Dama Jasnowłosa/Drugie aresztowanie Arsena Lupin

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Drugie aresztowanie Arsena Lupin
Pochodzenie Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem
Wydawca Polish American Publishing Company
Data wyd. ca 1906
Druk Polish American Publishing Company
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Drugie aresztowanie Arsena Lupin.

Od godziny ósmej rano dwanaście wozów przewozowych zajmowało ulicę Crevaux pomiędzy aleją Bois de Boulogne i aleją Bugeaud. Pan Feliks Davey opuszczał mieszkanie, które zajmował na czwartem piętrze w domu Nr. 8. A pan Dubreuil, ekspert, który połączył w jedno mieszkanie całe piąte piętro tego samego domu i piąte piętra dwu domów sąsiednich, tegoż samego dnia — (czystym zbiegiem okoliczności jedynie, bo ci dwaj panowie nie znali się zupełnie) przeprowadzał swe drogocenne zbiory mebli, które tyle obcych codziennie zwiedzało.
Żaden z dwunastu wozów nie posiadał nazwiska ani adresu firmy przewozowej, żaden też z ludzi, którzy im towarzyszyli, nie wdawał się w rozmowy z sąsiadami — były to szczegóły, które zauważono w dzielnicy, ale mówić o tem poczęto znacznie później dopiero. Pracowano tak dzielnie, że o jedenastej wszystko było skończone. Nie pozostało nic zgoła prócz tych stosów papierów i gałganów, jakie się zostawia zwykle za sobą po kątach pustych pokoi.
Pan Feliks Davey, młody człowiek, elegancki, ubrany według ostatniej mody, z laską w ręku, której waga świadczyła o silnych mięśniach jej właściciela, pan Feliks Davey wyszedł teraz spokojnie i siadł na ławce w alei poprzecznej, która przecina aleję Bois de Boulogne, naprzeciw ulicy Pergolese. Obok niego kobieta o wyglądzie drobno-mieszczanki czytała gazetę, podczas gdy małe dziecko bawiło się w pobliżu, grzebiąc łopatką w kupie piasku.
Po chwili Feliks Davey rzekł do kobiety, nie zwracając głowy:
— Ganimard?
— Wyszedł o dziewiątej rano.
— Dokąd?
— Do Prefektury policyi.
— Sam?
— Sam.
— Nie było depeszy w nocy?
— Żadnej.
— Zawsze mają zaufanie do pani?
— Zawsze. Oddaję pani Ganimard drobne posługi a ona opowiada mi wszystko, co jej mąż robi... Spędziliśmy ranek razem.
— To dobrze. Aż do nowego rozporządzenia niech pani przychodzi tu codzień o godzinie jedenastej.
Powstał i skierował się do bramy Delfina, do Pawilonu Chińskiego, gdzie zjadł lekkie śniadanie: dwa jajka, nieco jarzyny, owoce. Potem wrócił na ulicę Creuaux i rzekł do odźwiernej:
— Jeszcze raz rozejrzę się po mieszkaniu i oddam pani klucze.
Kończył swój przegląd w pokoju, który mu służył za gabinet pracy. Ujął koniec rurki od gazu, zwieszającej się obok kominka. Zakrzywienie jej było składane, odjął zatyczkę miedzianą, która ją zamykała, nałożył mały aparacik w formie trąbki akustycznej i świsnął.
Lekki świst mu odpowiedział. Zbliżając rurkę do ust, szepnął:
— Nikogo Dubreuil?
— Nikogo.
— Mogę wejść?
— Tak.
Odłożył rurkę na swoje miejsce, mówiąc do siebie:
— Dokąd też sięga postęp? Nasz wiek obdarzył nas tylu drobnymi wynalazkami, które czynią życie doprawdy czarownem. I jak zajmującem!... Nadewszystko kiedy ktoś umie igrać z życiem, jak ja.
Obrócił jeden z gzymsów marmurowych kominka. Płyta marmuru sama się poruszyła, a lustro, które się nad nią znajdowało przesunęło się na niewidzialnych prawie fugach, odsłaniając otwór szeroki, gdzie znajdowały się pierwsze stopnie schodów, zbudowanych w samemże wnętrzu kominka; wszystko czyste, lśniące, z kafelków białej porcelany.
Wszedł w górę. Na piątem piętrze taki sam otwór ponad kominkiem. Dubreuil oczekiwał.
— Skończone u ciebie?
— Skończone.
— Wszystko usunięte?
— Najzupełniej.
— A personal?
— Już tylko trzech ludzi na straży.
— Chodźmy tam.
Jeden za drugim udali się tą samą drogą aż do piętra dla służby i wyszli na poddasze, gdzie się znajdowało trzech ludzi, z tych jeden patrzył przez okno.
— Nic nowego?
— Nic, panie.
— Ulica spokojna?
— Zupełnie.
— Jeszcze dziesięć minut i wychodzę ostatecznie... Ty też wyjdziesz. W razie najmniejszego ruchu podejrzanego w ulicy zawiadomić mnie.
— Trzymam palec na dzwonku alarmowym panie.
— Dubreuil, zapowiedziałeś ludziom przeprowadzającym, aby nie dotykali sznurka tego do dzwonka?
— Z pewnością — funkcyonuje doskonale.
— Zatem jestem spokojny.
Dwaj panowie weszli aż do mieszkania Feliksa Davey. Tu zasunąwszy gzyms marmurowy, Davey zawołał wesoło:
— Dubreuil! Chciałbym wiedzieć, co się będzie działo w głowach tych, którzy odkryją te wszystkie cudowne przejścia, dzwonki alarmowe, siatki elektryczne, rurki akustyczne, przejścia niewidzialne, podłogi o płytach usuwalnych, schody ukryte!... Prawdziwie machinacye dla bajki czarodziejskiej!...
— Co za reklama dla Arsena Lupin!
— Reklama, bez której możnaby się doskonale obejść. Szkoda opuszczać podobne pomieszczenie. Wszystko na nowo rozpoczynać Dubreuil!... i na nowy wzór oczywiście, bo nigdy nie należy się powtarzać. Bodaj go tego Holmesa!...
— Jednak Holmes nie wrócił?
— A jakim sposobem? Z Southampton jedyny parowiec o północy. Z Hawru jedyny pociąg o ósmej rano przychodzi o jedenastej jedenaście. Skoro nie pojechał statkiem o północy, a nie pojechał, bo dałem formalny rozkaz kapitanowi — nie może być we Francyi wcześniej, jak dziś wieczorem, via Newhawen i Dieppe.
— A jeśli wróci!
— Holmes nie ustępuje nigdy w środku drogi. Wróci, ale za późno. Będziemy już daleko.
— A panna Destange?
— Mam ją widzieć za godzinę.
— U niej?
— O! nie, nie wróci do siebie, jak za dni kilka po całym hałasie... i kiedy nie będę miał o niczem więcej do myślenia, jak o niej jednej. Ale ty Dubreuil spieszyć się musisz. Wyładowanie wszystkich naszych skrzyń długo potrwa i musisz być w porcie.
— Pewny jesteś, że nie jesteśmy śledzeni?
— Przez kogo? Jednego Holmesa mogę się obawiać.
Dubreuil wyszedł. Feliks Davey po raz ostatni przebiegł pokoje, zebrał z podłogi dwa trzy listy rozdarte, potem spostrzegając kawałek kredy, podniósł go, narysował na ciemnem obiciu sali jadalnej wielki kwadrat i napisał, jak gdyby na tablicy pamiątkowej:
Tu mieszkał przez pięć lat, na początku XX stulecia Arsen Lupin, gentleman-włamywacz
Ten żart dziecięcy sprawił mu radosną satysfakcyę. Przyglądał mu się pogwizdując jakąś wesołą melodyę i zawołał:
— Teraz, kiedym już w porządku, z dziejopisami przyszłych pokoleń, zmykajmy!
Spiesz się, panie Sherlocku Holmesie, bo za trzy minuty opuszczę moją siedzibę, i twoja przegrana całkowita!... Jeszcze dwie Jeszcze jedna minuta!... Nie przychodzisz?... Dobrze! A więc ogłaszam twój pogrom a moją apoteozę! Poczem uchodzę! Żegnaj mi królestwo Arsena Lupin! nie zobaczę cię więcej. Żegnajcie mi pięćdziesiąt pięć pokoi sześciu mieszkań, nad któremi panowałem! Żegnaj mi mój pokoiku! mój skromny pokoiku pustelniczy!
Dźwięk dzwonka przeciął nagle ten wylew liryzmu, dźwięk ostry, gwałtowny, świdrujący, urwał dwa razy, powtórzył się dwa razy i zamilkł.
Był to dzwonek alarmowy.
— Co się stało? Jakie niebezpieczeństwo nieprzewidziane? Ganimard? Ależ — nie...
Już chciał wracać do swego gabinetu i uciekać. Zbliżył się jednak do okna. Nikogo na ulicy. Czyżby nieprzyjaciel był już w domu? Nasłuchuje i zdaje mu się, że słyszy szmery pomieszane. Bez chwili wahania biegnie już do swego gabinetu, ale przestępując jego próg, słyszy chrobot klucza, którym ktoś usiłuje otworzyć drzwi od przedpokoju.
— Do djabła — zaklął — to się wybrał! Niema czasu. Dom może otoczony... Na schody służbowe... nie, niepodobna! Szczęściem, że kominek...
Pchnął silnie gzyms: nie ruszył się. Zrobił jeszcze silniejszy wysiłek: ani drgnął.
W tej samej chwili odniósł wrażenie, że drzwi już tam się otwierają i słychać kroki.
— Sacre nom! — zaklął — jestem zgubiony, jeśli ten łajdacki mechanizm...
Jego palce zwarły się konwulsyjnie koło gzymsu. Całym swym ciężarem cisnął. Nic nie drgnęło nawet. Nic! Niesłychanem jakimś niepowodzeniem, jakąś obłędną doprawdy złośliwością losu mechanizm, który funkcyonował jeszcze przed chwilą nie ruszył się wcale.
Zawisł na nim, skurczył się. Blok marmuru został nienaruszony. Przekleństwo! Czyż można było przypuszczać, aby ta głupia przeszkoda zamknęła mu drogę? Uderzył w marmur, uderzał go pięściami z wściekłością, tłukł go, przeklinał...
— A więc co, panie Lupin! Coś tu widzę nie idzie tak, jakby pan sobie życzył?
Lupin odwrócił się tknięty przerażeniem:
Sherlock Holmes stał przed nim.


∗             ∗

— Sherlock Holmes!
Patrzył na niego, mrugając oczyma, jakby pod przykrem wrażeniem strasznej wizyi. Sherlock Holmes w Paryżu! Sherlock Holmes, którego wczoraj on wyprawił do Anglii, jak jakąś skrzynię niebezpieczną, a on stoi przed nim zwycięzki i wolny! Ah! aby taki niebywały cud wypełnił się wbrew woli Arsena Lupin, trzeba było chyba zburzenia wszelkich praw przyrodzonych, tryumfu wszystkiego, co jest nielogiczne i anormalne! Sherlock Holmes wobec niego!
A Anglik ironiczny z kolei i pełen tej pogardliwej uprzejmości, z jaką przeciwnik po tylekroć go traktował, stał teraz przed nim i mówił:
— Panie Lupin! oznajmiam panu, że od tej chwili zapominam na zawsze o nocy, jaką z łaski pana spędziłem w willi barona d’Hautrec, zapominam nieszczęśliwą przygodę mego przyjaciela Wilsona i moje porwanie w automobilu i tę podróż ostatnią, którą odbyłem, skrępowany na pański rozkaz, na niezbyt wygodnem łożu. Ta chwila zaciera wszystko. Nie pamiętam już nic. Jestem sowicie wynagrodzony. Jestem po królewsku nagrodzony.
Lupin milczał. Anglik znów podjął:
— Czy nie takie jest pańskie zdanie?
Zdawał się nastawać, jakby żądał potwierdzenia, niejako pokwitowania względem przeszłości.
Po chwili namysłu, w ciągu której Anglik czuł się przejęty do głębi duszy, Lupin się odezwał:
— Myślę panie, że pańskie zachowanie obecne, opiera się na motywach poważnych.
— Nadzwyczaj poważnych.
— Fakt ucieczki z pod opieki mego kapitana i moich marynarzy, jest tylko drugorzędnem zdarzeniem naszej walki. Ale fakt, że pan znajduje się wobec mnie sam tutaj, rozumie pan: sam wobec Arsena Lupin, daje mi do myślenia, że pański rewanż jest najzupełniej kompletny.
— Najzupełniej kompletny.
— A więc ten dom?
— Jest otoczony.
— Dwa domy sąsiednie?
— Otoczone.
— Mieszkanie ponad tem?
— Trzy mieszkania na piątem piętrze, które pan Dubreuil zajmował, są otoczone...
— W ten sposób, że...
— W ten sposób, że pan jest ujęty, panie Lupin, nieodwołalnie ujęty.
Te same uczucia, które wrzały w Holmesie w czasie przejażdżki automobilem — odczuwał teraz Lupin; ta sama skoncentrowana w głębi wściekłość, ten sam bunt — ale w końcu taż dumna uległość schyliła go wobec siły faktów. Obadwaj jednakowo potężni, musieli jednakowo uznać przegraną, jako zło przejściowe, które trzeba przyjąć z rezygnacyą.
— Jesteśmy kwit panie — rzekł dobitnie.
Anglik wydał się zachwycony tem przyznaniem. Umilkli. Potem Lupin już panem siebie rzekł z uśmiechem:
— Nie gniewam się bynajmniej. Byłoby nudno wygrywać za każdym razem. Dość mi było wyciągnąć rękę, aby pana ugodzić w odkrytą pierś. Tym razem ja jestem w tem położeniu. Dalej! mistrzu, twoja kolej!
I śmiał się serdecznie.
— Wreszcie będzie dopiero uciecha! Lupin wpadł w pułapkę. Jak on z niej wyjdzie?... W pułapce! Co za przygoda!... Ah! panie, winien panu jestem mocne wzruszenie. Takie jest życie!
Nacisnął sobie skronie dwiema zaciśniętemi pięściami, jakby chcąc zatamować radość rozpierzchłą, która w niem wrzała, miał przytem ruchy dziecka, co się bawi ponad siły.
Wreszcie zbliżył się do Anglika.
— A teraz na co pan czeka?
— Na co czekam?
— Tak, Ganimard jest tu ze swymi ludźmi. Czemuż on nie przychodzi?
— Prosiłem go, aby nie wchodził.
— I on się zgodził?
— Przyjąłem jego usługi tylko pod warunkiem, że pozwoli mi sobą kierować. Zresztą myśli, że pan Feliks Davey jest tylko wspólnikiem Arsena Lupin!
— A więc powtarzam me pytanie w innej formie: czemu pan wszedł sam?
— Chciałem najpierw z panem pomówić.
— Ah! Ah! Pan mi ma coś do powiedzenia?
Ta myśl zdawało się spodobała się szczególniej Arsenowi. Bywają okoliczności, kiedy więcej się ceni słowa niż czyny.
— Panie Holmes! żałuję, że nie mogę panu służyć fotelem. Czy ta stara skrzynia na pół rozbita może go zastąpić?... albo może framuga okna? Jestem pewien, że szklanka piwa byłaby mile widziana... Piwo jasne czy ciemne?... Ale, siadaj pan proszę...
— Nie potrzeba. Mówmy.
— Słucham.
— Będę się streszczał. Celem mego pobytu we Francyi nie było aresztowanie pana. Jeśli byłem zmuszony pana śledzić, to dlatego jedynie, że nie miałem innego sposobu dojścia do celu.
— Którym było?
— Odnalezienie niebieskiego dyamentu.
— Niebieskiego dyamentu!...
— Z pewnością, bo ten, który znaleziono we flakonie konsula Bleichen, nie jest prawdziwy.
— W istocie. Prawdziwy był wysłany przez jasnowłosą damę. Kazałem go skopiować ściśle i ponieważ wówczas miałem widoki i na inne kosztowności hrabiny de Crozon, a konsul Bleichen zaczynał już popadać w podejrzenie — tak zwana jasnowłosa dama, aby sama z kolei nie podpadła w podejrzenie, wsunęła fałszywy dyament w rzeczy konsula.
— Podczas gdy pan ukrył prawdziwy?
— Rozumie się.
— Tego dyamentu właśnie potrzebuję.
— Niemożebne. Tysiąckrotnie żałuję.
— Obiecałem go hrabinie de Crozon. Będę go miał.
— Jakże go pan mieć będzie, kiedy jest w mojem posiadaniu?
— Będę go miał właśnie dlatego, że jest w pańskiem posiadaniu.
— Więc ja go panu oddam?
— Tak.
— Dobrowolnie?
— Kupię go od pana.
Lupina ogarnęła wesołość.
— Jest pan prawdziwym synem swej ojczyzny! Traktuje to pan, jak interes.
— Bo to jest interes.
— A co mi pan da wzamian?
— Wolność panny Destange.
— Jej wolność? Ależ nie słyszałem, aby była aresztowana!
— Dostarczę Ganimardowi wskazówek potrzebnych. Pozbawiona pańskiej opieki, zostanie aresztowana i ona także.
Lupin znów poweselał.
— Drogi panie, pan mi ofiaruje to, czego nie posiada. Panna Destange jest w bezpiecznem miejscu i niczego się nie obawia.
Anglik się zawahał, oczywiście zakłopotany, poczerwieniał nawet lekko. Potem nagle położył rękę na ramieniu swego przeciwnika:
— A jeśli panu zaproponuję...
— Moją wolność?
— Nie... ale wreszcie mogę wyjść z tego pokoju, porozumieć się z Ganimardem...
— A mnie pozwolić się namyślić?
— Tak.
— Ee! Mój Boże, na cóż mi się to przyda? Ten szatański mechanizm już nie działa, — rzekł Lupin, naciskając w podrażnieniu gzyms kominka.
Stłumił okrzyk: tym razem niespodziewanym nawrotem szczęścia, dziwną fantazyą rzeczy martwych blok marmurowy drgnął pod jego palcami!...
Było to ocalenie — ucieczka możliwa. W takim razie po cóż się poddawać warunkom Holmesa? Chodził w prawo i w lewo, jakby obmyślając odpowiedź. Potem z kolei on położył rękę na ramieniu Anglika:
— Wszystko dobrze zważywszy, panie Holmes, wolę załatwić moje interesy sam.
— Jednak...
— Nie, nie potrzebuję niczyjej pomocy.
— Kiedy Ganimard pana ujmie, będzie skończone. Już pana nie wypuszczą.
— Kto wie!
— Słuchaj pan, to szaleństwo! Wszystkie te wyjścia zajęte.
— Jeszcze jedno pozostaje.
— Jakie?
— To, które ja obiorę.
— Słowo! Pańskie aresztowanie może być uważane za dokonane.
— Ono niem nie jest.
— Więc?
— Więc zachowuję sobie niebieski dyament.
Holmes wyjął zegarek.
— Jest trzecia za dziesięć. O trzeciej wzywam Ganimarda.
— Więc mamy przed sobą dziesięć minut jeszcze na pogawędkę. Korzystajmy z niej, panie Holmes i aby zaspokoić ciekawość, która mnie pożera, powiedz pan, jak pan dostał adres i moje nazwisko Feliksa Davey?
Bacznie strzegąc Lupina, którego dobry humor go niepokoił, Holmes chętnie się zgodził na to wyjaśnienie, pochlebiające jego miłości własnej.
— Pański adres? Mam go od jasnowłosej damy.
— Od Klotyldy?
— Od niej samej. Przypomnij pan sobie... wczoraj rano kiedy chciałem ją uprowadzić automobilem, ona telefonowała do swej magazynierki.
— W istocie.
— Otóż zrozumiałem później, że magazynierką był pan. I na statku nocy dzisiejszej szczególnym wysiłkiem pamięci, z czego niemal dumnym być mogę, zdołałem sobie odtworzyć ostatnie cyfry pańskiego telefonu... 73. W ten sposób posiadając listę domów, przez pana poprawianych, było mi łatwo z chwilą przybycia do Paryża dziś rano, o jedenastej, poszukać i znaleźć w księdze telefonicznej nazwisko i adres p. Feliksa Davey. Znając to nazwisko i adres wezwałem pomocy pana Ganimarda.
— Wspaniale! Przednie! Nie pozostaje jak tylko schylić głowę. Ale czego jeszcze pojąć nie mogę, to jak pan mógł przybyć pociągiem z Hawru? Co pan zrobił, aby uciec z Jaskółki?
— Nie uciekałem z niej.
— Jednak...
— Wydał pan rozkaz kapitanowi, aby przybył do Southampton nie wcześniej, jak o pierwszej w nocy. Wylądowano o północy. Więc mogłem siąść na statek do Hawru.
— Czyżby kapitan mnie zdradził? To niemożliwe.
— On pana nie zdradził.
— A więc?
— To jego zegarek...
— Tak jego zegarek, który posunąłem o godzinę.
— Jakim sposobem?
— Jak zwykle, jak się posuwa zegarek, pokręcając sprężynę. Rozmawialiśmy, siedząc obok siebie, opowiadałem mu najciekawsze anegdotki. Dalibóg, nie spostrzegł nic.
— Brawo! brawo! śliczny pomysł! będę pamiętał. Ale zegar ścienny w jego kabinie?
— Ah! zegar ścienny! Z nim było trudniej, bo miałem nogi związane, ale majtek, który mnie strzegł w czasie nieobecności kapitana, chętnie się zgodził pomódz w pracy skazówce.
— On? Więc tak, on się zgodził?...
— Oo! Nie rozumiał zupełnie doniosłości swego czynu! Powiedziałem mu, że za wszelką cenę muszę trafić na pierwszy pociąg do Londynu i... dał się przekonać.
— Czem?
— Eh! maleńkim upominkiem... który poczciwy chłopak w dodatku chce panu oddać.
— Jakiż to dar?
— Ee, prawie nic.
— Lecz cóż takiego?
— Niebieski dyament.
— Niebieski dyament?
— Tak, fałszywy, ten, który pan dał wzamian za dyament hrabiny, a który ona mnie powierzyła...
Tu nastąpił głośny wybuch wesołości, Lupin zanosił się od śmiechu z oczyma łez pełnemi.
— Boże, jakie to kapitalne! Mój fałszywy dyament, odbywa przechadzkę do kieszeni majtka! I zegarek kapitana! I wskazówki zegara ściennego!
Nigdy jeszcze Holmes nie odczuł tak całego natężenia walki między sobą a Lupinem, jak w tej chwili. Swym cudownym instynktem odczuł, że pod tym wybuchem wesołości odbywa się przepotężna koncentracya myśli, skupienie wszelkich sił intelektualnych.
Nieznacznie Lupin się zbliżył. Anglik się cofnął i od niechcenia wsunął rękę w kieszeń swej kamizelki.
— Godzina trzecia, panie Lupin.
— Już trzecia? Jaka szkoda!... Takeśmy się dobrze bawili!...
— Czekam pańskiej odpowiedzi.
— Mojej odpowiedzi? Mój Boże, jakże pan wymagający! A więc to już koniec partyi zagranej! A jako stawka moja wolność?
— Albo niebieski dyament.
— Niech i tak będzie... Graj pan pierwszy. Co pan robi?
— Zadaję króla — rzekł Holmes, dając strzał z rewolweru.
— A ja asa! — zawołał Lupin, mierząc pięścią w Anglika.
Holmes strzelił w górę, aby wezwać Ganimarda, którego pomoc wydała mu się konieczna. Ale pięść Arsena ugodziła w brzuch Holmesa tak silnie, że ten zbladł i zachwiał się.
Jednym skokiem Lupin rzucił się do kominka i już blok marmuru drgnął... Zapóźno! Drzwi się otworzyły.
— Poddaj się Lupin. Jeśli nie...
Ganimard, umieszczony bliżej zapewne, niż się tego spodziewał Lupin, znalazł się tuż z rewolwerem ku niemu wymierzonym. A poza Ganimardem dziesięciu, dwudziestu ludzi, tłoczyło się jeden przez drugiego, tych tęgich chłopów bez skrupułów, którzyby go zatłukli, jak psa, na miejscu, w razie najmniejszego oporu.
Skinął na nich i bardzo spokojnie wyrzekł:
— Na dół łapy! Poddaję się.
I skrzyżował ręce na piersiach.


∗             ∗

Osłupienie ogarnęło przytomnych. W tym pokoju, ogołoconym ze sprzętów, z draperyi, słowa Lupina rozlegały się echem długobrzmiącym: “Poddaję się!!” Spodziewano się raczej, że on zemknie przez spust jaki, że jaka ściana zasunie się i raz jeszcze zatamuje doń przystęp. A on się poddawał!
Ganimard zbliżył się do niego i do głębi wzruszony z całą powagą, jakiej wymagał akt podobny, powoli złożył rękę na ramieniu swego przeciwnika i z rozkoszą niewysłowioną wymówił:
— Aresztuję cię, Lupin!
— Brrr!... — parsknął Lupin. — Działasz na moje nerwy, poczciwy Ganimardzie. I co za mina grobowa. Jakbyś przemawiał nad trumną przyjaciela. No, nie przybierajże tej miny pogrzebowej!
— Aresztuję cię.
— I to cię tak wzrusza? Więc w imieniu prawa, którego wiernym wykonawcą jest Ganimard, inspektor naczelny — aresztuje on szkodliwego Lupina. O chwilo dziejowa! której zważcie całą doniosłość... I to już po raz wtóry podobny fakt się zdarza. Brawo! Ganimard, ty zrobisz wielką karyerę!
I podał dłonie w stalowe kajdanki...
Ceremonia odbyła się w sposób nieco uroczysty. Ajenci mimo swą zwykłą brutalność i całą zaciętą nienawiść do Lupina zachowywali się z pewną powściągliwością, jak gdyby zdumieni, że było im dane dotknąć się tej istoty nieuchwytnej.
— Lupin, nieboraku — westchnął on tymczasem — cóżby to powiedzieli twoi przyjaciele z arystokratycznego przedmieścia, gdyby widzieli twoje upokorzenie!
Wyprężył dłonie wysiłkiem wzrastającym wszystkich muskułów. Żyły jego czoła nabrzmiały. Ogniwa łańcucha wżarły się w ciało.
— Już po nim! — rzekł.
Łańcuch spadł zerwany.
— Inny przyjaciele, ten nic nie wart.
Nałożono mu dwa.
— Doskonale! Nigdy za wiele ostrożności!
A potem, licząc ajentów, zapytał:
— Iluż was jest, moi mili? Dwudziestu pięciu? trzydziestu? To dużo!... Niema co robić. Ah! gdyby was było tylko piętnastu!
Miał naprawdę pozór wielkiego aktora, który gra swą rolę ze zrozumieniem i z zapałem, z czelnością i swobodą. Holmes patrzył na niego, jak się patrzy na przedstawienie, którego wyczuwa się całe piękno i subtelność. Odnosił to szczególne wrażenie, że toczy się tu równa walka pomiędzy tymi trzydziestu ludźmi, posiłkowanymi całą powagą urzędu z jednej strony, a jedynym człowiekiem — w kajdanach, z drugiej. Strony były równe.
— Widzisz mistrzu — rzekł do niego Lupin — otóż i twoje dzieło! Z łaski twojej Lupin zgnije na wilgotnej słomie więziennej. Przyznaj, że twoje sumienie nie jest spokojne, że wyrzuty cię gryzą?
Machinalnie Anglik wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: “Trzeba było tylko”...
— Nigdy! nigdy! — zakrzyknął Lupin. — Oddać ci niebieski dyament? Ah! nie, kosztował mnie już nadto trudów. Zależy mi na nim. Przy pierwszej wizycie, jaką panu będę miał zaszczyt złożyć w Londynie w przyszłym miesiącu zapewne, powiem panu przyczynę... Ale czy pan będzie w Londynie w przyszłym miesiącu? Może pan woli Wiedeń? może Petersburg?
Nagle podskoczył. W górze pod sufitem w tej chwili dźwięczał dzwonek. Nie był to dzwonek alarmowy, ale sygnał telefonu, umieszczonego w jego gabinecie, którego aparat nie był zdjęty.
— Telefon! Oh! Któż wpadnie w sieci, trafem ohydnym zastawione! Arsen Lupin miał chwilę prawdziwej wściekłości przeciw aparatowi, chciałby po potłuc, zbić na miazgę, a tem samem zdusić głos tajemniczy, który żądał z nim rozmowy.
Ale Ganimard już zdjął przewodnik i pochylił się.
— Hallo! hallo!... Nr. 64873... tak, tu...
Żywo, z poczuciem swego zwierzchnictwa Holmes go usunął, chwycił dwa przewodniki i zbliżył swą chustkę do blaszki, aby uczynić bardziej niewyraźnym brzmienie swego głosu.
W tej chwili podniósł wzrok na Lupina. Spojrzenie, które wymienili, przekonało go, że jedna myśl owładnęła ich mózgi i obaj przenikali aż do ostatecznych konsekwencyi tej hypotezy możliwej, prawdopodobnej, niemal pewnej: to jasnowłosa dama telefonowała do niego. Myślała, że telefonuje do Feliksa Davey lub raczej Maksyma Bermond, a to Holmes miał odebrać jej zwierzenia.
Anglik zaczął:
— Hallo!... Hallo!...
Milczenie. A Holmes znów:
— Tak, to ja Maksym...
Tu zarysował się dramat z całą wyrazistością swego tragizmu. Lupin nieugięty, szyderczy, Lupin nie usiłował nawet pokryć swego niepokoju, wybladły wytężał słuch, aby posłyszeć, odgadnąć... A Holmes mówił dalej, odpowiadając na głos tajemniczy:
— Hallo!... Hallo!... Ale tak, wszystko skończone i właśnie miałem pójść po ciebie, jakieśmy postanowili... Dokąd?... W miejsce gdzie jesteś. Czy myślisz, że tam jeszcze...
Wahał się, szukając wyrażeń, potem się zatrzymał. Wyraźnem było, że chce ją zapytać, nie zapędzając się sam zbyt daleko i że nie wie zupełnie, gdzie ona jest. Przytem obecność Ganimarda zdawało się, że go krępuje... Ah! gdyby cud jaki przeciął nić tej dyabelskiej rozmowy! Lupin wzywał go całą mocą swych naprężonych nerwów.
A Holmes mówił jeszcze:
— Hallo!... Hallo!... Nie słyszy pani? I ja tak samo... to źle... zaledwie odróżniam. Słucha pani? Więc tak, rozważywszy, jest więcej pożądane, abyś wróciła do siebie... Jakie niebezpieczeństwo? Żadnego... Ależ on w Anglii!... Otrzymałem depeszę z Southampton, stwierdzającą jego przybycie...
O ironio słów! Holmes je wymawiał!... Wreszcie kończył:
— Więc nie trać czasu, droga przyjaciółko, idę po ciebie.
Zawiesił przewodniki.
— Panie Ganimard, proszę o trzech pańskich ludzi.
— Po jasnowłosą damę, wszak prawda?
— Tak.
— Pan wie kto ona? gdzie jest?
— Tak.
— Dlaboga! Cudowna zdobycz! I Lupin... kampania skończona! Folefant, weź dwu ludzi i idź za panem.
Anglik się oddalał, za nim trzech ajentów. Skończone. Jasnowłosa dama też dostawała się w moc Holmesa. Dzięki jego żelaznej wytrwałości, dzięki szczęśliwemu zbiegowi wydarzeń walka kończyła się dla niego zwycięstwem, dla Lupina — klęską doszczętną.
— Panie Holmes!
Anglik się zatrzymał.
— Panie Lupin?
Lupin wydał się głęboko zachwiany ostatnim ciosem. Brózdy zorały jego czoło, był znużony i ponury. Jednak otrząsnął się w nowym napływie energii i mimo wszystko pogodny, swobodny zawołał:
— Przyzna pan, że los zaprzysiągł się na mnie! Tylko co przeszkadza mi w ucieczce tym kominem i wydaje mnie w ręce pana. Teraz znów posługuje się telefonem, aby złożyć panu w darze damę jasnowłosą! Pochylam głowę wobec jego zrządzenia.
— A to znaczy?
— To znaczy, żem gotów do rozpoczęcia układów.
Holmes odprowadził na stronę inspektora i prosił go tonem, który wykluczał wszelką odmowę — o upoważnienie wymienienia kilku słów z Lupinem. Potem powrócił do pojmanego.
O rozmowo nad rozmowami! Zaczął tonem suchym, nerwowym:
— Czego pan sobie życzy?
— Wolności panny Destange.
— Zna pan cenę?
— Tak.
— I zgadza się pan na nią?
— Zgadzam się na wszystkie pańskie warunki.
— Ah! — zdumiał się Anglik — ależ.... pan odmówił... dla siebie...
— Chodziło o mnie, panie Holmes. Teraz chodzi o kobietę... o kobietę, którą kocham. U nas we Francyi widzi pan, mamy poglądy zupełnie specyalne na te rzeczy. I dlatego, że się ktoś nazywa Lupin, bynajmniej nie będzie postępował inaczej... Przeciwnie!
Mówił to bardzo naturalnie. Holmes nieznacznie skłonił głowę i rzekł:
— A więc niebieski dyament?
— Weź pan tę laskę, tam w kącie, przy kominku. Ściśnij pan jedną ręką gałkę, a drugą pokręć śrubkę żelazną w drugim końcu laski...
Holmes wziął laskę, pokręcił śrubkę, a odkręcając uczuł, że gałka się rozdwaja. Wewnątrz gałki znalazł kulkę gipsu, a w kulce dyament.
Przyjrzał mu się. Był to dyament niebieski.
— Panna Destange jest wolna, panie Lupin.
— Wolna obecnie zarówno, jak w przyszłości? Nie ma czego obawiać ze strony pana?
— Ani od nikogo.
— Cokolwiekbądź zajdzie?
— Cokolwiekbądź zajdzie. Nie znam już ani jej nazwiska, ani jej adresu.
— Dziękuję. I do widzenia, bo się zobaczymy, wszak prawda, panie Holmes?
— Nie wątpię.
Tu nastąpiła rozmowa dość ożywiona między Holmesem a Ganimardem. Holmes przerwał ją prędko z pewną brutalnością.
— Żałuję mocno, panie Ganimard, że nie jestem jednego z panem zdania. Ale nie mam czasu przekonywać pana. Wracam do Anglii za godzinę.
— Jednak... jasnowłosa dama?
— Nie znam tej osoby.
— Do ujęcia lub do zostawienia. Już panu wydałem Lupina. Oto niebieski dyament... który zechce pan sam doręczyć hrabinie de Crozon. Zdaje mi się, że nie powinien się pan uskarżać.
— Ale jasnowłosa dama?
— Znajdź ją pan.
Nasunął kapelusz na głowę i wyszedł szybko, jak ktoś, co nie ma zwyczaju się zatrzymywać, gdy interes już załatwiony.


∗             ∗

— Szczęśliwej podróży mistrzu! — wołał za nim Lupin. — Wierzaj mi, nie zapomnę nigdy serdecznych stosunków, jakie nas łączyły. Pozdrowienie odemnie panu Watsonowi!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, więc zaśmiał się:
— Otóż co się nazywa zmykać po angielsku! Ah! ten szlachetny wyspiarz nie posiada zupełnie tego subtelnego poczucia uprzejmości, w którem my tak celujemy. Pomyśl tylko Ganimard o takiem pożegnaniu, jakby je Francuz wykonał w podobnych okolicznościach! Pod jak wyszukaną subtelnością grzeczności osłoniłby swój tryumf!... Ale Boże Wszechmogący! Ganimard, cóż to ty robisz? Co to — na dobre rewizya?... Ależ, nic tu już niema, mój serdeczny, ani jednego papierka. Moje archiwa są w pewnem schronieniu.
— Kto wie! kto wie!
Lupin zrezygnował. Przytrzymywany przez dwu ajentów, otoczony przez wszystkich innych, poddał się cierpliwie rozmaitym operacyom. Ale po kilku minutach westchnął.
— Prędzej! Ganimard, nigdy nie skończysz chyba.
— Bardzo się śpieszysz?
— Czy ja się spieszę!... widzenie naglące!
— W areszcie?
— Nie, na mieście.
— Ba! o której godzinie?
— O drugiej.
— Już trzecia.
— Właśnie — spóźnię się, a niczego tak nie znoszę, jak opóźnienia.
— Ale mi pozwolisz jeszcze pięć minut?
— Ani jednej więcej.
— Bardzo uprzejmie... postaram się...
— Nie mów tak wiele. Cóż to jeszcze ta szafa ścienna?... Ależ ona próżna!
— Jednak są listy.
— Stare rachunki!
— Nie, paczka związana wstążką.
— Wstążką różową? Oh! Ganimard, nie rozwiązuj, na miłość Boga!
— Czy to od kobiety?
— Tak.
— Kobiety z towarzystwa?
— Z najlepszego.
— Nazwisko jej?
— Pani Ganimard.
— Dowcipne! dowcipne! — zawołał inspektor kwaśnym tonem.
W tej chwili ludzie, wysłani do innych pokoi, wrócili z oznajmieniem, że poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Lupin roześmiał się.
— Do kata! Cóżeście myśleli znaleźć tu listę mych towarzyszy? czy dowody mych stosunków z cesarzem niemieckim? Należało ci lepiej poszukać, Ganimard, drobnych tajemnic tego mieszkania. Np. ta rurka do gazu jest rurką akustyczną. Ten kominek ukrywa schody. Ten mur jest próżny wewnątrz. A urządzenie dzwonków!... Poczekaj, Ganimard, naciśnij ten guzik...
Ganimard usłuchał.
— Nic nie słyszysz? — zapytał Lupin.
— Nic.
— I ja też nic. A jednak uprzedziłeś komendanta mej stacyi aerostatycznej, aby przygotował balon, dający się kierować, który nas wkrótce uniesie... do nieba...
— No! — zawołał Ganimard, kończąc swój przegląd — dość głupstw, w drogę!...
Postąpił kilka kroków, inni podążyli za nim. Lupin nogą nie ruszył.
Ajenci popychali go. Daremnie.
— A więc — rzekł Ganimard — nie chcesz iść?
— Bynajmniej.
— W takim razie...
— Ależ to zależy...
— Od czego?
— Od miejsca, dokąd mnie prowadzicie.
— Do aresztu, do dyabła!
— A więc — nie idę. Nie mam żadnego interesu w areszcie.
— Czyś oszalał?
— Czyżem ci nie mówił, że mam naglące spotkanie?
— Lupin!
— Jakto Ganimard? Dama jasnowłosa czeka mej wizyty, a ty przypuszczasz, że będę takim gburem, że pozostawię ją w niepokoju? To byłoby niegodne dobrze wychowanego człowieka.
— Słuchaj Lupin — rzekł inspektor, którego już ta paplanina irytować poczynała — dotąd zachowywałem względem ciebie szczególne względy. Ale są granice. Chodź ze mną!
— Niepodobna. Mam rendez-vous, ja będę na tem rendez-vous.
— Po raz ostatni?
— Nie-po-do-bna.
Ganimard dał znak. Dwaj ludzie podjęli Lupina pod ramiona. Ale zaraz puścili go z sykiem bólu: dwiema rękami Arsen Lupin zagłębił im w ciało dwie długie igły.
Uniesieni wściekłością inni się ku niemu rzucili. Teraz ich nienawiść zerwała tamy. Pałając zemstą za towarzyszy i za siebie samych o tyle upokorzeń doznanych, uderzali i tłukli go do woli. Jeden silniejszy cios trafił go w skroń. Padł.
— Jeśli mu krzywdę zrobicie — zagrzmiał Ganimard — przedemną odpowiecie!
Pochylił się, gotów go opatrzyć, ale upewniwszy się, że oddycha swobodnie, kazał, aby go wzięto za nogi i głowę, podczas gdy on sam podtrzymywać go będzie w krzyżu.
— Idźcie! spokojnie nadewszystko... bez wstrząśnień... Ah! bydlęta, byliby go zabili. Ej! Lupin, jakże ci?
Lupin uchylił powieki i wyszeptał:
— Nie tęgo, Ganimard... byłbyś dał mnie zabić.
— To z twojej winy. Do licha!... z takim uporem! — mówił Ganimard zatroskany... Ale już cię nie boli?
Wychodzili na schody. Lupin jęknął:
— Ganimard... windę... Oni mi kości połamią...
— Dobra myśl! doskonała myśl! — podchwycił Ganimard. — Zresztą schody tak wąskie... nie byłoby sposobu...
Kazał podnieść windę. Usadowiono Lupina na siedzeniu ze wszelkiemi ostrożnościami. Ganimard zajął miejsce obok niego i rzekł do swych ludzi:
— Schodźcie tymczasem na dół i czekajcie nas przed lożą odźwiernego. Rozumiecie?
Zasunął drzwi. Ale zaledwie się zamknęły, krzyki dały się słyszeć. Jednym podrywem winda poleciała w górę, jak balon, któremu przecięto kable. Zabrzmiał wybuch sardonicznego śmiechu.
— Boże Miłosierdzia! — ryknął Ganimard w chaosie przerażenia, szukając daremnie po ciemku guzika bezpieczeństwa.
A gdy go nie znalazł, krzyknął:
— Na piąte! Pilnujcie drzwi piątego!
Czwórkami ajenci biegli po schodach. Ale zaszło dziwne zjawisko: wydało się, że winda przebiła sufit ostatniego piętra, znikła z przed oczu oszołomionych ajentów, wzniosła się nagle na najwyższe piętro, przeznaczone dla służby, i zatrzymała się. Tam oczekiwało już trzech ludzi, którzy otworzyli drzwi. Dwu z nich zajęło się Ganimardem, który skrępowany w ruchach, oszołomiony, nie próbował się nawet bronić. Trzeci pochwycił Lupina.
— A zapowiedziałem ci, Ganimard... porwanie balonem... i to z łaski twojej! Na drugi raz bądź mniej litościwy. A nadewszystko zapamiętaj to sobie, że Arsen Lupin nie pozwoli się uderzyć, ani zrobić sobie krzywdy, bez poważnej przyczyny. Adieu...
Windę znów zamknięto, a w niej wysłano Ganimarda ku niższym piętrom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że stary urzędnik policyi, zastał jeszcze swych ajentów przy loży odźwiernego.
Bez słowa już przebiegli podwórze i wpadli na schody służbowe. Był to jedyny sposób dostania się na piętro, przeznaczone dla służby, gdzie się dokonała ucieczka. Długi korytarz z kilkoma zakrętami, otoczony maleńkimi pokoikami, numerowanymi, prowadził do drzwi, które poprostu wyparto. Z drugiej strony tych drzwi a zatem już w domu sąsiednim, był inny korytarz, również załamany w kąty i otoczony podobnymi pokoikami. Na końcu schody służbowe. Ganimard zbiegł niemi, przebiegł dziedziniec, bramę i rzucił się w jakąś ulicę, ulicę Picot. Wtedy dopiero zrozumiał: Dwa domy zbudowane w głębi dotykały się, zaś ich fronty wychodziły na dwie ulice, nie przecinające się, lecz równoległe i odległe od siebie na jakieś 70 metrów.
Wszedł do loży odźwiernej i, pokazując swą kartę, zapytał:
— Czterech ludzi wyszło tędy?
— Tak, dwaj służący z czwartego i piątego piętra i dwu ich przyjaciół.
— Kto mieszka na czwartem i piątem piętrze?
— Panowie Fauvel i ich kuzyni Prevost... Oni się wyprowadzili dziś. Zostali tylko ci dwaj służący... Tylko co odeszli.
— Ah! — jęknął Ganimard, rzucając się na jakąś kanapkę w loży — jakiż piękny strzał chybiony! Cała banda gnieździła się w tej kupie domostw.


∗             ∗

W czterdzieści minut potem dwaj panowie zajeżdżali na dworzec Północny i spieszyli na pospieszny pociąg do Calais, za nimi dążył posługacz kolejowy, dźwigając ich walizy.
Jeden z nich miał rękę na temblaku, a jego twarz przybladła, źle świadczyła o stanie zdrowia. Drugi był rozpromieniony.
— Galopem! Wilsonie, nie możemy spóźnić się ani chwili... Ah! Wilsonie, nie zapomnę nigdy tych dziesięciu dni.
— I ja również.
— Ah! piękna potyczka!
— Wspaniałe.
— Zaledwie tu, tam drobne niepowodzenie...
— Bardzo drobne.
— A ostatecznie zwycięstwo na całej linii. Lupin ujęty! Niebieski dyament odzyskany!
— Moja ręka złamana!...
— Kiedy rzecz idzie o podobne satysfakcye, co znaczy jedna ręka złamana?
— Nadewszystko moja.
— A! tak. Pamiętaj to Wilsonie, w chwili gdy byłeś u aptekarza, cierpiąc jak bohater, wówczas to właśnie odnalazłem nić, która mnie powiodła śród ciemności.
— Jakże to szczęśliwie!
Zatrzaskiwano drzwi wagonów.
— Do wagonu, proszę. Spieszmy się panowie...
Posługacz wbiegł po stopniach jednego z pustych przedziałów i złożył walizy w siatkę, podczas gdy Holmes pomagał nieszczęśliwemu Wilsonowi.
— Ale cóż ci to jest Wilsonie? Nigdy z tem nie skończysz!... Nerwy, nerwy, stary towarzyszu...
— To nie nerwów mi brakuje.
— A czego?
— Mam tylko jedną rękę do użytku.
— I tyle? — zawołał Holmes radosny... — To dopiero historya!... Myślałby kto, żeś ty jeden tylko w takiem położeniu! A ci, co nie mają ręki? naprawdę nie mają? Daj pokój, to jeszcze nie strata.
Wyciągnął do posługacza sztukę pięćdziesięciocentymową:
— Dobrze, mój przyjacielu. A to dla ciebie.
— Dziękuję, panie Holmes.
Anglik podniósł oczy: Arsen Lupin!
— Pan!... pan?... — wyjąkał w osłupieniu.
A Wilson, potrząsając swą jedyną ręką, jak ktoś, co chce wykazać fakt, wyrzekł:
— Pan! pan! Ależ pan jest aresztowany! Holmes mi to mówił. Kiedy pana opuszczał, Ganimard i jego trzydziestu ajentów pana otaczało...
Lupin skrzyżował ramiona i tonem oburzenia rzekł:
— A więc panowie przypuszczali, że ja wam pozwolę odjechać bez pożegnania z panami? Po najserdeczniejszych stosunkach przyjaźni, które nas wzajemnie łączyły? Ależ to byłoby ostatnią niegrzecznością! Za kogoż mnie panowie mają?
Rozległa się świstawka lokomotywy.
— Wreszcie wybaczam panom... Ale czy też mają panowie wszystko, co potrzeba? Tytoń, zapałki... Tak... A dzienniki wieczorne? Znajdą tam panowie szczegóły mego aresztowania, pański czyn ostatni, mistrzu! A teraz do widzenia! oczarowany jestem pańską znajomością, oczarowany doprawdy!... A jeśli panowie będą mnie kiedy potrzebowali, będę nader szczęśliwy...
Zeskoczył na peron i zatrzasnął drzwi:
— Adieu! — wołał jeszcze, powiewając chusteczką. Adieu... napiszę do panów... Panowie również, prawda? A pańska ręka złamana panie Wilson? Oczekuję wiadomości od panów, od obu... Kartę z widoczkiem od czasu do czasu... Adres: Lupin, Paris. To wystarczy... Adieu... A niezadługo!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.