Doktór Pascal/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Pascal |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Red. tyg. "Romans i Powieść" |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukiem A. Pajewskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Docteur Pascal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od tej chwili zaczęło się wzajemne posiadanie szczęśliwe, zaczęła się sielanka wesela.
Klotylda przynosiła Pascalowi w zanadrzu odmłodzenie — odmłodzenie, przychodzące już u jego kresu, na samym schyłku jego życia. Przynosiła mu niejako słońce, tudzież kwiaty w swej szacie kochanki; dawała mu tę młodość po trzydziestu latach pracy ciężkiej, kiedy był już i znużonym i wybladłym z powodu ciągłego zanurzania się w głębiach nędzy ludzkiej. Spojrzenie jej oczu czystych darzyło go odrodzeniem; odrodzenie też czerpał z czystego tchnienia jej piersi dziewiczych. Odzyskał nową wiarę w życie, w zdrowie, tudzież siły własne, w nieustanne wreszcie zaczynanie ludzkości od początku.
Po owej nocy weselnej tego ranka wyszła pierwsza z swej sypialni Klotylda. Było to już koło godziny dziesiątej. Zaraz od progu spostrzegła na środku dużej sali, w której zazwyczaj pracowała razem z doktorem, Martynę. Ta stała nieruchomie, niby w ziemię wrosła, z miną wielce poważną, surową nawet.
Poprzedniego dnia doktór idąc za synowicą, która go poprowadziła do siebie, zostawił drzwi otwarte od swojego pokoju. Służąca tedy weszła tam swobodnie, lecz ku wielkiemu zdziwieniu spostrzegła, że łóżko doktora nie było nawet rozebrane. Następnie usłyszała szmer rozmowy, dolatujący ją z sypialni Klotyldy. To wszystko wywołało w niej tak wielkie oszołomienie, że stanęła bez ruchu jednego i blada niby chusta.
Klotyldę przecież ów widok szalenie rozśmieszył. Promieniejąca zatem szczęściem, nieskończenie uradowana, widząc wszystko w świetle jak najlepszem, skoczyła ku służącej ze słowami:
— Już nie pojadę, Martyno! Tak, już nie pojadę! Mistrz i ja... pobraliśmy się ze sobą!
Stara służąca, usłyszawszy te słowa, zachwiała się na nogach. Serce skurczyło się jej boleśnie; cierpienie straszne wykrzywiło jej twarz biedną, zużytą; nagle w tej chwili odezwała się w niej cała przeszłość, jej własne, wprost zakonne wyrzeczenie się wszystkich rozkoszy, wszystkich przyjemności życia, owo zasklepienie się niejako w tej białości jej bezkształtnego czepca. Nie wymówiła przecież ani słowa, lecz wprost zwróciwszy się gwałtownie, szybko pobiegła na dół i tam dopiero w kącie swej kuchni opadła na stołek, a oparłszy łokcie na stole kuchennym, zakryła oblicze stroskane spracowanemi rękoma, i jęła płakać głośno, konwulsyjnie.
Klotyldę taki obrót rzeczy zaniepokoił i zmartwił zarazem. Podążyła zatem za nią i usiłowała bądź ją zrozumieć, bądź pocieszyć.
— Posłuchaj, stara!... Dlaczego jesteś taka głupia! Co ci się stało? Przecież nic ci nie zagraża. Mistrz i ja będziemy cię tak kochali, jak przedtem, a zatrzymamy cię w obowiązku tak długo, jak sama tylko zechcesz...
Przecież okoliczność, iż my oboje pobraliśmy się teraz, ciebie nie powinna w niczem unieszczęśliwiać... Będziesz szczęśliwą, zobaczysz. W domu bowiem bidzie teraz bardzo wesoło, tak wesoło od rana do wieczora!...
Nic to nie pomogło. Martyna płakała coraz bardziej, zalewała się potokiem łez, i ani na chwilę małą nie podnosiła głowy.
— A więc odpowiedz choć słówkiem jednem!.. Powiedz, z jakiego powodu się gniewasz i dlaczego płaczesz? Czyż to nie powinno sprawiać ci przyjemności, że nasz mistrz, nasz pan jest szczęśliwym teraz, tak, jest bardzo szczęśliwym, jest tak bardzo szczęśliwym?... Widzę, że muszę go tutaj zawołać... i on zmusi cię do tego, abyś odpowiedziała mu na te pytania.
Lecz stara Martyna, posłyszawszy taką groźbę, natychmiast, niby sprężyna podrzucona w górę, zerwała się ze stoika, pędem pobiegła do swojego pokoiku, który łączył się z kuchnią, i z szaloną wściekłością zatrzasnąwszy drzwi tego pokoiku, zamknęła owe ostatnie nie tylko na klucz, ale i na zasuwkę. Daremnie Klotylda wołała i prosiła, sztukała, daremnie perswadowała, groziła, prosiła raz jeszcze i znowu groziła.
Powstał skutkiem tego taki hałas, iż jego odgłosy doleciały na górę i przywołały Pascala.
— Cóż to takiego? — spytał. — Co się stało?
— Ach! ta Martyna jest taka dziwaczka! Wyobraź sobie, że teraz płacze w jak najlepsze, gdy jej powiedziałam o naszem szczęściu... Potem zaś zamknęła się w pokoju na wszelkie możliwe sposoby i nie daje nawet znaku życia o sobie.
W samej rzeczy służąca nie odzywała się, ani nie ruszała; cisza bezwzględna panowała w jej pokoju. Pascal, wzruszony i zaniepokojony równocześnie, sam zaczął sztukać i wołać, naprzemiany czule przemawiał i gniewem zaprawiał swe pogróżki. Zastąpiła go Klotylda, potem on po raz wtóry pukał do owych drzwi, — lecz wszystkie ich usiłowania pozostały bezowocne; wszystko napróżno, nikt się nie odezwał. Martyna nie odpowiedziała ani jednem słowem; nie było ani szmeru jednego; cisza iście grobowa zapanowała w owym pokoiku małym. I wówczas wyobrazili sobie ten pokoik niewielki, nadzwyczajnie czysty, boć potrzeba czystości przeszła u Martyny niemal w manią, umeblowany bardzo, a bardzo skromnie, gdyż tylko komodą orzechową i twardem, a wązkiem łóżkiem, klasztornem raczej, niż świeckiem, osłoniętem firankami białemi. Na to łóżko bezwątpienia musiała się rzucić teraz stara służąca, na owo łóżko, gdzie tyle nocy samotnie spędziła, i ukryła twarz wśród poduszek, aby przygłuszyć jęki i łkania.
— Ach! niech ją tam wreszcie! — zawołała po chwili Klotylda, samolubnie rozradowana — niech wreszcie gniewa się, skoro taka jej wola!...
Następnie ujęła głowę Pascala w prześliczne rączęta swoje i podniosła ku niemu swą arcypiękną główkę; z oczu wciąż jeszcze tryskała chęć oddania się, gotowość zostania własnością mistrza.
— Ale wiesz, mistrzu — zawołała — ja będę ci dzisiaj usługiwała!..
Pascal ucałował ją w oczy, wdzięcznością do głębi wzruszony.
Klotylda natychmiast zabrała się do przygotowywania śniadania, przyczem całą kuchnię przewróciła do góry nogami. Narzuciła na siebie jakiś fartuch, biały i duży, układając w fałdy bardzo wdzięczne; odsłoniła przytem swe ramiona delikatne, odwijając niby do olbrzymiej roboty rękawy sukni, co było jej to bardzo, a bardzo do twarzy. Kotlety były już przygotowane; trzeba je było tylko usmażyć, co jej się przewybornie udało Do kotletów dodała nadto jajecznicę, nakoniec odniosła tryumf niesłychany, gdyż przygotowała kartofle po parysku. Istotnie, owo śniadanie było bez zarzutu; nadto przynajmniej dwadzieścia razy go przerywała, to by usłużyć, to by gorliwie pamiętać o wszelkich potrzebach i przyzwyczajeniach mistrza. A więc podawała chleb, przynosiła wodę, biegała po zapomniany widelec. Gdyby słówkiem jednem pozwolił, byłaby mu usługiwała na klęczkach.
Ach! gdyby to tak można zostać samym... tak, zostać jedynie we dwoje w owym wielkim domu, wypełnionym ich promieniejącą, naokoło czułością, i wówczas mieć tę świadomość, iż jest się zdaleka od świata, a więc można swobodnie i śmiać się i kochać...
Całe popołudnie znowu poświęcili na sprzątanie mieszkania. Robili to także we dwoje; powoli, bez pośpiechu pozamiatali pokoje i posłali łóżka. Pascal sam oświadczył gotowość przyjścia jej z pomocą. To zajęcie było raczej zabawką, podczas której mogli bawić się jak dzieci rozpustne i śmiać się dowoli. Chwilami przecież przychodziła im na myśl Martyna, wtedy więc wracali na dół, by zasztukać do drzwi pokoiku. Istne bowiem z jej strony szaleństwo! Ta stara dziwaczka gotowa tam jeszcze na śmierć się zagłodzić! A przecież nikt jej nic nie zrobił, nikt jej nic nie powiedział, nikt nawet palcem nie dotknął!.. Uparta dziwaczka, oczywista, i koniec!... Bo na uderzenia do drzwi tylko echo puste odpowiadało ponuro. Noc już zapadała; trzeba więc było znowu zająć się przygotowaniem obiadu. Zjedli go z jednego talerza, tuląc się do siebie nawzajem. Zanim atoli udali się na spoczynek, raz jeszcze pobiegli na dół, aby zasztukać. Uciekli się nawet do groźby wysadzenia drzwi, ale i to nie pomogło; przez drewnianą deskę drzwi nie doleciał ich uszy nawet szmer najlżejszy.
Również nazajutrz, gdy podniósłszy się z łóżka i odziawszy, zeszli na dół, znaleźli kuchnię pustą. Nic tutaj nie poruszono z miejsca; drzwi były zamknięte na wszystkie spusty; cisza panowała dokoła. Wówczas oboje zaniepokoili się już zupełnie poważnie. Cała doba minęła, a służąca nie dała o sobie ani znaku życia.
Opuścili na chwilę kuchnię, by wnet do niej powrócić. Ktoż atoli opisze ich zdumienie, ich oszołomienie raczej, gdy ujrzeli Martynę, siedzącą jak najspokojniej przy stole i przyrządzającą szczaw na śniadanie. Bez żadnych już utyskiwań, cichaczem zajęła z powrotem dawne stanowisko zwyczajnej służącej.
— Co się z tobą działo, Martyno moja? — żywo zawołała Klotylda. — Przecież teraz już powinnaś nam powiedzieć, co to wszystko miało znaczyć?
Martyna podniosła twarz, napiętnowaną smutkiem i porytą bruzdami, które łzy wczoraj musiały wyżłobić. Mimo smutku jednak, oraz mimo śladów płaczu, znać było, że Martyna już się uspokoiła, ale i postarzała zarazem gwałtownie; troski i rezygnacya ujawniły u niej teraz ślad pracy, tudzież sterania. Podniósłszy głowę, obrzuciła spojrzeniem, pełnem wyrzutu groźnego, Klotyldę, obrzuciła raz i drugi, a potem znowu w milczeniu, nie mówiąc ani słowa opuściła głowę na piersi.
— A więc może żywisz do nas jaki żal?
Tu uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy i Pascal, którego dziwiło niepomiernie to uporczywe milczę nie sługi.
— A może wyrządziliśmy ci jakąś krzywdę, moja Martyno poczciwa?
Na dźwięk tych wyrazów ocknęła się stara służąca i popatrzyła na niego, lecz tylko na niego samego, z takiem uwielbieniem uniżonem, jak dawniej. Zdawało się, że tem spojrzeniem chciała wyrazić owa kobieta, że kocha go bardzo i dlatego więc zniesie wszystko, a nawet zostanie i nadal w służbie. Wreszcie odezwała się po tylu godzinach milczenia:
— Nie, nie mam żalu do nikogo... Przecież mistrzowi i panu wolno tak postępować, jak mu się podoba.. Wszystko tedy jest dobre, skoro on tylko zadowolony!
Od tej pory roztoczyło się pasmo nowego życia.
Dwadzieścia pięć lat Klotyldy, dotychczas przez długie lata niemal dziecinne, teraz nagle niby kwiat miłości rozwinęły się cudownie i pięknie. Rozumny chłopczyk, boć była nim z ową główką okrągłą i z krótkiemi, wijącemi się loczkami, teraz od czasu, gdy serce uderzyło w niej mocniej, ustąpił miejsca kobiecie prześlicznej, tak, kobiecie w całem znaczeniu tego wyrazu, kobiecie, kochającej i lubiącej, by ją kochano.
Wielkiego uroku dodawała jej naiwność, którą zachowała mimo całą wiedzę, zaczerpniętą dorywczo z książek, leżących jej pod ręką, naiwność dziewicza, jak gdyby takie długie i nieświadome oczekiwanie miłości nie połączyło się w jej umyśle z oddaniem całkowi tem swej istoty, z zupełnem unicestwieniem tej istoty na rzecz ukochanego mężczyzny. Bezwarunkowo... oddała się z uczucia wdzięczności, z podniety uwielbienia, jakie czuła dla mistrza, równocześnie z czułości. Była szczęśliwa, darząc szczęściem Pascala i radując się niesłychanie z tego, że w jego objęciach staje się dzieckiem umiem, jego własnością i rzeczą, ale rzeczą przez niego ubóstwianą, skarbem, obcałowywanym przez niego w napadzie zachwytu na klęczkach. Z dawnego zamiłowania do pobożności zachowała jeszcze iście religijne zdanie się na wolę pana i mistrza, istniejącego oddawna i wszechpotężnego, potrzeba szukania w nim pociechy, tudzież siły... A więc poza wrażeniem doznanem, Klotylda zachowała jeszcze święty dreszcz istoty wierzącej, boć wierzącą pozostała i teraz. Przedewszystkiem atoli ta kobieta, tak rozkochana, tak szczerze namiętna, tworzyła nie często napotykany okaz istoty zdrowej, wesołej, jedzącej sporo i dobrze, a wnoszącej do pożycia wspólnego dużą dozę owej odwagi życiowej, którą odznaczał się jej dziadek, stary żołnierz. Wypełniała ona cały dom swemi ruchami gibkiemi, świeżością młodego ciała, wdziękiem wysmukłej kibici, okrągłością szyi białej, mlecznobiałej, urokiem wogóle swej postaci, bosko pięknej i niby rosa świeżej.
Pascal również wypiękniał, dzięki swej miłości. Piękność jego była spokojną, była taką, jaką posiada człowiek, pełen sił, pomimo włosów srebrnych, brody białej. Teraz zniknął z jego twarzy ów wyraz boleści, który widniał dawniej podczas owych miesięcy zgryzot, oraz cierpień, przebytych szczęśliwie. Wróciła znowu na policzki cera zdrowa; oczy duże nabrały życia, a były nadto pełne ciekawości dziecięcej i radości; z rysów regularnych śmiała się wrodzona dobroć serca. Włosy jego białe i broda biała rosły teraz silniej, w iście lwiej obfitości, której fale śnieżne znowu go odmładzały. Tak długo dochował się zdrów, niezepsuty, nienapoczęty, że się tak wyrazimy, tak długo żył życiem samotnem pracownika wytrwałego, bez żądz sprośnych, bez zepsucia najmniejszego, że teraz mógł rozporządzać swoją męskością, która była niejako zaoszczędzoną, odrodzoną na nowo, chciwą nawet nasycenia i używania!...
To rozbudzenie obecne porywało go za sobą; przejawiał się w nim zapał, iście młodzieńczy, który wyładowywał się w gestach, w krzykach, w potrzebie niejako rozdawania swojej istoty i bezustannego życia.
Wszystko teraz wydawało się mu nowem, a nawet cudownem. W zachwyt go wprawiał lada skrawek widnokręgu szerokiego; kwiatek zwyczajny swą wonią wywoływał w nim uniesienie radosne; wyraz czułości codziennej, osłabiany przecież przez zużycie codzienne, rozrzewniał go do łez, jakby to był jakiś świeży wynalazek serca, którego do tej pory nie zdołały jeszcze zbrukać miliony ust.
Zwykłe „kocham cię“ Klotyldy stanowiło już dla niego pieszczotę bezgraniczną, której rozkoszy cudownej, nie z tego świata, nikt jeszcze nie zaznał.
Równocześnie ze zdrowiem i z dobrocią wróciła dawna jego wesołość, — ta wesołość spokojna, którą przed laty dawało mu jego przywiązanie do życia w znaczeniu jak najszerszem; dzisiaj zaś dawała mu ją wraz z blaskiem oślepiającem owa miłość namiętna, którą powziął dla Klotyldy, dawały mu nadto owe wszystkie okoliczności poboczne, jakich doznał bardzo słusznie, aby mu się to życie wydawało jeszcze lepszem, aniżeli dawniej.
We dwoje zatem pospołu, ona — uosobienie młodości w pełni swego kwiatu, tudzież on, przedstawiciel siły dojrzałej, oboje zdrowi, bardzo weseli i nadzwyczajnie szczęśliwi, tworzyli razem parę prawdziwie promieniejącą.
Na cały miesiąc zamknęli się w domu, ani razu nawet na krok jeden nie wyszli z Soulejady.
Zrazu wystarczał im nawet ten jeden tylko pokój, — ów pokój, obity perkalikiem starym, budzącym rozrzewnienie, barwy jutrzenki wschodzącej, pełen sprzętów starych, w stylu cesarstwa, wśród których pierwszorzędne zajmowała miejsce wysoka Psyche pomnikowa i stary, sztywny, szeroki szeslong!...
Ani razu nie mogli bez czułości spojrzeć na ów zegar, stojący na kominku, obłożony bronzem pozłacanym, pod którym Amor uśmiechnięty stróżował z uwielbieniem nad Czasem uśpionym...
Czyż to nie aluzya do nich samych?... Jakby naumyślnie taki temat z tego bronzu, który patrzył na chwilę wybuchu ich miłości!
Chwilami, gdy nie obsypywali się pieszczotami gorącemi i nie całowali się namiętnie, zaczynali żartować z owej grupy symbolicznej. We wszystkiem bowiem dopatrywali jakiegoś wspolnictwa czułego swoich czynów, w przedmiotach nawet najdrobniejszych, w tych wszystkich antykach, dla nich drogich, w otoczeniu których jeszcze przed nimi musiały się już kochać nawzajem inne jakieś istoty, a które teraz znowu patrzą, na nią w tej oto wiosny godzinie.
Pewnego wieczora doznała dziwnego wrażenia. Oto widziała w owem lustrze stojącem — a że widziała, byłaby przysięgła — jakąś damę bardzo piękną, która się rozbierała, a wcale do niej nie była podobną. Potem więc, jakby ogarnięta potrzebą ponowną ułudy i marzenia na jawie, zaczęła zupełnie głośno śnić o tem, że i ona również w sposób podobny z czasem, za jakieś lat sto, albo i więcej ukaże się w owem lustrze albo może innem w owym pokoju stojącem tej lub owej kobiecie kochającej, która o zmroku wieczornym będzie się rozbierała, oczekując niecierpliwie na noc szczęśliwa.
Pascal znowu, zachwycony i roznamiętniony równocześnie, uwielbiał ową sypialnię, gdzie ją odnajdywał całą, wszędzie, nawet w powietrzu, którem tutaj oddychał, a oddychając, żył lepiej, rozkoszniej, pełniej, aniżeli dotychczas. To też już przestał mieszkać w swoim pokoju; ten ostatni wydawał się mu teraz ciemnym, czarnym, chłodnym, niemal lodowatym. Uciekał więc z niego szybko, niby z piwnicy, zawsze za każdym razem, ile razy musiał tam wejść na chwilę.
Prócz sypialni Klotyldy lubili jeszcze bardzo przesiadywać, oboje, rzecz prosta, razem w wielkiej sali, w owej pracowni, którą przepełniały ich nawyknienia długoletnie, tudzież rój wspomnień ich wspólnej przeszłości serdecznej.
Spędzali tutaj, tuż przy sobie, dni całe, choć wcale a wcale nie brali się do roboty. Wielka szafa dębowa, zdobna w rzeźby, spała niejako, zamknięta i przysypana kurzem; tak samo spała i biblioteka. Na stołach z dniem każdym gromadziło się coraz więcej dzienników, stosy olbrzymie rozmaitych papierów, a nawet i książki; wszystko jednak leżało tam, gdzie upadło.
Pascal i Klotylda, jak małżonkowie młodzi, cali tylko oddali się sobie, oraz swojej miłości namiętnej; ta ostatnia niejako wyrzuciła ich na zewnątrz obrębu wszystkich czynności zwyczajnych, wyrzuciła ich poza obręb życia codziennego!... Choć nie pracowali, godziny wydawały się im krótkie i biegły szybko, bo spędzali je razem, jedno przy drugiem, często nawet siedzieli na jednym i tymsamym fotelu, starym, a szerokim, szczęśliwi, że pokój jest tak wysoki, Soulejada do nich wyłącznie należy, umeblowana bez zbytku i bez pedanteryjnego porządku, zawalona przedmiotami, tak dobrze im znanemi, przedmiotami takiemi, z któremi się już jak z rodziną zrośli. Radowali się tedy ustawicznie, codziennie, od rana do wieczora, w pełni promieni odradzającego się słońca kwietniowego, promieni, które ich ogrzewały i dodając im animuszu, czyniły życie jeszcze piękniejszem i jeszcze ponętniejszem. Szafowali więc niem hojnie, rzucając się sobie w objęcia i darząc miłosnemi uściski, poczem odpoczywali w sali wśród śmiechów, spojrzeń tkliwych, milczenia długiego lub przesadnej gadatliwości, pełnej żartów, docinków, wspomnień wesołych i obietnic na przyszłość.
Chwilami zaczynały Pascala, z powodu tego nieustającego próżniactwa, dręczyć wyrzuty sumienia. Gdy przecież odzywał się, iż należałoby pracować, wówczas Klotylda obejmowała mu ręce swemi giętkiemi, zwinnemi ramiony, oraz bez pardonu zabierała go, jak mówiła, dla siebie, śmiejąc się głośno i rozkosznie. Nie chciała bowiem — tak twierdziła zazwyczaj — by praca, ta nieznośna praca, nadmiar owej pracy zwłaszcza, choć cokolwiek uszczuplała jej dobro najwyższe to jest jego zdrowie.
Na dole znowu lubili także salę jadalną. Był to pokój obszerny, bardzo wesoły, zdobny w wykładania z drzewa, otoczone naokoło obwódkami błękitnemi.
Umeblowano ją sprzętami staremi z mahoniu, ogromnemi pastelami, pozawieszanemi na ścianach, a wyobrażającemi kwiaty niebywałe, a wreszcie żyrandolem mosiężnym, który ciągle błyszczał, dzięki pracowitej ręce Martyny.
Tutaj to jadała z ochotą para zakochanych, gryząc podawane im potrawy zdrowemi, silnemi zębami; lecz po każdem jedzeniu uciekali stąd ochoczo, by natychmiast we dwoje przenieść się z powrotem do swych samotni ulubionych.
Z biegiem czasu dom wydał się za ciasnym dla ich miłości; mieli przecież do rozporządzenia jeszcze ogród — całą Soulejadę.
Wiosna potężniała teraz równolegle ze słońcem; już u schyłku kwietnia krzaki róży zaczęły się kwiatem cudownym okrywać. Jakaż to radość szalona zapanowała w sercu kochanków, iż ową Soulejadę dokoła tak wybornie otaczają i okrywają mury, że nic a nic z zewnątrz nie może im przeszkadzać. Niekiedy do nocy późnej przesiadywali na tarasie, zapatrzeni w widnokrąg rozległy, pełen rozmaitych widoków: zacienione drzewami brzegi Viorne’y i wzgórza Saint-Marthe i wszystko dokoła, od skalistych począwszy ścian, które wyniośle opasywały wąwozy de la Seille, aż do milczącej w dali i niejako pyłem, czy kurzem przysypanej doliny Plassans.
Przed ich oczyma nie rozciągała się żadna zasłona; od dwu tylko stuletnich cyprysów padał cień gęsty i rozległy. Te cyprysy wznosiły się na obu krańcach tarasu i podobne były do dwóch gromnic olbrzymich; ciemną ich zieleń można było oglądać na trzy miłe francuskie dokoła.
Czasem znowu Pascal i Klotylda schodzili na dół po owej spadzistości jedynie w tym celu, aby wrócić niebawem na górę po owych olbrzymich stopniach. Wówczas wdrapywali się na małe murki, umyślnie tutaj wzniesione do podtrzymywania ziemi, a gdy tak szli mozolnie pod górę, przypatrywali się zaraz, czy też choć trochę rosną owe oliwki wątłe i cienkie drzewa migdałowe. Ale daleko częściej przechadzali się z lubością rozkoszną pod cienkiemi igłami sośninki. Te sosny, oblane i kąpiące się w świetle słonecznem, wydawały silną, przejmującą nawet woń żywicy.
Bywało przecież i tak, iż puszczali się wzdłuż muru, który otaczał ich posiadłość. Często z poza tego muru dolatywał odgłos głuchy turkotu wozu lub bryczki, toczących się po wązkiej drodze z Fenouillères. Podczas takiej podróży zatrzymywali się z radosnem uniesieniem na starożytnem klepisku, z którego było widać dokoła całe niebo. Tu też lubili położyć się na ziemi i wypocząć, otoczeni wspomnieniami łez dawniej wylanych, w owym jeszcze czasie, kiedy sami nie wiedzieli o swojej miłości, miłości, wywołującej pomiędzy nimi kłótnie pod kopułą niebieską, usianą gwiazdami.
Najbardziej jednak ulubionem miejscem ich przechadzki, ulubionem schronieniem, do którego podążali na zakończenie takich przechadzek, był ów gaj jaworów, gdzie o tej wiosennej, już gorącej porze roku, rozścielał się na ziemi cień gęsty, zielony, koronkę ciemną przypominający. U dołu jaworów rosły wielkie krzaki bukszpanu, niegdyś płot, czy ozdoba, pozostałość po znikłym bez śladu ogrodzie francuskim; tworzyły one niejako labirynt nieskończony, z którego nie można było znaleść wyjścia. Strumień wody zaś, sączący się ze źródła, wieczna, oraz czysta wibracya kryształu, w ich uszach brzmiał niby śpiew, wypływający z serc ich własnych. Zostawali więc tam w milczeniu, siadali na mchu przy basenie i w ten sposób doczekiwali się zmierzchu, który powoli zalewał zrazu tylko wierzchołki drzew, potem cały gaik, następnie ręce związane w uścisku gorącym, usta płonące, złączone w pocałunku... a tymczasem woda, której już nie można było dostrzedz, płynęła da lej bezustanku, szemrząc swój śpiew kryształowy.
Do połowy maja Pascal i Klotylda zamknęli się w ten sposób u siebie i nawet nie przekroczyli progu swego mieszkania.
Pewnego ranka przecież, gdy Klotylda pozostała w łóżku dłużej, niż zwykle, Pascal znikł cichaczem z domu i wrócił dopiero po upływie godziny. Zastał ją jeszcze na wpół śpiącą, śliczną w tym nieporządku, jaki ją dokoła otaczał, z obnażonemi rękoma i ramionami. Zachwycony tem wszystkiem, włożył jej w uszy dwa brylanty, które właśnie pobiegł kupić, ponieważ przypomniał sobie, że tego dnia przypadają jej urodziny.
Klotylda bardzo lubiła owe klejnoty; to też zdziwiła się i ucieszyła równocześnie niesłychanie, ale to niesłychanie i wcale nie chciała wstać, gdyż sama sobie zbyt piękną się wydała, w ten sposób rozebrana, z takiemi gwiazdami, promieniejącemi na skraju swoich policzków.
Od tej chwili Pascal już co tydzień w ten sam zawsze sposób uciekał od Klotyldy rankiem raz przynajmniej, albo i dwa razy, by polecić do miasta i przynieść jej jakikolwiek podarunek drogocenny.
Wystarczał mu lada pozór; każdy, choćby najmniejszy pretekst był dla niego dostatecznym, bądź święto jakieś, bądź jakie życzenie, które od niechcenia wyraziła, bądź jakaś okoliczność radosna. Korzystał zawsze z owych dni, kiedy lenistwo ją ogarniało, starał się zaś pospieszyć i powrócić jeszcze w chwili, gdy ona z łóżka się nie podniosła i na poły spała, na poły marzyła.
Wówczas on sam stroił ją w łóżku.
I tak przynosił jej, jedno po drugiem, to pierścionki, to bransolety, to kolię, to nawet dyademik niewielki. A kiedy przyniósł coś nowego, wyjmował wnet z szuflad klejnoty, kupione poprzednio, by wśród obopólnej radości i szalonego śmiechu, kłaść je wszystkie na nagie ciało Klotyldy.
Ta więc wyglądała jak jakieś bożyszcze pogańskie. Siedziała bowiem na łóżku, oparta plecami o poduszki, obładowana złotem, z przepaską złotą we włosach płowych i miękich; złoto błyszczało na jej ramionach nagich, złoto widniało na szyi i na piersiach; Klotylda cała była naga, a w swej nagości boska, lśniąca od złota i kamieni drogich.
Wszystko to w rozkoszny sposób zadawalniało jej zalotność kobiecą; pozwalała kochać się na klęczkach, gdyż instynktownie czuła, a czuła przewybornie, że to właśnie jest jedną z postaci prawdziwie wyegzaltowanej, płomiennej i rozognionej wyobraźni.
Ostatecznie przecież zaczęła go już nieco łajać za takie marnotrawstwo i robić wcale rozsądne uwagi, że w końcu takie podarunki są niedorzecznością. Bo i cóż z niemi robić? Gdy się je dostanie i pobawi, trzeba następnie schować do szuflady, ponieważ nie można ich używać, skoro się nigdzie nie chodzi. Darzyły ich one wprawdzie chwilą przelotną zadowolenia, chwilą wdzięczności nawet z powodu uroku samego, jaki wnosiły za sobą do różowej sypialni, ale wnet, niemal zaraz szły w zapomnienie.
Pascal atoli nie chciał nawet słuchać słów Klotyldy. Porwał go w tym czasie prawdziwy szał obdarowywania; był on poprostu niezdolnym oprzeć się potrzebie kupienia jakiegoś przedmiotu kosztownego, ile razy tylko przyszła mu myśl obdarowania Klotyldy.
Grała tutaj rolę niemałą hojność serca, tudzież pragnienie gorące dowiedzenia jej, że wciąż, nieustannie, ciągle myśli o niej; grała także rolę i duma, pragnąca widzieć ją ciągle szczęśliwą, jak najszczęśliwszą nawet, jak najbardziej wspaniałą, jak najbardziej godną zazdrości. Zresztą owe podarunki tworzyły jedynie szatę, albo raczej formę zewnętrzną jeszcze głębszego, dalej sięgającego daru, — daru oddania siebie samego, całego siebie; ta forma właśnie doprowadzała go do tego, że oddawał jej wszystko i nie zatrzymywał dla siebie nic a nic, ani z swoich pieniędzy, ani z swego ciała, ani z swego życia.
A przytem cóż za rozkosz szaloną odczuwał, gdy spostrzegł, iż zrobił jej przyjemność istotną: rzucała się mu wtedy na szyję, cała zarumieniona, i ogniście, namiętnie całowała go na podziękowanie!...
Po klejnotach znowu przyszła kolej na suknie, gałgangi, stroje, a nawet przybory toaletowe. Pokój zapełniał się z dniem każdym; szuflady nie mogły pomieścić tego wszystkiego.
Pewnego ranka jednak pogniewała się już naprawdę. Przyniósł jej bowiem nowy pierścionek.
— Ależ, mój drogi... przecież ja nigdy tego wszystkiego nawet nie kładę na siebie!... I... popatrz tylko sam!.. gdybym chciała odrazu wszystkie klejnoty na siebie powkładać, już tylko pierścionkami jednemi miała bym całe ręce aż do końca palców pokryte... Proszę cię tedy bardzo a bardzo, abyś był rozsądnym.
Pascal zmięszał się niezmiernie.
— Czyż więc nie robi ci to żadnej przyjemności?
Wówczas Klotylda, widząc jego stan, musiała objąć go swemi rękoma gładkiemi i przysięgnąć mu ze łzami w oczach, iż czuje się nadzwyczajnie szczęśliwą. On takim dobrym okazuje się dla niej, on z takiem poświęceniem bezgranicznem myśli tylko o niej, o sobie zupełnie zapominając.
Kiedy przecież tegosamego poranka odważył się wspomnieć o potrzebie odświeżenia pokoju, dania nowego obicia i zakupienia innych mebli, Klotylda zaczęła go ponownie zaklinać:
— Och! nie! na litość, nie i nie!... Proszę cię, abyś nic nie ruszał w mej starej sypialni, tak pełnej słodkich wspomnień; boć przecież tutaj wyrosłam i tutaj kochaliśmy się tak namiętnie. Zdawałoby się w przeciwnym razie, że już nie jesteśmy u siebie.
W domu uporczywe milczenie Martyny oznaczało, że potępia ona te wypadki nadzwyczajne, szalone, bezużyteczne.
Zachowywała się nadto mniej poufale, aniżeli dawniej, jak gdyby od chwili nowego położenia rzeczy ze stanowiska swego gospodyni z przyjaciółki spadła z powrotem na poziom dawny zwykłej służącej. Nadewszystko zmieniła swoje postępowanie wobec Klotyldy, zachowywała się bowiem wobec niej jak wobec młodej pani do mu, jak wobec chlebodawczyni, której się okazuje więcej posłuszeństwa, aniżeli miłości.
Gdy wchodziła rankiem do sypialni i obsługiwała ich oboje, jeszcze leżących w łóżku, twarz jej stale zachowywała ów wyraz zrezygnowanej pokory; zresztą okazywała zawsze uwielbienie nieograniczone dla swego pana, na wszystko inne zaś patrzyła obojętnie.
Dwa, czy trzy razy przecież, rankiem, przychodziła z obliczem zmienionem i zbolałem, z oczyma, zaczerwienionemi od łez, nie chciała przytem otwarcie odpowiadać na zadawane jej pytania jeno mówiła, że to nic wielkiego, zwyczajne zawianie i tyle.
Nigdy też nie zrobiła ani jednej uwagi o tych podarunkach, coraz to wyżej piętrzących się w szufladach; zdawało się chwilami, że ich wcale nie widzi, zresztą w milczeniu, bez słowa podziwu, bez słowa nagany, czyściła je i porządkowała.
A przecież w głębi duszy, cala jej istota oburzała się i powstawała przeciwko takiemu szaleństwu przynoszenia podarunków, szaleństwu, którego jej mózg nawet nie mógł zrozumieć.
Zakładała przeto protest przeciwko niemu, lecz na swój sposób, to jest z pomocą oszczędności zdwojonej, zmniejszając wydatki na gospodarstwo i prowadząc to ostatnie tak ściśle i skąpo, że jeszcze mogła oszczędzić, ujmując to tu, to tam drobne napozór, oraz nieznaczne kwoty. W ten sposób dawała mleka mniej o jedną trzecią część, a w niedzielę nie było już żadnych słodkich przystawek.
Pascal i Klotylda, nie śmiejąc głośno się skarżyć, tylko śmieli się cichaczem z tego wielkiego skąpstwa i rozpoczęli na nowo tworzyć owe koncepta żartobliwe, które ich już rozśmieszały od lat dziesięciu. I tak naprzykład między innemi opowiadali, że kładąc masło do jarzyn, Martyna wkłada je następnie do durszlaka, aby z powrotem zebrać jeszcze część tego masła na dzień jutrzejszy.
Po upływie atoli bieżącego kwartału chciała koniecznie zdać rachunki.
Zazwyczaj, Martyna chodziła sama co trzy miesiące do notaryusza, mistrza Grandguillota, by odebrać tysiąc pięćset franków renty, któremi następnie dowolnie, według własnego uznania rozporządzała, zapisując wydatki w książce; książki tej atoli doktór już od lat dawnych wcale sprawdzać nie chciał.
Tymczasem teraz Martyna ją przyniosła, wymagając koniecznie, by do niej zajrzał. Pascal atoli opierał się, twierdząc, iż wszystko jest w porządku.
— Ależ, proszę pana — odezwała się — idzie mi o to, że udało się mi tym razem zaoszczędzić nieco pieniędzy. Tak, trzysta franków. Oto one.
Pascal patrzył na pieniądze zdumiony.
Zazwyczaj, z trudem wielkim, i nic dziwnego, Martyna zdołała związać koniec z końcem. Jakimże cudem, jakiemże skąpstwem nadzwyczajnem, zdołała ona zebrać tak sporą sumę? Ostatecznie zaczął się śmiać głośno.
— Ach! moja biedna Martyno, to dlatego jedliśmy tym razem tak wiele kartofli! Jesteś naprawdę perłą między gospodyniami z powodu twojej oszczędności, bądźcobądź atoli mogła byś nam nieco więcej dogadzać.
Ta lekka wymówka przecież tak głęboko ją ubodła, że już nie zdołała się powstrzymać od dość wyraźnej przymówki:
— Tam do licha! proszę pana! kiedy się wyrzuca tyle pieniędzy przez okno, to należałoby już przez sam rozsądek postarać się zaoszczędzić na czem innem.
Pascal zrozumiał, ale nie gniewał się, przeciwnie bawiła go taka lekcya.
— Ach! ach! to ty, Martyno, wytykasz mi teraz moje wydatki. Ależ wiadomo ci doskonale, że ja także posiadam oszczędności, które leżą poprostu bezużytecznie!
Mówił o pieniądzach które jeszcze niekiedy otrzymywał od pacyentów, poczem rzucał w jedną z szuflad swego biurka. Od lat przeszło szesnastu wkładał tam w ten sposób co roku, mniej lub więcej cztery tysiące franków, co ostatecznie utworzyłoby naprawdę mały skarb, złożony z banknotów i złota, gdyby znowu z dnia na dzień nie wyciągał ztamtąd bez rachuby, wcale sporych sum, przeznaczając je bądź to na doświadczenia, bądź na rozmaite zachcianki. Pieniądze na podarunki, wszystkie bez wyjątku, pochodziły z owej szuflady, którą teraz nieustanie otwierał. Zresztą uważał ją wprost za niewyczerpaną, ponieważ przyzwyczaił się brać z niej zawsze, ilekroć razy potrzebował. Nie bał się tedy ani na chwilę ujrzeć tam pustki.
— Tak, tak, moja Martyno — ciągnął dalej wesoło — można przecież ruszyć teraz cokolwiek ze swoich oszczędności. Ponieważ chodzisz sama do notaryusza, wiesz zatem lepiej, aniżeli kto inny, że oprócz tego wszystkiego posiadam tam jeszcze kapitał.
Wówczas służąca odezwała się głosem suchym, właściwym skąpcom, duszonym zawsze przez zmorę jakiegoś zagrażającego niebezpieczeństwa, czy ruiny:
— A jak go pan utraci?
Pascal, zdziwiony, spoglądał na nią w milczeniu, aż wreszcie odpowiedział ruchem ręki, w próżnię z rozmachem godzącym, ponieważ nawet nie pomyślał nigdy o możebności takiego nieszczęścia. Sądził jedynie, że skąpstwo zawróciło głowę Martynie; wieczorem zaś wyśmiewał ją wobec Klotyldy bez litości.
I w Plassans również owe podarunki tworzyły przedmiot nieskończonych plotek.
Wszystko, co się działo w Soulejadzie, ten płomień miłości tak niezwyczajny i tak gorący, wyszło zwolna na jaw i przedostało się za mury, nawet trudno wiedzieć, jakim sposobem, może tą silą rozprężliwości dziwnej, jaką się odznacza ciekawość małych miasteczek, zawsze będąca łakomą żeru.
Służąca, z wszelką pewnością milczała jak zaklęta; być może atoli, że już jej mina sama wystarczyła! To też rozmaite słowa latały na wszystkie strony; zresztą bezwątpienia musiano szpiegować kochanków z góry z wierzchołku murów, A gdy jeszcze nastąpiło owo zakupywanie podarunków, było ono niejako potwierdzeniem i obciążeniem wszystkiego jeszcze większą winą. Gdy doktór, rankiem wczesnym, przebiegał ulice, wstępując do jubilerów i do składów z bielizną i do modystek, zewsząd z okien wystrzeliwały ciekawe spojrzenia; na wszystkie strony roznoszono wieść o jego zakupach; całe miasto musiało o nich wiedzieć; a wieczorem już nie było nikogo, ktoby nie mógłby powiedzieć, iż tego dnia dał on jej jeszcze jeden kapelusz fularowy, koszule, ubrane koronkami i bransoletkę, zdobną w szafiry.
Wszystko to wyrastało na niebywały skandal; ów stryj, który zgwałcił i uwiódł własną synowicę; ów stryj, popełniający szaleństwa, godne młodzieniaszków, dla swej synowicy, mającej na pierwszy rzut oka, powierzchowność Madonny nieskalanej.
To też zaczęły krążyć niebywałe opowieści i historyjki nadzwyczajne; doszło już do tego, że pokazywano sobie Soulejadę z daleka palcami.
Przedewszystkiem atoli niesłychane oburzenie ujawniała stara pani Rougon. Dowiedziawszy się, że małżeństwo Klotyldy z doktorem Ramond zerwane, przestała odwiedzać syna. Cóż to, żartują z niej sobie i nie wypełniają ani jednego z jej życzeń!
Następnie, kiedy już sporo czasu upłynęło od chwili zerwania, a ona jeszcze nic, a nic nie mogła się dorozumieć z owych min niby to rozczulających, z owych ubolewań, półgębkiem wobec niej wypowiadanych, z owych przelotnych uśmieszków, jakiemi witali ją znajomi wszędzie i zawsze, — nagle, niemal brutalnie, niby uderzenie maczugą w czaszkę, dowiedziała się o wszystkiem. I to musiało spotkać właśnie ją, która od chwili choroby Pascala, tego hultaja, żyła w ciągłej trwodze i dumie zarazem, ją, która robiła wszelkie wysiłki, aby nie dostać się na języki całego miasta.
Tym razem było atoli gorzej; skandal nabrał już szalonego rozgłosu; była to przygoda bardzo tłusta i pieprzna, którą ludzie z namiętnością śledzili!
Ponownie więc legenda o Rougonach znalazła się w niebezpieczeństwie; jej syn nieszczęsny stanowczo nic innego nie umiał, tylko robił wszystko, co mogło zniszczyć sławę rodziny, sławę, którą zdobyć — nie przyszło łatwo. Ona więc, dobrowolna strażniczka tej sławy, zdecydowana podpierać i podtrzymywać legendę ową wszelkiemi możliwemi sposobami, uniesiona teraz gniewem straszliwym, szybko nałożyła kapelusz na włosy siwe i z żywością młodzieńczą pobiegła do Soulejady, mimo swych osiemdziesięciu lat.
Była to godzina dziesiąta rano.
Pascal, zachwycony oddawna usunięciem się matki, na szczęście wyszedł z domu i od godziny już biegał po mieście, szukając starej sprzączki srebrnej, której potrzebował do obmyślanego przez siebie paska.
To też Felicyta wpadła z góry na Klotyldę właśnie w chwili, gdy ta kończyła się ubierać, jeszcze w półkoszulce; ręce odsłonięte, włosy roztargane, wesołą będąc i świeżą niby róża.
Pierwsze starcie się było dosyć gwałtowne. Staruszka wytrząsnęła z serca wszystko, co jej doskwierało, oburzała się, z uniesieniem mówiła o religii i o moralności. Wreszcie zakończyła tak:
— Powiedz mi, dlaczego dopuściliście się tego strasznego występku, który musi być obrzydliwym Bogu i ludziom?
Młoda kobieta słuchała jej z uśmiechem wprawdzie, lecz ani na chwilę nie zapominając o należnym szacunku.
— Ależ, babko droga, dlatego, że się nam tak podobało. Czy nie byliśmy zupełnie wolni? Przecież nie zaciągnęliśmy poprzednio żadnych zobowiązań, względem nikogo, ale to nikogo.
— Jakto, nie mieliście więc żadnych obowiązków? A względem mnie! A względem całej rodziny! Przecież to dzięki wam wzięto nas znowu na języki, a bądź przekonaną, że nie sprawia mi to przyjemności najmniejszej.
Nagle jednak gniew jej cichnąć zaczął.
Patrząc na wnuczkę, uznała, iż jest to prześliczne, godne podziwu stworzenie. W głębi duszy to, co się stało, zbytnio jej znowu nie dziwiło; przed sobą samą żartowała z owej awanturki, pragnęła przecież jak najgoręcej, by skończyła się ona w sposób prawidłowy, oraz przyzwoity celem nakazania milczenia wszystkim plotkom jadowitym. Przejednana zatem na poły, krzyknęła:
— A więc weźcie ślub ze sobą! Dlaczego się nie pobierzecie?
Klotyldę na chwilę owo pytanie ździwiło mocno. Ani jej ani doktorowi myśl podobna o małżeństwie nie przeszła przez głowę. Wreszcie wybuchnęła śmiechem.
— Czyż będziemy, babciu, dzięki temu szczęśliwsi?
— Ależ tutaj o was wcale nie chodzi; tym razem zależy na podobnem rozwiązaniu mnie samej i wszystkim waszym... Jak możesz, moje drogie dziecię, igrać tak lekceważąco z temi świątemi rzeczami? Czy już zatraciłaś cały wstyd niewieści?
Młoda kobieta jednak, nie oburzając się bynajmniej, ciągle nader uprzejma, machnęła jedynie ręką, jak gdyby chciała przez to powiedzieć, iż wcale a wcale nie wstydzi się swego błędu. Ach! mój Boże! skoro życie wyrzuca na powierzchnię tyle zepsucia i tyle słabości, cóż złego zrobili oni oboje, pod niebem jasnem: iż wzajemnie obdarzyli się szczęściem niewypowiedzianem, padając sobie w objęcia.
Poza tem atoli, Klotylda nie opierała się uporczywie żądaniom babki.
— Bezwątpienia, wezwiemy ślub, babciu, skoro taką twoja wola. Pascal zrobi wszystko, co zechcę... Ale nieco później, boć nic w tem niema tak pilnego.
I nadal pozostała poważną, lecz i uśmiechniętą za razem. Skoro żyją oboje po za światem, cóż ich znowu ów świat tak może obchodzić?
Stara pani Rougon musiała odejść, poprzestając na tej niewyraźnej obietnicy.
Od tej chwili atoli w mieście umyślnie rozpowiadała wszystkim naokoło, że zerwała z Soulejadą, siedliskiem zarazy i hańby. I nie poszła tam już więcej, przeciwnie z pokojem szlachetnym umiała znosić ów nowy cios okrutnego losu.
W głębi duszy przecież wyczekiwała dalszych wypadków, nie przestawała czuwać, oraz była zawsze gotową. by skorzystać z sposobności najmniejszej i ukazać się na placu z ową śmiałością wytrwałą, która zawsze przynosiła jej zwycięstwo.
Od tej chwili jednak Pascal i Klotylda przestali się zamykać, niby w klasztorze.
Nie była to z ich strony ani brawura, ani wyzwanie i nie chcieli ani na chwilę odpowiadać w taki sposób na wstrętne plotki miejskie, że właśnie wszystkim dokoła okazywali wzajemne szczęście.
Przeciwnie, całe ich postępowanie wynikało zupełnie naturalnie, jako przyrodzone promieniowanie ich radości.
Zwolna ich miłość nabrała potrzeby rozszerzenia się, potrzeby przestrzeni; początkowo chcieli wydostać się oboje poza próg pokoju, potem poza ściany domu, potem poza mur ogrodu, wydostać się na miasto, na pola, nie ujęte żadnemi ograniczeniami. Ta miłość w ich oczach przepełniała wszystko; ta miłość wyglądała do nich z każdego zakątka ziemi.
Doktór rozpoczął znowu jak najspokojniej odwiedzać chorych; idąc zaś, zabierał ze sobą młodą kobietę; szli więc razem, ręka w rękę, przez aleje miejskie, przez ulice; Klotylda opierała się na ramieniu, Pascala, ubrana w suknię jasną, uczesana prześlicznie z wiązanką kwiatów we włosach; on znowu w surducie, zapiętym na wszystkie guziki, w kapeluszu o skrzydłach szerokich.
Doktór był siwiuteńki; Klotylda znowu wspaniała blondynka.
Kroczyli śmiało naprzód, z głowami wzniesionemi do góry, wyprostowani, uśmiechnięci; szczęście promieniowało od nich na wszystkie strony tak widocznie, że zdawało się, iż nad głowami ich świeci aureola.
Początkowo, zdziwienie przybrało niebywałe rozmiary; sklepikarze stawali na progu swych kramów, kobiety wychylały się z okien; przechodnie zatrzymywali się na ulicach, odwracali i długo gonili okiem. Szeptano, śmiano się, pokazywano ich sobie palcami. Doktór obawiał się nawet, aby ten potop nieprzychylnej ciekawości, nie udzielił się wreszcie ulicznikom, którzy zaczęliby może wprost rzucać na nich kamieniami.
Byli atoli oboje tak piękni, on — tak wspaniały oraz tryumfujący, ona tak młoda, tak podległa, a zarazem tak pewna siebie, że zwolna całe miasto zaczynało od czuwać dla nich pewną niewytłomaczoną pobłażliwość.
Nikt nie mógł oprzeć się bezwiednemu popędowi patrzenia na nich z zazdrością i kochania ich, na widok, tak zaraźliwy, ich niewypowiedzianej dla siebie czułości. Odznaczali się takim wdziękiem, iż podbijali wszystkie serca.
Na samym ostatku zdobyli Nowe Miasto, dzielnicę, zamieszkałą, przez najbogatsze mieszczaństwo, wyższych urzędników i spanoszonych spekulantów.
Dzielnica Świętego Marka, mimo całą swą surowość, odrazu okazała sporo przychylności, a przynajmniej dużo dyskretnej tolerancyi, gdy szli po opustoszałych chodnikach, porosłych trawą, wzdłuż starodawnych, milczących i zamkniętych pałaców, skąd wydobywała się niejako woń minionych już, pr2edwiekowvch przygód miłosnych.
Odrazu natomiast przywitało ich z uwielbieniem Stare Miasto, ta dzielnica ludowa, drobno mieszczańska, schwytana za serce, czująca cały wdzięk legendy, mitr głęboki o łączeniu się obopólnem płci, legendy o młodej, pięknej dziewczynie, podtrzymującej pana, tudzież króla i przyczyniającej się do jego odmłodzenia Uwielbiano tutaj doktora za jego dobroć; jego towarzyszka zaś prędko zyskała popularność; pozdrawiano ją gestami, oznaczającemi podziw i pochwały, ile razy się tylko ukazała. Oni sami tymczasem, doktór i Klotylda, o ile zdawali się nie widzieć owej początkowej nieprzyjaźni, teraz natomiast odgadli zaraz i owo przebaczenie i ową przyjaźń czułą, która ich otaczała dokoła; to wszystko zaś potęgowało ich piękność, a szczęście ich uśmiechało się przyjaźnie do całego miasta.
Pewnego popołudnia Pascal i Klotylda skręcali władnie na róg ulicy de la Banne, gdy nagle po przeciwnej stronie spostrzegli doktora Ramonda.
Właśnie dnia poprzedzającego dowiedzieli się, że ostatecznie postanowił się on żenić z panną Leveque, córką adwokata. Postąpił sobie w wypadku niniejszym z pewnością bardzo rozsądnie, ponieważ już sam jego interes, samo jego położenie nie pozwalało mu dłużej pozostawać kawalerem, a młoda panienka, bardzo piękna i bardzo bogata, kochała go nadto serdecznie. I on sam napewno pokocha ją nader szybko.
Tak więc Klotylda była bardzo a bardzo szczęśliwą, że mogła mu pod formą uśmiechu przesłać życzenia, jak dobra i przywiązana przyjaciółka. Pascal również pozdrowił go gestem nader uprzejmym i wymownym.
Przez chwilę Ramond, nieco wzruszony owem spotkaniem niespodziewanem, nie wiedział, co ma ze sobą robić. Na razie chciał bez wahania przejść przez ulicę i zbliżyć się ku nim. Potem atoli, pewna delikatność uczuć podszepnęła mu myśl, iż byłoby to brutalnością z jego strony w ten sposób przerywać ich marzenia i wdzierać się między nich dwoje, skoro oni unikają nawet otarcia się o ludzi, gdy idą przez ulice. To też poprzestał jedynie na przyjacielskim ukłonie i na uśmiechu. mocą którego przebaczał im ich szczęście.
Wszystko to, dla nieb trojga, było zdarzeniem nader słodkiem.
W tym czasie właśnie Klotylda przez kilka dni z rzędu dla zabawy malowała wielki pastel, przedstawiający scenę czułą między starym królem Dawidem i Abisaigą, młodą Sulamitką.
Był to również rodzaj snu, jedna z owych wybitnych kompozycyj, w których dawnemi czasami Klotylda, kapryśnica, odzwierciedlała swoje zamiłowanie do mistycyzmu.
Na tle porzucanych kwiatów, kwiatów, kwiatów, spadających niby gwiazdy, o przepychu iście starożytnym widniał stary król, twarzą zwrócony do widzów, z ręką opartą na nagiem ramieniu Abisaigi; dziecko zaś owo, bardzo białe, było nagiem aż do pasa.
On, ubrany niesłychanie wspaniale w suknię długą i niezszywaną, zdobną w drogie kamienie, dźwigał na włosach siwych przepaskę królewską. Ona przecież wyglądała jeszcze wspanialej, choć jedyną jej ozdobę tworzyła cera jedwabista koloru lilii, kibić długa, cienka, pełna wdzięku i gibkości zarazem, szyja okrągła i drobna, ramionka zwinne boskiego uroku.
On panował i opierał się, jako pan prawdziwy, potężny, a kochany, na tej poddance, wybranej z pomiędzy wszystkich, tak dumnej z tego, iż została wybraną, tak zachwyconej tem, iż mogła użyczyć swojemu królowi własnej krwi odżywczej, bo młodością kipiącej. Cała jej nagość, niewinna a tryumfująca, tworzyła właśnie wyobrażenie dokładne, szczerego jej poddaństwa, jej oddania się spokojnego, lecz stanowczego, daru z całej jej istoty, wobec zgromadzonego ludu, w biały, jasny dzień.
I on był bardzo wielki, a ona była bardzo czysta; otaczała zaś ich obojga jakaś aureola, z gwiazd nadziemskich uwita.
Długo, bardzo długo Klotylda nie malowała twarzy obu tych postaci, pozostawiając na to miejsce rodzaj mglistego szkicu.
Pascal atoli żartował sobie, acz stojąc po za nią był wzruszonym, gdyż odgadywał doskonale, co ona chce uczynić.
I rzeczywiście, dorozumiewał się słusznie; Klotylda kilku pociągnięciami ołówkiem wykończyła owe twarze: starym królem Dawidem był on, ona zaś znowu była ową Abisaig, Sulamitką.
Aleć zawsze przenikała ich jakaś jasność nadziemska; równali się półbogom, z owemi włosami wspaniałemi, u niego białemi, niby śnieg, u niej złocistemi, włosami, które spadając na ramiona, tworzyły rodzaj płaszcza cesarskiego; rysy twarzy były przedłużone natchnieniem, a równały się piękności niemal anielskiej; z spojrzeń zaś i z uśmiechów tryskała miłość nieśmiertelna.
— Ach, najdroższa! — krzyknął — wymalowałaś nas zbyt ładnie; oto znowu fantazya uniosła cię zbyt daleko. Tak, tak, zbyt daleko, zupełnie tak samo — wszak sobie przypominasz — jak za owych dni, kiedy gniewałem się na ciebie za wieczne malowanie tych oto kwiatów mistycznych, bajecznych, fantazyjnych.
I tu ręką ukazywał na ściany, na których szeregami długiemi ciągnęły się dawne, fantastyczne pastele, wyobrażające jakieś kwiaty niebywałe, może chyba tylko w jednym raju kwitnące.
Klotylda przecież zaprzeczyła wesoło.
— Co? Zbyt ładnie? Czy my możemy zbyt ładnie wyglądać! Zapewniam cię, iż namalowałam nas tak, jak nas widzę, namalowałam nas zupełnie tak, jak wyglądamy... Proszę cię! popatrz, czyż to nie jest sama rzeczywistość?
Sięgnęła po starożytną Biblię z piętnastego wieku, która leżała w pobliżu, niemal tuż przy niej i pokazała naiwny, dawny drzeworyt.
— Przypatrz się dobrze, przecież to prawie jedno i to samo.
Doktór łagodnie śmiać się zaczął, wobec takiego spokojnego, lecz niebywałego dowodzenia.
— Och, tak! śmiejesz się, ponieważ patrzysz tylko na szczegóły rysunku. Ależ tutaj trzeba wziąć pod rozwagę ducha ogólnego... A teraz popatrz na inne rysunki; znajdziesz tutaj jeszcze więcej podobnych postaci. Pokażę ci Abrahama i Agarę, pokażę ci Ruth i Booza, pokażę ci ich wszystkich, owych proroków, pasterzy i królów, którym pokorne córki, krewniaczki i służące oddawały własną młodość. Wszyscy są piękni i szczęśliwi, jak to teraz sam zobaczysz.
Wówczas już oboje przestali się śmiać, jeno stali schyleni ponad starodawną Biblią, której karty Klotylda przewracała swemi cienkiemi paluszkami. A on stał tuż za nią tak, iż jego broda biała mięszała się z złocistemi włosami tego dziecięcia.
Odczuwał ją całą, oddychał nią całą.
Wargi rozpalone przyłożył do jej delikatnego karczku, całował i całował jej młodość kwitnącą, podczas gdy przed ich oczyma wciąż się przesuwały owe drzeworyty naiwne; ów świat biblijny, który wychodził na jaw z owych kart pożółkłych; ów rozpęd wspaniały rasy silnej i żywej, której dzieło miało z czasem podbić świat cały, owi mężowie, wiecznie męscy i krzepcy; owe niewiasty, wciąż płodne; owa ciągłość nierozerwalna, uporczywa i kiełkująca całej rasy, mimo wszelkie zbrodnie, mimo kazirodztwa, mimo miłostki, niezgodne z wiekiem i z rozumem.
To też ogarnęło go wzruszenie niesłychane, jakieś uczucie wdzięczności bez granic, ponieważ jego marzenia stały się rzeczywistością; jego pielgrzymka ku miłości cel osiągnęła i jego Abisaig zajęła miejsce niepoślednie u schyłku jego życia, by je odmłodzić, oraz napełnić wonią balsamiczną i orzeźwiającą.
Potem, szeptem, tuż przy jej uchu, rzekł do niej z westchnieniem głębokiem, ani na chwilę się od niej nie odsuwając:
— Och! ta młodość twoja, ta twoja młodość, której łaknę, gdyż ona jedna mię tylko odżywia!... Ale ty, tak młoda, czyż nie łakniesz również młodości, skoro zgodziłaś się wziąć mnie, tak starego, tak starego jak świat.
Klotylda aż skoczyła ze zdziwienia, poczem zwróciwszy się, popatrzyła mu w oczy.
— Ty, ty miałbyś być starym?... Ech! mój drogi, ty jesteś młodym, stanowczo młodszym odemnie!
I zaśmiała się w owym uśmiechu, pokazując zęby tak zdrowe, że i Pascal sam również nie mógł się od śmiechu powstrzymać. Lecz wciąż jeszcze napierał, drżąc przytem nieco z niepewności:
— Nie odpowiedziałaś mi przecież... Czyż więc wcale, — ty, tak młoda, nie pożądasz młodości?
Tym razem ona sama wyciągnęła ku niemu usta i pocałowała go, mówiąc z kolei także szeptem głuchym:
— Jednej, jedynej tylko rzeczy pragnę i łaknę: być kochaną, być kochaną bezgranicznie, bezwzględnie, być kochaną mimo wszystko i wbrew wszystkiemu tak właśnie, jak ty mię kochasz.
Kiedy pewnego razu Martyna zobaczyła ów pastel, przybity do ściany, popatrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie zrobiła znak krzyża, nie wiedzieć, z jakiej przyczyny, jak gdyby zobaczyła Pana Boga, czy złego ducha.
Na kilka dni przed świętami Wielkanocnemi spytała Klotyldy, czy nie pójdzie wraz z nią do kościoła. Ta odpowiedziała odmownie. Wówczas już Martyna nie mogła — na krótko wprawdzie — pozostać tak obojętnie milczącą, jaką była przez cały ów czas do tej pory. Nic ją tak nie wzburzyło do głębi z owych wszystkich odmian, które nastały ku jej podziwowi głębokiemu w domu, jak ta nagła niereligijność młodej pani. Wobec tego ani na chwilę nie zawahała się wystąpić tak, jak dawniej, z wymówkami i zburczeć ją w sposób podobny, jak gromiła ją dawniej, gdy będąc małą, nie chciała wieczorem pomodlić się przed pójściem spać.
Czyż nie boi się wcale Pana Boga?
Czyż nie przeraża już jej wcale myśl, iż pójdzie smarzyć się na wieki wieków w piekle?
Klotylda nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— Och! piekło! Wiesz o tem wybornie, iż nigdy znowu tak się go bardzo nie bałam... Mylisz się atoli, przypuszczając, iż już wcale nie wierzę. Jeżeli przestałam chodzić do kościoła, to tylko dlatego, że modlę się gdzieindziej.
Oto wszystko, droga Martyno!
Martyna słuchała jej z otwartemi usty, lecz bynajmniej nie zrozumiała.
Skończyło się; panienka już zatraciła duszę djabłu.
Odtąd więc już nigdy nie zaczepiła jej, by szła razem z nią do Świętego Saturnina. Co do niej samej atoli, stała się jeszcze pobożniejszą tak, iż poprostu wpadła w manię pobożności.
Od tej chwili, poza godzinami jej obowiązków służbowych, już jej nie można było spotkać na przechadzce, z nieodstępną pończochą, którą robiła na drutach, nawet wtedy, gdy szła. Teraz, gdy miała godzinkę swobodną, natychmiast biegła do kościoła, gdzie pozostawała czas dłuższy na klęczkach, zatapiając się w modlitwach bez końca.
Pewnego dnia stara pani Rougon, zawsze czujna, znalazła ją klęczącą poza słupem, mimo, że przed godziną już ją tam widziała. Wówczas Martyna zarumieniwszy się, zaczęła usprawiedliwiać, zupełnie, jak służąca, którą złapano na próżniactwie:
— Modliłam się za mojego pana.
Tymczasem, Pascal i Klotylda rozszerzyli jeszcze zakres swoich wycieczek, z każdym dniem przedłużając przechadzkę, oraz idąc coraz dalej.
Teraz miasto już im nie wystarczało, udawali się tedy poza miasto, między pola i równiny wiejskie.
Tak więc, pewnego popołudnia ruszyli do Séguiranne. Tam doznali niemałego wzruszenia, krocząc po gruntach wyschłych, oraz ponurych, gdzie ongi rozciągały się wspaniałe ogrody Paradou.
Widmo Albiny zawisło nad nimi; Pascal ujrzał ją znowu, kwitnącą niby wiosna.
Nigdy, onego czasu, gdy już uważał się za bardzo starego i odwiedzał tutaj z uśmiechem ową młodą dziewczynkę, niemal dziecko, nigdy nie przypuszczał, iż Albina umrze, jemu zaś po latach kilkudziesięciu życie przyniesie w darze wiosnę podobną, która balsamem owionie schyłek jego wędrówki ziemskiej.
Klotylda odczuła, co za widmo unosi się nad nimi, to też podniosła ku niemu swe oblicze, czując prąd odradzającej się czułości.
To ona była Albiną, wiecznie rozkochaną.
Po chwili pocałowała Pascala w same usta; nie rzekli przecież do siebie ani słowa, idąc przez te rumowiska, pustkowie płaskie, jałowe, rodzące liche zboże i owies rzadki, smagane wiatrem pustkowie, gdzie ongi Paradou roztaczał całe bogactwo, potop lub ocean istny wspaniałej, zielonej roślinności.
Teraz, minąwszy płaszczyznę wyschłą i pustą, Pascal wraz z Klotyldą szli po szeleszczącym piasku, pokrywającym drogę.
Kochali oni oboje tę przyrodę południową, te pola, porosłe drzewami migdałowemi, o pniach cienkich i żółtemi oliwkami, te widnokręgi, zamknięte szczerbatemi pagórkami, gdzie bielały jasne ściany domków wiejskich, tem jaśniejsze wobec ciemnej zieleni cyprysów stuletnich, które otaczały je dokoła.
Były to niejako krajobrazy starożytne, owe krajobrazy klasyczne, takie, jakie można widzieć na obrazach dawnych szkół, obrazach, których barwy są ostre, lecz kontury okrągłe i wspaniałe.
Spotęgowane promienie słoneczne, gorące i upalne, które zdawały się piec ową ziemię uprawną, wdzierały się do ich żył i rozgrzewały im krew; czuli, że życie bardziej ochoczo kipi w ich piersiach; czuli, że stają się piękniejszymi, pod owem niebem, zawsze błękitnem, skąd tryskały czyste płomienie miłości nieprzerwanej.
Klotylda, osłonięta nieco tylko parasolką, promieniała z zadowolenia, szczęśliwa wśród takiej powodzi światła, niby prawdziwa roślina południowa; Pascal znowu, coraz bardziej młody, czuł zasiew gorejący słońca, zasiew, który członki jego napełniał siłą iście męską, krzepkością jędrną i niepomierną wesołością.
Owa przechadzka do Séguiranne zrodziła się w głowie doktora.
Dowiedział się on bowiem od ciotki Dieudonné, że Zofia ma niebawem poślubić parobka młynarskiego z okolicy. Chciał tedy się przekonać, czy wszyscy są zdrowi w owym zakątku i czy panuje tam szczęście niezakłócone.
Natychmiast owionął ich chłód przyjemny, jak tylko znaleźli się w alei dębów wysokich, a zielonych. Po obu stronach płynęły nieprzerwanie źródła, rodzicielki owych wielkich cieni. Następnie, skoro już stanęli u kresu, tuż przy domku, niespodziewanie natknęli się na parę kochanków.
Zofia i jej młynarz, objąwszy się, całowali się w same usta; ciotka bowiem wyszła z domu, ponad sadzawkę, tam poniżej, po za wierzbami Viorne’y. Młoda para, bardzo zmięszana i zarumieniona, stała jak skamieniała.
Doktór atoli, oraz jego towarzyszka zaśmieli się wesoło i poufale, co ośmieliło kochanków. Zaczęli tedy opowiadać, iż ślub będzie na Świętego Jana; wprawdzie dość długo trzeba będzie czekać, ale zresztą, jakoś się to tam przeczeka.
Bezwątpienia, Zofia jeszcze urosła i zmężniała przez ten czas, odkąd jej nie widzieli; wyrosła i wypiękniała, ocalona przed ową chorobą dziedziczną, strzeliła w górę, jak jedno z owych drzew alei: stopy wśród traw i ziół zwilżanych przez źródło, głowa odsłonięta i wystawiona na słońce palące.
Ach! to niebo gorące i niezmierzone, co za ogrom życia zaszczepiało ono w istoty żywe i rzeczy nieruchome.
Zofia przecież doznawała głębokiego smutku i łzy zawisły jej na powiekach, gdy mówiła o bracie Walentym, który może nie zdoła przeżyć tygodnia. Właśnie, wczoraj dostała świeżą o nim wiadomość, — wiadomość, iż niema dla niego ratunku..
Doktór widząc to, musiał nawet nieco skłamać przed nią, by ją pocieszyć, choć sam na to nieuniknione rozwiązanie oczekiwał od pewnego czasu już co godzina.
Wreszcie opuścili Séguiranne i powrócili do Plassans. Tym razem i on i Klotylda szli oboje krokiem żwawym, oraz pospiesznym, a zgodnym, jak zwykle u kochanków, którym ich miłość przerwał na chwilę lekki dreszcz śmierci.
Na Starem Mieście jedna kobieta, którą Pascal leczył, powiedziała mu, że Walenty właśnie tylko co umarł.
Dwie sąsiadki zabrały do siebie Guiraude, która z płaczem olbrzymim, na poły oszalała, kurczowo chwytała się ciała swego syna.
Wszedł tam, pozostawiając Klotyldę na dworze.
Wreszcie powrócili już do Soulejady, ale w milczeniu uroczystem. Odkąd Pascal podjął ponownie swą praktykę lekarską, robił to tylko skutkiem poczucia swego obowiązku zawodowego, lecz bynajmniej już nie zapalał się do swego cudownego lekarstwa.
Ta śmierć Walentego zresztą zdziwiła go tylko dla tego, że nastąpiła tak późno; przeczuwał, iż to on właśnie o cały rok zdołał przedłużyć życie chorego. Mimo bowiem nadzwyczajne wyniki, które osiągnął, wiedział dobrze, że śmierć zawsze pozostanie panią wszechwładną i musi się pojawić. A przecież powodzenie, z jakiem umiał odpędzać ją przez tyle z rzędu miesięcy, wielce mu pochlebiało i łagodziło wyrzuty sumienia, wciąż jeszcze nie dające mu spokoju, wyrzuty, że mianowicie zabił Lafouasse’a, o kilka przynajmniej miesięcy zawcześnie pozwalając mu umrzeć.
To też, choć bronił się, jak mógł, przeciw wszelkim myślom podobnym, zmarszczka gruba widniała na jego czole, gdy wrócili już z powrotem do swojej pustelni.
Tutaj atoli oczekiwała na nich świeża wiadomość, a z nią i nowe wzruszenie.
Pascal jeszcze na drodze z daleka rozpoznał pod jaworami — tam bowiem Martyna kazała mu usiąść — Sarteura, kapelusznika, pensyonarza z Tulettes, którego przedtem przez czas dłuższy leczył z pomocą zastrzykiwań; owo doświadczenie, przeprowadzane z zapałem gorliwym, musiało się widocznie powieść, a zastrzykiwania substancyi nerwowej przywróciły mu wolę, ponieważ waryat tegoż właśnie ranka opuściwszy szpital, zaklinał się, że nie doznaje już żadnych, a żadnych ataków. Pozbył się przeto tej jakiejś wścieklizny morderczej, tej manii zabijania ludzi, która popychała go do tego, że rzucał się na pierwszego lepszego przechodnia i zaczynał go dusić.
Doktór przyglądał się mu bacznie, temu mężczyźnie małemu, czarniawemu, z czołem cofniętem w tył, z twarzą w kształcie dzioba ptasiego, z jednym policzkiem najwidoczniej większym, niżeli drugi, a przecież rozsądnemu zupełnie i zupełnie łagodnemu, a nadto tak gorąco wyrażającemu swą wdzięczność, iż ustawicznie tylko chciał całować ręce swego wybawcy.
Doktora ostatecznie to wszystko bardzo wzruszyło; wyprawiając tedy Sarteura z powrotem, namawiał go nader gorąco, by rozpoczął na nowo pracować. To będzie dla niego najlepiej i najhygieniczniej tak pod względem moralnym, jak i fizycznym.
Następnie ochłonął z owych wrażeń i dopiero wtedy zasiadł do stołu, rozmawiając wesoło już o innych przedmiotach.
Lecz tym razem znowu Klotylda zaczęła się mu przyglądać, zdziwiona, a nawet potrosze oburzona.
— Cóż to znaczy, mistrzu, czy nie jesteś z siebie zadowolonym?
Pascal żartował w dalszym ciągu.
— Och, z siebie nigdy nie byłem zadowolonym!... A z medycyny, wiesz sama, że mi się tylko takie dni przytrafiają, kiedy być nim mogę!
Tej nocy, razem leżąc w łóżku, posprzeczali się ze sobą po raz pierwszy.
Zgasili świecę i otoczyła ich ciemność głęboka, zalecająca spokój; ujęli się razem w objęcia; ona taka wiotka, taka wyniosła, przysunęła się do niego, on trzymał ją całą w silnym, bezmiernym uścisku, głowę jej złożywszy na swojem sercu, silnie tętniącem.
A wówczas ona zaczęła się na niego gniewać, iż wcale nie posiada ani szczypty miłości własnej; zaczęła także powtarzać owe skargi, które już za dnia wygłaszała, wyrzucając mu, iż nie chwali się i nie tryumfuje z powodu wyleczenia Sarteura, a nawet z powodu przedłużenia agonii Walentego.
Tym razem — to ona właśnie pragnęła namiętnie widzieć go, okrytego chwalą. Przypomniała mu dokonane przez niego kuracye: czyż nie wyleczył samego siebie? czyż ma prawo zaprzeczać skuteczności swojej metody?
Tu dreszcz wstrząsnął nią całą, gdy przypominała mu jego dawne, daleko sięgające marzenia, które ongi żywił: zwalczać niemoc, jedyną przyczynę złego, leczyć ludzkość cierpiącą, zrobić z niej rasę zdrową i wyższą, przyspieszyć epokę powszechnego szczęścia, przyspieszyć panowanie przyszłe doskonałości, tudzież błogości, obdarzając i zlewając na wszystkich potok szczęścia!
A miał przecież możność dokonania tego wszystkie go, gdyż posiadał likier życia, powszechny środek zbawienia, który przybliżał możność zmienienia nadziei w czyn!
Pascal milczał i przyciskał jeno wargi rozpalone do nagiego ramienia Klotyldy. Po chwili szepnął:
— To prawda, wyleczyłem siebie samego, wyleczyłem również i innych, i nieprzerwanie jestem zdania, że w wielu wypadkach moje zastrzykiwania są przewyborne... Bynajmniej, nie wątpię w doniosłość owego lekarstwa; ani mnie nie rozgoryczyły, ani nie wprowadziły w błąd takie przypadki, zawsze możliwe, a bolesne, jak ów z Lafonuassem... Zresztą praca była moją namiętnością; do tej pory praca wyłącznie zajmowała całą moją istotę; niedawno też o mało co nie umarłem, chcąc właśnie dowieść możności odrodzenia rodu ludzkiego, już zestarzałego, odrodzenia do tego stopnia, że stałby się on na nowo silnym i rozumnym... Tak, ale to marzenie, to tylko marzenie piękne!
Teraz znowu ona z kolei ująwszy go w swe ręce wiotkie, przycisnęła z całych sił, przysunęła się do niego i niemal wpiło w jego ciało;
— Nie! nie! mistrzu, to rzeczywistość, to rzeczywistość, odsłonięta przez twój geniusz.
I w owej chwili, gdy tak zleli się w jedną istotę, Pascal jeszcze cichszym szeptem rozpoczął snuć wyznanie, szeptem, równającym się lekkiemu powiewowi wiatru.
— Posłuchaj, powiem ci to, czego nikomu za nic w świecie nie chciałbym powiedzieć, to, czego głośno nie ośmieliłbym się powiedzieć nawet samemu sobie... Czyż to dążność godziwa i chwalebna poprawiać przyrodę, przeszkadzać jej, przekształcać i stawać w poprzek, gdy dąży do celu? Leczyć, opóźniać śmierć istoty gwoli własnych widoków, przedłużać życie takiej istoty, bez wątpienia ze szkodą całego gatunku, czyż to nie znaczy psuć, oraz niszczyć wszystkie wysiłki przyrody? A czyż mamy nadto prawo marzyć o ludzkości bardziej zdrowej, bardziej silnej i wzorowanej wedle naszej idei o zdrowiu, tudzież o sile? Cóż mamy tam robić; poco mamy się mięszać do tej pracy życia, której środki, oraz cel są nam zupełnie nieznane? Być może właśnie, iż owa praca jest zupełnie odpowiednią i stosowną. Być może nawet, iż naszem mięszaniem się, narażamy się na to, że zabijemy miłość, geniusz, a nawet samo życie.. Rozumiesz mię? Wyznaję to tylko tobie jednej, że ogarnęło mię zwątpienie; drżę teraz na samo wspomnienie o mojej alchemii dwudziestego wieku; ostatecznie więc przyszedłem do przekonania, że największą rzeczą, a nawet i najzdrowszą jest swoboda, pozostawiona wszelkiej ewolucyi, by się sama rozwijała bez niczyjej pomocy.
Tu ustał na chwilę, a potem dorzucił, ale tak cicho, że zaledwie zrozumiała.
— Czy wiesz, iż teraz zastrzykuję wszystkim jedynie wodę. Sama zresztą niedawno spostrzegłaś, iż teraz już nie słyszysz, żebym tłukł w mozdzierzu; powiedziałem ci na to, że posiadam zapas likieru... Woda pomaga im, gdyż sprawia ulgę w ich cierpieniach; jest to bezwątpienia zwyczajny, czysto mechaniczny skutek. Ach! sprawiać ulgę w cierpieniach, usuwać cierpienia, tak, bezwątpienia, jeszcze dzisiaj marzę o takiej działalności! Jest to może słabość naganna z mojej strony, lecz przyznaję otwarcie, że nie umiem patrzyć na cierpienia; cierpienie wzburza mię do głębi, jako wstrętne i bezpożyteczne okrucieństwo przyrody... Leczę moich chorych, jedynie celem usunięcia cierpień.
— A więc, mistrzu — spytała Klotylda — jeżeli już nie chcesz leczyć, nie należało wszystkiego mówić, ponieważ straszną konieczność pokazywania ran można uniewinnić jedynie nadzieją ich wyleczenia.
— Tak, tak! trzeba wiedzieć wszystko, trzeba z zasady wiedzieć wszystko i niczego nie ukrywać i wszystko wyjawić szczerze, wszystko, co się tycze osób i rzeczy!... Nieświadomość szczęścia żadnego dać nie może; jedynie tylko pewność przywraca życiu równowagę. Skoro się wie wszystko z góry, zgadzamy się z pewnością na wszystko... Czyż nie pojmujesz, iż chęć wyleczenia wszystkiego, chęć odrodzenia wszystkiego jest tylko ambicyą fałszywą naszego samolubstwa, jest buntem przeciwko życiu, które my, ale tylko my uważamy za złe, ponieważ zapatrujemy się na nie, tudzież sądzimy je ze stanowiska naszych potrzeb... Czuję doskonale, że posiadam daleko większą pogodę ducha, a umysł mój się rozszerzył i wzmocnił, odkąd pojąłem i wierzyć zacząłem w zasady ewolucyi. W tem właśnie tryumfuje moja namiętność życia, — życia, któremu, gdy dąży do celu, nie należy przeszkadzać; tej namiętności powierzam się wyłącznie i całkowicie, tonę w niej i wcale nie chcę przekształcać życia wedle moich pojęć o dobrem i złem. Życie wyłącznie panuje; ono jedno wie doskonale, czego chce i dokąd podąża; chcę więc wedle sił starać się, aby je poznać i potem tak żyć, jako ono żąda, by się żyło... I widzisz, najdroższa, że ja zupełnie zrozumiałem życie od chwili, kiedy ty do mnie należysz... Dopóki ciebie nie miałem, szukałem prawdy wszędzie i szamotałem się napróżno, spętany nieustanną myślą zbawienia świata. Ty się zjawiłaś, i oto życie jest pełnem, a świat sam się zbawia nieprzerwanie dzięki miłości, dzięki pracy olbrzymiej, tudzież nieustannej wszystkiego, co żyje i co się odradza na przełaj gatunku... Zycie nieomylne, życie wszechmocne, życie nieśmiertelne!
Tym razem już nie mówił, lecz raczej szeptał tylko akt wiary drżącemi usty, wzdychał i owem westchnieniem poddawał się pod władzę sił wyższych.
Klotylda również już nie rozumowała więcej, ona także poddawała się niepodzielnie.
— Mistrzu, nie chcę niczego, co leży poza twoją, chęcią, bierz mię i zrób swoją własnością tak, abym zniknęła i odrodziła się już zmięszana, razem z tobą!
I połączyli się, oddali się sobie nawzajem w długim, przeciągłym uścisku.
Nastąpiły potem jeszcze szepty pieszczotliwe, projekty rozmaite o życiu sielankowem; chwalono życie wiejskie, zbrojne w siłę, tudzież spokój.
Doświadczenie bowiem wskazywało doktorowi, że otoczenie wywiera niezwykły wpływ na zdrowie ludzkie. Pascal nienawidził miast.
Jego zdaniem, nie można tam być ani zdrowym, ani szczęśliwym. I jedno i drugie dają tylko pola rozległe, słońce ogniste, tudzież upalne i to pod warunkiem wyrzeczenia się pieniędzy, wszelkich ambicyi, a nawet nadmiernych, dumą dyktowanych wysiłków pracy umysłowej.
Chcąc być zdrowym, trzeba nie robić nic innego, jak tylko żyć i kochać, uprawiać własną ziemię, oraz mieć piękne dzieci.
— Ach! tak — powtórzył słodko — dziecko, nasze — dziecko, które zjawi się pewnego dnia...
I urwał tutaj, wzruszony niesłychanie, gdyż myśl o owem ojcostwie spóźnionem zawsze wstrząsała nim do głębi.
Nie chciał o tem mówić, odwracał głowę i oczy spuszczał ku ziemi, kiedy uśmiechnął się do nich, podczas ich przechadzek, jakiś bęben lub dziewczynka zamorusana.
Ona wówczas, z prostotą, lecz i ze spokojem, ugruntowanym na pewności, odpowiadała:
— Och, przyjdzie niezawodnie!
W jej oczach, w jej mniemaniu było to następstwem przyrodzonem i nieodzownem.
Każdy jej pocałunek wywoływał w końcu myśl o dziecięciu; wszelka nadto miłość, która nie miałaby dziecięcia za cel ostateczny, wydawała się jej nie tylko nie użyteczną, lecz szpetną.
W tem też leżała jedna z przyczyn, dla których nie przepadała bynajmniej za powieściami.
Nie była ona wcale a wcale namiętną, jak jej matka, czytelniczką romansów; wystarczał jej bowiem całkowicie polot ustawiczny jej wyobraźni; to też bardzo szybko znudziło się jej czytywanie opowieści wymyślonych.
Nadewszystko przecież warto było widzieć jej wieczne zdziwienie, jej oburzenie ustawiczne z powodu, że w romansach, w powieściach, o miłości traktujących, nigdy nie zajmowano się i nie poświęcano żadnej uwagi dzieciom. Co więcej, dziecięcia nikt nigdy tam nie przewiduje, a jeżeli przypadkiem się ono pojawi wśród owych przygód miłosnych, to niemal zawsze wywołuje katastrofę, osłupienie i kłopot niesłychany.
Nigdy, a nigdy kochankowie, rzucający się sobie nawzajem w objęcia, zda się, ani na chwilę nie przypuszczają, że właściwie wypełnili zadanie swego życia, płodząc dziecię, które powinno po upływie danego czasu nieodzownie przyjść na świat. Tymczasem studya przyrodnicze przekonały ją, że natura wyłącznie tylko troszczy się o owoc. Tylko na owocu zależy przyrodzie; tylko owoc stanowi jej cel; przedsiębierze ona wszelkie możliwe środki ochronne w tym jedynie celu, by płód się nie zatracił, a matka urodziła.
Człowiek zaś przeciwnie, im bardziej się cywilizuje, oraz im bardziej uduchowia miłość, tem bardziej usuwa z niej wszelką myśl o dziecięciu. W powieściach przyzwoitych płeć bohaterów jest już tylko zwycząjnem narzędziem, którem posługuje się miłość. Kochają się oni nawzajem, biorą w posiadanie, opuszczają się znowu, znoszą tysiące cierpień, ściskają, zabijają, podsycają burzę olbrzymią wszelkich dolegliwości społecznych, a wszystko tylko gwoli przyjemności osobistej, wbrew i nazewnątrz wszelkich praw przyrodzonych, nie zdając się nawet pamiętać o niczem.
Taki pogląd jest i wstrętnym i głupim.
Klotylda rozweseliła się, a podczas gdy Pascal całował jej piersi i szyję, powtarzała z miłosnem, pięknem zuchwalstwem, nieco przecież zmięszana:
— Przybędzie... skoro robimy wszystko, czego potrzeba, by się dziecię zjawiło, dlaczego nie chcesz, aby przybyło?
Pascal nie odpowiedział zaraz.
Klotylda, trzymając go w swych ramionach czuła, jak go wstrząsa dreszcz zimny, jak ogarniają zgryzoty i zwątpienie. Następnie, mruknął ze smutkiem:
— Nie, nie! to już za późno... Pomyśl, moja droga, w moim wieku!
— Ależ ty jesteś młody! — krzyknęła Klotylda na nowo, w uniesieniu namiętnem, rozgrzewając go pieszczotami i okrywając tysiącem pocałunków.
Wreszcie to wszystko pobudziło ich do śmiechu.
I usnęli tak wspólnie, spowici wzajemnym uściskiem, on na wznak, obejmując ją swą lewą ręką, ona zaś trzymając się wszystkiemi swojemi kończynami, wiotkiemi i zgrabnemi: z głową ułożoną na jego piersiach, z włosami złocistemi, rozrzuconemi oraz zmięszanemi pospołu z jego siwą brodą.
Sulamitka spała, przyłożywszy lica do serca swego króla.
I wpośród tego milczenia, w owym wielkim, zupełnie ciemnym pokoju, tak względnym i drogim zarazem dla ich miłości, słychać było ich słodki, równy oddech.