głowę. Ponad nimi dwu robotników pracowało na rusztowaniu, przymocowanym do balkonu piątego piętra.
— No! mamy szczęście — zawołał — jeden krok dalej i dostalibyśmy workiem po głowie, z łaski tych niedołęgów. Możnaby myśleć doprawdy...
Urwał nagle, potem wbiegł do domu, przeskoczył pięć pięter, zadzwonił, wpadł do mieszkania, ku wielkiemu przerażeniu służącego i pobiegł na balkon. Nie było nikogo.
— Gdzie robotnicy, co tu byli? — zawołał do służącego.
— Tylko co wyszli.
— Którędy?
— Schodami służbowemi.
Holmes się przechylił. Spostrzegł dwu ludzi, którzy wychodzili z domu, prowadząc rowery. Siedli i zniknęli.
— Czy dawno pracują na tem rusztowaniu?
— Ci? dopiero od dzisiejszego ranka. To nowi.
Holmes wrócił do Wilsona.
Powrócili do hotelu i ten drugi dzień jeszcze przeszedł w ponurem milczeniu.
Nazajutrz program podobny. Siedli na tej samej ławce w alei Henri-Martin i ku wielkiemu zniechęceniu Wilsona odbywali długie posiedzenie vis-a-vis trzech posesyi.
— Czego się spodziewasz, Holmesie, czy że Lupin wyjdzie z którego z tych domów?
— Nie.
— Że jasnowłosa dama się zjawi?
— Nie.
— A więc?
— Więc myślę, że zajdzie jaki drobny fakt, jakikolwiek, najdrobniejszy fakt, który posłuży mi za punkt wyjścia.
— A jeśli nie zajdzie?
— W takim razie zajdzie coś we mnie, iskra jakaś się zbudzi, co prochy zapali.
Jedyne zdarzenie przerwało monotonię tego poranka, ale w sposób raczej przykry.
Koń jakiegoś pana, który jechał środkiem alei dla konnych, położonej między dwoma alejami spacerowemi, odskoczył naraz w bok i potrącił ławkę, na której oni siedzieli, tak, że otarł się o ramię Holmesa.
— Ho! ho! — zawołał tenże — jeszcze trochę, a miałbym ramię zgruchotane.
Jeździec szamotał się ze swym koniem. Anglik dobył rewolweru i wymierzył. Wilson chwycił go żywo za ramię.
— Oszalałeś! Sherlock! Patrzaj... Co? Byłbyś zabił tego gentlemana!
— Puść mnie! Wilsonie! Puszczaj!
Szamotali się, tymczasem jeździec opanował konia i dał mu ostrogę.
— Teraz strzelaj za nim! — zawołał Wilson tryumfująco, kiedy tamten już był daleko.
— Ależ człowieku, nie rozumiesz, że to był wspólnik Arsena Lupin?
Holmes drżał z oburzenia. Wilson skruszony zapytał:
— Co powiadasz? Ten gentleman?
— Wspólnik Lupina tak samo, jak robotnicy, którzy nam puścili worek na głowę.
— Czy to możliwe?
— Możliwe czy nie, ale był sposób zdobycia dowodu.
— Zabijając tego gentlemana?
— Powalając jego konia po prostu. Gdyby nie ty, byłbym już miał w ręku jednego z towarzyszy Lupina. Rozumiesz teraz swą omyłkę?
Popołudnie było przykre. Nie przemówili do siebie ani słowa. O godzinie piątej, gdy zapuścili się w ulicę Clapeyron, pamiętając już o tem, by się trzymać w pewnej odległości od domów, trzej młodzi robotnicy, którzy śpiewając trzymali się pod ręce, zderzyli się z nimi i chcieli iść dalej, nie rozłączając się.
Holmes, który był w złym humorze, sprzeciwił się temu. Nastąpiła krótka utarczka. Holmes stanął w pozycyi boksera, wymierzył jeden cios pięścią w jedną pierś, drugi cios w twarz i usunął z drogi dwu z trzech młodzieńców, którzy już nie upierając się dłużej, oddalili się wraz ze swym towarzyszem.
— Ah! — zawołał — to mi dobrze zrobiło... miałem nerwy tak naprężone... doskonałe ćwiczenie...
Ale spostrzegając nagle Wilsona, opartego o ścianę, zapytał:
— No co? Co się stało, stary druhu? Jesteś blady...
Stary druh wskazał swe bezwładnie zwieszone ramię i wyjąkał:
— Nie wiem, co mi jest... straszny ból w ramieniu...
— Ból w ramieniu? Poważny?
— Tak... tak... prawe ramię...
Mimo wysiłków nie mógł nim poruszyć. Sherlock go nacierał łagodnie najpierw, potem coraz silniej, aby poznać, jak mówił, “dokładny stopień bólu.” Dokładny stopień bólu jednak był tak wysoki, że bardzo zaniepokojony wszedł z nim do pobliskiej apteki, gdzie Wilson zemdlał.
Aptekarz i jego pomocnicy zajęli się nim zaraz. Skonstatowano, że ramię było złamane, skutkiem czego, zaszła natychmiast potrzeba chirurga, operacyi, domu zdrowia i t. d. Tymczasem rozebrano pacyenta, który wył z bólu.
— Dobrze... dobrze... doskonale... — mówił Sherlock, któremu wypadło trzymać chore ramię. — Trochę cierpliwości mój stary towarzyszu... za pięć, sześć tygodni ani śladu nie będzie... Ale mi zapłacą łotry! rozumiesz?... On nadewszystko, bo to jeszcze Lupina sprawka... Ah! przysięgam ci, że jeśli kiedy...
Urwał nagle, puścił ramię, co sprawiło Wilsonowi tak straszny ból, że nieszczęśliwy zemdlał znowu — i uderzając się w czoło mówił:
— Wilsonie, mam myśl... Czy to przypadkiem?...
Jak zahypnotyzowany nową myślą, wymawiał urywane zdania:
— Ale tak, to to... Wszystko się wyjaśnia... Szuka się bardzo daleko tego, co jest tuż pod ręką... Do licha! wiedziałem, że tylko trzeba pomyśleć... Ah, mój dobry Wilsonie, myślę, że będziesz zadowolony!
I poruczając starego towarzysza staraniom obcych, sam skoczył w ulicę i pobiegł do Nr. 25.
Ponad bramą po prawej stronie widniał napis na kamieniu: “Architekt Destange, 1875 r.”
Pod Nr. 23 ten sam napis.
Jak dotąd wszystko dobrze, ale tam w alei Henri-Martin co znajdzie?
Fiakier przejeżdżał.
— Fiakier! Aleja Henri-Martin, Nr. 134, galopem!...
Stojąc w powozie popędzał konia, obiecywał napiwek woźnicy. Prędzej!... Jeszcze prędzej!...
Jakaż była jego radość na rogu ulicy la Pompe! Czyż wreszcie nieco prawdy pochwycił?
Na jednym z kamieni willi te słowa były wykute: Architekt Destange, 1874.
Na dwu domach sąsiednich te same napisy: Architekt Destange, 1874.
∗
∗ ∗ |
Doznał tak silnego wrażenia, że na kilka minut opadł na poduszki w głębi powozu drżący radością. Wreszcie maleńkie światełko zadrgało śród ciemności! Śród ogromnego, ciemnego lasu, gdzie tysiące ścieżek się krzyżuje, wreszcie odnajdywał pierwszy ślad tropu nieprzyjaciela!
W jakiemś biurze pocztowem zażądał połączenia telefonicznego z pałacem Crozon. Hrabina odpowiedziała mu sama.
— Halo!... Czy to pani hrabina?
— Pan Holmes, nieprawda? Wszystko dobrze idzie?
— Bardzo dobrze, ale jak najprędzej zechce pani powiedzieć... halo!... jedno słowo!...
— Słucham.
— Kiedy był zbudowany pałac Crozon?
— Był spalony przed trzydziestu laty i odbudowany.
— Przez kogo? i w którym roku?
— Napis nad wejściem taki: Architekt Lucyan Destange, 1877 r.
— Dziękuję. Żegnam panią.
— Destange... — mówił do siebie.
Spostrzegając po drodze czytelnię, wstąpił, zażądał słownika biografii współczesnych i przepisał notatkę poświęconą Lucyanowi Destange. “Ur. 1840 r., wielka nagroda Rzymu, oficer Legii Honorowej, autor prac bardzo cenionych w architekturze...
i t. d.”
Udał się więc do apteki, a stąd do domu zdrowia, dokąd już przewieziono Wilsona. Na łożu męczarni, mając ramię silnie obandażowane, rozgorączkowany, stary druh majaczył.
— Zwycięstwo! zwycięstwo! — zawołał od progu Holmes. — Trzymam wreszcie koniec nici!
— Jakiej nici?
— Tej, która doprowadzi mnie do końca! wstępuję na grunt pewny, gdzie będą ślady, wskazówki...
— Popiół papierosa? — zagadnął Wilson, którego ciekawość otrzeźwiła.
— I wiele innych rzeczy! Pomyśl tylko Wilsonie, odnalazłem tajemną więź, która spaja ze sobą wszystkie przygody jasnowłosej damy. Jak myślisz, czemu trzy mieszkania, w których odbyły się te zajścia, obrał sobie Lupin? Czemu?
— Tak? — czemu?
— Bo te trzy domy, Wilsonie, były zbudowane przez jednego architekta. To było łatwo odgadnąć — może powiesz? — Panie, ale nikt o tem nie pomyślał.
— Nikt, prócz ciebie.
— Prócz mnie, który wiem teraz, że ten sam architekt, kombinując pewne plany, uczynił możliwem dokonanie trzech faktów cudowne napozór, w rzeczywistości zaś proste i łatwe.
— Cóż za szczęście!
— Był już wielki czas, stary towarzyszu, zaczynałem tracić cierpliwość... bo przecież już czwarty dzień.
— Z dziesięciu.
— Oh! od dziś!...
Nie mógł usiedzieć na miejscu, szczęśliwy i radosny wbrew przyzwyczajeniu.
— Nie, ale gdy pomyślę, że niedawno te łotry mogli byli złamać mi rękę, jak tobie, Wilsonie. Co myślisz?
Wilson poprzestał na dreszczu na samą myśl strasznej ewentualności.
A Holmes mówił dalej:
— Niech ta lekcya nas nauczy! Widzisz, Wilsonie, wielki błąd popełniliśmy, walcząc z Lupinem z przyłbicą odkrytą, wystawiając się na jego razy. Szczęściem obeszło się połową złego, bo zdołał ciebie tylko dosięgnąć.
— I skończyło się na jednem tylko ramieniu złamanem... — jęknął Wilson.
— Wówczas gdy obadwa być mogły. Ale dość fanfaronady! W jasny dzień śledzony jestem i zwyciężany, ale w cieniu i mając ruchy swobodne, mam pierwszeństwo, jakiekolwiek będą siły nieprzyjaciela.
— Ganimard będzie mógł ci pomódz.
— Nigdy! W dniu, gdy będę mógł powiedzieć: Arsen Lupin jest tu, oto jego kryjówka i oto jak trzeba go wziąć, wtedy poszlę po Ganimarda pod jednym z dwu jego adresów, jakie mi dał: do jego mieszkania przy ulicy Pergolese lub do traktyerni Suisse na placu Chatelet. Aż dotąd działam sam.
Zbliżył się do łóżka, położył rękę na ramieniu Wilsona, na ramieniu chorem, rozumie się — i rzekł do niego z czułością:
— Lecz się, stary towarzyszu. Twoja rola polega obecnie na zajmowaniu dwu lub trzech ludzi z szajki Arsena Lupin. Napróżno tu oczekiwać będą, aby odnaleźć mój ślad, gdy przychodzę dowiadywać się o ciebie. To rola zaufania.
— Rola zaufania, i dziękuję ci za nią — odrzekł Wilson, przejęty wdzięcznością. — Dołożę wszelkich starań, aby ją wypełnić sumiennie. Ale z tego widzę, że nie przyjdziesz więcej?
— A po co? — zapytał obojętnie Holmes.
— Rzeczywiście... rzeczywiście... czuję się zupełnie dobrze. A więc ostatnia przysługa jeszcze Sherlocku: nie mógłbyś mi dać pić?
— Pić?
— Tak, konam z pragnienia, a przy mej gorączce...
— Ale owszem! Zaraz...
Pochwycił jedną, drugą flaszkę, przechylił, spostrzegł paczkę tytoniu, napełnił nim fajkę i nagle wyszedł, jak gdyby nawet nie słyszał prośby chorego, podczas gdy stary towarzysz napróżno błagał spojrzeniem o szklankę niedosięgalnej wody.
∗
∗ ∗ |
— Tu pan Destange?
Służący mierzył okiem osobnika, któremu otworzył drzwi domu — wspaniałego gmachu narożnego przy placu Malesherbes i ulicy Montchanin. Na widok tej niepozornej postaci o włosach siwiejących, źle ostrzyżonych, w długim czarnym palcie wątpliwej czystości — odrzekł z lekceważeniem:
— Pan Destange jest albo go niema. To zależy. Pan ma bilet?
Pan nie miał biletu, ale miał list polecający i służący zaniósł ten list do pana Destange, który polecił, by wpuszczono do niego nowoprzybyłego.
Wprowadzono go do ogromnego kolistego pokoju, mieszczącego się w jednem ze skrzydeł domu. Ściany pokoju założone były stosami książek.
— Pan jest pan Stickmann? — zapytał architekt.
— Tak, panie.
— Mój sekretarz donosi mi, że jest chory i przysyła pana dla dalszego układania ogólnego katalogu książek, jaki rozpoczął pod mym kierunkiem, a w szczególności katalogu książek niemieckich. Czy pan posiada dokładną znajomość podobnej pracy?
— Tak, panie. Długoletnie doświadczenie — odrzekł jegomość Stickmann akcentem niemieckim.
Sherlock Holmes został zainstalowany.
Aby wysunąć się z pod opieki Lupina i dostać się do domu Lucyana Destange i jego córki Klotyldy — znakomity detektyw musiał dać nurka w głąb: nagromadzić środki obrony, zjednać sobie pod przeróżnemi nazwiskami względy i zaufanie mnóstwa osób, krótko mówiąc, żyć przez 48 godzin życiem najbardziej skomplikowanem.
Powziął wreszcie takie informacye: p. Destange, słabego zdrowia i spragniony spokoju, usunął się od interesów i żył śród ksiąg o architekturze, które nagromadził. Żadna przyjemność go nie pociągała poza widokiem i przerzucaniem starych, zakurzonych tomów.
Córka jego Klotylda — uchodziła też za oryginalną. Zawsze zamknięta, jak ojciec, ale w innej części gmachu, nie wychodziła nigdy.
— To wszystko — mówił do siebie Holmes, zapisując w rejestrze tytuły, dyktowanych mu przez p. Destange książek — wszystko to nie jest zupełnie decydującem, ale zawsze jest to krok naprzód. Jest możliwe, że zupełnie nie odkryję rozwiązania tych ciekawych zagadnień: byłżeby pan Destange wspólnikiem Arsena Lupin? Czy się z nim widuje? Czy istnieją papiery odnośne do budowy trzech posesyi? Czy te papiery nie dostarczą mu adresu innych nieruchomości, które Lupin zarezerwował dla siebie i dla szajki?
Pan Destange wspólnikiem Arsena Lupin! Ten człowiek czcigodny, kawaler Legii honorowej, pracujący obok włamywacza! — hypoteza niedopuszczalna. Zresztą nawet przyjmując to wspólnictwo, jak p. Destange mógł przewidzieć trzydzieści lat temu ucieczkę Arsena Lupin, będącego wówczas w pieluchach?
— Nic to nie szkodzi! Anglik oczywiście się zapalał. Swym cudownym węchem, tym instynktem, jemu wyłącznie właściwym — czuł tajemnicę, otaczającą go wokoło. To się odgadywało po drobnych znakach, których nie mógłby nawet określić, ale których obecność odczuwał od pierwszej chwili przestąpienia progu tego domu.
Rankiem drugiego dnia nie zrobił jeszcze żadnego ciekawego odkrycia. O godzinie drugiej zobaczył po raz pierwszy Klotyldę Destange, która przyszła po jakąś książkę do biblioteki. Była kobietą lat może trzydziestu, brunetką o ruchach powolnych i cichych, twarz jej miała wyraz obojętności, właściwy ludziom, żyjącym wiele życiem wewnętrznem. Zamieniła słów parę z ojcem i wyszła, nie spojrzawszy nawet na Holmesa.
Popołudnie wlokło się monotonnie. O piątej p. Destange oznajmił, że wychodzi. Holmes pozostał sam na kolistej galeryi, znajdującej się wpół wysokości biblioteki. Dzień dogasał. Holmes gotował się również do wyjścia, gdy naraz posłyszał lekki trzask i w tej samej chwili odniósł wrażenie, jak gdyby ktoś znalazł się w pokoju. Długie sekundy upływały jedna za drugą. I naraz przejął go dreszcz: cień jakiś wyłonił się z ciemności tuż przy nim na balkonie. Byłoż to możliwe? od jak dawna ta osobistość niewidzialna dotrzymywała mu towarzystwa? I którędy przybyła?
Nieznajomy tymczasem zeszedł po stopniach i skierował się do wielkiej dębowej szafy. Ukryty poza materyą, zwieszającą się z poręczy galeryi, Holmes klęcząc obserwował — i widział człowieka, jak przewracał papiery, zapełniające szafę. Czego szukał?
Tymczasem drzwi się otworzyły i panna Destange weszła nagle, mówiąc do osoby, która szła za nią:
— A więc stanowczo nie wychodzisz, ojcze?... W takim razie zapalę światło... zaraz... poczekaj...
Człowiek szybko przymknął drzwi szafy i ukrył się we framudze głębokiego okna, zaciągając za sobą firanki. Jak mogła panna Destange go nie spostrzedz? Jak mogła go nie posłyszeć? Bardzo spokojnie zakręciła guzik elektryczny i zrobiła przejście ojcu. Usiedli obok siebie. Wzięła książkę, którą przyniosła ze sobą i zaczęła czytać.
— Twego sekretarza już tu niema? — rzekła po chwili.
— Nie... Widzisz.
— Czyś zawsze z niego zadowolony? — pytała, jak gdyby nie wiedziała o chorobie rzeczywistego sekretarza i zastąpieniu go przez Stickmanna.
— Zawsze... zawsze...
Głowa pana Destange przechyliła się w prawo i w lewo... Zasnął.
Minęła chwila. Młoda osoba wciąż czytała. Ale jedna z firanek okna uchyliła się i tajemniczy gość zaczął się przesuwać wzdłuż ściany, ku drzwiom, przechodząc poza plecami pana Destange, ale naprzeciw Klotyldy i tak, że Holmes mógł go wyraźnie widzieć. Był to Arsen Lupin.
Anglik zadrżał z radości. Jego wyliczenia były słuszne, dotarł w samo serce tajemniczej sprawy, znalazł Lupina w miejscu z góry przewidzianem.
Klotylda nie ruszyła się, choć było niepodobieństwem, by najmniejszy ruch tego człowieka uszedł jej uwagi. Arsen Lupin zbliżał się już do drzwi, już wyciągnął rękę do klamki, gdy naraz spadł jakiś przedmiot ze stołu, ściągnięty jego ubraniem. Pan Destange obudził się raptownie. Arsen Lupin stał już przed nim z kapeluszem w ręku, uśmiechnięty.
— Maksym Bermond! — zawołał pan Destange z radością — drogi Maksym!... Jakiż dobry duch cię sprowadza!
— Pragnienie widzenia pana i panny Destange.
— Więc wróciłeś z podróży?
— Wczoraj.
— I pozostaniesz z nami na obiedzie?
— Nie, jem obiad dzisiaj w restauracyi z przyjaciółmi.
— Więc — jutro? Klotyldo, proś, by przyszedł jutro. Ah! ten poczciwy Maksym... Doprawdy myślałem o tobie w tych dniach.
— Czyż być może?
— Tak, układałem me dawne papiery w tej szafie i odnajduję nasz ostatni rachunek.
— Jaki rachunek?
— Ten z Alei Henri-Martin.
— Jakto pan chowa te szpargały! Na co to!...
Zasiedli wszyscy troje w małym saloniku, przylegającym do biblioteki.
— Czyż to Lupin? — zapytywał sam siebie Holmes, zdjęty nagle zwątpieniem.
Tak, z całą oczywistością to był on, ale jednocześnie był to inny zupełnie człowiek, podobny tylko w niektórych szczegółach do Arsena Lupin, a mimo to jednak zachował swą wybitną indywidualność, swoje własne rysy, swoje spojrzenie, swoją barwę włosów...
Miał na sobie czarny frak, z białym krawatem, biały gors koszuli pokrywał jego zgrabną postać — mówił swobodnie, opowiadając przygody, które wywoływały serdeczny śmiech pana Destange, a lekki uśmiech na usta Klotyldy. Każdy z tych uśmiechów wydawał się nagrodą, której poszukiwał Lupin i jaśniał widocznie za każdem jej zdobyciem. Podwajał więc dowcip i wesołość, i nieznacznie pod brzmieniem tego dźwięcznego, radosnego głosu twarz Klotyldy zaczęła się ożywiać, tracąc wyraz obojętności, który czynił ją niesympatyczną.
— Kochają się — pomyślał Holmes. — Ale cóż u djabła być może wspólnego między Klotyldą Destange i Maksymem Bermond? Czy ona wie, że Maksym Bermond jest Arsenem Lupin?
Do godziny siódmej nadsłuchiwał niespokojnie, wyciągając znaczenie z najmniejszych słówek. Potem z nieskończoną ostrożnością zeszedł i przesunął się tą stroną pokoju, po której nie mógł być widziany z salonu.
Znalazłszy się na ulicy, Holmes upewnił się, że nie było tu ani automobilu, ani fiakra oczekującego, poczem oddalił się, utykając nieco, bulwarem Malesherbes. Ale w jakiejś bocznej uliczce nałożył na siebie okrycie, które dotąd niósł na ręku, wygiął kapelusz, wyprostował się i tak odmieniony powrócił na plac, gdzie czekał z oczyma utkwionemi w bramę domu pana Destange.
Arsen Lupin wyszedł prawie zaraz i ulicą Konstantynopolitańską i Londyńską skierował się ku środkowi miasta. O sto kroków za nim podążał Holmes.
Chwile rozkoszy dla Anglika! Wdychał chciwie powietrze, jak dobry pies myśliwski na świeżym tropie. Było to dlań doprawdy rzeczą nieskończenie błogą tropić tak przeciwnika! Już nie on był śledzony, ale Arsen Lupin! Trzymał go już niejako końcem swego wzroku, jakby przymocowany więzami nierozerwalnymi. To też rozkoszował się prawdziwie widokiem swej zdobyczy, przesuwającej się śród przechodniów.
Uderzyło go jednak wkrótce dziwne zjawisko: w środku przestrzeni, która go dzieliła od Arsena Lupin, inni ludzie postępowali w tym samym kierunku, a mianowicie: dwu wysokich drabów, w okrągłych kapeluszach po lewym chodniku i dwu innych w czapkach, z papierosami w ustach po prawym.
Może był w tem tylko prosty przypadek, ale Holmes zdziwił się więcej jeszcze, gdy Lupin wszedł do sklepu z tytoniem a czterej ludzie zatrzymali się wówczas, i jeszcze więcej — gdy oni ruszyli dalej jednocześnie z jego wyjściem, ale oddzielnie bokiem ulicy Chaussee d’Antin.
— Przeklęci — pomyślał Holmes — więc go śledzą!
I myśl, że inni są na tropie Arsena Lupin, że inni sprzątną mu nie sławę — o to mało się niepokoił — ale nieskończoną rozkosz przywłaszczenia sobie wyłącznie potężnego nieprzyjaciela, jakiego dotąd nie spotkał jeszcze — ta myśl go do rozpaczy doprowadzała. Jednak pomyłka była niemożebna: ci ludzie mieli właśnie wygląd nienaturalny tych, co jakkolwiek dostrajają swe zachowanie do zachowania innej osoby, ale usiłują to ukryć.
— Czyżby Ganimard wiedział więcej, niż się do tego przyznaje? — szepnął do siebie Holmes. — Czy drwi sobie ze mnie?
Miał ochotę zbliżyć się do jednego z czterech ludzi, aby się porozumieć z nimi. Ale w miarę zbliżania się ku bulwarom tłum stawał się gęstszy, Holmes obawiał się stracić z oczu Lupina i przyspieszył kroku. Wydostał się wreszcie na otwarte miejsce w chwili, gdy Lupin wchodził do restauracyi Hongrois na rogu ulicy Helder. Drzwi były otwarte tak, że Holmes, siadłszy na ławce po drugiej stronie bulwaru, widział go, jak zajmował miejsce przy stole wytwornie zastawionym, ozdobionym kwiatami, gdzie siedzieli już trzej panowie we frakach i dwie damy nadzwyczaj bogato ubrane. Wszyscy powitali go z oznakami gorącej sympatyi.
Sherlock szukał oczyma czterech ludzi i spostrzegł ich rozprószonych obok grup, przysłuchujących się orkiestrze cygańskiej w sąsiedniej kawiarni. Rzecz ciekawa — zdawali się nie zajmować zupełnie Arsenem Lupin, lecz daleko więcej ludźmi, którzy ich otaczali.
Naraz jeden z nich wyjął z kieszeni papierosa i zaczepił jednego pana w długim surducie i wysokim kapeluszu. Pan podał swego papierosa i Holmesowi wydało się, że rozmawiają dłużej, niż tego wymagała czynność zapalenia papierosa. Wreszcie pan wszedł po stopniach werandy i spojrzał w głąb sali restauracyjnej. Spostrzegając Arsena Lupin, zbliżył się, pomówił chwil parę z nim, poczem siadł przy stoliku sąsiednim — a Holmes poznał w nim zaraz jeźdzca z alei Henri-Martin.
Wówczas zrozumiał. Nietylko Arsen Lupin nie był śledzony, ale ci właśnie ludzie byli członkami jego bandy! Ci ludzie czuwali nad jego bezpieczeństwem, to była jego straż przyboczna, jego satelici, jego eskorta! Wszędzie, gdzie tylko mistrzowi groziło niebezpieczeństwo, wspólnicy byli tuż, gotowi go uprzedzić, gotowi go bronić. Wspólnikami byli czterej ludzie! Wspólnikiem był pan w długim surducie!
Dreszcz przebiegł Anglika. Czyż możliwe, że ujmie kiedykolwiek tę istotę niedosięgalną? Jakąż potęgę nieograniczoną przedstawiało podobne stowarzyszenie, kierowane przez takiego wodza!
Wyrwał kartkę z notesu, nakreślił ołówkiem kilka wierszy, włożył do koperty i rzekł do jakiegoś chłopaka, który rozłożył się na ławce:
— Mały, weź fiakra i jedź oddaj ten list kasyerce w traktyerni Suisse na placu Chatelet. A szybko... Dał mu monetę pięciofrankową. Chłopak zniknął.
Przeszło pół godziny. Tłum wzrastał. Holmes od czasu do czasu już tylko rozróżniał satelitów Lupina. Ale ktoś go pociągnął za rękaw i głos jakiś powiedział na ucho:
— A więc? co się stało, panie Holmes?
— To pan, panie Ganimard?
— Tak, otrzymałem pańską kartkę w traktyerni. Co się stało?
— On jest tu.
— Co pan mówi?
— Tam... w głębi restauracyi... Pochyl się pan na prawo... Widzi pan?
— Nie.
— Nalewa szampana swej sąsiadce.
— Ależ to nie on.
— On.
— Ręczę panu. Ah! jednak... Naprawdę może być... Ah! łotr, jaki podobny! — szepnął naiwnie Ganimard. A inni to wspólnicy?
— Nie. Jego sąsiadka to lady Cliveden, ta druga księżna de Cleath, a naprzeciw ambasador hiszpański w Londynie...
Ganimard postąpił krok naprzód. Holmes go zatrzymał.
— Co za nieostrożność! Jest pan sam.
— I on też.
— Nie, są ludzie w bulwarze, którzy go strzegą, nie licząc w głębi restauracyi. Ten pan...
— Ale ja, gdy położę rękę na kołnierzu Arsena Lupin, ogłaszając jego nazwisko, będę miał całą salę za sobą, wszystkich kelnerów...
— Wolałbym kilku ajentów.
— To napewno otworzy oczy przyjaciołom Arsena Lupin. Nie, panie Holmes, nie mamy wyboru...
Miał racyę i Holmes to zrozumiał. Należało odważyć się na krok decydujący, korzystać z okoliczności wyjątkowych. Zalecił tylko Ganimardowi:
— Niech się pan stara, by poznano pana możliwie najpóźniej...
Sam ukrył się za kioskiem z dziennikami, nie spuszczając z oczu Arsena Lupin, który pochylony nad swą sąsiadką, uśmiechał się do niej.
Inspektor policyi przeszedł ulicę z rękoma w kieszeni, jak człowiek, który idzie prosto przed siebie. Ale zaledwie znalazł się na chodniku przeciwnym, żywo obrócił się w bok i jednym skokiem znalazł się na werendzie.
Przeraźliwy świst świstawki... Ganimard wpadł na właściciela restauracyi, który nagle znalazł się na progu sali i odepchnął go z oburzeniem, jak intruza, którego powszednie odzienie ubliżyłoby przepychowi restauracyi. Ganimard się zachwiał. W tej samej chwili pan w surducie wychodził. Stanął w obronie inspektora i obaj właściciel restauracyi i on sprzeczali się żywo, obaj zresztą zczepieni z Ganimardem, jeden zatrzymując go, drugi odpychając w taki sposób, że mimo usiłowań, mimo gniewnego protestu nieszczęśliwy inspektor został zepchnięty z werendy.
Zrobiło się natychmiast zbiegowisko. Dwaj ajenci policyi, ściągnięci hałasem, usiłowali przebić się przez tłum, ale nieprzezwyciężony opór tłumu ich unieruchomił, nie mogli się wyzwolić pośród ramion, które ich tłoczyły, z pośród pleców, które im drogę zastępowały.
Ale naraz, jakby na skinienie różdżki czarodziejskiej — przejście staje się wolne!... Właściciel restauracyi, zrozumiawszy swą pomyłkę, zaczyna przepraszać najmocniej, pan w surducie przestaje bronić inspektora, tłum się rozprasza, ajenci przechodzą, Ganimard idzie do stołu, gdzie siedziało sześciu biesiadników... Już tylko pięciu! Rozgląda się dokoła... niema innego wyjścia prócz drzwi.
— Gdzie osoba, która była na tem miejscu? — krzyczy do pięciu biesiadników przerażonych. — Tak, tu było państwa sześcioro... Gdzie szósta osoba?
— Pan Destro?
— Nie. Arsen Lupin?
Kelner się zbliża:
— Ten pan poszedł do antresolu.
Ganimard pędzi. Antresol składa się z oddzielnych gabinetów i ma specyalne wyjście na bulwar.
∗
∗ ∗ |
... Jednak on daleko nie był, o dwieście metrów zaledwie w omnibusie Madeleine-Bastille. Omnibus toczył się powoli, drobnym truchtem mijał plac Opery i jechał bulwarem Kapucynów. Na platformie dwu drabów w okrągłych kapeluszach trzymało straż. Na wierzchu omnibusu drzemał jakiś człowieczyna — był to Holmes.
Kiwając głową, kołysany monotonnym ruchem wehikułu, Anglik monologował:
— Gdyby mój dzielny Wilson mnie widział, jakże byłby dumny ze swego towarzysza! Ba! łatwo było zrozumieć po świstawce, że partya przegrana i że nie pozostaje nic lepszego, jak czuwać nad otoczeniem restauracyi. Ale w istocie, życie nie jest pozbawione interesu z tym dyabelskim człowiekiem!
Przy którymś postoju Sherlock pochylił się, spostrzegł Arsena Lupin i posłyszał, jak mijając swych stróżów, szepnął: “w Etoile.”
— W Etoile wyznaczają spotkanie — doskonale! Będę tam. Niech on sobie jedzie automobilem, jedźmy fiakrem za dwoma towarzyszami.
Dwaj towarzysze poszli pieszo, doszli rzeczywiście do Etoile, zadzwonili do bramy niewielkiego domu Nr. 40 przy ulicy Chalgrin. Na zakręcie, który tworzy ta mała uliczka mało uczęszczana, Holmes ukrył się w ciemnem wgłębieniu.
Jedno z dwu okien w parterze się otworzyło, człowiek w kapeluszu okrągłym zamknął okiennice. Poza okiennicą pokój oświetlono.
Po dziesięciu minutach jakiś pan zadzwonił do tych samych drzwi, potem zaraz za nim jakiś inny. Wreszcie fiakier-automobilowy zatrzymał się przed bramą, a Holmes spostrzegł wysiadające z niego dwie osoby: Arsena Lupina i damę osłoniętą płaszczem i gęstą woalką.
— Dama jasnowłosa, niema wątpliwości — powiedział sobie Holmes, podczas gdy fiakier się oddalał.
Przeczekał chwilę, zbliżył się do domu, chwycił za framugę okna i wspinając się na palcach, mógł przez szparę spojrzeć w głąb pokoju.
Arsen Lupin, wsparty o kominek, mówił coś z ożywieniem. Inni, stojąc wkoło niego, słuchali uważnie. Pomiędzy nimi Holmes rozpoznał pana w długim surducie i zdawało mu się, że poznaje właściciela restauracyi. Co do jasnowłosej damy, była do niego zwrócona plecami, siedziała w fotelu.
— Narada — pomyślał. — Zdarzenia wieczorne rzuciły popłoch, czują potrzebę naradzenia się. Ah! wziąć ich teraz wszystkich razem!...
Jeden z wtajemniczonych się poruszył, Holmes skoczył na ziemię i zanurzył się w ciemności. Pan w surducie i właściciel restauracyi wyszli z domu. Wkrótce na pierwszem piętrze pokój oświetlono i ktoś zapuścił rolety. A potem ciemność od góry do dołu.
— Ona i on pozostali na parterze — powiedział sobie Sherlock. — Dwaj spólnicy zajmują pierwsze piętro.
Przeczekał część nocy nie ruszając się z miejsca w obawie, aby Arsen Lupin nie wyszedł w czasie jego nieobecności. O czwartej, spostrzegając dwu ajentów policyi w ulicy, zbliżył się do nich, wytłómaczył sytuacyę i nakazał baczność nad domem.
Sam udał się do mieszkania Ganimarda — przy ulicy Pergolese. Zbudził go.
— Mam go jeszcze.
— Arsena Lupin?
— Tak.
— Jeśli go pan ma, jak przed chwilą, mogę się położyć. Wreszcie chodźmy do komisaryatu.
Poszli na ulicę Mesnil, a stamtąd do mieszkania komisarza p. Decointre. Potem z eskortą sześciu ludzi powrócili na ulicę Chalgrin.
— Co nowego? — zapytał Holmes dwu ajentów na straży.
— Nic.
Brzask pobielił niebo. Wydawszy rozporządzenia, komisarz zadzwonił i skierował się do loży odźwiernej.
Przerażona tem najściem, drżąca kobieta odpowiedziała, że niema lokatorów na parterze.
— Jakto niema lokatorów! — zawołał Ganimard.
— Ale nie, to ci dwaj z pierwszego panowie Leroux urządzili dół dla rodziców ze wsi...
— Jednego pana i damy?
— Tak.
— Którzy przyjechali wczoraj wieczór z nimi?
— Może być... ja spałam... Jednak myślę, że nie, bo oto klucz... Nie żądali go...
Tym kluczem komisarz otworzył drzwi z drugiej strony sieni. Parter obejmował tylko dwa pokoje: były puste.
— Niemożliwe! — wykrzyknął Holmes. — Widziałem: ją i jego.
Komisarz się zaśmiał:
— Nie wątpię, ale już ich niema.
— Chodźmy na pierwsze! Tam być muszą.
— Pierwsze piętro zajęte przez panów Leroux.
— Zapytamy panów Leroux.
Przeszli schody i komisarz zadzwonił.
Za drugim dzwonkiem osobnik jakiś, w którym Holmes poznał jednego z satelitów, ukazał się w koszuli, zagniewany:
— A więc co? Cóż to za hałas!... budzić tak ludzi...
Ale zatrzymał się zmieszany.
— Boże odpuść!... Doprawdy, wszak nie śnię?... To pan Decointre!... I pan, panie Ganimard! Cóż się stało? do usług pańskich...
Nastąpił ogólny wybuch potężnego śmiechu. Ganimard parskał w przystępie szalonej wesołości.
— To ty Leroux!... — zawołał. — Oh! jakie to wspaniałe! Leroux wspólnikiem Arsena Lupin... Ah! skonam... A twój brat Leroux jest widzialny?...
— Edmundzie, jesteś tam?... To pan Ganimard składa nam wizytę...
Ukazał się drugi osobnik, którego widok podwoił wesołość Ganimarda.
— Czy to możliwe! nie ma nikt pojęcia o tem! Ah! moi drodzy, jesteście w dobrych opałach! Ktoby przypuszczał? Szczęściem, że stary Ganimard czuwa, a nadewszystko, że ma przyjaciół do pomocy... przyjaciół, co przychodzą z daleka!
I zwracając się do Holmesa przedstawił:
— Wiktor Leroux, inspektor służby bezpieczeństwa, jeden z dobrych pomiędzy lepszemi... Edmund Leroux, naczelnik biura antropometrycznego.