<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Lampa Żydowska
Pochodzenie Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem
Wydawca Polish American Publishing Company
Data wyd. ca 1906
Druk Polish American Publishing Company
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lampa Żydowska.
I.

Sherlock Holmes i Wilson siedzieli wygodnie po obu stronach wielkiego kominka z nogam i wyciągniętemi w kierunku miłego ciepła ogniska.
Krótka srebrna fajka Holmesa dogasała. Wytrząsnął z niej popiół i na nowo zapalił, naciągnął na kolana poły szlafroka i zaczął wyrzucać z fajki długie kłęby dymu, które potem usiłował puszczać w drobnych pierścieniach aż do sufitu.
Wilson patrzył na niego. Patrzył na niego, jak pies, skręcony w kłębek na dywanie u ogniska, wpatruje się w swego pana. Czy pan przerwie ciszę? Czy mu odsłoni tajemnicę swej zadumy i wprowadzi go w swoje królestwo, do którego wstęp zdawał mu się być wzbroniony?
Holmes milczał.
Wilson zaryzykował.
— Spokojne czasy nastały. Ani jednej sprawy, co by nas w ruch puściła.
Holmes milczał coraz zawzięciej, ale jego pierścienie dymu były coraz bardziej udatne i wbrew obserwacyom Wilsona — zdawał się wskutek tego doznawać uczucia niezmiernego zadowolenia, jakiego niekiedy dostarczają nam bardzo błahe nawet powodzenia miłości własnej, w chwilach, gdy umysł odpoczywa bezmyślnie.
Wilson zniechęcony powstał i zbliżył się do okna. Smutna ulica ciągnęła się pomiędzy frontami ponurych domów, zasnuta z góry czarnem niebem, z którego padał złośliwy, zapalczywie tnący deszcz.
— O! — zawołał naraz — listonosz!
Wszedł listonosz, wprowadzony przez służącego.
— Dwa listy polecone... zechce pan podpisać...
Holmes podpisał, odprowadził listonosza do drzwi i powrócił, rozpieczętowując jeden z listów:
— Masz minę zupełnie zadowoloną — zauważył po chwili Wilson.
— Ten list zawiera propozycyę bardzo ciekawą. Ty, co tak pragnąłeś roboty, ot, ją masz! Czytaj!...
Wilson czytał:
“Szanowny Panie!
Zwracam się o pomoc do pańskiego doświadczenia. Padłem ofiarą poważnej kra dzieży, a poszukiwania, dotąd zarządzone, nie dają bynajmniej nadziei pomyślnych rezultatów.
Równocześnie wysyłam kilka dzienników, które pana poinformują o sprawie. Jeśli zechce pan nią się zająć, oddam moją willę do pańskiej dyspozycyi i proszę pana o wypisanie na załączonym czeku, podpisanym przezemnie, sumy, na którą pan oblicza koszta swej podróży.
Zechce pan uprzejmie zakomunikować mi telegraficznie swą odpowiedź. Proszę przyjąć zapewnienia mego wysokiego poważania.
Baron Wiktor d'Imblevalle.

Ul. Murillo Nr. 18.”

— Ho! ho! — rzekł Holmes — otóż się coś prześlicznie zapowiada... mała przejażdżka do Paryża, no, czemużby nie? Od czasu mego sławnego pojedynku z Arsenem Lupinem nie miałem sposobności tam być. Nie będę się gniewać, że m am sposobność odwiedzenia stolicy świata w warunkach nieco spokojniejszych.
Podarł czek na cztery części i podczas, gdy Wilson, którego ramię nie odzyskało jeszcze dawnej sprawności, wyrzekał coś gorzko na Paryż, Holmes otworzył drugą kopertę.
Nagle gniew go ogarnął, głęboka zmarszczka ściągnęła czoło i mnąc papier w ręku, zrobił zeń kulę, którą ze złością cisnął o podłogę?
— Co? co się stało? — zawołał Wilson zmieszany.
Podniósł kulę, rozwinął i czytał ze wzrastającem zdumieniem:
“Drogi mój Mistrzu!
Znasz całe moje uwielbienie dla ciebie i moje żywe zainteresowanie się twoją sławą. A więc wierzaj mi pan, nie zobowiązuj się do sprawy, do której pana zapraszają. Pańska interwencya spowoduje wiele złego, wszystkie pańskie wysiłki doprowadzą do rezultatów żałosnych jedynie i będzie pan zmuszony publicznie wyznać swe niepowodzenie.
Z głębi serca pragnąc oszczędzić panu podobnego upokorzenia, zaklinam w imię przyjaźni nas łączącej, zostań pan spokojnie w cieple domowego kominka.

Wyrazy wdzięcznej pamięci dla pana Wilsona, a dla Pana, drogi mój Mistrzu, hołd głębokiego szacunku od oddanego Tobie zawsze
Arsena Lupina”.

— Arsen Lupin... — powtórzył Wilson zmieszany.
Holmes uderzył pięścią w stół.
— Ah! chce ze mnie zrobić głupca, ten łotr! Naśmiewa się ze mnie, jak ze smarkacza! Publiczne wyznanie mego niepowodzenia!!... Czym go nie zmusił do oddania niebieskiego dyamentu?
— Boi się — wtrącił Wilson.
— Głupstwa pleciesz! Arsen Lupin nigdy się nie boi, a najlepszy dowód, że mnie wyzywa.
— Ale skąd on wie o liście, który pisze baron d'Imblevalle?
— A skąd ja to mogę wiedzieć? Dajesz mi trudne pytanie, mój drogi!
— Myślałem... przypuszczałem...
— Co? żem czarodziej?
— Nie, ale widziałem takie twoje cuda.
— Nikt nie robi cudów... i ja nie więcej, jak każdy inny. Myślę, kombinuję, wnioskuję, ale nie zgaduję. Tylko głupcy zgadują.
Wilson przybrał skromną postawę psa obitego i usiłował — aby nie być głupcem — nie odgadywać, czemu Holmes mierzył pokój wielkimi gniewnymi krokami. Ale kiedy Holmes zawołał służącego i kazał przynieść walizę, Wilson poczuł się w prawie — bo zaszedł tu fakt materyalny — myśleć, kombinować i zawnioskować, że mistrz udaje się w drogę.
Ta sama operacya myślowa pozwoliła mu zauważyć bez obawy pomyłki:
— Jedziesz do Paryża?
— Możliwe.
— I jedziesz raczej w odpowiedzi na wyzwanie Lupina, niż na prośbę barona d‘Imblevalle?
— Możliwe.
— Pojadę z tobą.
— O! stary przyjacielu! — zakrzyknął Holmes, przerywając spacer. — Więc się nie obawiasz, że twoje lewe ramię może spotkać ten sam los, co prawe?
— Cóż mi się stać może? Ty tam będziesz.
— W szczęśliwą godzinę! Zuch z ciebie! i pokażemy temu panu, że może się nieco mylić, ciskając nam rękawicę z taką efronteryą. Prędzej, Wilsonie, i bądź na pierwszym pociągu.
— Nie czekając dzienników, o których wysyłce wspomina baron?
— Na co?
— Wyszlę telegram?
— Zbyteczne, Arsen Lupin dowie się o moim przyjeździe. Tego nie chcę. Tym razem, Wilsonie, trzeba nam grać w ukryciu.


∗             ∗

Po południu dwaj przyjaciele siadali na statek w Douvre. Podróż morzem była doskonała. W pospiesznym z Calais do Paryża Holmes pozwolił sobie na trzy godziny smacznego snu, w czasie którego Wilson pozostał na straży u drzwi przedziału oddając się jednocześnie głębokim dumaniom.
Holmes zbudził się rzeźki i zadowolony. Uśmiechała mu się perspektywa nowego pojedynku z Arsenem Lupinem i zacierał ręce z zadowoleniem człowieka, gotującego się na doznanie wielkiej radości.
— Nakoniec! — zawołał Wilson — rozkurczą się członki! I zacierał ręce z tem samem zadowoleniem.
Gdy pociąg stanął, Holmes zabrał pledy, Wilson zaś walizki i tak obarczeni, oddali bilety i wyszli wesoło.
— Śliczny czas, Wilsonie... Słońce!... Paryż Świątecznie nas przyjmuje.
— Co za tłum!
— Tem lepiej, Wilsonie, nie będziemy zauważeni. Nikt nas nie pozna śród takiego tłumu.
— Pan Holmes, prawda?
Zatrzymał się, zaskoczony. Któż u djabła mógł go tak nazywać jego nazwiskiem?
Jakaś kobieta stała z boku, młoda kobieta, której skromne ubranie uwydatniało postać szlachetną a ładną, a twarzyczka miała wyraz bolesnego niepokoju.
— Pan jest pan Holmes? — powtórzyła.
Kiedy milczał zarówno skutkiem po mieszania jak i nawyknienia do ostrożności, powtórzyła po raz trzeci:
— Wszak do pana Holmesa mam za szczyt mówić?
— Czego pani chce odemnie? — zapytał dość szorstko.
Stanęła przed nim:
— Posłuchaj pan, to bardzo poważne. Wiem, że pan idzie na ulicę Murillo.
— Co pani mówi?
— Ja wiem... wiem... na ulicę Murillo... Nr. 18. A więc, nie trzeba... nie, pan nie powinien tam chodzić... upewniam pana, że pan będzie żałował. Jeśli to mówię, niech pan nie myśli, że mam w tem jaki interes. To przez rozum tylko, z głębi przekonania...
Usiłował ją odsunąć, jeszcze nalegała:
— Oh! proszę pana, nie upieraj się pan... Ah! gdybym wiedziała, jak pana przekonać! Patrz pan w głąb mej duszy, w głąb mych oczu... one są szczere... one prawdę mówią...
Patrzyła głębokiem wejrzeniem swych pięknych, poważnych oczu, czystych, jakby sama dusza przez nie mówiła. Wilson skłonił głowę.
— Pani ma wyraz bardzo szczery.
— Ależ, tak — mówiła — trzeba mi ufać...
— Ja pani ufam — odparł Wilson.
— O! jakżem szczęśliwa i pański przyjaciel także, prawda? czuję to... jestem tego pewna. Co za szczęście, wszystko się ułoży!... Ah! doskonały pomysł miałam!... Słuchajcie panowie, pociąg do Calais odchodzi za 20 minut... Więc panowie nim pojadą... Prędzej, chodźcie panowie za mną... tędy się idzie, a mają panowie tylko czas...
Usiłowała ich pociągnąć za sobą. Holmes ujął jej rękę i głosem, któremu usiłował nadać ton najsłodszy, rzekł:
— Wybaczy pani, że nie mogę zastosować się do pani życzenia, ale nigdy nie porzucam sprawy, którą rozpocznę.
— Błagam pana... błagam... ah! gdyby pan mógł zrozumieć!...
Wyminął ją i odszedł pospiesznie. Wilson tymczasem rzekł do młodej dziewczyny:
— Bądź pani dobrej myśli... On doprowadzi sprawę do końca. Nie było jeszcze wypadku, aby mu się nie powiodło...
I biegnąc dopędził Holmesa.
Sherlock Holmes — Arsen Lupin.
Te słowa wielkiemi czarnemi literami wypisane uderzyły ich na wstępie. Wyciągniętym szeregiem postępowało kilkunastu ludzi, którzy niosąc w rękach ciężkie, kute laski uderzali niemi po chodniku miarowo, na plecach zaś mieli ogromne afisze, na których czytać można było z daleka:
Zawody między Sherlockiem Holmesem a Arsenem Lupin. Przybycie szampiona angielskiego. Wielki detektyw przypuszcza szturm do tajemnicy przy ulicy Murillo. Szczegóły w “Echo de France”.
Wilson potrząsnął głową:
— No powiedz Sherlocku, obiecywaliśmy sobie pracować incognito! Nie dziwiłbym się, gdyby gwardya Republiki spotkała nas przy ulicy Murillo i gdyby wydano przyjęcie oficyalne z toastam i i szampanem.
— Kiedy zaczniesz mieć rozum, Wilsonie, będziesz wart za dwóch — odciął Holmes.
Zbliżył się ku jednem u z tych ludzi z wyraźnym zamiarem ujęcia go w swe potężne dłonie i starcia go na miazgę wraz z jego plakatem. Tłum tymczasem gromadził się koło afiszów. Żartowano i śmiano się.
Opanowując jednak poryw wściekłości, zapytał człowieka:
— Kiedy was do tego zamówiono?
— Dziś rano.
— A zaczęliście wasz pochód?
— Przed godziną.
— Ale czy afisze były już gotowe?
— O! tak... kiedyśmy przyszli dziś rano do administracyi, już tam były.
A więc Arsen Lupin przewidział, że Holmes przyjmie bitwę. Co więcej, list, napisany przez Lupina, świadczył, że on pragnie tej bitwy i że w jego interesie leżało — raz jeszcze zmierzyć się ze swym rywalem. Czemu? Jaka pobudka popychała go do podjęcia na nowo walki? Sherlock miał chwilkę wahania. Musiał być chyba Lupin bardzo pewny zwycięstwa, skoro okazywał tyle zuchwalstwa i czy nie znaczyło to wpaść w zasadzkę, przybywając tak na pierwsze wezwanie?
— No, chodźmy Wilsonie! Fiakier, ulica Murillo Nr. 18 — zawołał z rozbudzoną energią.
I z nabrzmiałymi żyłami, z zaciśniętemi pięściami, jakby się gotował do ataku boksera, skoczył do powozu.


∗             ∗
Wzdłuż ulicy Murillo ciągną się wspaniałe gmachy prywatne, których tylne fasady wychodzą na park Monceau. Jednym z najpiękniejszych śród nich jest dom Nr. 18 stanowiący rezydencyę barona d’Imblevalle z rodziną.

Baron urządził swą siedzibę w sposób najzbytkowniejszy, jako artysta i milioner. Obszerny dziedziniec przed domem jest ograniczony z prawej i lewej strony murami domów przyległych. Poza domem ogród, którego drzewa splatają swe gałęzie z gałęźmi drzew parkowych.
Dwaj Anglicy zadzwonili, przeszli dziedziniec i zostali przyjęci przez służącego, który ich wprowadził do małego saloniku, położonego z przeciwnej strony domu.
Usiedli, obrzucając wejrzeniem drogocenne urządzenie buduaru.
— Piękne rzeczy — szepnął Wilson — gustowne i artystyczne... Można stąd wnioskować, że ci co nagromadzili te przedmioty, są już ludźmi w pewnym wieku, lat pięćdziesięciu może...
Nie dokończył jeszcze. Drzwi się otworzyły: wszedł baron d’Imblevalle z żoną. Wbrew domysłom Wilsona byli oboje młodzi, powierzchowności wykwintnej, o ruchach i wysłowieniu żywem niezmiernie. Oboje rozpoczęli od serdecznego podziękowania:
— Doprawdy, nadto uprzejmości z pańskiej strony! Na tyle niewygód się narażać! Jesteśmy niemal szczęśliwi, że dzięki przykrości, która nas spotkała, mamy przyjemność...
— Co za czarujący ludzie ci Francuzi! — myślał Wilson.
— Ale czas to pieniądz! — zawołał baron — pański nadewszystko panie Holmes. A więc prosto do rzeczy! Co pan myśli o sprawie? Czy pan ma nadzieję doprowadzić ją do końca?
— Aby ją dobrze poprowadzić, trzeba ją naprzód poznać.
— Pan jej nie zna?
— Nie, i proszę pana o wyłożenie mi rzeczy drobiazgowo, nic nie opuszczając. O co chodzi?
— Chodzi tu o kradzież.
— Którego dnia była popełniona?
— Ostatniej soboty — odrzekł baron — w nocy z soboty na niedzielę.
— A więc przed sześciu dniami. Teraz słucham pana.
— Naprzód muszę panów uprzedzić, że moja żona i ja mimo, że zastosujemy się do rodzaju życia, jakiego wymaga nasze położenie towarzyskie, wychodzimy o ile możności mało. Wychowanie dzieci, trochę przyjęć, upiększenie naszego domu — oto nasze zajęcie; wszystkie nasze wieczory, albo prawie wszystkie, upływają nam tutaj w tym pokoju, który jest buduarem mej żony i w którym zgromadziliśmy trochę dzieł sztuki. Soboty więc ostatniej, koło godziny 11-tej zgasiłem światło elektryczne i oboje z żoną udaliśmy się, jak zwykle do naszego pokoju.
— Który się znajduje?
— Obok, te drzwi, które pan widzi. Nazajutrz tj. w niedzielę, wstałem wcześnie. Ponieważ Zuzanna, moja żona, spała jeszcze, przeszedłem do tego buduaru, jak mogłem najciszej, aby jej nie zbudzić. Jakież było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem, że okno otwarte, kiedy poprzedniego dnia wieczorem zostawiliśmy je zamknięte!
— Może służący...
— Nikt tu nie wchodzi z rana, zanim nie zadzwonimy. Zresztą sam zawsze spuszczam zatrzask tych drugich drzwi, które wychodzą do przedpokoju. A więc okno zostało otwarte z wewnątrz. Miałem zresztą tego dowód: druga szyba z prawej strony obok zasuwki była wyrżnięta.
— A to okno?...
— To okno, jak może się pan zaraz przekonać, wychodzi na maleńki taras, otoczony kamiennym balkonem. Tu jesteśmy na pierwszem piętrze i widzi pan ogród, który się ciągnie po za domem i sztachety, które go odgradzają od parku Monceau. Jest więc pewne, że ów człowiek wszedł z parku Monceau, przeszedł sztachety przy pomocy drabiny i wszedł na taras.
— Jest pewne, powiada pan?
— Znaleziono z każdej strony sztachetów w miękkiej ziemi trawnika wgłębienia od dwóch końców drabiny i dwa podobne wgłębienia znajdują się koło tarasu. Wreszcie na balustradzie tarasu pozostały dwa lekkie otarcia, pewnie od drabiny.
— Czy park Monceau nie bywa zamykany na noc?
— Zamykany? nie, w każdym razie pod Nr. 14 budują nowy dom. Łatwo było przejść tędy.
Sherlock Holmes pomyślał chwil parę i rzekł:
— Przystąpmy do kradzieży. Dokonaną więc została w pokoju, w którym jesteśmy?
— Tak. Była tu pomiędzy tą Madonną z XII stulecia i tem srebrnem, rzeźbionem cyboryum mała lampka żydowska. Ta zginęła.
— I to wszystko?
— To wszystko.
— Ah!... a co nazywa pan lampką żydowską?
— To te lampki miedziane, których dawniej używano. Złożona z podstawki i rezerwoaru, który napełniano oliwą. Z takiego rezerwoaru wychodzą dwa lub kilka dzióbków przeznaczonych na knotki.
— W rezultacie przedmiot małej wartości?
— Bez wielkiej wartości w istocie, ale ta lampka zawierała skrytkę, w którą mieliśmy zwyczaj chować przepyszny klejnot staroświecki: chimera złota wysadzana rubinami i szmaragdami wysokiej bardzo ceny.
— Skądże taki zwyczaj?
— Doprawdy panie, nie umiem tego wytłómaczyć. Może prosta igraszka zużytkowania podobnej skrytki...
— Czy nikt jej nie znał?
— Nikt.
— Prócz oczywiście przywłaszczyciela chimery — rzekł Holmes. — Inaczej nie zadawałby sobie trudu kradzenia lampy.
— Oczywiście. Ale jak mógł o tem wiedzieć? Bo tylko trafem odkryliśmy z żoną tajemny mechanizm tej lampy.
— Ten sam traf mógł ją ukazać innemu... służącemu... komuś z domowników... Ale idźmy dalej: władza była uprzedzona?
— Z pewnością. Sędzia śledczy prowadził poszukiwania, kronikarze policyjni, pracujący przy każdym z większych dzienników, robili swoje. Ale, jak to już panu w liście wspomniałem, nie zdaje się, aby zagadka mogła być kiedykolwiek rozwiązana.
Holmes powstał, skierował się do okna, obejrzał szyby, taras, balkon, posłużył się swą lupą, aby lepiej zbadać dwa zadraśnięcia muru i prosił barona d'Imblevalle, aby go zaprowadził do ogrodu.
W ogrodzie Holmes siadł spokojnie w głębokim fotelu i patrzył na dach domu okiem, pełnem zadumy. Potem pospieszył nagle do małych skrzyneczek drewnianych, któremi przykryto, aby zachować ściśle, ślady wgłębień, pozostawionych przez drabinę pod tarasem. Podniósł skrzyneczki, ukląkł na ziemi i zgarbiwszy plecy, pochyliwszy nos, przyglądał się im i mierzył. Ta sama czynność powtórzyła się pod sztachetami, ale krócej.
Skończył.
Obadwaj wrócili do buduaru, gdzie potem odezwał się w te słowa:
— Od początku pańskiego opowiadania, panie baronie, jestem uderzony doprawdy prostotą kradzieży. Przystawić drabinę, wyciąć szybę, wybrać jeden przedmiot i odejść, nie, sprawy takie nie odbywają się tak łatwo. Wszystko to nadto przejrzyste, nadto jasne.
— Tak, że?...
— Tak, że... kradzież lampy żydowskiej odbyła się pod dyrekcyą Arsena Lupina...
— Arsena Lupina!... — wykrzyknął baron.
— Ale dokonaną została poza nim, bez wchodzenia kogoś do tego domu... Może który służący spuścił się ze strychu po rynnie, którą spostrzegłem z ogrodu....
— Ale na jakich danych pan opiera to twierdzenie?
— Arsen Lupin nie wyszedłby z buduaru z próżnemi rękoma...
— Z próżnemi rękoma! A lampa?
— Lampa nie przeszkadzałaby mu zabrać tej oto tabakierki, ozdobionej brylantami, lub tego naszyjnika opalowego. Wystarczyłoby mu do tego jeszcze dwa ruchy najwyżej.
— Jeśli ich nie wykonał, to dlatego, że nie mógł.
— Jednak ślady znalezione?
— Komedye! Akcesorya, aby odwrócić podejrzenie!
— Zadraśnięcia na balustradzie?
— Kłamstwo! Zrobiono je szklistym papierem. Patrz pan, to parę ździebeł papieru, które znalazłem.
— A ślady zostawione przez oparcie drabiny?
— Blaga! Przypatrz się pan dwu dziurom prostokątnym w dole tarasu i dwu innym koło sztachet. Forma ich jest podobna, ale tu są równoległe, a tam nie. Wymierz pan odległość między dwom a wzgłębieniami, jest różna. Koło balkonu wynosi 23 centymetry, koło sztachetów 28 centymetrów.
— A stąd pan wnioskuje?
— Wnioskuję, że ponieważ ich forma jest podobna, wszystkie cztery wgłębienia były zrobione przy pomocy jednego kawałka drzewa odpowiednio zastruganego.
— Najlepszym argumentem byłby ten sam kawałek drzewa.
— Oto on — rzekł Holmes — znalazłem go w ogrodzie pod donicą wawrzynu.
Baron się ukłonił. Upłynęło zaledwie 40 minut, jak Anglik przestąpił próg tego domu, a już nie pozostawało nic z tego, w co wierzono dotąd na podstawie faktów. Prawda zupełnie ukazywała się ugruntowana na czemś daleko trwalszem, bo na rozumowaniu Sherlocka Holmesa.
— Oskarżenie, które pan rzuca przeciw naszym oficyalistom, jest bardzo poważne, mój panie — rzekła baronowa. Nasi służący są dawnymi sługami rodziny i żaden z nich nie jest zdolny nas zdradzić.
— Jeśli żaden z nich państwa nie zdradza, jakże wytłómaczyć, że ten list mógł mnie dojść tego samego dnia, tą sam ą pocztą co pański?
Pani d’Imblevalle była zdumiona.
— Arsen Lupin... jakże on to wiedział?...
— Czy nikomu nie mówili państwo o swym liście?
— Nikomu — rzekł baron — ta myśl przyszła nam wtedy wieczorem, przy stole.
— Wobec służących?
— Były tylko nasze dzieci. A nawet... nie, Zosi i Henrysi nie było już przy stole, prawda Zuzanno?
Pani d’Imblevalle pomyślała i potwierdziła:
— W istocie, one już były u panny...
— U panny? — zapytał Holmes.
— U nauczycielki, panny Alicyi Demun.
— Czy ta osoba nie jada przy stole z państwem?
— Nie, podaje się jej osobno, w jej pokoju.
Wilsonowi przyszła myśl.
— Czy list, pisany do mego przyjaciela, był odnoszony na pocztę?
— Naturalnie.
— A kto go nosił?
— Dominik, mój służący od lat dwudziestu — odrzekł baron. — Wszelkie poszukiwania z tej strony są stratą czasu.
— Nigdy nie traci się czasu, kiedy się szuka — wyrzekł sentencyonalnie Wilson.
Pierwsze badanie było skończone. Holmes prosił o wskazanie mu jego pokoju.
W godzinę potem przy obiedzie, zobaczył Zosię i Henrysię, córeczki baronostwa d’Imblevalle, śliczne dziewczynki lat ośmiu i sześciu. Mówiono mało. Holmes odpowiadał na grzeczności barona i baronowej w sposób tak zimny, że zdecydowali się zachować milczenie. Podano kawę. Holmes prędko wychylił swą filiżankę i powstał.
W tej chwili wszedł służący, przynosząc telefoniczną wiadomość pod jego adresem. Otworzył i czytał:
“Zasyłam panu wyrazy entuzyastycznego uwielbienia. Rezultaty przez pana osiągnięte w tak krótkim czasie są zdumiewające. Jestem do głębi wstrząśnięty.

Arsen Lupin.”

Ruchem zniecierpliwienia podał baronowi depeszę.
— Czy jeszcze pan nie wierzy, że pańskie ściany mają uszy i oczy?
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł baron d'Imblevalle, zmieszany.
— I ja też nic. Ale rozumiem jedno: że nic tu nie zachodzi takiego, o czemby on nie był uprzedzony, że ani jedno słowo, tu się nie wymawia, którego by on nie słyszał.


∗             ∗

Tego wieczora Wilson położył się ze spokojnem sumieniem człowieka, który spełnił swój obowiązek i któremu nie pozostaje nic więcej, jak zasnąć. To też zasnął bardzo prędko, a nawiedziły go sny rozkoszne, w których ścigał Lupina na własną rękę i właśnie miał go aresztować. Poczucie tej pogoni było tak silne, że się obudził.
Ktoś dotknął jego łóżka. Chwycił rewolwer:
— Jeden ruch jeszcze Lupin, a strzelę!
— Do djabła! Jakże ty myślisz o nim, stary towarzyszu!
— Jakto? To ty Holmesie! Czy potrzebujesz mnie?
— Potrzebuję twych oczu, wstań...
Poprowadził go do okna.
— Patrz, z drugiej strony sztachetow...
— W parku?
— Tak. Czy nic nie widzisz?
— Nic nie widzę.
— Owszem, widzisz coś.
— Ah! tak, rzeczywiście, cień... dwa nawet...
— Nieprawda? Przy sztachetach... Patrz, poruszają się. Nie traćmy czasu.
Po omacku, trzymając się poręczy, zeszli po schodach do pokoju, którego okna wychodziły na werendę ogrodową. Przez oszklone drzwi widzieli dwie sylwetki w tem samem miejscu.
— To ciekawe — rzekł Holmes — zdaje mi się, że słyszę szmer w domu.
— W domu? Niemożebne. Wszyscy śpią.
— Posłuchaj jednak...
W tej chwili lekki świst dał się słyszeć od strony sztachetów, jednocześnie spostrzegli niewyraźny snop światła, jak gdyby wychodzącego z domu.
— Baronostwo musieli u siebie zaświecić — szepnął Holmes. — To ich pokój jest ponad naszym.
— To pewnie ich słyszeliśmy — rzekł Wilson.
— Może oni właśnie obserwują sztachety.
Po raz drugi świst jeszcze ostrożniejszy.
— Nie rozumiem, nie rozumiem — rzekł Holmes podrażniony.
— I ja tak samo — wyznał Wilson.
Holmes przekręcił klucz we drzwiach, podniósł zatrzask i lekko otworzył drzwi.
Po raz trzeci świst, tym razem silniejszy nieco i inaczej modulowany. A nad ich głowami szmer jeszcze wyraźniejszy, pośpieszny.
— Możnaby raczej myśleć, że to na tarasie buduaru — szepnął Holmes.
Wysunął głowę przez uchylone drzwi, ale ją zaraz cofnął, tłumiąc przekleństwo. Z kolei Wilson spojrzał. Tuż koło drzwi wznosiła się drabina, oparta o balustradę tarasu.
— Do djabła! — rzekł Holmes. — Jest ktoś w buduarze! Tośmy słyszeli. Prędko! odstawmy drabinę.
Ale w tej chwili ciało jakieś spuściło się z góry na ziemię, drabina została pochwycona, a człowiek, który ją niósł, biegł szybko w stronę sztachetów do miejsca, gdzie oczekiwali go towarzysze. Jednym skokiem Holmes i Wilson rzucili się za nim. Dościgli go w chwili, gdy opierał drabinę o sztachety. Z drugiej strony padły dwa strzały.
— Tyś ranny? — spytał Holmes.
— Nie — odparł Wilson.
Chwycił człowieka w pół i usiłował go unieruchomić. Ale człowiek się odwrócił, przytrzymał go jedną ręką a drugą wbił mu nóż w piersi. Wilson jęknął, zachwiał się i padł.
— Przekleństwo! — ryknął Holmes. — Jeśli mi go zabili, sam zabiję!
Rozciągnął Wilsona na trawniku, a sam rzucił się na drabinę. Zapóźno... Człowiek już ją przeskoczył i przyjęty przez swych towarzyszy, uciekał przez zarośla.
— Wilson! Wilson! To nic poważnego, hę? Tylko zadraśnięcie?...
Drzwi domu otworzyły się gwałtownie. Pierwszy nadbiegł baron d'Imblevalle, za nim służący ze światłem.
— Co? co się stało? — zawołał baron. — Pan Wilson zraniony?
— Nie, małe zadraśnięcie — powtórzył Holmes, usiłując się pocieszyć.
Tymczasem krew upływała obficie a twarz rannego posiniała.
W dwadzieścia minut potem doktór skonstatował, że ostrze noża zatrzymało się o cztery milimetry pod sercem.
— Cztery milimetry pod sercem! Ten Wilson ma zawsze szczęście — zauważył Holmes tonem zazdrości.
— Szczęście... szczęście... — mruknął doktor.
— Dalibóg! Przy jego silnej organizacyi nic mu nie będzie.
— Po sześciu tygodniach łóżka i dwu miesiącach rekonwalescencyi.
— Nic więcej?
— Nic, chyba, że komplikacye jakie nastąpią...
— Czemuż u djabła! chce pan, aby komplikacye następowały?
Najzupełniej uspokojony Holmes udał się teraz z baronem do buduaru. Tym razem tajemniczy gość nie zachował poprzedniej powściągliwości. Bez najmniejszego skrupułu sięgnął po tabakierkę, ozdobioną brylantami, naszyjnik opalowy i wogóle wszystko, co mogło się pomieścić w kieszeni porządnego włamywacza.
Okno było jeszcze otwarte, jedna z szyb była wykrojona i w brzasku dnia przekonano się, że drabina pochodziła z nowobudującego się domu, co wskazywało, jaką drogą złodziej przybył.
— Krótko mówiąc — rzekł baron d’Imblevalle z odcieniem pewnej ironii — jest to dokładne powtórzenie kradzieży lampy żydowskiej.
— Tak, jeżeli chcemy polegać na pierwszem orzeczeniu, przez władzę uznanem.
— Więc pan go jeszcze nie uznaje? Ta druga kradzież w niczem nie narusza pańskiej opinii o pierwszej?
— Potwierdza ją, panie baronie.
— Czyż to możliwe? Ma pan dowód niezbity, że napaść nocy dzisiejszej była dokonana przez kogoś z wewnątrz, a pan utrzymuje w dalszym ciągu, że lampa została usunięta przez kogoś z naszego otoczenia.
— Przez kogoś, kto mieszka w tym domu.
— A więc, jakże pan wytłómaczy?...
— Ja niczego nie tlómaczę, panie, konstatuję dwa fakty, które mają z sobą tylko pozorny związek, sądzę je oddzielnie i szukam nici, która je wiąże.
Jego przekonanie wydało się tak głębokie, jego metody postępowania ugruntowane na motywach tak silnych, że baron zamilkł.
— Niech i tak będzie. Uprzedzimy teraz komisarza.
— Za żadną cenę! — zawołał żywo Anglik — za żadną cenę! Mam zwyczaj zwracać się do tych ludzi dopiero, gdy ich zapotrzebuję.
— Ależ strzały?...
— Niewarto!
— Pański przyjaciel?...
— Mój przyjaciel jest tylko ranny... Wpłyń pan, aby doktor milczał. Ja odpowiadam za wszystko wobec władzy.


∗             ∗

Minęły dwa dni bez żadnego zdarzenia, ale Holmes prowadził swą czynność z drobiazgową starannością i z ambicyą, którą podniecało wspomnienie zuchwałego napadu, dokonanego w jego oczach, a bez możności zapobieżenia mu.
Niezmordowany przetrząsnął dom i ogród, rozmawiał z domownikami i długo pozostawał w kuchni i stajni a choć nie znalazł żadnej wskazówki, która by mu drogę oświetliła, nie tracił mimo to nadziei.
— Znajdę — myślał — i właśnie tutaj znajdę. Tu nie tak, jak w sprawie jasnowłosej damy, trzeba rzucać się na oślep na nieznane drogi, by osiągnąć cel niespodziewany. Tym razem stoję na właściwym terenie walki. Nieprzyjacielem nie jest niewidzialny i niedosięgalny Lupin, ale jego wspólnik z ciała i kości, który żyje i porusza się w obrębie tego domu. Najdrobniejszy szczegół a moje domysły będą utrwalone.
Ten szczegół, z którego miał wyprowadzić najdonioślejsze konsekwencye z tak cudowną zręcznością, że w sprawie lampy żydowskiej może najświetniej zabłysnął jego geniusz detektywa, ten właśnie szczegół — traf tylko mu nasunął.
Po południu dnia trzeciego, wchodząc do pokoju, położnego nad buduarem, w którym dzieci się uczyły, zastał tam młodszą z dziewczynek Henrysię. Szukała nożyczek.
— Wie pan — rzekła do Holmesa — ja robię takie same papierki, jak te, co pan dostał wtedy, wieczorem.
— Kiedy wieczorem?
— Tak, po obiedzie. Pan dostał papier z nalepionymi paskami, wie pan telegram... Ja takie same robię.
Wybiegła. Dla każdego innego te słowa miałyby jedynie znaczenie dziecinnej uwagi i Holmes z początku słuchał ją roztargniony i robił dalej swój przegląd. Ale naraz wybiegł za dzieckiem, którego ostatnie słowa uderzyły go nagle. Dogonił ją na schodach i rzekł:
— A więc ty też nalepiasz takie paski na papierze?
Henrysia bardzo dumna oświadczyła:
— Ale tak, ja wycinam wyrazy i nalepiam je.
— A kto cię tej zabawy nauczył?
— Pani... nasza nauczycielka... Ja widziałam, jak ona tak samo robiła. Ona wycina wyrazy z dzienników... i nalepia je.
— I co z tego robi?
— Telegramy, listy, które wysyła.
Sherlock Holmes wrócił do pokoju lekcyjnego mocno zaintrygowany tem zwierzeniem i usiłował wyciągnąć z niego możliwe wnioski. Paczka dzienników leżała na kominku. Rozwiązał je i spostrzegł rzeczywiście całe grupy wyrazów i całe wiersze, których brakowało. Ale wystarczało odczytać wyrazy poprzedzające lub następujące, aby się przekonać, że to co brakowało, było wycięte na chybi trafi nożyczkami, przez Henrysię oczywiście.
A może w paczce dzienników znajdzie się choć jeden, który nauczycielka sama wycięła. Ale jakże się o tem upewnić?
Machinalnie Sherlock przerzucał książki do nauki, leżące na stole, potem inne, które leżały na półkach szafy ściennej. I nagle wydał okrzyk radości. W kącie tej szafy pod stosem starych kajetów znalazł album dziecinny, alfabet, ozdobiony obrazkami, a na jednej ze stronnic spostrzegł próżne miejsce. Sprawdził. Były to nazwy tygodnia. Poniedziałek, wtorek, środa i t. d. Soboty brakowało. A przecież kradzież lampy żydowskiej miała miejsce w sobotę.
Sherlock odczuł owo specyficzne wzruszenie, które mu zwiastowało zawsze w sposób nieomylny, że dotyka węzła samej intrygi. Ta zapowiedź prawdy, to wzruszenie pewności nigdy go nie zawodziło. Rozgorączkowany zaczął spiesznie przerzucać kartki albumu. Nieco dalej nowa niespodzianka go czekała.
Była to stronica zapełniona dużemi literami, pod niemi następował szereg cyfr. Dziewięć z tych liter i trzy cyfry były starannie wykrojone. Holmes zapisał je w swoim notesie w porządku, jaki zajmowały i otrzymał rezultat następujący:
CDEHIOPWŹ — 237.
— Hm! — mruknął — narazie niewiele to znaczy. Możeby można, rozstawiając te litery inaczej, utworzyć z nich jedno, dwa czy trzy słowa całkowite?
Napróżno usiłował. Jedyne rozwiązanie cisnęło mu się wciąż pod ołówek i wydało mu się wreszcie właściwem, bo ono odpowiadało logice faktów i zgadzało się z ogółem okoliczności.
Ponieważ stronica alfabetu zawierała każdą literę raz jeden tylko powtórzoną, było więc pewne, że miał przed sobą wyrazy niekompletne, że następnie te wyrazy zostały dopełnione literami z innych stronic wyciętemi. W takim razie zagadka tak się przedstawiała:
ODPWIEŹCH, 237.
Pierwszy wyraz był jasny: odpowiedź. D i O brakuje, bo te litery były już raz użyte, więc nie było ich już w alfabecie. Co do drugiego wyrazu niedokończonego, niewątpliwie tworzył on wraz z liczbą 237 adres, który dawał wysyłający do adresata listu. Proponowano najprzód oznaczyć dzień na sobotę i żądano odpowiedzi pod adresem CH 237. Albo może CH 237 były formułą dla listów poste-restante, albo może litery CH stanowiły część wyrazu niekompletnego? Holmes przerzucił album, żadnego więcej wycinka nie spostrzegł na stronicach następnych. Należało więc aż do nowego odkrycia trzymać się pierwszego tłómaczenia.
— To ładna zabawa? prawda? — pytała Henrysia, która już wróciła.
— Tak, to ładne! — odparł. — Tylko czy nie masz innych papierków?... albo słów już wykrojonych, które mógłbym sam nalepić?
— Papierków?... Nie. I pani gniewałaby się...
— Pani?
— Tak, już mnie wyłajała.
— Za co?
— Że ci to powiedziałam o niej... bo ona mówi, że nie trzeba nigdy nic mówić o tych, których się bardzo lubi.
— Masz zupełną racyę.
Henrysia była oczarowana tem uznaniem, tak oczarowana, że wyjęła ze swego maleńkiego woreczka, przypiętego do sukienki, kilka gałganków, dwa kawałki cukru i w końcu kwadracik papieru, który wyciągnęła do Holmesa:
— Masz, daję ci to.
Był to numer fiakra 8279.
— Skąd masz ten numer?
— Wypadł z jej portmonetki.
— Kiedy?
— W niedzielę na mszy, jak wyjmowała pieniądze na kwestę.
— Doskonale, a teraz dam ci sposób, aby cię pani nie łajała. Nie mów poprostu nic, żeś mnie teraz widziała.
Holmes udał się do pana d’Imblevalle i zapytał go o nauczycielkę.
Baron w zruszył ramionami.
— Alicya Demun! Czyżby pan myślał?... to niemożliwe...
— Od jak dawna ona jest w pańskim domu?
— Od roku, ale nie znam osoby spokojniejszej, której mógłbym bardziej zaufać.
— Jakim sposobem nie spotkałem jej jeszcze?
— Była nieobecna przez dwa dni.
— A teraz?
— Od chwili powrotu chciała zaraz zająć miejsce przy łóżku pańskiego przyjaciela. Ma wszelkie zalety szarytki... łagodna, uprzedzająca... Pan Wilson jest zachwycony jej opieką.
— Ah! — zawołał Holmes, który zupełnie zapomniał dowiadywać się o zdrowie starego towarzysza. Po chwili namysłu zapytał:
— A w niedzielę rano czy wychodziła?
— Nazajutrz po kradzieży?
— Tak.
Baron wezwał żonę i z kolei jej zadał pytanie.
— Panna Alicya wychodziła, jak zwykle, z dziećmi na mszę o godzinie jedenastej.
— Ale przedtem?
— Przedtem? Nie. Albo może... ale byłam tak wzruszoną tą kradzieżą!... Jednak owszem, przypominam sobie, że prosiła mnie wprzeddzień wypadku o pozwolenie wyjścia w niedzielę rano... chciała widzieć się z kuzynką, bawiącą w przejeździe w Paryżu, zdaje się... Ale nie przypuszczam, aby ją pan posądzał?...
— Z pewnością nie... Jednak chciałbym ją widzieć.
Udał się do pokoju Wilsona. Kobieta ubrana, jak zwykle szarytki w długą suknię z szarego płótna była pochylona nad chorym i podawała mu lekarstwo. Kiedy się odwróciła, Holmes poznał młodą pannę, która go zaczepiła na dworcu Północnym.


∗             ∗

Nie było między nimi żadnego wyjaśnienia. Alicya Demun uśmiechnęła się łagodnie swemi cudnemi, poważnemi oczyma, bez śladu pomieszania. Anglik chciał mówić, wymówił słów parę i zamilkł. Wtedy ona powróciła do swej czynności, spełniając ją spokojnie pod okiem zdumionego Holmesa, ustawiała flakony, zwijała i rozwijała bandaże płócienne i znów uśmiechnęła się do niego jasno. — Wykręcił się na pięcie, zeszedł, spostrzegł w dziedzińcu automobil pana d’Imblevalle, siadł i kazał się wieźć do Levallois, do składu powozów, którego adres był wymieniony na kartce fiakra, jaką mu dała dziewczynka. Woźnicy Dupret, który w niedzielę rano jeździł numerem 8279, nie było, odesłał więc automobil a sam czekał powrotu woźnicy.
Woźnica Dupret opowiedział, że istotnie woził z okolicy parku Monceau jakąś panią młodą, czarno ubraną, która miała bardzo gęstą woalkę i zdawało się, że bardzo się spieszy.
— Czy miała jaki pakunek?
— Tak, pakunek dosyć długi.
— I woziliście ją dokąd?
— W aleję des Ternes na róg placu św. Ferdynanda. Została tam z dziesięć minut a potem wróciliśmy do parku Monceau.
— Czy poznacie dom w alei Ternes?
— Owszem! Czy mam pana tam powieźć?
— Zaraz. Zawieźcie mnie naprzód na ulicę Orfevres Nr. 36.
W Prefekturze policyi
miał zaraz na wstępie szczęście spotkać naczelnego inspektora Ganimarda.
— Panie Ganimard, czy pan jest wolny?
— Jeśli idzie o Lupina, nie.
— Idzie o Lupina.
— Więc się nie ruszam.
— Jakto! pan odmawia...
— Odmawiam. Mam już dosyć nierównej walki, w której mam wszelką pewność, że nieprzyjaciel jest górą. Podłe to? czy głupie? czy jak pan sobie chce... Śmieję się z tego! Lupin jest silniejszy, niż my. A zatem nic innego nie pozostaje, jak uledz.
— Nie ulegam.
— On pana nagnie, pana tak samo, jak innych.
— A więc będzie to widowisko, którego satysfakcya nie powinna pana ominąć!
— Ah! tak, to prawda — rzekł Ganimard ochoczo. — A ponieważ pan nie ma jeszcze długich z nim rachunków, chodźmy.
Obadwaj siedli do dorożki. Na ich zlecenie, woźnica zatrzymał się nie dojeżdżając do domu, po drugiej stronie alei, przed małą kawiarnią, i tam na werendzie usiedli wśród krzewów wawrzynu i bluszczu. Wieczór się zbliżał.
— Garson — zawołał Holmes — atrament i pióro!
Napisał i znów zawołał garsona.
— Zanieś ten list do odźwiernego domu vis a vis. To pewnie ten człowiek w czapce, co pali papierosa w bramie.
Odźwierny nadbiegł. Ganimard wymienił mu swój tytuł inspektora naczelnego a Holmes zapytał, czy w niedzielę rano przyjeżdżała tu młoda kobieta czarno ubrana?
— Czarno? tak, koło dziewiątej — ta, co chodzi na drugie piętro.
— Widujecie ją często?
— Nie, ale od jakiegoś czasu, częściej... w ostatnich tygodniach prawie codzień.
— A od niedzieli?
— Raz tylko... nie licząc dzisiaj.
— Jakto? była tam?
— Jest tam.
— Jest tam?
— Może z dziesięć minut. Jej powóz czeka na placu św. Ferdynanda, jak zwykle. A ją spotkałem przed bramą.
— A któż mieszka na drugiem piętrze?
— Jest ich dwoje: magazynierka panna Langeais i jeden pan, co najął dwa pokoje umeblowane od miesiąca pod nazwiskiem de Bresson.
— Czemu to mówicie “pod nazwiskiem?”
— Bo mnie się zdaje, że to nazwisko przybrane. Moja żona mu usługuje: nie ma ani dwu koszul z jednakowymi znakami.
— Jakże on żyje?
— Oh! prawie ciągle na mieście. Od trzech dni nie przychodzi do domu.
— Czy był u siebie w nocy z soboty na niedzielę?
— W nocy z soboty na niedzielę? Zaraz, niech pan poczeka, przypomnę sobie... Tak w sobotę wieczór wrócił i nie wychodził.
— A cóż to za rodzaj człowieka?
— Naprawdę, nie umiem powiedzieć. Taki jakiś zmienny! Jest wysoki, to mały, to znów gruby, to cienki... brunet, blondyn. Nawet go czasem nie poznaję.
Ganimard i Holmes spojrzeli na siebie.
— To on — szepnął Ganimard — z pewnością on.
Stary urzędnik policyi miał w istocie chwilę wzruszenia, które się wyraziło szerokiem rozwarciem oczu i skurczem pięści. Holmesowi, jakkolwiek więcej panującemu nad sobą, też serce zabiło gwałtownie.
— Patrzcie, panowie — rzekł odźwierny — oto ta panienka.
Młoda osoba rzeczywiście ukazała się w progu bramy i przechodziła przez plac.
— A oto pan Bresson.
— Pan Bresson? który?
— Ten, co niesie paczkę pod pachą.
— Ale on zupełnie nie zwraca uwagi na tę panienkę. Ona sama idzie do powozu.
— Ah! bo tak jeszcze nigdy ich nie widziałem razem.
Dwaj ajenci powstali szybko. Przy świetle latarni poznali sylwetkę Lupina, który oddalał się szybko w kierunku przeciwnym od placu.
— Za kim pan wolisz iść? — zapytał Ganimard.
— Za nim, rozumie się! Gruba zwierzyna.
— A więc ja dążę za panienką — rzekł Ganimard.
— Nie, nie — zaprotestował żywo Anglik, który nie chciał nic z tej sprawy odsłaniać Ganimardowi. Wiem, gdzie panienkę znaleść... Nie odchodź pan odemnie.
W pewnej odległości, korzystając z chwilowej zasłony przez przechodniów i kioski, zaczęli ścigać Lupina. Pogoń zresztą łatwa, bo się nie odwracał, a szedł szybko, lekko utykając na prawą nogę.
— Udaje, że kuleje — rzekł Ganimard.
— Ah! gdyby można spotkać ze dwu trzech ajentów i rzucić się na naszego pana! Tak — możemy go stracić.
Ale żaden ajent się nie pokazał aż do bramy Ternes, a po przejściu fortyfikacyi nie mogli już liczyć na najmniejszą pomoc.
— Rozdzielmy się — rzekł Holmes. — Miejsce jest puste.
Był to bulwar Wiktora Hugo. Każdy z nich obrał sobie jeden chodnik i dążył w cieniu drzew. Tak szli przez jakie 20 minut aż do chwili, gdy Lupin skręcił na lewo i szedł wzdłuż Sekwany. Tu spostrzegli, jak Lupin schodzi na brzeg rzeki. Pozostał tam parę sekund, ale niemożliwie było rozeznać jego ruchy. Potem znów się ukazał i powrócił poprzednią drogą. Przycisnęli się do słupów ogrodzenia. Lupin przeszedł koło nich. Nie miał już paczki przy sobie.
A kiedy się oddalał, inne jakieś indywiduum odczepiło się od węgła domu i przesuwało się pomiędzy drzewami. Holmes rzekł przyciszonym głosem:
— Ten wygląda, jakby go też szpiegował.
— Tak, zdaje mi się, że go już widziałem, w tamtą stronę idąc.
Pościg znów się rozpoczął, ale nieco bardziej skomplikowany, w skutek obecności tego indywiduum.
Lupin szedł tą samą drogą, znów przeszedł bramę Ternes i wszedł do domu na placu św. Ferdynanda. — Odźwierny właśnie zamykał, kiedy Ganimard stanął przed nim.
— Widzieliście go, prawda?
— Tak, gasiłem gaz na schodach, jak spuszczał zatrzask swoich drzwi.
— Czy nikogo niema z nim?
— Nikogo, żadnego służącego... nie jada nigdy u siebie.
— Czy niema schodów służbowych?
— Nie.
Ganimard rzekł do Holmesa.
— Najwłaściwiej będzie, abym ja został pod drzwiami Lupina, a pan tymczasem poszedłby po komisarza policyi na ulicę Demours. Dam panu parę słów do niego.
Holmes zaoponował:
— A jeśli tymczasem ucieknie?
— Przecież ja zostaję?...
— Jeden na jednego, walka z nim nierówna.
— Jednak nie mogę naruszać jego mieszkania, nie mam prawa do tego nadewszystko nocą.
Holmes wzruszył ramionami.
— Kiedy pan ujmie Lupina, nikt panu szykan robić nie będzie o sposób aresztowania. Zresztą o co chodzi? O proste zadzwonienie. Zobaczymy wtedy, co się stanie.
Weszli na schody. Na lewo były drzwi o podwójnych skrzydłach. Ganimard zadzwonił.
Żadnego szmeru. Zadzwonił znów. — Nikogo.
— Wejdźmy — mruknął Holmes.
— Dobrze, wejdźmy.
Jednak stali nieruchomi, niezdecydowani. Naraz wydało im się niepodobieństwem, aby Arsen Lupin był tu, tak blisko nich, poza temi cienkiemi drzwiami, które jedno uderzenie pięści mogło wywalić. Jeden i drugi nadto dobrze znali tego wyrafinowanego filuta, aby mogli przypuszczać, że się da schwycić tak głupio. Nie, nie, po tysiąckroć nie, nie było go już tam. Przez domy przyległe, przez dachy, przez jakieś wyjścia zdawna przygotowane już musiał uciec i tym razem jeszcze tylko cień Lupina mieli pochwycić.
Dreszcz ich przebiegł. Szmer zaledwie dosłyszalny po tamtej stronie drzwi przesunął się śród ciszy. A oni odnieśli wrażenie, niemal pewność, że jednak on tam był, oddzielony od nich cienką deską drzwi, że ich podsłuchiwał, że ich słyszał.
Co począć? Położenie było tragiczne. Mimo całej zimnej krwi dwu starych wilków policyi, wzruszenie takie ich przejmowało, że zdawało im się, że widzą uderzenia własnych serc.
Spojrzeniem Ganimard szukał rady u Holmesa. Potem gwałtownie uderzył pięścią w drzwi. Odgłos kroków, teraz już odgłos, który nie starał się ukryć...
Ganimard wstrząsnął drzwiami. Silnym rzutem ramienia Holmes wywalił je i obaj rzucili się do ataku. Nagle się zatrzymali. W pokoju sąsiednim rozległ się strzał. Jeszcze jeden i łoskot padającego ciała...
Wchodząc spostrzegli rozciągniętego na podłodze człowieka z twarzą zwróconą w stronę marmurowego kominka. Wstrząsnął nim jeszcze kurcz konwulsyjny. Rewolwer wypadł mu z ręki.
Ganimard pochylił się i odwrócił głowę konającego. Krew płynęła z dwu szerokich ran; jednej w policzku, drugiej w skroni.
— Nie można rozpoznać — wyrzekł.
— Do djabła — rzekł Holmes — to nie on.
— Skąd pan wie? Jeszcze go pan nie widział.
Anglik się zaśmiał.
— Cóż pan myśli, że Arsen Lupin to człowiek zdolny się zastrzelić?
— Jednak myśleliśmy, że go poznajemy na ulicy...
— Myśleliśmy, bośmy chcieli myśleć. Ten człowiek pochłaniał całą naszą myśl.
— A więc to jeden z jego wspólników?
— Wspólnicy Arsena Lupina nie odbierają sobie życia.
— A więc któż to?
Obszukali trupa. W jednej kieszeni Sherlock Holmes znalazł pusty pugilares, w drugiej Ganimard znalazł kilka luidorów. Na bieliźnie żadnych znaków, na ubraniu tak samo.
W wielkim kufrze i dwu walizach nic oprócz garderoby. Na kominku paczka gazet. Ganimard je rozwinął, wszystkie mówiły o kradzieży lampy żydowskiej.
Po godzinie gdy Ganimard i Holmes wychodzili, nie wiedzieli nic więcej o dziwnej osobistości, którą ich wmieszanie się przyprawiło o samobójstwo.
Kto to był? Czemu się zastrzelił? W jakim związku był ze sprawą lampy żydowskiej? Kto go szpiegował w czasie jego wycieczki? Tyle pytań jedne od drugich bardziej zawikłane... Tyle tajemnic...


∗             ∗

Sherlock Holmes położył się w bardzo złym humorze.
Rankiem przy obudzeniu otrzymał depeszę następującej treści:

“Arsen Lupin ma zaszczyt zawiadomić o swym tragicznym zgonie w osobie pana Bresson i prosi pana o obecność na pogrzebie, który się odbędzie kosztem Republiki we czwartek, 25. lipca.”
— Patrzaj, stary towarzyszu — mówił Holmes do Wilsona, potrząsając zawiadomieniem Lupina — co nadewszystko mnie trapi w tej sprawie, to to, że czuję bezustannie spoczywające na mnie oko tego szatańskiego dżentelmena. Żadna z mych najtajniejszych myśli mu nie ujdzie. Działam, jak jakiś aktor, którego wszystkie kroki są z góry uregulowane przez reżyseryę, który idzie tam, mówi to, bo tak chciała jakaś wyższa wola. Czy rozumiesz to, Wilsonie?
Wilson zapewne by zrozumiał, gdyby nie spał bezprzytomnym snem człowieka, którego temperatura waha się między 40 i 41 stopni. Ale słyszał, czy nie, nie miało to żadnego znaczenia dla Holmesa, który mówił dalej:
— Muszę zebrać całą mą energię i puścić w ruch wszelkie środki, aby się nie zniechęcić. Szczęściem, że te drobne szyderstwa właśnie mnie bardziej pobudzają do czynu. W takich razach, opanowując ból zranionej miłości własnej, zawsze mówię sobie: “Pobaw się jeszcze trochę, mój przyjacielu, prędzej czy później sam się zdradzisz.” Bo wreszcie, Wilsonie, czyż to nie sam Lupin swą pierwszą depeszą i uwagą, którą ona nasunęła małej Henrysi, zdradził nam sekret swej korespondencyi z Alicyą Demun? Zapomina o tym szczególe, stary towarzyszu.
Przechadzał się po pokoju głośnymi krokami, nie dbając, że może obudzić starego towarzysza.
— Ostatecznie, nie idzie wcale tak źle, a jeśli drogi, któremi dążę, są nieco ciemne, zaczynam się jednak w nich oryentować. Przedewszystkiem muszę się poinformować co do pana Bresson. Ganimard i ja spotkamy się na brzegu Sekwany w miejscu, gdzie Bresson rzucił swoją paczkę i rola tego pana będzie nam wiadoma. Zresztą jeszcze partya nie rozegrana między mną i Alicyą Demun. Przeciwnik niema szerokiego polotu, co Wilson? czy myślisz, że wkrótce nie będę wiedział owego zdania z albumu? i co znaczą te dwie oderwane litery CH? Bo wszystko jest w tem, Wilsonie.
Panna Alicya Demun weszła właśnie w tej chwili, a spostrzegając Holmesa, żywo gestykulującego, rzekła uprzejmie:
— Panie Holmes, będę się gniewać na pana, jeśli mi pan zbudzi chorego. To nieładnie, że mu pan przeszkadza. Doktor wymaga absolutnego spokoju.
Patrzył na nią w milczeniu, zdumiony, jak zawsze jej niezmąconym spokojem.
— Co pan we mnie widzi, panie Holmes? Nic? A jednak... Zawsze mi się zdaje, że pan ma jakąś myśl ukrytą... jaką? Odpowiedz pan, proszę.
Zdawała się go pytać, całym wyrazem swej pogodnej twarzy, swych oczu szczerych, swych ust uśmiechniętych i całą swą postacią, lekko pochyloną ku niemu. Było tyle prostoty i szczerości w niej, że Anglik poczuł gniew. Zbliżył się i rzekł do niej głosem przyciszonym:
— Bresson zastrzelił się wczoraj wieczorem.
Powtórzyła jakby nie rozumiejąc:
— Bresson zastrzelił się wczoraj?...
W rzeczy samej jedno drgnienie muskułu nie zamąciło spokoju jej twarzy, nic, coby zdradzało kłamstwo.
— Pani była uprzedzona o tem — rzekł jej z gniewem. — Inaczej byłaby pani choć drgnęła. Ah! pani jest silniejsza, niż przypuszczałem... Ale czemu udawać?...
Pochwycił album z obrazkami, które leżało na stole sąsiednim i otwierając go na stronicy zamkniętej, zapytał:
— Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, w jakim porządku trzeba ustawić litery, których brakuje tutaj, aby poznać dokładnie zawartość biletu, który pani posłała Bressonowi na cztery dni przed kradzieżą lampy żydowskiej?...
— W jakim porządku?... Bresson?... kradzież lampy żydowskiej?...
Powtarzała wyrazy powoli, jakby chcąc wydzielić ich znaczenie.
— Tak. Oto litery użyte... nalegał dalej... na tym kawałku papieru. Co pani donosiła niemi Bressonowi?
— Litery użyte... co ja donosiłam?...
Nagle wybuchła śmiechem:
— Ah! rozumiem! Jestem wspólniczką kradzieży. Jest pewien pan Bresson, który wziął lampę żydowską i zabił się. A ja jestem przyjaciółką tego pana. O! jakie to zabawne!
— Kogóż więc pani odwiedzała wczoraj wieczór na drugiem piętrze domu w alei Ternes?
— Kogo? moją magazynierkę pannę Langeais. Czyż moja magazynierka i mój przyjaciel pan Bresson byliby jedną i tą samą osobą?
Mimo wszystkiego Holmes wątpił. Można udawać przerażenie, radość, niepokój, wszelkie uczucia, ale nigdy obojętność, nigdy śmiech radosny i swobodny.
Jednak rzekł jeszcze:
— Jeszcze jedno słowo: a czemuż to owego wieczora na dworcu Północnym zaczepiła mnie pani? i czemu błagała pani, abym niezwłocznie wyjeżdżał nie rozpoczynając dochodzenia w sprawie kradzieży?
— Ah! pan nadto ciekawy, panie Holmes — odpowiedziała, śmiejąc się ciągle w sposób najnaturalniejszy. Za karę nic się pan nie dowie a co więcej będzie pan pilnował chorego, a ja tymczasem pójdę do apteki... Mam naglącą receptę... wychodzę...
Wyszła.
— Jestem zgubiony — mruknął Holmes.
— Nietylko z niej nie wydobyłem nic, ale zdradziłem się sam.
I przypomniał sobie historyę niebieskiego dyamentu; badanie, któremu poddał Klotyldę Destange. Czyż to nie ta sama pogoda, z jaką dama jasnowłosa go przyjęła? czyż nie znajdował się po raz wtóry wobec jednej z tych istot, które pod opieką Arsena Lupin, pod bezpośredniem działaniem jego wpływu, potrafiły zachować nawet w chwili grożącego niebezpieczeństwa podziwu godny spokój?
— Holmes... Holmes...
Zbliżył się do Wilsona, który go przyzywał i pochylił się nad nim.
— Cóż stary towarzyszu, cierpisz?
Wilson poruszył wargami, nie mogąc głosu wydać. W końcu z wysiłkiem wyjąkał:
— Nie, Holmesie... to nie ona... Niepodobna, żeby to była ona...
— Co mi tu będziesz gadał? Mówię ci, że ona, ja ci mówię! Jedynie wobec kreatury Lupina, podstawionej i nakręconej przez niego mogę w ten sposób stracić głowę i działać tak głupio... A teraz ona wie całą historyę albumu... Ręczę ci, że w ciągu godziny Lupin będzie uprzedzony. Zanim godzina upłynie... Co mówię? Ależ zaraz! Aptekarz... nagląca recepta... blaga!
Wybiegł szybko. Przeszedł aleję Messine i spostrzegł pannę Alicyę, jak wchodziła do apteki. Wyszła po dziesięciu minutach z flakonikami i butelką owiniętą w biały papier. Ale gdy wracała aleją, zaczepił ją człowiek jakiś, który już od chwili ją gonił z czapką w ręku, z miną natarczywą, jakby żądał jałmużny.
Zatrzymała się i dała mu drobną monetę, potem szła swoją drogą.
— Mówiła do niego — powiedział do siebie Anglik.
Nie była to pewność, ale intuicya raczej, dość silna jednak, aby go zniewolić do zmiany taktyki. Zapominając o nauczycielce puścił się śladem fałszywego żebraka.
Tak dążąc jeden za drugim, przybyli na plac św. Ferdynanda. Nieznajomy błąkał się długo dokoła domu Bressona, wznosił niekiedy wzrok ku oknom drugiego piętra i obserwował ludzi, którzy wchodzili do domu.
Po godzinie zajął miejsce na górze w tramwaju, idącym do Neuilly. Holmes wszedł tam także i siadł nieco dalej za nieznajomym, obok jakiegoś pana, czytającego z zajęciem dziennik, z poza którego go nawet widać nie było. Koło fortyfikacyi dziennik padł i Holmes poznał Ganimarda, a Ganimard rzekł mu na ucho, wskazując nieznajomego:
— To nasz wczorajszy człowiek, ten, który szpiegował Bressona. Już od godziny włóczy się po placu.
— Nic nowego o Bressonie? — zapytał Holmes.
— Owszem; list jakiś przybył dziś rano pod jego adresem.
— Dziś rano? Więc był oddany na pocztę wczoraj, zanim wysyłający otrzymał wiadomość o śmierci Bressona.
— Zapewne. Jest w rękach sędziego śledczego, ale zapamiętałem treść:
“On nie uznaje żadnych układów. Chce wszystko, pierwszą rzecz zarówno, jak inne ze spraw y następnej. W razie przeciwnym będzie działał.”
— Bez podpisu — dodał Ganimard. — Jak pan widzi, na nic to się nam nie przyda.
— Zupełnie nie podzielam pańskiego zdania, panie Ganimard. Te kilka słów przeciwnie, wydają mi się bardzo znaczące.
— A to czemu?
— Dla przyczyn osobiście mi wiadomych — rzekł Holmes.
Tramwaj zatrzymał się na końcu ulicy du Chateau. Nieznajomy zszedł i spokojnie podążył dalej. Holmes mu towarzyszył i to tak z bliska, że Ganimard się zatrwożył.
— Jeśli się odwróci, będziemy zgubieni.
— Nie odwróci się teraz.
— Skąd pan to wie?
— To wspólnik Arsena Lupin, a fakt, że wspólnik Lupina idzie tak sobie, z rękami w kieszeniach, dowodzi najpierw, że on wie, iż jest śledzony, a powtóre że się nie obawia niczego.
— Jednak my go napieramy dość z bliska!
— Jeszcze nie dosyć, aby nie mógł wymknąć się nam lada chwila. Jest nadto pewien siebie.
— Zobaczymy! zobaczymy! Pan mi imponuje. Tutaj we drzwiach tej kawiarni stoją dwaj agenci-cykliści. Jeśli ich wezwę i zatrzymamy nieznajomego, pytam się — jakże się nam wymknie?
— Nieznajomy nie wydaje się nadto troskać tą ewentualnością. To on sam ich wzywa.
— Psiakrew! — zaklął Ganimard.
Nieznajomy istotnie zbliżył się do dwu ajentów w chwili, gdy oni mieli właśnie siadać na rowery. Rzekł do nich słów parę, potem nagle skoczył na trzeci rower, oparty o ścianę kawiarni i oddalił się szybko wraz z dwoma ajentami.
Anglik zwrócił się do Ganimarda:
— Hę? dobrze przewidziałem? Raz, dwa, trzy już porwany. A przez kogo? przez dwu pańskich kolegów, panie Ganimard. No! dobrze się urządza Arsen Lupin! ajenci-rowerzyści na jego żołdzie! A mówiłem panu, że nasz jegomość coś nadto spokojny!
— A więc cóż! — zawołał Ganimard podrażniony, — cóż należało robić? To bardzo wygodne — śmiać się!
— No! no! nie gniewaj się pan. Zemścimy się. Tymczasem trzeba nam pomocy.
— Folenfant czeka na mnie na końcu alei Neuilly.
— A więc zabierz go pan przechodząc i wracając do mnie.
Ganimard się oddalił, podczas gdy Holmes dążył śladem rowerów dość widocznym na drodze. Spostrzegł wkrótce, że te ślady prowadzą w kierunku Sekwany i że trzej ludzie udali się tą samą drogą, co Bresson wieczora poprzedniego. Tak doszedł aż do sztachet, za któremi ukrył się wczoraj z Ganimardem, nieco dalej spostrzegł pomieszanie linii rowerowych, co go upewniło, że tu nastąpił przystanek. Właśnie w tem miejscu brzeg Sekwany tworzył maleńki, wąski i ostro wdający się w rzekę półwysep, na którego skraju przymocowana była łódź rybacka. To tu Bresson musiał rzucić swój pakiet, albo raczej upuścił go. Holmes zeszedł po pochyłości i przekonał się, że brzeg opadał łagodnie i woda rzeki była tu płytka, tak, że będzie mu łatwo odnaleść paczkę... chyba, że trzej towarzysze już go uprzedzili.
— Nie, nie — rzekł do siebie — nie mieli czasu... kwadrans czasu najwyżej... a jednak czemu przeszli tędy?
W łodzi siedział rybak. Holmes go zapytał:
— Czy nie widzieliście tu trzech ludzi na rowerach?
Rybak dał znak głową, że nie.
Anglik nalegał:
— Ale owszem... Trzej ludzie... Zatrzymali się o trzy kroki od was?
Rybak wziął wiosło pod pachę, wyjął z kieszeni notes, napisał coś na jednej z jego stronic, wyrwał i podał Holmesowi.
Dreszcz zimny go przejął: jednym rzutem oka pośrodku stronicy, którą trzymał w ręku, spostrzegł grupę liter wyciętych z albumu:
CDEHIOPWŹEO — 237.
Zamglone słońce wisiało ponad rzeką.
Pod osłoną obszernych skrzydeł słomianego kapelusza człowiek wrócił do swego zajęcia. Jego kurtka i kamizelka leżały złożone obok niego. Z całą uwagą oddał się połowowi, wpatrując się w pławik wędki, kołyszący się na wodzie.
Upłynęła długa chwila, chwila uroczystej i groźnej ciszy.
— Czyżby to on? — myślał Holmes z niepokojem niemal bolesnym.
Nagle błysnęła mu prawda:
— To on! to on! on jeden jest zdolny wytrwać tak bez jednego drgnienia niepokoju o to, co stać się może... A któż inny znałby tajemnicę albumu? Alicya uprzedziła go przez swego wysłańca.
Anglik poczuł, jak naraz jego ręka, jego własna ręka ujęła rączkę rewolweru a jego oczy wpatrzyły się w plecy rybaka nieco przygarbione. Jeden ruch i dramat cały będzie rozwiązany, życie niezwykłego awanturnika zakończy się nędznie.
Rybak się nie ruszył.
Holmes ścisnął nerwowo broń z dzikiem pragnieniem położenia go trupem, a jednocześnie stanęła przed nim cała ohyda takiego czynu. Śmierć była pewna. Byłby koniec.
— Ah! żeby się też podniósł, żeby się bronił...
Jeśli nie, tem gorzej dla niego... Jeszcze sekunda... i strzelę...
Odgłos kroków zwrócił jego uwagę, spostrzegł Ganimarda, który się zbliżał w towarzystwie inspektorów...
Szybko zmienił plan. Nagłym rzutem skoczył do łodzi, której lina wskutek silnego wstrząśnienia pękła, rzucił się na człowieka i chwycił go wpół. Obaj padli na dno łodzi.
— A wreszcie! — zawołał Lupin, wciąż się szamocząc — do czegóż to doprowadzi? gdy jeden z nas obezwładni drugiego, co na tem zyska? Nie będzie pan wiedział, co zrobić ze mną, ani ja, co z panem. Zostaniemy, jak dwaj głupcy...
Dwa wiosła uderzyły po wodzie. Łódź odpływała. Krzyki dały się słyszeć z brzegu, a Lupin mówił dalej:
— Ile gwałtu, Boże! Czy pan stracił już zdrowy sąd o rzeczach?... Tyle głupstw w pańskim wieku! taki poważny człowiek! Fe! jakże to brzydko!...
Udało mu się wyzwolić z uścisków. Zrozpaczony, zrezygnowany na wszystko Holmes włożył rękę do kieszeni. Zaklął. Lupin wyjął mu rewolwer.
Wówczas ukląkł, usiłując podchwycić jedno wiosło, aby dobić do brzegu, Lupin tymczasem szybko pracował drugiem, aby się wydostać na środek.
— Nie będzie... nie będzie go pan miał... — mówił Lupin, — zresztą to nic nie pomoże... Jeśli będzie pan miał wiosło, przeszkodzę panu niem się posługiwać... I pan tak samo... Ale to tak w życiu: usiłujemy działać... bez żadnej słuszności, bo zawsze to los rozstrzyga... Tak, widzi pan, los... przechyla się oto na stronę nieboraka Lupina... Zwycięstwo! prąd mi sprzyja!
Łódka istotnie zaczynała się oddalać.
— Strzeż się pan! — zawołał Lupin.
Ktoś strzelił z brzegu. Pochylił głowę. Nieco wody trysnęło dokoła nich. Lupin wybuchnął śmiechem.
— Boże miłosierny! a toż przyjaciel Ganimard!... Ależ to bardzo źle teraz, co robisz Ganimard! Nie masz prawa strzelać, tylko w razie słusznej obrony... Biedny Lupin doprowadza cię do okrucieństwa tak, że zapominasz o wszystkich swych obowiązkach?... No dobrze, znów rozpoczyna!... Ależ nieszczęsny, mego drogiego mistrza chcesz zranić!
Zasłonił Holmesa swem ciałem i stojąc w łodzi naprzeciw Ganimarda, wołał:
— Dobrze! teraz jestem spokojny... Celuj Ganimardzie, a prosto w serce!... trochę wyżej!... na lewo!... Chybił!... niedołęga!... Jeszcze raz?... Cóż to drżysz Ganimardzie?... Lepiej pod komendą, prawda? i zimnej krwi!... Raz, dwa, trzy, ognia!... Chybił. Do dyabła! Czyż wam rząd daje zabawki dziecinne zamiast rewolwerów??...
Dobył długi rewolwer, ciężki i płaski — i nie mierząc, wystrzelił.
Inspektor podniósł rękę do kapelusza: kula go przeszyła.
— No, co powiesz, Ganimardzie?... Ah, ten jest z dobrej fabryki. Powinszujcie panowie, to rewolwer mego szlachetnego przyjaciela, mistrza Sherlocka Holmesa. I jednym rzutem ramienia cisnął broń do stóp Ganimarda.
Holmes nie mógł powstrzymać się od uśmiechu i podziwu. Jakież życie kipiące! Co za wesołość młodzieńcza! I jak on się zdawał doskonale bawić! Możnaby powiedzieć, że poczucie niebezpieczeństwa sprawia mu radość fizyczną i że całe istnienie dla tego niezwykłego człowieka nie miało innego celu, jak poszukiwanie niebezpieczeństwa, którego zażegnaniem się bawił.
Po obu stronach rzeki tymczasem gromadził się tłum. Ganimrd zaś i jego ludzie dążyli za barką, która kołysała się pośrodku, lekko niesiona prądem.
Pojmanie było pewne, nieuniknione.
— Przyznaj mistrzu! — zawołał Lupin, zwracając się do Anglika — że nie odstąpiłbyś swego miejsca za wszystko złoto Transwalu! Tak jakbyś był w pierwszym rzędzie krzeseł. Ale przedewszystkiem prolog... poczem dopiero dajemy skok w akt piąty — pojmanie albo ucieczka Arsena Lupina! A więc drogi mój mistrzu, mam ci postawić jedno pytanie i błagam cię, odpowiedz mi na nie, unikając wszelkich dwuznaczników: tak lub nie. Zaniechaj zajmowania się tą sprawą. Jeszcze czas — a ja mogę naprawić złe, które sprawiłeś. Później już nie będę mógł. Czy zgoda?
— Nie.
Twarz Lupina się ściągnęła. Oczywiście ten upór go gniewał. Znów zaczął:
— Ja — nalegam. Bardziej jeszcze dla pana, niż dla mnie samego, nalegam, będąc pewny, że pan pożałuje swej interwencyi. Ostatni raz: tak czy nie?
— Nie.
Lupin się pochylił, wyjął jedną z desek od spodu i przez parę minut wykonywał pracę, której natury Holmes nie mógł zrozumieć. Potem powstał, siadł obok Anglika i tak mówił do niego:
— Myślę mistrzu, że przyszliśmy na brzeg tej rzeki dla jednego celu: wyłowić przedmiot, którego pozbył się Bresson? Z mej strony wyznaczyłem tu spotkanie kilku towarzyszom i miałem właśnie — mój kostyum o tem świadczy — wykonać małą wycieczkę w dół Sekwany, kiedy moi przyjaciele oznajmili mi pańskie przybycie. Wyznaję panu zresztą, że nie byłem tem zdumiony, będąc uprzedzanym z godziny na godzinę o postępach pańskiej pracy. To tak łatwo! Z chwilą gdy staje się coś przy ul. Murillo, rzecz najmniejsza mogąca mnie zainteresować, prędko do telefonu i jestem uprzedzony! Zrozumie pan, że w takich warunkach...
Zatrzymał się. Deska, którą odjął przed chwilą, teraz sama się wznosiła, a naokoło wciekała woda drobnymi wytryskami.
— Do djabła! nie wiem, jak to się stało, ale mam wszelkie prawo przypuszczać, że jest otwór jakiś na dnie tej starej łodzi. Pan się nie obawia, mistrzu?
Holmes wzruszył ramionami. Lupin mówił dalej.
— Zrozumie pan więc, że w tych warunkach, wiedząc z góry, że pan będzie poszukiwał walki o tyle, o ile ja będę się starał jej uniknąć, było mi zręczniej rozpocząć z panem partyę, której rezultat jest dla mnie pewny, bo trzymam wszystkie atuty w dłoni. Chciałem też nadać naszemu spotkaniu możliwie największego blasku, ażeby pańska przegrana najszerzej była wiadoma i żeby w przyszłości jakaś hrabina de Crozon lub jakiś inny baron d’Imblevalle nie doznał pokusy wezwania pańskiej pomocy przeciwko mnie. Nie patrz się tam mój drogi mistrzu...
Przerwał znów i posługując się swemi nawpół przymkniętemi dłońmi, jakby lornetkami, obserwował brzegi.
— Do licha! najęli doskonałe czółno, prawdziwy statek wojenny i płyną całą siłą wioseł. Za pięć minut nas dościgną, jestem zgubiony. Panie Holmes, jedyna rada: pan rzuci się na mnie, zwiąże mnie i wyda władzom mego kraju... Podoba się panu taki program?... Chyba, że nastąpi zatonięcie naszego statku, w takim razie pozostaje nam jedynie przygotować testament. Co pan myśli o tem?
Spojrzenia ich się skrzyżowały. Tym razem Holmes zrozumiał manewr Lupina: przebił dno łodzi. I woda napływała.
Dosięgła ich stóp. Pokryła je, nie ruszyli się. Podniosła się powyżej ich kostek: Anglik wyjął tytoń, skręcił papierosa i zapalił go.
Woda sięgała ławeczki, na której siedzieli i łódka coraz więcej, i więcej się pogłębiała.
Holmes niewzruszony z papierosem w ustach, zdawał się pogrążony w kontemplacyi nieba. Za nic na świecie nie byłby okazał najlżejszego niepokoju wobec tego człowieka, okrążonego niebezpieczeństwami, opasanego tłumem, ściganego przez zgraję ajentów, a mimo to wszystko zachowującego najlepszy humor.
— Cóż to! — zdawali się mówić obadwaj — czyż warto się wzruszać takiemi błahostkami? Czyż nie zdarza się codziennie, że ludzie toną w rzekach? Czyż to jest wypadek, zasługujący na uwagę? I jeden myślał a drugi marzył, obadwaj ukrywając pod tą samą maską obojętności potężne starcie swych dwu ambicyi.
Jedna minuta jeszcze, a utoną.
— Najważniejsze jest — rzekł Lupin — wiedzieć, czy będziemy tonąć przed czy po przybyciu rycerzy sprawiedliwości. O to idzie! Bo co do samej kwestyi tonięcia, to ona już teraz niema żadnej wagi. Mistrzu, to uroczysta godzina testamentu. Przekazuję wszystek mój majątek Sherlockowi Holmesowi, obywatelowi angielskiemu, zobowiązując go... Ale, Boże! jakże szybko się zbliżają rycerze sprawiedliwości! Ah! dzielni ludzie! — rozkosz patrzeć na nich! Co za zręczność w robieniu wiosłem! Patrzcie, ależ to ty brygadyerze Folenfant? Brawo! Pomysł statku wojennego był doskonały. Pochwalę cię przed twoją zwierzchnością, brygadyerze Folenfant... Czy medalu życzysz sobie? Dobrze... rzecz załatwiona. A towarzysz twój Dieuzy, gdzie to on? Na lewym brzegu, prawda, śród setki widzów?... W ten sposób jeśli uniknę rozbicia, będę ujęty przez Dieuzy’ego i jego ziomków, albo na prawo przez Ganimarda i ludność Neuilly. Niewesoły dylemat...
Wir ich porwał. Łódź zawirowała z nagłością i Holmes musiał uchwycić się za jeden z pierścieni od wioseł.
— Mistrzu — rzekł Lupin — błagam cię, zdejmij twą kurtkę. Będzie ci wygodniej pływać. Nie? Odmawia pan? A więc i ja kładę moją.
Włożył kurtkę, zapiął ją pod samą szyję, jak Holmes i westchnął:
— Co za twardy człowiek z pana! i co za szkoda, że się pan tak upiera przy tej sprawie... w której w istocie daje pan dowody potęgi swych środków, ale daremnie! Doprawdy marnuje pan swoje genialne zdolności...
— Panie Lupin — rzekł wreszcie Holmes, przerywając swe milczenie — pan mówi za wiele i grzeszy pan często nadmiarem szczerości i lekkomyślności.
— Surowa wymówka.
— W ten sposób nie spostrzegając się nawet przed chwilą dostarczył mi pan informacyi, których potrzebowałem.
— Jakto! pan potrzebował informacyi i nie powiedział mi pan o tem?
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy. W ciągu trzech godzin dam rozwiązanie zagadki pani i panu d’Imblevalle. Oto jedyna odpowiedź...
Nie dokończył zdania. Łódka naraz się pogrążyła, pociągając ich obu. Wypłynęła zaraz odwrócona dnem do góry. Głośne krzyki dały się słyszeć z obu brzegów, potem cisza pełna trwogi i naraz nowe okrzyki: ukazał się jeden z rozbitków.
Był to Sherlock Holmes.
Doskonały pływak szerokiemi ruchami ramion kierował się do czółna Folenfant.
— Dzielnie! — krzyknął brygadyer. — Jesteśmy tu!... Nie słabnij... pan... zajmiemy się nim potem... trzymamy go... No, jeszcze mały wysiłek, panie Holmes... chwyć pan linę...
Anglik chwycił linę, którą mu podawano. Ale gdy wspinał się na brzeg czółna, posłyszał głos poza sobą:
— Rozwiązanie zagadki... drogi mistrzu, do licha! naprawdę będzie je pan miał. Dziwię się nawet, że pan już nie ma... A potem? Na co się to panu przyda? To właśnie wtedy bitwa będzie przegrana dla pana.
Siedząc na wywróconej dnem do góry łodzi, jak na koniu i wciąż perorując, Arsen Lupin wygodnie teraz usadowiwszy ciągnął dalej swą przemowę, jakby nie tracił nadziei przekonania swego interlokutora.
— Zrozumiej to dobrze, drogi mój mistrzu, niema co robić, absolutnie niema co... Znajdujesz się w sytuacyi opłakanej człowieka...
Folenfant wziął go na cel.
— Poddaj się, Lupin!
— Jesteś gbur, brygadyerze Folenfant, przerwałeś mi w środku zdania. Więc mówiłem...
— Poddaj się, Lupin.
— Ależ na Boga! brygadyerze Folenfant, poddaję się tylko w niebezpieczeństwie, a nie myślisz chyba, że grozi mi najmniejsze niebezpieczeństwo!
— Po raz ostatni, Lupin, wzywam cię, abyś się poddał!
— Brygadyerze Folenfant! nie masz bynajmniej zamiaru mnie zabić, co najwyżej chcesz mnie zranić, obawiając się, bym pie uciekł. Jednak gdyby przypadkiem rana była śmiertelna?... Nie! pomyśl tylko o wyrzutach sumienia, nieszczęśliwy! o twej starości zatrutej!...
Strzał padł.
Lupin zachwiał się, jeszcze przez chwilę czepiał się błędnie łodzi, potem puścił ją i zniknął.


∗             ∗

Była właśnie godzina trzecia, kiedy to miało miejsce. Ściśle o szóstej, jak to zapowiedział, Sherlock Holmes, ubrany w spodnie cokolwiek za krótkie, w kurtkę trochę za ciasną, pożyczoną od jakiegoś oberżysty w Neuilly, w czapce na głowie, w koszuli flanelowej związanej na sznur jedwabny pod szyją — wszedł do buduaru przy ulicy Murillo, uprzedziwszy przedtem pana i panią d’Imblevalle, że prosi ich o rozmowę.
Zastali go maszerującego wzdłuż i wszerz pokoju.
Wydał im się tak komiczny w swym dziwnym kostyumie, że zaledwie powstrzymali się od śmiechu. Z miną zamyśloną, z pochylonemi plecami chodził, jak automat, od okna do drzwi i od drzwi do okna, robiąc za każdym razem tę samą ilość kroków i zawracając za każdym razem w tym samym kierunku.
Zatrzymał się, pochwycił jakiś przedmiot machinalnie, obejrzał go, potem znów spacerował.
Wreszcie zatrzymując się przed gospodarzami, zapytał:
— Czy panna Alicya jest w domu?
— Tak, jest w ogrodzie z dziećmi.
— Panie baronie, ponieważ rozmowa, którą mieć będziemy, będzie decydująca, proszę, aby panna Demun była przy niej obecna.
— Czy to stanowczo?...
— Proszę o chwilę cierpliwości, panie baronie. Prawda ukaże się sama z faktów, które wyłożę z możliwie największą ścisłością.
— Niech i tak będzie. Zuzanno, czy się zgadzasz?...
Pani d'Imblevalle powstała i wróciła prawie natychmiast w towarzystwie nauczycielki. Alicya Demun nieco bledsza niż zwykle stanęła, opierając się o stół; nie pytała nawet o przyczynę, dla której ją wzywano.
Holmes zdawał się jej nie widzieć i zwracając się do pana d’Imblevalle mówił tonem, wykluczającym wszelki protest:
— Po kilku dniach poszukiwań i mimo niektórych wydarzeń, które do pewnego stopnia zmodyfikowały mój sąd, powtórzę panu to samo, co powiedziałem odrazu dnia pierwszego: lampa żydowska została skradziona przez kogoś, kto mieszka w tym domu.
— Nazwisko winnego?
— Znam je.
— Dowody?
— Te, które posiadam, wystarczą, aby go zawstydzić.
— Nie wystarcza, aby winny został zawstydzony. Trzeba jeszcze, abyśmy odzyskali...
— Lampę żydowską? Jest w mojem posiadaniu.
— Naszyjnik opalowy? tabakierka?
— Naszyjnik opalowy, tabakierka, słowem wszystko, co państwu skradziono za drugim razem, jest w mojem posiadaniu.
Holmes lubił te efekty sceniczne i ten sposób nieco suchy oznajmiania swych tryumfów.
To też baron i jego żona zostali zdumieni i patrzyli na niego z niemą ciekawością, która bywa najlepszą pochwałą.
Holmes rozpoczął drobiazgowe sprawozdanie swych zabiegów w ciągu tych trzech dni. Powiedział o odkryciu albumu, napisał na kartce papieru zdanie utworzone z liter wyciętych, potem opowiedział wyprawę Bressona na brzeg Sekwany i samobójstwo awanturnika i wreszcie bój ostatni, jaki stoczył z Lupinem, zatonięcie łódki i zniknięcie Lupina.
Kiedy skończył, baron rzekł głosem cichym:
— Pozostaje tylko, aby pan powiedział nam nazwisko winnego. Kogoż pan oskarża?
— Oskarżam osobę, która wycinała litery z alfabetu i komunikowała się z Arsenem Lupin przy pomocy tych liter.
— Skąd wiadomo panu, że korespondentem tej osoby był Arsen Lupin?
— Od niego samego.
Podał baronowi kawałek papieru umoczony i zmięty. Była to kartka, którą Arsen Lupin wydarł ze swego notesu w łodzi i na której wypisał zdanie:
— Proszę zważyć, że nic go nie zniewalało do dania mi tej kartki, a przez to samo do przyznania się. Proste błazeństwo z jego strony, które mnie jednak poinformowało.
— Co pana poinformowało?... — zagadnął baron. — Nie widzę tu nic...
Holmes raz jeszcze wypisał ołówkiem litery i cyfry:

CDEHIOPWŹO — 237.

— A więc - rzekł baron d’Imblevalle — to jest ta sama formuła, którą nam pan już pokazał.
— Nie. Jeśliby pan rozkładał i układał tę formułę w różny sposób, spostrzegłby pan odrazu, jak ja to spostrzegłem, że nie jest podobna do pierwszej.
— A w czemże?
— Zawiera ona o dwie litery więcej, jedno E i jedno O.
— A prawda, nie zauważyłem...
— Zbliż pan te dwie litery do CH, które nam pozostały do słowa: “odpowiedź” a przekona się pan, że jedyne słowo możebne jest tu ECHO.
— A to znaczy?...
— To znaczy “Echo de France”, dziennik Lupina, jego organ oficyalny, któremu powierza swe “komunikaty”. Odpowiedź w “Echo de France”, rubryka korespondencyi prywatnej Nr. 237. To było słowo zagadki, którego poszukiwałem, a które Lupin dostarczył mi z całą uprzejmością. Wracam z biura dziennika “Echo de France.”
— I cóż pan znalazł?
— Znalazłem szczegółową historyę stosunków Arsena Lupin... i jego wspólniczki.
I Holmes rozłożył na stole siedm numerów dziennika otwartych na czwartej stronicy, w których popodkreślał siedm następujących wierszy:
1. Ars. Lup. Dama błaga pomocy. 540.
2. 540. — Czekam wyjaśnień A. L.
3. A. L. Pod przem. wroga. Zgubiona.
4. 540. Napisać adres. Zbiorę informacye.
5. A. L. Murillo.
6. 540. Park o trzeciej. Fijołki.
7. 237. Zrozumiano, sob. będę niedz. ran. park.
— I to pan nazywa szczegółową historyą! — zawołał pan d’Imblevalle.
— Tak, tak, i o ile pan zechce tylko zwrócić nieco uwagi, będzie pan tego samego zdania. Najprzód dama, która się podpisuje 540 błaga o pomoc Arsena Lupin, który odpowiada na to żądaniem wyjaśnień. Dama odpowiada, że jest pod przemocą wroga Bressona bez wątpienia i że będzie zgubiona, jeśli nie pospieszą jej z pomocą. Lupin, który niedowierza, nie ośmiela się jeszcze wdawać z tą nieznajomą, żąda adresu, obiecuje zebrać informacye. Dama się waha w ciągu czterech dni — proszę sprawdzić daty — wreszcie zniewolona okolicznościami, pod wpływem pogróżek Bressona, daje nazwę ulicy — Murillo. Nazajutrz Arsen Lupin oznajmia, że będzie w parku Monceau o trzeciej i prosi swą nieznajomą, aby miała bukiecik fijołków, jako znak poznania. Potem ośmiodniowa przerwa korespondencyi. Arsen Lupin i dama nie potrzebują już porozumiewać się za pomocą dziennika: widują się i pisują do siebie bezpośrednio. Plan gotów: aby zadość uczynić wymaganiom Bressona, dama weźmie lampę żydowską. Pozostaje oznaczyć dzień. Dama, która przez ostrożność koresponduje przy pomocy słów urywanych i naklejanych, decyduje się na sobotę i dodaje: “Odpowiedź Echo 237”. Lupin odpowiada, że to rozumie i że będzie sam w niedzielę rano w parku. Rankiem w niedzielę kradzież spełniono.
— W rzeczy samej wszystko się wiąże — przyznał baron — historya jest dokładna.
Holmes podjął dalej:
— Więc kradzież spełniono. Dama wychodzi w niedzielę rano, zdaje sprawozdanie z tego, co zrobiła Lupinowi i odnosi lampę do Bressona. Wówczas następują wypadki, jak je przewidział Lupin. Władze omamione oknem otwartem, czterema dziurami w ziemi i rysami na balkonie, robią niezwłocznie przypuszczenie kradzieży z włamaniem. Dama jest spokojna.
— No, dobrze — rzekł baron. — Przyjmuję to tłómaczenie za bardzo logiczne, ale druga kradzież?...
— Druga kradzież była wywołana przez pierwszą. Dzienniki opisywały, jak lampa żydowska została skradziona. Komuś przyszła myśl, aby powtórzyć napad i zabrać co jeszcze pozostało. I tym razem nie była to już kradzież symulowana, ale rzeczywista z prawdziwem włamaniem i t. d.
— Przez Lupina naturalnie.
— Nie. On nie działa tak idyotycznie. Lupin nie strzela do ludzi o co bądź.
— A więc któż to był?
— Bresson bez wątpienia i to nawet bez wiedzy owej damy. To Bresson tu wszedł, jego ścigałem, to on zranił biednego Wilsona.
— Czy pan zupełnie tego pewny?
— Najzupełniej. Jeden ze wspólników Bressona pisał do niego wczoraj, przed jego samobójstwem list, który przekonywa, że były nawiązane układy między tym wspólnikiem a Lupinem dla odzyskania wszystkich przedmiotów, które państwu zostały skradzione. Lupin wymagał wszystkiego: rzeczy pierwszej (tj. lampy żydowskiej) zarówno, jak innych ze sprawy następnej. A jednocześnie rozciągnął nadzór nad Bressonem. Kiedy Bresson udał się wczoraj nad brzeg Sekwany, jeden z towarzyszy Lupina śledził go jednocześnie z nami.
— A cóż mógł robić Bresson na brzegu Sekwany?
— Uprzedzony o postępie mych poszukiwań...
— Uprzedzony? przez kogo?...
— Przez tę samą damę, która obawiała się nader słusznie, aby odkrycie lampy nie doprowadziło do odkrycia jej sprawy... Więc Bresson uprzedzony związuje w jedną paczkę wszystko, co mogłoby go skompromitować i rzuca to w miejsce, z którego będzie mu łatwo wszystko wyłowić, skoro raz niebezpieczeństwo przeminie. W czasie powrotu będąc ścigany przezemnie i Ganimarda, a mając zapewne i inne sprawy na sumieniu — traci wreszcie głowę i zabija się.
— Ale cóż zawierał pakiet?
— Lampę żydowską i inne drobiazgi pańskie.
— Więc one nie są w pańskiem posiadaniu?
— Natychmiast po zniknięciu Lupina, korzystając z kąpieli, której użyłem dzięki jego łaskawości, udałem się na miejsce, obrane przez Bressona i tam rzeczywiście znalazłem owinięte w płótno i ceratę to, co państwu skradziono. Oto, tam na stole.
W milczeniu baron przeciął sznurki, rozerwał zmoczone płótno i wyjął zeń lampę, pokręcił śrubkę, znajdującą się u podstawy, nacisnął mocno obiema dłońmi rezerwoar, rozłożył go na dwie części równe i wyjął stamtąd złotą chimerę, ozdobioną rubinami i szmaragdami.
Była nietknięta.


∗             ∗

W tej scenie tak naturalnej na pozór, polegającej jedynie na prostem wyłożeniu faktów, było coś, co ją czyniło w najwyższym stopniu tragiczną — to oskarżenie formalne, bezpośrednie, niezbite, które Holmes ciskał każdem swem słowem w osobę panny Alicyi. I to zdumiewające milczenie Alicyi Demun.
W czasie tego długiego, strasznego, drobiazgowego gromadzenia dowodów ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął, ani jeden błysk buntu lub strachu nie zmącił pogody jej przeźroczego wejrzenia. Co myślała? A nadewszystko, co powie w chwili uroczystej, gdy będzie musiała odpowiedzieć, będzie musiała się bronić i złamać tę obręcz żelazną, w której ją więził tak zręcznie Sherlock Holmes.
Ta chwila nadeszła wreszcie, a dziewczyna milczała.
— Niech pani mówi! Niech pani mówi! — wołał pan d'Imblevalle.
Nic nie mówiła.
Nalegał:
— Jedno słowo panią usprawiedliwi... Jedno słowo protestu a uwierzę pani...
Tego słowa nie wymówiła.
Baron przebiegł szybko pokój, potem zawrócił i znów rzekł, zwracając się do Holmesa:
— Nie, panie! nie mogę przypuścić, aby to była prawda! Bywają zbrodnie niemożliwe! i ta jest w sprzeczności najzupełniejszej ze wszystkiem, co wiem, ze wszystkiem, co widzę od roku.
Położył rękę na ramieniu Anglika.
— Ale pan sam, panie Holmes, czy jest pan absolutnie pewnym, że się pan nie myli?
Holmes się zawahał, jednak odparł z uśmiechem:
— Jedynie osoba, którą oskarżam, dzięki stanowisku, jakie zajmuje w domu państwa, mogła wiedzieć, że lampa zawierała ten wspaniały klejnot.
— Nie chcę temu wierzyć — szepnął baron.
— Zapytaj ją pan o to.
Był to w istocie jedyny środek, którego jeszcze nie próbowano dzięki ślepemu zaufaniu, jakie miano dla dziewczyny. Jednak niepodobieństwem było zasłaniać się dłużej przed oczywistością.
Podszedł do niej i z oczyma utkwionemi w jej oczy, zapytał:
— Czy to pani? Czy to pani wzięła klejnoty? Czy pani korespondowała z Arsenem Lupin i symulowała kradzież?
— To ja, panie — odpowiedziała.
Nie spuściła głowy. Jej twarz nie wyraziła ani wstydu ani pomieszania.
— Czy to możliwe? — szepnął baron d'Imblevalle. — Nie uwierzyłbym nigdy... pani jest ostatnią osobą, którą bym mógł podejrzywać... Jakże to pani zrobiła?
— Zrobiłam to, co pan Holmes opowiedział. W nocy z soboty na niedzielę weszłam do tego buduaru, wzięłam lampę, a rankiem zaniosłam ją... temu człowiekowi.
— Ależ nie! — zaprzeczył baron. — To, co pani mówi, jest niemożliwe.
— Niemożliwe? — a to czemu?
— Bo rano zastałem zamknięte na zatrzask drzwi tego buduaru.
Zaczerwieniła się, straciła pewność siebie i spojrzała na Holmesa, jakby u niego szukając rady.
Bardziej jeszcze niż protestem barona, Holmes był uderzony pomieszaniem Alicyi Demun. Czyż nie miała nic do odpowiedzenia? Czyżby jej wyznanie, potwierdzone wyjaśnieniem Holmesa, ukrywać miało jakieś kłamstwo, które bliższe sprawdzenie faktów zaraz odsłoni?
Baron rzekł:
— Te drzwi były zamknięte. Poświadczam, że zastałem zatrzask nietknięty, jak go zostawiłem poprzedniego wieczora. Jeśli pani przeszła temi drzwiami, jak pani utrzymuje, musiałby pani ktoś z wewnątrz otworzyć, to znaczy z buduaru lub z naszego pokoju. A nie było nikogo w tych dwu pokojach... nie było nikogo prócz mej żony i mnie.
Holmes pochylił się nagle i ukrył twarz w dłoniach, aby ukryć rumieniec wstydu. Coś jakby zbyt silne światło go uderzyło, został niem oślepiony, poczuł się niedobrze. Wszystko odsłaniało się przed nim, jak ciemny krajobraz, z którego nagle noc ustępuje.
Alicya Demun była niewinna.
Była niewinna — było to prawdą pewną, oczywistą, oślepiającą i było to jednocześnie wyjaśnieniem owego skrępowania, jakiego doświadczał od pierwszego dnia, gdy zaczął skierowywać swe straszne oskarżenie przeciwko dziewczynie. Teraz patrzył jasno i wiedział. Jeden ruch i mieć będzie zaraz niezbity dowód.
Podniósł głowę i po kilku sekundach, o ile mógł najnaturalniej, zwrócił głowę ku baronowej d'Imblevalle.
Była blada tą bladością niezwykłą, która nas nawiedza w godzinach nieubłaganych życia. Ręce, które usiłowała ukryć, drżały nieznacznie.
— Jeszcze sekunda jedna — myślał Holmes — a zdradzi się.
Stanął pomiędzy nią a jej mężem z jedynem już pragnieniem usunięcia strasznego niebezpieczeństwa, które z jego winy groziło temu człowiekowi i jego żonie. Ale spojrzawszy na barona zadrżał do głębi swej istoty. To samo nagłe odkrycie, które jego olśniło swym blaskiem przed chwilą, uderzyło teraz pana d'Imblevalle. Z kolei i on rozumiał! i on widział!
Alicya Demun broniła się rozpaczliwie przed nieubłaganą prawdą.
— Pan ma racyę, jam nieprawdę mówiła... Rzeczywiście... nie tędy weszłam. Przeszłam przez sień i ogród i po drabinie...
Najwyższy wysiłek poświęcenia... Ale wysiłek daremny! Słowa brzmiały fałszywie. Głos był niepewny i słodkie stworzenie nie miało już tych przeźroczystych oczu, a jej twarz wyrazu szczerości. Spuściła głowę zwyciężona.
Cisza zaległa.
Pani d'Imblevalle czekała z twarzą zsiniałą, zoraną bólem i przerażeniem. Baron zdawał się jeszcze walczyć sam z sobą, jakby wierzyć nie mógł zniszczeniu swego szczęścia.
Wreszcie rzekł:
— Mów! Wytłómacz się!...
— Nie mam ci nic do powiedzenia, mój drogi — rzekła cicho ustami bólem skrzywionemi.
— A więc... panna Alicya...
— Panna Alicya mnie ocaliła... przez poświęcenie... przez przywiązanie... i oskarżyła się sama...
— Ocaliła? od czego? od kogo?
— Od tego człowieka.
— Bressona?
— Tak, to on mnie trzymał swemi groźbami... Poznałam go u przyjaciółki... i byłam szalona, że go słuchałam... O! nic — czegobyś nie mógł przebaczyć... Jednak napisałam dwa listy... listy, które zobaczysz... odkupiłam je... wiesz jak... O! zlituj się nademną... tyle cierpiałam!
— Ty! ty! Zuzanno!
Podniósł nad nią swe zaciśnięte pięści, gotów ją uderzyć, zabić. Ale ręce mu opadły i znów wyszeptał:
— Ty! Zuzanno!... ty!... to niemożebne!...
W krótkich, urywanych zdaniach opowiedziała drażliwą, banalną przygodę, swoje straszne cierpienie wobec niegodziwości tego człowieka, swoje wyrzuty, swą rozpacz, opowiedziała wzruszające postępowanie Alicyi, która, odgadując ból swej pani, zniewoliła ją do wyznania, napisała do Lupina i zorganizowała całą sprawę kradzieży, aby ja ocalić ze szponów Bressona.
— Ty, Zuzanno! Ty! — powtarzał pan d'Imblevalle złamany. — Jakżeś ty mogła!?


∗             ∗

Wieczorem tego samego dnia parowiec Ville de Londres, który pełni służbę między Calais a Dowrem, sunął powoli po nieruchomej powierzchni wód. Noc była ciemna i chłodna. Leniwe obłoki wlokły się ponad statkiem a lekkie zwoje mgieł wydzielały go z nieskończonej przestrzeni, w której rozpraszał się kędyś srebrzysty blask miesiąca.
Większość pasażerów zeszła do kajut i do salonów. Niektórzy tylko bardziej odważni przechadzali się po pokładzie, lub spali otuleni ciepłymi pledami. Tu i tam błyszczał tlejący papieros i słychać było wplecione w podmuch łagodnego wiatru poszepty głosów, jakby nie śmiejących się podnieść śród ogromnej, uroczystej ciszy.
Jeden z pasażerów, który maszerował równym krokiem wzdłuż parapetu okrętowego, zatrzymał się przed osobą, leżącą na ławce, popatrzył na nią a widząc, że się poruszyła, rzekł do niej:
— Myślałem, że pani śpi, panno Alicyo.
— Nie, nie, panie Holmes, nie mam ochoty spać... Myślałam.
— O czem? Czy mogę zapytać?
— Myślałam o pani d’Imblevalle. Musi być tak smutna! Jej życie złamane.
— Ale nie, nie! — odrzekł żywo. — Jej błąd nie należy do tych, których się nie przebacza. Plan d’Imblevalle zapomni tę słabość. Już, kiedyśmy odjeżdżali, patrzył na nią mniej surowo.
— Może... ale zapomnienie potrwa długo... a ona cierpi.
— Pani ją bardzo kocha?
— Bardzo. Dlatego miałam tyle siły, by się uśmiechać, gdy drżałam ze strachu; by patrzeć panu prosto w oczy, gdy chciałabym uniknąć pańskiego wejrzenia.
— I czuje się pani bardzo nieszczęśliwą, że ją pani opuściła?
— Bardzo nieszczęśliwa. Nie mam ani krewnych, ani przyjaciół... Miałam ją jedną.
— Będzie pani miała przyjaciół — rzekł Anglik, wzruszony jej smutkiem — obiecuję to pani... Mam stosunki... wiele wpływu... zapewniam, że pani nie będzie żałować tej zmiany.
— Być może... ale pani d’Imblevalle tam nie będzie...
Więcej nie rozmawiali. Sherlock Holmes przeszedł jeszcze parę razy pokład, potem wrócił i usadowił się obok towarzyszki.
Zasłona mgieł się rozpraszała i obłoki zdawały się ulatać w niebo. Gwiazdy zabłysły. Holmes dobył swoją fajkę, napełnił i tarł jedną za drugą ze cztery zapałki, wszystkie bezskutecznie. Nie mając więcej, powstał i rzekł do pana, który siedział nieco opodal:
— Czy mogę pana prosić o ogień?
Pan dobył zapałki, potarł o pudełko. Natychmiast błysnął ogień, w jego świetle Holmes spostrzegł Arsena Lupina.
W znalezieniu się Anglika nie było najmniejszego giestu zdziwienia. Lupin mógłby myśleć, że obecność jego była wiadoma Holmesowi, do tego stopnia ten pozostał panem siebie i tak naturalną była swoboda, z którą wyciągnął rękę do swego przeciwnika.
— Zawsze przy dobrem zdrowiu, panie Lupin?
— Brawo! — wykrzyknął Lupin, któremu podobała się taka moc panowania nad sobą.
— Brawo?... a czemuż to?
— Jakto — czemu? Widzi mnie pan, zjawiającego się przed sobą, jak widmo, potem jak był pan świadkiem, gdy dawałem nurka w Sekwanę — i przez dumę, przez szczyt dumy, którą uznaję za czysto brytańską, nie ma pan najmniejszego ruchu zdumienia, ani słowa zdziwienia! Słowo daję, powtarzam: brawo! bo to cudownie!
— Niema w tem nic cudownego. Z pańskiego sposobu spadania z łodzi, doskonale widziałem, że spadał pan dobrowolnie i że nie był pan trafiony kulą brygadyera.
— I mógł pan wyjechać, nie. wiedząc co się ze mną stało?
— Co się z panem stało? to wiedziałem. Pół tysiąca ludzi było po obu stronach rzeki na przestrzeni kilometra. Z chwilą gdy pan uchodził śmierci, ujęcie pana było pewne.
— A jednak jestem.
— Panie Lupin, jest dwu ludzi na świecie, z których strony nic mnie nigdy nie zdziwi: najprzód ja, a potem — pan.
Pokój był zawarty.
Jakkolwiek Holmes ostatecznie nie zwyciężył w swych wyprawach Lupina, jakkolwiek Lupin pozostał, jak zawsze wyjątkowym nieprzyjacielem, którego pochwycenia zrzec się należało, jeśli w biegu spraw zachowywał zawsze przewagę, Anglik bynajmniej nie stał niżej. Dzięki swej potężnej wytrwałości odzyskał lampę żydowską zarówno, jak niebieski dyament. Być może tym razem rezultat był mniej świetny szczególniej z punktu widzenia publiczności, bo Holmes zmuszony był przemilczeć o okolicznościach, w jakich lampa żydowska była odnaleziona i wyznać głośno, że nie zna nazwiska winowajcy. Ale porównywając człowieka i człowieka, Holmesa i Lupina, ajenta policyi i włamywacza, z całą sprawiedliwością uznać należy, że nie było tu ani zwyciężonego ani zwycięzcy. Każdy z nich mógł jednakowo swe zwycięstwo głosić.
Rozmawiali więc jako dobrze wychowani, znający etykietę przeciwnicy, którzy złożyli broń i szanują się wzajemnie.
Na prośbę Holmesa, Lupin opowiedział swą ucieczkę.
— Jeśli wogóle — mówił — można to nazywać ucieczką. To było tak proste! Moi przyjaciele czuwali, bo naznaczyłem im spotkanie dla wyłowienia lampy żydowskiej. I tak przeczekawszy dobre pół godziny pod dnem wywróconej łodzi, skorzystałem z chwili, gdy Folenfant i jego ludzie poszukiwali mego trupa wzdłuż brzegów, i znów dosiadłem łodzi. Moi przyjaciele w przejeździe zabrali mnie już tylko w swoją łódź motorową i pomknęliśmy pod zdumionym wzrokiem pięciuset ciekawych gapiów, Ganimarda i Folenfant.
— Prześlicznie! — zawołał Holmes... — najzupełniej udane! A teraz ma pan interesa w Anglii?
— Tak. Pewne uporządkowanie rachunków... Ale zapomniałem... A pan d’Imblevalle?
— Wie wszystko.
— Ah! drogi mistrzu! Cóżem ci mówił? Szkoda jest niepowetowana teraz. Czyż nie należało raczej pozwolić mnie działać, według mego uznania? Jeszcze dzień jeden lub dwa i byłbym odebrał od Bressona lampę i drobiazgi inne, odesłałbym je d’Imblevallom i dwoje szlachetnych ludzi żyłoby do końca spokojnie obok siebie. Natomiast...
— Natomiast — zaśmiał się Holmes — ja zmieszałem karty i wniosłem rozdźwięk w łono rodziny, przez pana protegowanej.
— Mój Boże! tak, przezemnie protegowanej! Czyż jest nieodzownem zawsze kraść, oszukiwać i czynić źle?
— A więc pan czyni także i dobrze?
— Kiedy mam czas. A zresztą to mnie bawi. Wydaje mi się to nad wyraz zabawne, gdy sprawie ja jestem dobrym geniuszem, który pomaga i ocala, a pan geniuszem złym, który niesie rozpacz i łzy.
— Łzy! łzy! — zaoponował Anglik.
— Z pewnością, małżeństwo d‘Imblevalle jest rozbite, a Alicya Demun płacze.
— Nie mogła dłużej pozostać... Ganimard prędzej czy później byłby ją odkrył... a przez nią doszliby do pani d’Imblevalle.
— Najzupełniej... jestem pańskiego zdania... mistrzu, ale czyja wina?
Dwaj pasażerowie przeszli przed nimi. Holmes rzekł do Lupina głosem o brzmieniu nieco drżącem.
— Czy wie pan, kto są ci dwaj dżentelmeni?
— Zdaje mi się, że poznaję komendanta statku.
— A drugi?
— Nie wiem.
— To pan Austin Gilett. Zajmuje stanowisko w Anglii, odpowiadające stanowisku pana Dudouis, waszego szefa służby bezpieczeństwa.
— Ah! Jakie szczęśliwe spotkanie! Czy będzie pan tak uprzejmy, mnie przedstawić? Pan Dudouis jest jednym z mych dobrych przyjaciół i byłbym szczęśliwy, mogąc to samo powiedzieć o panu Gilett.
Dwaj dżentelmeni znów się pokazali.
— A gdybym pana wziął za słowo, panie Lupin — rzekł Holmes powstając.
Chwycił rękę Arsena Lupin, ściskając ją swą żelazną dłonią.
— Po cóż ściskać tak mocno, mistrzu? Jestem gotów iść za tobą.
Rzeczywiście dał się prowadzić bez najmniejszego oporu. Dwaj dżentelmeni się oddalali. Holmes przyspieszył kroku, jego paznokcie wpijały się w ciało Lupina.
— Dalej... dalej... powtarzał głucho, jakby z gorączkowym pośpiechem ukończenia wszystkiego jak najprędzej... Dalej! prędzej jeszcze!
Ale nagle zatrzymał się: Alicya Demun dążyła za niemi.
— Co pani robi, panno Alicyo? Nie potrzeba... Niech pani nie chodzi!
Teraz Lupin odpowiedział:
— Proszę cię, zauważ mistrzu, że pani nie idzie z dobrej woli. Ściskam jej dłoń z energią podobną tej, jakiej pan używa względem mnie.
— A czemu?
— Jakto — czemu? Ależ mnie zależy bezwarunkowo na przedstawieniu i jej także. Jej rola w sprawie lampy żydowskiej jest jeszcze donioślejsza niż moja. Spódniczka Arsena Lupin, spódniczka Bressona, będzie zmuszona zarazem opowiedzieć przygodę baronowej d'Imblevalle — co zajmie nieskończenie władze sądowe... A pan w ten sposób posunie swą dobroczynną interwencyę do ostatnich granic, szlachetny Holmesie!
Anglik puścił dłoń swego jeńca, Lupin zwolnił Alicyę.
Pozostali chwil kilka nieruchomi jeden naprzeciw drugiego. Holmes wrócił do swej ławki i usiadł.
Lupin i Alicya zajęli swoje miejsca.


∗             ∗

Długie milczenie ich rozłączyło. Wreszcie odezwał się Lupin:
— Widzi pan, mistrzu, że jednak cokolwiekbądź czynimy, nigdy nie będziemy na jednym brzegu. Pan stoi po jednej stronie, ja po drugiej. Możemy się sobie kłaniać, ściskać dłoń, rozmawiać chwilę, ale zawsze pan będzie Sherlockiem Holmesem — detektywem, a ja Arsenem Lupin — włamywaczem. I zawsze Sherlock Holmes będzie posłuszny mniej lub więcej gwałtownie, mniej lub więcej w porę swemu instynktowi detektywa, który polega na pogoni za włamywaczem i “pakowaniu go do ula” — o ile się da. I zawsze Arsen Lupin będzie posłuszny swej duszy włamywacza, unikając pięści detektywa i śmiejąc się z niego — o ile się da... A tym razem to się da! to się da! Ha! ha! ha!
Wybuchnął śmiechem, śmiechem szyderczym, strasznym, nienawistnym...
Nagle spoważniał i pochylił się ku Alicyi:
— Niech pani będzie pewna, że nawet doprowadzony do ostateczności, nie byłbym pani zdradził. Arsen Lupin nie zdradza nigdy, nadewszystko tych, których kocha i ceni. A pani pozwoli sobie powiedzieć, że kocham i cenię dzielną i serdeczną istotę, jaką jest pani.
Wyjął ze swego portfelu bilet wizytowy, rozdarł na dwie części, podał jej połowę i głosem wzruszenia i szacunku pełnym, rzekł:
— A jeśli panu Holmesowi nie powiodą się starania, niech się pani uda do lady Strongborough (łatwo pani znajdzie jej obecne mieszkanie), proszę oddać jej tę połowę biletu, mówiąc jej te dwa tylko słowa: “wierna wspomnieniu.” Lady Strongborough będzie pani oddaną jak siostra.
— Dziękuję — odrzekła dziewczyna — jutro pójdę do tej pani.
— A teraz mistrzu — zawołał Lupin tonem zadowolonym człowieka po spełnieniu swego obowiązku — życzę ci dobrej nocy! Mamy jeszcze z godzinę drogi przed sobą. Korzystam z niej.
Wyciągnął się jak długi na ławce i skrzyżował ręce pod głowę.
Niebo odsłoniło się przed księżycem. Wokół gwiazd i ponad lekko drżącą powierzchnią morza rozpraszał się jego blask promienisty. Płynął śród wód i bezmiar, w którym rozsuwały się ostatnie obłoki, zdawał się do niego należeć.
Linia brzegów zarysowała się na ciemnym horyzoncie. Pasażerowie znów się ukazali. Pomost pokrył się ludźmi. Pan Austin Gilett przeszedł w towarzystwie dwu ludzi, w których Holmes poznał ajentów policyi angielskiej.
Lupin spał na swojej ławce…

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.