Dama Jasnowłosa/Uwiezienie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Uwiezienie
Pochodzenie Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem
Wydawca Polish American Publishing Company
Data wyd. ca 1906
Druk Polish American Publishing Company
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Uwiezienie.

Sherlock Holmes nie ruszył się. Czy miał protestować? Oskarżać tych dwu ludzi? Byłoby bezcelowem. Gdy nie ma w ręku dowodów, a nie chciał czasu tracić na szukanie ich — nikt mu nie uwierzy.
Rozdrażniony, z zaciśniętemi pięściami usiłował tylko nie zdradzić swej wściekłości i rozczarowania wobec tryumfującego Ganimarda. Skłonił się przeto z szacunkiem braciom Leroux i wyszedł.
W sieni zboczył ku małym niskim drzwiom, które wiodły do piwnicy i podniósł mały kamyk czerwonego koloru; był to granat.
Znalazłszy się na ulicy, przeczytał obok Nr. 40 na domu ten napis: Architekt Lucyan Destange 1877.
Taki sam napis koło Nr. 42.
— Zawsze podwójne wyjście — pomyślał. — Nr. 40 i 42 mają komunikacyę. Jakże nie pomyślałem o tem wcześniej! Powinienem był pozostać z dwoma ajentami.
Zwrócił się do nich z zapytaniem:
— Dwie osoby wyszły tą bramą w czasie mej nieobecności — wszak prawda?
I wskazał bramę sąsiedniego domu.
— Tak, jeden pan i dama.
Ujął pod ramię inspektora naczelnego i odprowadzając go nieco, rzekł:
— Panie Ganimard, pan się zanadto śmiał będąc urażony dziś na mnie za trochę niepokoju, na który pana naraziłem...
— O bynajmniej, nie mam stąd urazy do pana.
— Nieprawdaż? Ale najlepsza zabawa ma swój kres i jestem zdania, że trzeba ją skończyć.
— Podzielam je.
— Oto już siódmy dzień. Za trzy dni koniecznie muszę być w Londynie.
— Ooo!
— Będę tam, panie, ale proszę pana być gotowym w nocy z wtorku na środę.
— Na wyprawę w podobnym rodzaju? — zapytał Ganimard szyderczo.
— Tak, panie, w podobnym rodzaju.
— Która się kończy?
— Ujęciem Lupina.
— Tak pan myśli?
— Przysięgam to panu na honor.
Holmes ukłonił się i udał się do najbliższego hotelu wypocząć nieco; poczem odświeżony, ufny w siebie powrócił na ulicę Chalgrin. Wcisnął dwa luidory w rękę odźwiernej, upewnił się, że bracia Leroux wyszli, dowiedział się, że dom należał do niejakiego pana Harmingeat i, zaopatrzywszy się w świecę, zeszedł do piwnicy małemi drzwiami, koło których znalazł granat. Na dole schodów znalazł drugi tej samej formy.
— Nie myliłem się — pomyślał — tędy jest połączenie. Spróbujmy mego wytrycha, czy otworzy piwnicę, przeznaczoną dla lokatorów z parteru? Tak... doskonale... Obejrzyjmy te skrzynie z winem... Oo! w tem miejscu kurz poruszony... i na ziemi ślady kroków...
Lekki szmer podrażnił jego ucho. Szybkim ruchem zamknął drzwi, zgasił świecę i ukrył się za stosem pustych pak. Po kilku sekundach spostrzegł, że jedna ze skrzyń żelaznych zaczęła się lekko obracać pociągając za sobą całą część ściany, do której była przymocowana. Błysnęło światło latarni. Ukazała się ręka. Człowiek jakiś wszedł.
Był schylony we dwoje, jak gdyby szukał czegoś, końcem palców zgarniał kurz, a kilka razy podnosił się i rzucał coś w pudełko tekturowe, które trzymał w lewej ręce. Potem zatarł ślady swych kroków, jak również ślady, pozostawione przez Lupina i jego towarzyszkę, i zbliżył się do skrzyni.
Wydał nagły okrzyk i przypadł do ziemi. Holmes rzucił się na niego. Było to sprawą jednej sekundy, człowiek znalazł się rozciągnięty na ziemi z nogami unieruchomionemi i rękami związanemi.
Anglik pochylił się nad nim.
— Ile chcesz, by powiedzieć?... by powiedzieć, co wiesz?...
Człowiek odpowiedział uśmiechem tak wymownej ironii, że Holmes zrozumiał bezcelowość swego pytania. Zadowolnił się przeto opróżnieniem kieszeni swego jeńca, ale poszukiwania dały mu zaledwie pęk kluczy, chustkę do nosa i pudełko tekturowe, a w niem ze dwadzieścia granatów, podobnych do tych, jakie sam znalazł przed chwilą. Skromna zdobycz!
A teraz co zrobić z tym człowiekiem? Czekać, aby jego przyjaciele przybyli mu na pomoc i wszystkich ich wydać w ręce policyi? Na co by się to zdało? Jaką korzyść stąd osiągnie przeciw Lupinowi? Wahał się, wreszcie przegląd pudełka nasunął mu decyzyę. Był na nim adres firmy: Jubiler Leonard ulica de la Paix.
Postanowił po prostu zostawić człowieka. Odsunął skrzynię, zamknął piwnicę i wyszedł z domu. Z biura pocztowego uprzedził pana Destange, że nie może przyjść aż jutro. Potem udał się do jubilera, oddał mu granaty, mówiąc:
— Pani przysyła mnie z tymi kamieniami. Rozsypały się z przedmiotu, który tu kupiła...
Holmes dobrze trafił, jubiler bowiem odpowiedział:
— Rzeczywiście... Ta pani telefonowała już do mnie. Sama wkrótce po nie przyjdzie...
Nie wcześniej, jak o piątej, Holmes stojący na chodniku przeciwnym, spostrzegł jakąś zawoalowaną damę, której wygląd wydał mu się podejrzanym. Przez okno widział, jak kładła na kontuarze starożytny klejnot, ozdobiony granatami.
Prawie zaraz wyszła i pieszo załatwiała sprawunki, potem przeszła od strony Clichy i zawróciła ulicami, których Anglik nie znał. Przy zapadającej nocy wciąż dążąc za nią, niepostrzeżony przez odźwierną, wszedł do pięciopiętrowej kamienicy o dwu bramach, a zatem o wielkiej liczbie lokatorów. Na drugiem piętrze zatrzymała się i weszła. W dwie minuty później Anglik próbował szczęścia, przymierzając z ostrożnością jeden za drugim klucze, których cały pęk zdobył niedawno. Czwarty przekręcił zamek.
Poprzez otaczający dokoła mrok zobaczył dwa pokoje zupełnie puste jak w mieszkaniu niezamieszkanem zupełnie, wszystkie drzwi były pootwierane. Ale w głębi jakiegoś pasażu zabłysło światło lampy i Holmes zbliżając się na palcach spostrzegł przez szybę drzwi, oddzielających salon od innego pokoju, — zawoalowaną damę, jak zdejmowała suknię i kapelusz, złożyła je na jedynem krześle w tym pokoju i włożyła na siebie aksamitny penioar.
Widział też, jak zbliżała się do kominka i nacisnęła guzik dzwonka elektrycznego. Połowa tafli po prawej stronie kominka poruszyła się, przesunęła wzdłuż ściany i nieznacznie wsunęła się na taflę sąsiednią.
Z chwilą, gdy otwór był dość szeroki, dama przeszła... i zniknęła, zabierając lampę.
System był prosty. Holmes nim się posłużył. Szedł w ciemności, po omacku, ale naraz twarz jego dotknęła się czegoś miękkiego. Przy świetle zapałki przekonał się, że się znajduje w małym zakątku, gdzie na wieszadłach porozwieszano suknie i inne rzeczy. Rozsunął sobie przejście i znalazł się przed wgłębieniem drzwi, zasłoniętych dywanem. Gdy mu zapałka znów zgasła, spostrzegł światło, przedzierające się przez rzadką i zużytą tkaninę starej materyi.
Patrzył więc.
Jasnowłosa dama była tam, przed jego oczyma, prawie na odległość jego ręki.
Zgasiła lampę i zaświeciła elektryczność. Po raz pierwszy Holmes mógł widzieć jej twarz w pełnem świetle. Dreszcz go przebiegł, kobietą, którą wreszcie zdołał dosięgnąć po tylu wybiegach i przygodach — była Klotylda Destange.


∗             ∗

Klotylda Destange, morderczyni barona d’Hautrec i przywłaszczycielka niebieskiego dyamentu! Klotylda Destange, tajemnicza przyjaciółka Arsena Lupina! Jasnowłosa dama!...
— He, he, tak, dalibóg — myślał — jestem widać niedołęgą. Ponieważ przyjaciółka Lupina jest blondynką, a Klotylda Destange brunetką, nie pomyślałem nawet o zbliżeniu do siebie tych dwu kobiet! Jakgdyby jasnowłosa dama mogła pozostać blondynką po morderstwie barona i kradzieży dyamentu!
Holmes widział część pokoju. Był to elegancki buduar kobiecy, przybrany jasnymi tapetami i drogocennymi sprzętami. Mahoniowa kanapka stała na nieznacznem podniesieniu. Klotylda siadła na niej, nieruchoma, z głową ukrytą w dłoniach. Po chwili spostrzegł, że płakała. Grube łzy toczyły się po jej bladych policzkach, spływały ku ustom i padały kropla po kropli na aksamit stanika. I nowe łzy toczyły się za niemi nieprzerwanie, jakby ze źródła niewyczerpanego. Ta milcząca, martwa rozpacz, wypowiadana tylko powolnym biegiem łez, przedstawiała smutny widok. Ale drzwi po za nią się otwarły — wszedł Arsen Lupin. Patrzyli na siebie długo bez słowa, potem on ukląkł przed nią, oparł głowę na jej piersiach i otoczył ją ramionami z głębokiem uczuciem. Pozostali tak nieruchomi. Milczenie ich połączyło, a łzy płynęły mniej obfite.
— Tak pragnąłem uczynić cię szczęśliwą — szepnął.
— Jestem szczęśliwa.
— Nie, — bo płaczesz... Twoje łzy mi pokoju nie dają, Klotyldo...
Pomimo wszystko dała się ująć dźwiękiem tego głosu kochającego, słuchała chciwa nadziei i szczęścia. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, ale uśmiech tak smutny jeszcze!
— Prosił ją:
— Nie bądź smutną, Klotyldo, nie powinnaś być smutną. Nie masz prawa do tego.
Pokazała mu swe ręce białe, delikatne, miękkie i rzekła poważnie:
— Dopóki te ręce będą memi rękami, będę smutna, Maksie.
— Ale czemu?
— One zabiły.
— Cicho! Nie myśl o tem!... — zawołał Maksym. — Przeszłość umarła. Przeszłość się nie liczy.
I całował te długie, blade ręce, a ona patrzyła na niego z uśmiechem coraz jaśniejszym, jakby każdy pocałunek zacierał powoli okropne wspomnienie.
— Trzeba mnie kochać, Maksie, trzeba, bo żadna kobieta nie będzie cię kochała, jak ja. Żeby się tobie podobać, jam działała, działam jeszcze, nawet nie według twych rozkazów, ale według najtajniejszych twych pragnień. Popełniam czyny, przeciwko którym wszystkie moje instynkty, całe sumienie moje się burzy, ale nie mogę się oprzeć... Wszystko co robię, robię machinalnie, bo tobie to potrzebne i ty tak chcesz... i jestem gotowa znów rozpocząć jutro... i zawsze...
— Ach, Klotyldo — wyrzekł z goryczą — czemu jam cię wplótł w moje życie? Powinienem był na zawsze pozostać dla ciebie Maksymem Bermond, któregoś ty kochała przed pięciu laty i nie dać ci poznać... innego człowieka, którym jestem...
Rzekła cicho:
— Kocham też tego drugiego człowieka i nie żałuję niczego.
— Owszem, żałujesz — dawnego życia, życia w świetle.
— Nie żałuję niczego, gdy ty tu jesteś — rzekła namiętnie. — Niema winy, niema zbrodni, kiedy moje oczy ciebie widzą! Na co mi się przyda być nieszczęśliwą zdala od ciebie, cierpieć i płakać i mieć obrzydzenie do wszystkiego, co robię!... Twoja miłość zaciera wszystko... wszystko przyjmuję... Ale trzeba mnie kochać!
— Nie dlatego, że tak trzeba, Klotyldo, ale kocham cię dla tej jedynej przyczyny, że cię kocham.
— Jesteś tego pewny? — rzekła z zaufaniem.
— Jestem pewny siebie, jak ciebie. Tylko moje życie jest szybkie i gorączkowe i nie zawsze mogę zostawać z tobą, jakbym chciał.
Zaniepokoiła się nagle.
— Co się stało? Jakieś nowe niebezpieczeństwo? Prędzej mów!
— O nic poważnego tymczasem jeszcze. Jednak...
— Jednak?
— Tak, on jest na naszym tropie.
— Holmes?
— Tak. To on pchnął Ganimarda do restauracyi Hongrois. To on nocy dzisiejszej postawił dwu ajentów w ulicy Chalgrin. Mam tego dowody. Ganimard przetrząsnął dom dziś rano, a Holmes był z nim. Prócz tego...
— Prócz tego?
— Jest inna rzecz jeszcze: brakuje nam jednego z naszych ludzi — Jeanniot.
— Odźwiernego?
— Tak.
— Ale to ja posłałam go dziś rano na ulicę Chalgrin zebrać granaty zgubione z mej broszki.
— Niema wątpliwości. Holmes pochwycił go w sidła.
— W żaden sposób. Granaty były odniesione do jubilera na ulicę de la Paix.
— A co się potem stać mogło?
— Oh! Maksie! ja się boję.
— Niema się czego lękać. Ale przyznaję, że sytuacya bardzo poważna. Cóż on wie? Gdzie się ukrywa? Jego siła polega na jego odosobnieniu. Nic nie może go zdradzić.
— Więc co postanawiasz?
— Najwyższą ostrożność, Klotyldo. Oddawna jestem zdecydowany zmienić moje mieszkanie, przenieść je tam w miejsce pewne, gdzie wiesz. Interwencya Holmesa przynagla bieg rzeczy. Kiedy człowiek, jak on, jest na tropie, trzeba sobie powiedzieć, że mocą fatalną dojdzie do końca tego tropu. Zatem przygotowałem wszystko. Pojutrze w środę nastąpi przeprowadzka. W południe wszystko będzie skończone. O drugiej będę mógł sam opuścić plac, unosząc ostatnie ślady naszego pobytu, co nie jest znów rzeczą drobną. Odtąd...
— Odtąd?
— Nie będziemy mogli się widywać i nikt nie powinien cię widywać, Klotyldo. Nie wychodź. Nie obawiam się niczego dla siebie, ale lękam się wszystkiego, gdy chodzi o ciebie...
— Niemożliwe, aby Anglik dotarł aż do mnie.
— Wszystko możliwe jest z nim i niczemu nie ufam. Wczoraj, gdy zaledwie zdołałem uniknąć spotkania się z twoim ojcem, przyszedłem, aby przeszukać szafę, która zawiera stare rejestry pana Destange. Jest w tem niebezpieczeństwo. Jest ono wszędzie. Czuję nieprzyjaciela, błąkającego się w mroku, zbliża się coraz bardziej. Czuję, że nas nie spuszcza z oka... że rozsuwa swe sieci dokoła nas. To jedna z tych intuicyi, które mnie nie mylą nigdy.
— W takim razie wyjeżdżaj, Maksie, i nie myśl o mym smutku. Będę silna i będę oczekiwać chwili, gdy niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.
Uścisnęła go przeciągle i ona pierwsza nagliła go do wyjścia. Holmes słyszał ich głosy oddalające się. Śmiało podniecany pragnieniem czynu naprzekór wszystkiemu, zagłębił się w jakiś przedpokój, w końcu którego były schody. Ale w chwili, gdy miał schodzić, odgłos rozmowy doszedł go z niższego piętra i uznał za dogodniejsze pójść kolistym kurytarzem, który go doprowadził do innych schodów. Na dole tych schodów stanął zdumiony spostrzegając sprzęty, których kształty i rozmieszczenie było mu znane. Drzwi jakieś były otwarte. Wszedł do wielkiego owalnego pokoju. Była to biblioteka pana Destange.
— Doskonale! cudownie! — zawołał w duchu — rozumiem wszystko! Buduar Klotyldy, tj. jasnowłosej damy, łączy się z jakiemś mieszkaniem sąsiedniego domu, a ten dom sąsiedni ma wyjście nie na plac Malesherbes, ale na ulicę przyległą, na Montchanin, o ile sobie przypominam... Cudownie! wyjaśniam sobie, jak Klotylda Destange wychodzi na spotkania ze swym ukochanym, uchodząc zawsze za osobę, która nie wychodzi nigdy. Rozumiem także, jakim sposobem Arsen Lupin wyrósł przede mną wczoraj wieczorem na galeryi, musi tam być połączenie między mieszkaniem sąsiedniem i biblioteką.
Stąd wyciągał wnioski:
— Jeszcze jeden dom przechodni. Jeszcze i tym razem pewnie Destange jest architektem! Należy teraz skorzystać ze znalezienia się tutaj, aby sprawdzić zawartość szafy... i aby się dowiedzieć o innych domach i tajemnych przejściach.
Holmes wszedł na galeryę i ukrył się za suknem zwieszonem z poręczy. Tak pozostał do końca wieczora. Służący przyszedł zgasić elektryczność. W godzinę potem Anglik nacisnął sprężynę swej latarki elektrycznej i skierował się ku szafie.
Jak się spodziewał, zawierała ona stare papiery architekta, rejestry, notatki, księgi rachunkowe. Na drugim planie stał cały szereg rejestrów, ułożonych w porządku czasu.
Wziął pospiesznie parę z lat ostatnich i przejrzał stronicę, zawierającą streszczenie paragrafów a szczególniej literę H. Wreszcie odnalazłszy wyraz Harmingeat, a przy nim cyfrę 63, odwołał się do stronicy 63 i czytał:
“Harmingeat Nr. 40 ulica Chalgrin.”
Następowało wyszczególnienie prac dla tego klienta celem zaprowadzenia kaloryferów w jego domu. A na marginesie notatka: “patrz akta M B.”
— Ah! wiem, dobrze — rzekł do siebie — akta M B to te, których mi właśnie trzeba. Z nich dowiem się o obecnem mieszkaniu pana Lupina.
Dopiero nad ranem w drugiej połowie jakiegoś rejestru odnalazł upragnione papiery.
Zawierały piętnaście stronic. Jedna była poświęcona panu Harmingeat przy ul. Chalgrin. Inna wyliczała prace dokonane dla pana Vatinel, właściciela domu Nr. 25 przy ul. Clapeyron. Inna była przeznaczona dla barona d’Hautrec w alei Henri-Martin Nr. 134, jeszcze inna dla pałacu de Crozon, a jedenaście pozostałych dla rozmaitych właścicieli w Paryżu.
Holmes przepisał listę jedenastu nazwisk i jedenastu adresów, potem ułożył wszystko na swojem miejscu, otworzył okno i wyskoczył na pusty plac, pamiętając przymknąć okiennice.
Znalazłszy się w swoim pokoju w hotelu, z całą powagą zapalił fajkę i otaczając się kłębami dymu, rozważał konkluzye, jakie można było powziąć z papierów M. B. lub ściślej mówiąc, z papierów Maksyma Bermond alias Arsena Lupina.
O ósmej rano wysłał do Ganimarda list tej treści:
“Będę zapewne dziś rano przy ulicy Pergolese i powierzę panu osobę, której uwięzienie jest wielkiej wagi. W każdym razie bądź pan w domu nocy dzisiejszej i jutro, w środę do południa i przygotuj się pan, aby mieć ze 30 ludzi do mojej dyspozycyi.”
Potem wybrał na bulwarze automobilowego fiakra, którego palacz podobał mu się z dobrotliwej twarzy, pogodnej a mało inteligentnej i kazał się powieść na plac Malesherbes o pięćdziesiąt kroków dalej niż dom Destange.
— Mój chłopcze, zamknij powóz — rzekł do niego — podnieś kołnierz futra, bo wiatr zimny, i czekaj cierpliwie. Za półtorej godziny puść w ruch motor. Jak wrócę, pojedziemy na ulicę Pergolese.
Przestępując próg domu, miał ostatnią chwilę wahania. Czy słusznie zajmować się tak jasnowłosą damą, gdy tymczasem Lupin wykończy przygotowania do wyjazdu? Czy nie lepiej by zrobił, jeśliby przy pomocy zdobytej listy domów odszukał najpierw mieszkanie swego przeciwnika?
— Ba! — rzekł do siebie — gdy jasnowłosa dama będzie w mych rękach, będę panem położenia.
I zadzwonił.


∗             ∗

Pan Destange już był w swej bibliotece. Pracowali chwilę wspólnie, lecz Holmes szukał sposobności, aby udać się do mieszkania Klotyldy, gdy nieoczekiwanie zupełnie sama ona weszła, powiedziała dzień dobry ojcu, siadła w małym saloniku i zaczęła pisać.
Ze swego miejsca Holmes ją widział: schylona nad stołem, od czasu do czasu namyślała się z piórem w ręku i z wyrazem głębokiej zadumy. Czekał. Po chwili, biorąc jakiś tom, rzekł do pana Destange.
— Oto właśnie książka, którą panna Destange prosiła, żebym jej przyniósł, gdy ją znajdę.
Poszedł do małego saloniku i stanął przed Klotyldą w ten sposób, że ojciec jej nie mógł go widzieć i rzekł:
— Jestem Stickman, nowy sekretarz pana Destange.
— Ah! — rzekła, nie przerywając swej czynności — ojciec zmienił swego sekretarza?
— Tak, pani, i chciałbym z panią pomówić.
— Zechciej pan siąść, zaraz skończę.
Dodała parę słów do listu, podpisała, zalepiła kopertę, odsunęła papiery, nacisnęła dzwonek telefonu, zażądała połączenia ze swoją magazynierką i prosiła ją o szybkie wykończenie podróżnego płaszcza, którego bardzo potrzebowała, a potem zwracając się do Holmesa rzekła:
— Jestem na pańskie życzenie. Ale czy rozmowa nasza nie może odbyć się wobec ojca?
— Nie, pani. Poproszę nawet, aby pani nie podnosiła głosu. Jest pożądane, aby pan Destange nie słyszał nas zupełnie.
— Dla kogo to pożądane?
— Dla pani.
— Nie uznaję rozmów, których mój ojciec słyszeć nie może.
— Trzeba jednak, abyś pani przystała na tę.
Powstali oboje, mierząc się wzrokiem. Wreszcie rzekła:
— Mów pan.
Stojąc zaczął:
— Wybaczy pani, jeśli się omylę co do niektórych punktów drugorzędnych. Ręczę tylko za ogólną ścisłość rzeczy, o których mówić będę.
— Bez frazesów, proszę pana. Do rzeczy.
Po tem zdaniu rzuconem ostro, poznał, że młoda kobieta miała się na baczności, mówił dalej:
— Dobrze, idę prosto do celu. A więc przed pięciu laty ojciec pani miał sposobność poznać niejakiego pana Maksyma Bermond, który przedstawił mu się, jako przedsiębiorca, czy budowniczy, nie umiem tego ściśle określić. W każdym razie pan Destange powziął sympatyę dla tego człowieka, a ponieważ stan zdrowia nie pozwalał mu już zajmować się interesami, powierzył panu Bermond wykonanie kilku zamówień, które przyjął od dawnych swych klientów i które zdaje się odpowiadały uzdolnieniu jego współpracownika.
Sherlock zatrzymał się. Wydało mu się, że blada twarz młodej kobiety pobladła więcej jeszcze. Jednak z największym spokojem rzekła:
— Nie znam spraw, o których mi pan opowiada, a nadewszystko nie rozumiem, w czem mogą mnie one dotyczyć?
— W tem pani, że p. Maksym Bermond nazywa się właściwem swem nazwiskiem, które pani zna tak samo dobrze, jak ja, Arsen Lupin.
Zaśmiała się głośno:
— Niemożliwe! Arsen Lupin, Pan Maksym Bermond nazywa się Arsen Lupin?
— Mam to zaszczyt pani oznajmić, a ponieważ pani nie chce zrozumieć z półsłówek, dodam, że Arsen Lupin znalazł tu dla wykonania swych planów przyjaciółkę, więcej niż przyjaciółkę, wspólniczkę ślepą... i namiętnie mu oddaną.
Powstała i bez pomieszania lub co najwyżej z tak niewidocznem wzruszeniem, że Holmes był zdumiony jej mocą panowania nad sobą — oświadczyła:
— Nie wiem, jaki jest cel pańskiego postępowania, panie, i nie chcę tego wiedzieć. Proszę więc pana nie mówić więcej ani słowa i wyjść stąd.
— Nie miałem nigdy zamiaru narzucać pani mej obecności na dłużej — odpowiedział Holmes równie spokojnie, jak ona. — Ale postanowiłem nie wyjść sam z tego domu.
— A któż to będzie panu towarzyszył, panie?
— Pani.
— Ja?
— Tak, pani. Wyjdziemy razem z tego domu i pani pójdzie za mną bez protestu, bez jednego słowa.
Co nadewszystko było znamienne w tej scenie, to spokój dwojga przeciwników. Był to raczej pojedynek nieubłagany dwu potężnych indywidyualności, sądząc z ich postawy i głosu, możnaby powiedzieć, dysputa towarzyska dwu osób różnego zdania.
Przez drzwi otwarte biblioteki widać było pana Destange, jak z zajęciem przeglądał swe książki.
Klotylda usiadła, lekko wzruszając ramionami, Sherlock wyjął zegarek.
— Jest wpół do jedenastej. Za pięć minut jedziemy.
— A jeśli nie?
— Jeśli nie, idę do pana Destange i opowiadam mu...
— Co?
— Prawdę. Powiadomię go o fałszywem życiu Maksyma Bermond i o życiu podwójnem jego wspólniczki.
— Jego wspólniczki?
— Tak, tej, którą nazywają jasnowłosą damą, która była blondynką.
— A jakie dowody mu pan wymieni?
— Zaprowadzę go na ulicę Chalgrin i pokażę mu przejście, które Arsen Lupin, korzystając z prac, nad którymi miał nadzór, wykonał przez swych ludzi między Nr. 40 i 42, przejście, które państwu obojgu posłużyło przedwczoraj w nocy.
— Potem?
— Potem poprowadzę pana Destange do pana Detinan, wejdziemy przez schody służbowe, któremi zeszła pani z Arsenem Lupin, wysuwając się z rąk Ganimarda. I poszukamy obadwaj połączenia podobnego, które istnieje między domem sąsiednim, domem, którego brama wychodzi na bulwar Batignolles a nie na ulicę Clapeyron.
— A potem?
— Potem powiozę pana Destange do pałacu Crozon. Jemu, co zna rodzaj robót wykonywanych przez Arsena Lupin w czasie restauracyi pałacu, łatwo będzie odnaleść przejścia tajemne, które wykonał Lupin z pomocą swych ludzi. Tam upewni się, że te właśnie przejścia pozwoliły jasnowłosej damie wejść nocą do pokoju hrabiny i wziąć z kominka niebieski dyament a we dwa tygodnie później wejść do pokoju konsula Bleichen i ukryć dyament niebieski w głębi flakonu... Czyn istotnie dziwny, mała zemsta kobieca być może, nie wiem, zresztą to mało ważne.
— Potem?
— Potem — rzekł Sherlock głosem bardziej jeszcze poważnym — zaprowadzę pana Destange do domu Nr. 134 w alei Henri-Martin i poszukamy, jak baron d’Hautrec...
— Milcz pan! milcz! — jęknęła Klotylda w nagłem przerażeniu. Zabraniam panu!... Więc pan ośmieli się mówić, że to ja... pan mnie oskarży...
— Oskarżam panią o zabójstwo barona d’Hautrec.
— Nie, nie, to potwarz!
— Pani zabiła barona d’Hautrec. Weszła pani do jego domu pod imieniem Antoniny Brehat z zamiarem pochwycenia dyamentu i pani go zabiła.
Znów wyszeptała złamana, niemal błagając:
— Milcz pan, zaklinam pana... Wiedząc tyle rzeczy, musi pan wiedzieć, że ja nie zamordowałam barona.
— Nie powiedziałem, że pani go zamordowała. Baron miewał napady furyi, które jedna siostra Augusta umiała uspokoić. Mam tę informacyę od niej samej. W jej nieobecności, zapewne on się rzucił na panią i w czasie walki, broniąc swego życia pani go uderzyła. Przerażona tym faktem, dzwoniła pani i uciekła pani, nawet nie zdążywszy zerwać z palca ofiary niebieskiego dyamentu, który był celem pani zabiegów. Po chwili przyprowadziła pani jednego ze spólników Lupina, służącego z sąsiedniego domu, przenieśliście barona na jego łóżko, uporządkowaliście pokój... zawsze nie ośmielając się wziąć niebieskiego dyamentu. Oto co było. A więc powtarzam, pani nie zamordowała barona, jednak pani ręce zadały mu cios śmiertelny.
Splotła je na czole te długie, wytworne, białe ręce i trzymała je tak długo nieruchoma. Wreszcie puszczając palce, odsłoniła twarz bólem zmienioną i rzekła:
— I to wszystko, co pan ma zamiar powiedzieć memu ojcu?
— Tak i powiem mu jeszcze, że mam jako świadków: pannę Gerbois, która pozna jasnowłosą damę, siostrę Augustę, która pozna Antoninę Brehat i hrabinę de Crozon, która pozna panią de Real. Oto co mu powiem.
— Nie ośmieli się pan — rzekła odzyskując zimną krew.
Powstał, postąpił krok naprzód ku bibliotece. Zatrzymała go:
— Jeszcze chwilę, panie.
Pomyślała i zupełnie spokojnie, jako pani siebie, zapytała:
— Pan jest Sherlock Holmes, prawda?
— Tak.
— Czego pan chce odemnie?
— Czego chcę? Rozpocząłem z Arsenem Lupin pojedynek, z którego muszę wyjść zwycięzcą. W oczekiwaniu rozwiązania sprawy, które nie odciągnie się zbyt długo, zależy mi na tem, aby zakładnik tak drogocenny, jak pani, dał mi pewną przewagę nad przeciwnikiem. A więc pójdzie pani za mną, powierzę panią jednemu z mych przyjaciół. Z chwilą, gdy mój cel zostanie osiągnięty, pani będzie wolna.
— I to wszystko?
— To wszystko. Nie należę do policyi miejscowej i nie czuję się zupełnie w prawie... wymierzania sprawiedliwości.
Zdawała się zdecydowaną. Jednak zażądała jeszcze chwilę zwłoki. Przymknęła oczy. Holmes patrzył na nią, teraz znów tak spokojną, prawie obojętną na niebezpieczeństwo, której jej groziło.
— Czy nawet — pomyślał Anglik — ona czuje się w niebezpieczeństwie? Nie, bo Lupin jej strzeże. Wobec Lupina nic jej dotknąć nie może, Lupin jest przepotężny, Lupin jest nieomylny.
— Pani — rzekł — mówiłem o pięciu minutach, upłynęło ich więcej niż trzydzieści.
— Czy pozwoli mi pan pójść do mego pokoju i zabrać me rzeczy?
— Jeśli pani tak chce, mogę czekać na panią przy ulicy Montchanin. Jestem dobrym znajomym odźwiernego Jeanniot.
— Ah! pan wie... — rzekła z widocznym jękiem.
— Wiem wiele rzeczy.
— Dobrze. Więc zadzwonię.
Przyniesiono jej kapelusz i okrycie a Holmes rzekł:
— Trzeba, aby pani dała panu Destange jakąś przyczynę, pozorującą nasze wyjście i żeby ta przyczyna w razie potrzeby mogła wyjaśnić pani nieobecność w ciągu kilku dni.
— To niepotrzebne. Będę tu wkrótce.
Znów zmierzyli się wzrokiem oboje ironiczni, uśmiechnięci.
— Jak pani jego pewna! — rzekł Holmes.
— Na ślepo.
— Wszystko, co on robi, jest dobre, nieprawdaż? Wszystko, czego chce, staje się? A pani uznaje wszystko i jest pani gotowa na wszystko dla niego!
— Kocham go — odrzekła z uczuciem.
— I wierzy pani, że on panią wyzwoli?
Wzruszyła ramionami i zbliżając się do ojca, uprzedziła go:
— Zabieram ci pana Stickmanna. Jedziemy do Biblioteki Narodowej.
— Ale wrócisz na śniadanie?
— Może — albo raczej nie... Ale nie niepokój się.
Poczem zdecydowana oznajmiła Holmesowi:
— Idę za panem.
— Bez wszelkiej ukrytej myśli?
— Z oczyma zamkniętemi.
— Jeśli pani spróbuje uciekać, wezmę pomocy, będę krzyczał. Aresztuję panią — a to jest więzienie. Niech pani nie zapomina, że nad jasnowłosą damą wisi rozkaz uwięzienia.
— Przysięgam panu na honor, że nie zrobię nic w celu ucieczki.
— Wierzę pani. Chodźmy.
Razem jak to z góry uplanował Holmes, wyszli z domu.


∗             ∗

Na placu oczekiwał automobil, zwrócony w przeciwnym kierunku. Widać było plecy palacza, jego czapkę, którą prawie pokrywał kołnierz futrzany. Zbliżając się Holmes posłyszał warkot motoru. Otworzył drzwiczki, prosił Klotyldę, by weszła, sam siadł obok.
Powóz ruszył szybko, przejechał bulwary wewnętrzne, aleją Hoche, aleją Wielkiej Armii.
Sherlock zamyślony kombinował plany.
— Ganimard jest u siebie... zostawię ją u niego... Czy mam mu powiedzieć, kto jest ta kobieta? Nie, poprowadziłby ją wprost do aresztu, to popsułoby wszystko. Z nią załatwiwszy sprawę, zabiorę się do papierów MB. i idę na polowanie. A dziś w nocy lub jutro rano najpóźniej idę po Ganimarda, jak mu zapowiedziałem, i wydaję mu Arsena Lupin wraz z całą szajką...
Zatarł ręce szczęśliwy, czując się wreszcie blizkim celu i widząc, że żadna poważna przeszkoda go od niej nie dzieli. I ulegając w tej chwili potrzebie okazania swej radości nawet nieco wbrew zwyczajowi — zawołał:
— Niech mi pani wybaczy, jeśli okazuję tyle zadowolenia. Walka była uciążliwa i powodzenie jest mi tem przyjemniejsze.
— Powodzenie zasłużone panie. Ma pan prawo niem się cieszyć.
— Dziękuję pani. Ale cóż to za drogą jedziemy! Palacz nie posłyszał chyba? W tej chwili wyjeżdżali z Paryża przez bramę Neuilly. Do djabła! przecież ulica Pergolese nie leży poza fortyfikacyami.
Holmes spuścił okno.
— Słuchaj no! Mylisz się... Ulica Pergolese!
Woźnica nie odpowiedział. Powtórzył głośniej:
— Kazałem ci jechać na ulicę Pergolese!
Woźnica nie odpowiedział ani słowa.
— Hooo! chybaś głuchy przyjacielu? Albo robisz na złość... Nie mamy tu nic do roboty... Ulica Pergolese!... Rozkazuję ci zawrócić natychmiast!
To samo milczenie. Anglik zadrżał z niepokoju. Spojrzał na Klotyldę: lekki uśmiech ściągnął jej wargi.
— Czemu się pani śmieje? — zaklął... To zdarzenie nie ma żadnego związku... to nie zmienia nic stanu rzeczy...
— Najzupełniej nic — odpowiedziała.
Naraz myśl jakaś nim wstrząsnęła.
Unosząc się nawpół, spojrzał uważnie na człowieka, który siedział na koźle. Ramiona były węższe, zachowanie bardziej swobodne... Zimny pot go okrył, zacisnął pięści, tymczasem przerażająca pewność owładnęła jego umysł: ten człowiek to Arsen Lupin!
— Jakże panie Holmesie, co pan mówi o tej przejażdżce?
— Rozkoszna pani, doprawdy rozkoszna — odparł Holmes.
Nigdy być może nie był zniewolony do większego wysiłku nad sobą samym, aby wymówić te słowa bez drżenia w głosie, bez niczego, co mogłoby świadczyć o kompletnem rozbiciu całej jego wewnętrznej istoty. Ale naraz mocą jakiejś wewnętrznej reakcyi przypływ wściekłości i nienawiści zerwał tamy, uniósł jego wolę — ruchem gwałtownym dobył rewolwer i zmierzył w pannę Destange.
— W tej chwili, w tej sekundzie zatrzymaj Lupin! lub strzelę do pani!...
— Radzę celować w policzek, jeśli pan chce trafić w skroń! — odrzekł Lupin, nie odwracając głowy.
— Maksie! — zawołoła Klotylda — nie jedź tak prędko! Bruk ślizki, boję się!
Uśmiechała się ciągle, patrząc w bruk.
— Niech wstrzyma! Niechże on wstrzyma! — wołał Holmes szalony z gniewu. Widzi pani, żem gotów na wszystko.
Lufa rewolweru dotknęła pukla jej włosów — szepnęła:
— Ah! ten Maks taki nieostrożny! Na takiej drodze możemy wywrócić się.
Holmes schował rewolwer do kieszeni i chwycił klamkę drzwiczek, gotów skoczyć mimo szaleństwa takiego kroku.
— Uważaj pan! — zawołała Klotylda — automobil jedzie za nami.
Wychylił się. Inny powóz dążył istotni ich śladem, ogromny, sprawiał wrażenie czegoś dzikiego swym przodem koloru krwi — w głębi mieściło się czterech ludzi, otulonych w wielkie futra.
— Trudno — pomyślał — jestem dobrze strzeżony. Poczekajmy.
Skrzyżował ręce na piersiach z dumną uległością tych, co się poddają, kiedy los się zwraca przeciwko nim — i czekał. I podczas gdy przejeżdżano Sekwanę, gdy mijano Suresnes, Rueil, Chatou — on nieruchomy, zrezygnowany, pan siebie i swej goryczy, rozmyślał tylko jakim cudem czy czarem Arsen Lupin znalazł się na miejscu palacza? Aby poczciwy chłopiec, którego sobie obrał dziś rano na bulwarze, mógł być wspólnikiem Lupina naprzód tam podstawionym — wierzyć temu nie mógł. A jednak inaczej być nie mogło, Arsen Lupin był uprzedzony a mógł nim zostać dopiero, gdy Holmes zagroził Klotyldzie, bo przedtem nikt nie podejrzywał zgoła jego zamiaru. A przecież od tej chwili Klotylda i on nie rozstawali się!
Przypomniał sobie — coś go uderzyło: połączenie telefoniczne, zażądanie przez młodą osobę i jej rozmowa z magazynierką. I naraz zrozumiał. Zanim nawet zaczął mówić, ona odgadła niebezpieczeństwo, odgadła nazwisko i cel nowoprzybyłego i spokojnie, naturalnie, jak gdyby w rzeczy samej spełniała czynność, którą tylko udawała, że spełnia, pod osłoną pozorów, z góry ułożonych, wezwała Lupina na pomoc.
Jak Arsen Lupin przybył, jak ten oczekujący automobil o czynnym motorze, wydał mu się podejrzanym, jak potrafił zjednać sobie szofera — wszystko to mało go obchodziło. Co zaś nadewszystko pochłaniało myśl Holmesa, uśmierzając nawet jego wściekłość — to wspomnienie tej chwili, gdy jedna zwykła kobieta zakochana — to prawda — opanowując swe nerwy, nakazując milczenie instynktowi, unieruchomiając rysy swej twarzy — potrafiła wyprowadzić w pole starego Holmesa!
Jak radzić z człowiekiem, obsługiwanym przez takich pomocników? Z człowiekiem, który jedynie wpływem swej woli poddawał bezbronnej kobiecie takie zasoby zuchwałości i energii?
Przejechali Sekwanę i puścili się stroną Saint Germain, ale jakieś pięćset metrów za miastem zwolnili. Następny powóz zrównał się z nimi i oba się wstrzymały. Nie było nikogo wokoło.
— Panie Holmes — rzekł Lupin — zechciej pan zmienić ekwipaż. Nasz jest doprawdy za powolny!...
— Jakto! — zawołał Holmes tem więcej pomieszany, że nie miał wyboru.
— Pozwoli pan również służyć sobie tym futrem, bo pojedziemy dość szybko. I te dwie tartinki... Tak, tak, przyjmij pan łaskawie, kto wie, kiedy pan będzie jadł obiad.
Czterej nieznajomi wysiedli jednocześnie. Jeden z nich się zbliżył, a kiedy zdjął okulary, Holmes poznał pana w surducie z restauracyi Hongrois. Lupin zwrócił się do niego:
— Pan odprowadzi tego fiakra do palacza, od którego go nająłem. Czeka w pierwszym handlu win na prawo od ulicy Legendre. Da mu pan 500 franków, resztę obiecanej sumy. Ah! byłbym zapomniał, zechciej pan zostawić swoje okulary panu Holmesowi.
Pomówił chwilę z panną Destange, potem zajął miejsce w powozie, Holmes obok niego, za nimi jeden z jego ludzi i pojechali.
Lupin nie przesadzał, mówiąc, że pojadą „dość szybko”. Był to pęd szalony. Horyzont biegł im na spotkanie, jakby przyciągany mocą czarodziejską i niknął natychmiast, chłonięty przez przepaść, ku której i inne rzeczy: drzewa, domy, pola i lasy rzucały się z żywiołowym rozpędem potoku, który czuje blizką otchłań.
Holmes i Lupin nie zamienili ani słowa. Ponad ich głowami liście topoli sprawiały potężny szum fal, rytmiczny z równomierną odległością drzew. Miasta niknęły: Mantes, Vernon, Gaillon... Rouen, jego przedmieścia, port, jego kilometry bulwarów. Rouen już się wydaje uliczką małej mieściny zaledwie. A potem Duclair, Caudebec, równina de Caux, której zaledwie dotknęli powierzchni w swym locie nieprześcigłym, i Lillebonne, Quillebeuf... I oto znów nagle znajdują się na brzegu Sekwany, na skraju wybrzeża portowego, u którego stoi yacht. Skromny lecz silny, wyrzuca ze smukłego komina skręcone kolumny czarnego dymu.
Powóz się zatrzymał. We dwie godziny zrobili czterdzieści mil.


∗             ∗

Człowiek jakiś podszedł ku nim, w niebieskiej bluzie, w czapce ze złotym galonem, ukłonił się.
— Doskonale, kapitanie! — zawołał Lupin. — Otrzymał pan depeszę?
— Otrzymałem.
Jaskółka gotowa?
Jaskółka gotowa.
— W takim razie panie Holmes...
Anglik spojrzał dokoła, spostrzegł grupę osób na werendzie kawiarni, inną bliżej, zawahał się przez chwilę, potem zrozumiawszy, że przedewszystkiem byłby schwytany, obezwładniony i zapakowany na dno okrętu, przeszedł pomost i podążył za Lupinem do kajuty kapitana.
Była obszerna, wyszukanej czystości, lśniąca od werniksowanych ścian i błyszczącej miedzi.
Lupin zamknął drzwi i bez wstępów, poprostu rzekł do Holmesa:
— Co pan wie naprawdę?
— Wszystko.
— Wszystko? — wylicz pan.
Nie było już w jego głosie tej uprzejmości nieco ironicznej, którą zachowywał dawniej wobec Anglika. Był to ton rozkazujący człowieka, który nawykł rozkazywać i nawykł, że każdy skłania się przed nim, choćby to był sam Sherlock Holmes.
Zmierzyli się wzrokiem, jak wrogowie, teraz wrogowie otwarci i zaciekli.
Nieco podniecony Lupin zaczął:
— Otóż kilka razy już spotykam pana na mej drodze. Mam tego już dość, i mam już dosyć marnowania czasu na usuwaniu sideł, które mi pan zastawia. Uprzedzam więc pana, że moje postępowanie z panem zależeć będzie od pańskiej odpowiedzi. Co pan wie naprawdę?
— Wszystko. Powtarzam to panu.
Arsen Lupin powstrzymał się i tonem dobitnym mówił:
— Ja panu powiem, co pan wie. Wie pan, że pod nazwiskiem Maksyma Bermond przerobiłem piętnaście domów zbudowanych przez p. Destange.
— Tak.
— Z tych piętnastu domów pan zna cztery.
— Tak.
— I ma pan listę jedenastu pozostałych.
— Tak.
— Wziął pan tę listę od pana Destange nocy dzisiejszej zapewne?
— Tak.
— I ponieważ pan przypuszcza, że pomiędzy tymi jedenastu domami niechybnie być musi jeden, który zachowałem dla siebie, na moje potrzeby i potrzeby mych przyjaciół, zawezwał pan Ganimarda do udziału w wyprawie i wykryciu mego schroniska?
— Nie.
— To znaczy?
— To znaczy, że działam sam i że sam miałem pójść na wyprawę.
— A więc, nie mam się czego obawiać, ponieważ pan jesteś w moich rękach.
— Nie ma się pan czego obawiać, dopóki ja jestem w pańskich rękach.
— To znaczy, że pan w nich nie pozostanie?...
— Nie.
Arsen Lupin postąpił krok jeszcze do Anglika, i kładąc mu lekko rękę na ramieniu rzekł:
— Słuchaj pan, nie mam humoru do dysputy, a pan, nieszczęściem dla siebie, niema możności zaszachowania mnie. Więc kończmy.
— Kończmy.
— Da mi pan słowo honoru, że nie będzie pan usiłował uciec z tego statku aż do chwili, gdy się pan znajdzie na angielskich wodach.
— Daję panu me słowo honoru, że szukać będę wszelkich sposobów ucieczki — odrzekł Holmes nieugięty.
— Na Boga! Pan wie jednak, że dość mi słowo rzec, aby pan był ubezwładniony. Wszyscy ci ludzie słuchają mnie ślepo. Na jeden mój znak założą panu łańcuch na szyję...
— Łańcuchy się zrywają.
— ...I rzucą pana przez poręcz na dziesięć mil od brzegu...
— Umiem pływać.
— Dobrze powiedziane — rzekł Lupin, śmiejąc się. Przepraszam, uniosłem się. Wybacz pan i kończmy. Rozumie pan, że szukam środków koniecznych dla bezpieczeństwa mego i mych przyjaciół?
— Rozumie się — wszelkich środków, ale są bezużyteczne.
— Zgoda. Jednak nie ma mi pan za złe, że je przedsiębiorę.
— To pana obowiązek.
— Dobrze.
Lupin otworzył drzwi i zawołał kapitana i dwu majtków. Ci schwycili Anglika i przetrząsnąwszy naprzód jego kieszenie, związali mu nogi i przymocowali do łóżka kapitana.
— Dosyć! — rozkazał Lupin. — Doprawdy tylko pański upór i wyjątkowa doniosłość sytuacyi zniewalają mnie, że pozwalam sobie...
Majtkowie odeszli. Lupin rzekł do kapitana:
— Kapitanie! jeden z ludzi załogi zostanie tu do dyspozycyi pana Holmesa i pan sam będzie mu dotrzymywał towarzystwa o ile możności. Proszę mieć dla niego wszelkie względy. To nie niewolnik, ale gość. Która godzina na pańskim zegarku kapitanie?
Lupin spojrzał na swój zegarek, potem na zegar wiszący na ścianie kabiny.
— Pięć po drugiej?... jesteśmy w zgodzie. Ile czasu panu potrzeba na przejazd do Southampton?
— Dziewięć godzin bez pośpiechu.
— Weźmie pan jedenaście. Nie może pan przybić do brzegu przed odjazdem statku, który wyjeżdża z Southampton o północy i przybywa do Hawru o ósmej rano. Pan rozumie, prawda kapitanie? Powtarzam: byłoby nieskończenie niedogodną rzeczą dla nas wszystkich, gdyby pan powrócił do Francyi tym statkiem. Nie może pan przybyć do Southampton przed godziną pierwszą po północy.
— Zrozumiałem.
— Żegnam pana — do roku przyszłego, na tym czy na tamtym świecie.
— Do jutra.
W kilka minut potem Holmes posłyszał oddalający się automobil i zaraz w głębi Jaskółki para zadyszała gwałtowniej. Statek ruszył.
Koło godziny trzeciej opuścili ujście Sekwany i wypłynęli na morze. Sherlock Holmes, rozciągnięty na łóżku kapitana — chrapał.


∗             ∗

Nazajutrz rano dziewiątego i ostatniego dnia walki między dwu potężnemi rywalami „Echo de France” zrobiło następującą wzmiankę:
„Wczoraj został zastosowany przez Arsena Lupin dekret wygnania względem Sherlocka Holmesa. Podpisany w południe dekret był wykonany tegoż samego dnia. O godzinie pierwszej w nocy Holmes wylądował w Southampton”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.