Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Przez okno.

W ogrodzie, Roger i Stefan błąkali się szukając ciągle dwóch nieznajomych, które im tak niespodzianie przerwały miłosną przechadzkę z pannami Delfiną i Hortensją, o których obecnie młodzieńcy przestali nawet myśléć. Ze swéj strony panny Delfina i Hortensja, nie okazywały głębokiego smutku z przyczyny rozłączenia, pocieszając się z nowemi kochankami. Podawszy one rączki pierwszym lepszym mężczyznom, powróciły na bal, gdzie się odznaczyły pomiędzy najweselszemi i najzręczniejszemi tancerkami.
Od godziny, nasz przyjaciele przebiegali ogród we wszystkich kierunkach nie mogąc nigdzie napotkać swoich nieznajomych. Zwiedzili wszystkie zakątki i zatrzymywali wszystkie kobiety przebrane za bajaderki, pomiędzy któremi żadnéj nie brakowało, bo było ich dwanaście jak na początku balu.
Lecz właśnie okoliczność ta zwiększała tajemnicę. Stefan i Roger przekonali się, że dwie nieznajome nie znajdowały się pomiędzy dwunastu bajaderkami.
Nie raz ścigali zgrabny kibić przepasany zielony lub pąsową szarfą, lecz omanienie krótko trwało... po pierwszém bowiem słowie wymówionym przez bajaderkę, oddalali się dla czynienia dalszych poszukiwań. Nadaremnie silili swój umysł dla odgadnięcia téj niepojętéj zagadki i w końcu zwątpili o skutku.
Im bardziéj się zastanawiali nad tym wypadkiem, tém bardziéj utwierdzał się w nich domysł, że te dwie kobiety, były niewątpliwie dwie siostry: Djana i Cyprjana.
Dopóki dziewice nie znikły im z oczu, domysł ten uważali za szaleństwo; bo wtedy dalekimi byli od sądzenia, ażeby córki stryja Jana mogły opuścić pałac. Lecz teraz przypominali sobie długie rozmowy, w których Djana i Cyprjana zwracały zawsze osnowę do Paryża, i nadawali znaczenie pewnym szczegółom które podówczas zauważali. A przecież czyż podobna uwierzyć? One tak kochały panią i swego podeszłego ojca.
Lecz list z Redon donosił że Marta i Jan wypędzeni zostali z Penhoelu, i niestety! tenże list oznajmiał o śmierci Cyprjany i Djany.
Umysł młodzieńców gubił się w labiryncie pomieszanych wzruszeń.
— Gdybyśmy ich widzieć mogli — poszepnął Roger — lecz tam było tak ciemno...
— Czyliż można ich było poznać pod tém przebraniem?...
— Zapewne — jednakże zdawało mi się, że ta która miała zieloną szarfę, była tego samego wzrostu co Cyprjana.
— Gdy czerwona szarfa zbliżyła się do mnie, jej djadem z pereł dochodził do méj twarzy, jak dawnéj włosy Djany.
— To były one... tak, one!
Poczém znów powątpiewanie cisnęło się tłumnie.
Jakim przypadkiem mogły się znajdować w pałacu naboba? Dla czego się ukrywały? Dla czego uciekły?...
— To przezemnie... tak, z mojéj przyczyny! — wykrzyknął Roger uderzając się w czoło — ty zachowałeś przytomność Stefanie... lecz ja oszalałem... ta Delfina oczarowała mnie... Jeżeli to były one, cóż sobie pomyślały widząc nas z temi kobietami?...
— Mój Boże!... i nie możemy ich zaspokoić, ani pozyskać ich przebaczenia...
Przypadkowo powrócili pod altankę, przy któréj rozmawiali z nieznajomemi.
— To co mówiły, przypomina mi się dokładniéj w tém miejscu — mówił Roger — któż lepiéj może znać stosunki rodziny Penhoelów?
— Zwierzając się mylordowi, nigdyśmy nie wymieniali miejsc i imion... chyba Lola, któréj twarz przed chwilą spostrzegłem...
— Być może — rzekł Robert powziąwszy nowy kierunek myśli. — Lecz ona nie wie o stosunkach, jakie nas łączą z mylordem... jakiżby miała interess przytaczać nam zdarzenia zaszłe w Penhoelu?... a przytém wiele zachodzi szczegółów, o których wiedziéć nie mogła... oh! to były one!...
Stefan trzymał w ręku list, który otrzymał tego wieczora. Ścisnąwszy za ramię Rogera, poszepnął drżącym głosem:
— To tu... za temi drzewami usłyszeliśmy te słowa „dziewice nocy...
Zatrzymał się nie chcąc powtórzyć okropnego wyrazu.
— I cóż? — przerwał Roger.
— I cóż? — mówił z wysileniem Stefan — jeżeli to były one rzeczywiście... lecz umarłe.....
Roger zadrżał i milczał. W téj chwili umysł jego nie był zabezpieczony przeciw rozognionéj wyobraźni, a wspomnienia Bretanii zapełniające serce jego, przywracały łatwowierność w któréj się wychował.
Dziewice nocy!... — powtórzył — czy wierzysz w duchy Stefanie?
Malarz przyłożył rękę do palącego czoła, Roger zaś cofnął swoją z dłoni Stefana.
— Nie wiem — rzekł drżącym głosem — lecz gdy jéj ręki dotknąłem, była tak zimną jak marmur... — Rzucił się na kanapkę darniową i zakrył twarz. Był nadzwyczajnie wzruszony.
— Mój Boże!... — szeptał z namiętnością — umarłą lub żywą, spraw Panie! ażebym ją raz jeszcze ujrzał... ażeby się dowiedziała o tém, co było w méj duszy... gdyż nigdy jéj nie wyznałem o ilem ją kochał... nie wiedziała, że była moją jedyną nadzieją szczęścia na tym świecie... oh mój Boże, mój Boże! dozwól mi ją ujrzéć umarłą lub żywą!
W gorączkowym stanie w jakim znajdował się, te wyrazy były dla niego jakby wezwaniem cieni. Podniósł głowę w nadziei iż ujrzy białą postać wychodzącą z gęstwiny.
Roger podobnież spoglądał w około z przesadną obawą, lecz obaj nic nie dostrzegli, oprócz dwóch twarzy męzkich zarosłych, które zdawały się być na straży.
Te dwie głowy lubo zaraz znikły, ich widok jednak był dostatecznym do zniweczenia uroku. Stefan powstał, nagle ocucony ze swego marzenia i ujął za rękę Rogera, ciągnąc go na bal.
Postacie których głowy były dostrzeżone przez młodzieńców, i które od kilku godzin zdawały się śledzić ich kroki, ukryły się w cieniu ustępując z drogi, a następnie szli za niemi w pewném oddaleniu.
Był to hrabia Manteira i baron Bibander.
Wiadomo nam, że i im podobnież ukazały się widma, i odtdą byli bardzo niespokojni wiedząc, że na balu znajduję się dwie nieprzyjazne im osoby, znające ich historję.
Starali się najprzód o ile mogli, ażeby się znowu do nich zbliżyć, a potém pragnęli zwrócić uwagę Roberta, dla zasięgnięcia w tym celu jego rady. Lecz usiłowania ich spełzły na niczém; Bajaderki bowiem znikły jak błędne ogniki, a Robert uporczywie odmówił, nie chcąc przerwać rozmowy z nabobem.
Dając mu znaki, Błażej i Bibandier kilka razy tak dalece się przybliżali, że mogli w locie pochwycić kilka wyrażeń, z których wnieśli o osnowie rozmowy, która wzbudziła w nich nieopisaną trwogę.
Robert był znanym z zręczności i rozsądku, a lubo zwykł pić wiele, to jednak z takiém pomiarkowaniem, że nigdy nie utracił ani cząstki téj przytomności umysłu, która w ciągu trzech-letniego pobytu w Penhoelu, pod tym względem ani razu go nie zawiodła.
Towarzysze jego wiedzieli iż zwykle miał się na baczności, lecz również i to im było wiadome, że dawniéj inaczéj postępował.
W czasach, gdy Bibandier był zachowawcą rzeczy kradzionych, gdy Błażéj zasługiwał się na przydomek Śpiocha, a Robert zajmował jeszcze podrzędne miejsce w swéj professyi, trudniąc się kradzieżą na sposób amerykański, uznawano w nim niektóre zdolności gdy był trzeźwym, lecz na nic się nie przydał podchmieliwszy sobie. Wino przemieniało go w samochwalcę, gadułę, pozbawiając roztropności, w groźnym stosunku dla niego i jego towarzyszy.
Jedna okoliczność zwiększała jeszcze trwogę, to jest: że w podobnych razach Amerykanin tracąc swe zdolności, zachowywał właściwy charakter. Pośród najdziwaczniejszych bredni, mniemał on, że jest najgłębszym dyplomatykiem i pracował z serca.
Błażéj i Bibandier nie zapomnieli o tém. Dla tego też dostrzegłszy go z obliczém zaognioném od wina, z minę napuszoną i zadowoloną, pomyśleli o grożącém niebezpieczeństwie. Zapytali siebie, czyby nie było rozstropném opuścić interes który zły obrót przybierał i być może iżby byli uciekli, gdyby ich nie uspokoiła oziębła postać Montalta.
Gdy Montalt oddalił się z altanki, pospieszyli natychmiast zająć jego miejsce.
— Coś ty mówił nieszczęśliwy!... — zawołał Błażéj — coś mu opowiadał?
Robert spojrzał na niego z najżywszą wzgardą.
— Zkąd ten łotr Montalt dostaje win podobnych — poszepnął — można wypić beczkę i nie upić się...
— Ale ty jesteś pijany amerykaninie — odezwał się Bibandier potrząsając jego ramieniem.
— Cóż to znaczy, mości Pipander? — rzekł Robert — czyliś wart i tobie podobni, tyle co moja podeszwa... czy jesteście w stanie ocenić moje postępki?... oh! oh! obracałem nim na wszystkie strony... już go mam... moja martyngała!... ale to głupstwo... moja historja to co innego... Kapulet, Montegu, djabeł i jego orszak... przygotujcie się do podróży moje chłopcy... jedziemy wykupić Penhoel!...
Błażéj i Bibandier słuchali go chcąc coś zrozumieć.
— Przygotujemy się... — rzekł Błażéj — lecz zdaje mi się że do podróży za granicę... czyliż nie wiesz co się tu dzieje?
Robert wzruszył ramionami.
— Piją... śmieją się... śpiewają — odpowiedział.
— Djabli się śmieją! — pomruknął Błażéj — i umarli powracają...
Robert zadrżał, gdyż przypomniał sobie słowa które usłyszał z gęstwiny.
— Oh! oh! — bełkotał głosem, który stopniowo stawał się niezrozumialszym — czyście ich także słyszeli?
— Widzieliśmy ich! — odezwał się Błażéj — i niech zginę jeżeli co pojmuję... to tylko jest pewném, że w pałacu naboba 53 dwie osoby, które nas zgubić mogą.
Bibandier milczał. Był również strwożony jak Błażéj lecz w odmiennym sposobie.
— Czy nie można dostać wina? — zapytał Robert — czyliż sadzicie że jestem pijany i dla tego prawicie mi brednie... jesteśmy bogaci... i ręczę wam, że Montalt odda mi swoje pudełko z djamentami... głupiec... ażebym mu robił intefesa... ob! wiem o tém...
Bibandier szarpnął nim znowu.
— Słuchaj — mówił — wyjdźmy... w ogrodzie jest piekielne gorąco... świeże powietrze otrzeźwi ciebie.
Ujął go za jedną rękę, Błażéj za drugą, usiłując go podnieść.
Robert śmiał się serdecznie.
— Chodź! — mówił Błażéj — musimy się naradzić... kto wie czy jutro nie będzie za późno...
Robert spojrzał na każdego z nich pojedynczo osłupiałym wzrokiem, poczém nagłém poruszeniem odepchnął ich od siebie i położył ręce na stole, a na nich oparł głowę.
— Wyborna historja — mruczał — oh!... to się nazywa opanować człowieka...
Po chwili chrapał w najlepsze, a Błaéj i Bibandier byli bardziéj zakłopotani jak poprzednio. Brakowało im głowy, która ich ratowała w trudnych okolicznościach. Nie mogąc ocenić swego położenia, nie wiedzieli jak im należało postępie.
Jedna rzecz wydawała się im prawdopodobny jeżeli nie oczywisty, to jest, że będą musieli wystąpić do walki przeciw nabobowi i że on stanie się dla nich najgroźniejszym nieprzyjacielem.
Gdy sobie łamali głowy naderemnie, unikając instynktownie miejsc, w których się snuli biesiadnicy, przypadek sprowadził ich pod posąg będący na przeciw okna pokoju kostiumowego. Błażéj wykrzyknął z zadziwienia.
Pokazał palcem na okno:
— Otóż one!.... — przemówił z cicha.
Bibandier spojrzał w kierunku wskazanym, i lica jego pokryły się śmiertelny bladością. Ujrzał bowiem Montalta i dwie córki stryja Jana.
Błażéj uderzył silnie po ramieniu Bibandiera.
— Tak, to one! — powtórzył — więc ich nie zabiłeś mości Bibandierze!...
— Przysięgam na honor — odpowiedział — żem ich utopił z kamieniami u szyi... to muszę być widma...
Błażéj spojrzał mu na twarz i wstrząsnął głową.
W téj chwili Montalt przyciskał złączone ręce sióstr do swych piersi.
— Widma! — pomruknął Błażéj — zdaje mi się żeś z nas zadrwił panie baronie... jeśli tak jest, to bądź pewny że nie pójdziesz do raju... spojrzyj no tylko — dodał ściskając pięście z gniewu — jak z sobą rozmawiają... pewny jestem, że Montalt wie już o zdarzeniu zaszłém w nocy św. Ludwika.
— Czyby nie dobrze było ztąd umknąć — przemówił z cicha baron.
Błażéj nie był od tego dalekim; lecz miał ufność w Robercie gdyby ten był trzeźwym; uznał zatém, że najroztropniéj będzie odłożyć wszystko do jutra.
Gdy się tak wahał, Stefan i Roger przeszli około posagu.
Błażéj uderzył się w czoło:
— Mamy jeszcze coś załatwić — rzekł — czy widzisz tych dwóch kochanków?
— Zdaje się, że kogoś szukają.
— Tak, szukają... nie wiem jak Robert jutro ułoży... lecz czuję że mam dobrą myśl... jak sądzisz, czy oni nas poznali?
— Dałbym sobie rękę uciąć że nie.
— A więc przypieprzemy nabobowi... oh! jeszcze nie jesteśmy pokonani... z temi dwoma kochankami... z młodym Pontalesem, który jest w Paryżu... i przy pomocy innych, których amerykanin wytropi, można wiele dokazać.
— Jak to się rozumie?
— Będziemy mieć dość czasu do pomówienia o tém obszerniéj... teraz należy działać... idźmy za młodzikami i rób co każę.
Zeszedłszy ze stopni zapuścili się w klomby, rozmawiając po cichu.
Stefan i Roger szli przed niemi.
— Bo widzisz — mówił baron Bibandier w dalszym ciągu rozmowy — nie bardzo mi się to spodoba ażebym miał ich powitać... dla czegóż ty się do nich nie zbliżysz?
— Co też ci w głowie... oni mnie codziennie widywali... poznaliby mnie po głosie.
— Bynajmniéj Śpiochu... ręczę ci, że jesteś doskonale przekształcony... twoja peruka i broda...
— Dość tego... ciebie zaś zaledwie dwa lub trzy razy z daleka widzieli... i bądź pewny, że nie zwrócili na ciebie uwagi.
— Jakto? — chociaż kto jest źle ubrany... poznać go można z szlachetnej postawy...
— A więc nie chcesz?
— Bo widzisz...
— Chciéj zauważyć, że w przypadku nieporozumienia, będzie nas dwóch przeciw tobie jednemu... gdyż amerykanie nie wierzy w widma.
Od chwili jak bajaderka w zielonéj szarfie przystąpiła do niego, albo raczéj od spotkania obu dziewic na polach Elizejskich, baron Bibander utracił po większéj części swoją wymuszoną postawę i zaledwie cień pozostał tego dumnego magnata z hotelu czterech narodów, który zwykle mówił głośniéj od innych.
Poczuwał się do winy i im większe było podobieństwo, że jego dwaj wspólnicy utracą swoje stanowisko, tém bardziéj obawiał się ich zemsty.
— Wiesz dobrze śpiochu — rzekł — że twoje pogróżki tyle mnie obchodzę ile ciebie twój wyrok zaoczny... amerykanin i ty i dziesięciu was podobnych, nie potrafiliby mnie zatrwożyć... lecz jesteśmy razem... potrzeba być czynnym i poświęcam się.
— Czy pamiętasz co ci mówiłem?
— Czy mnie uważasz za osła?... pozwól mi działać.
Błażéj i Bibandier szli jeszcze za młodzieńcami przez kilka minut; poczém w chwili gdy ci mieli wracać na bal, Bibandier opuściwszy swego towarzysza, przybliżył się do nich z niemiecką rubasznością.
— Pragnąłbym pomówić z panami parę słów — rzekł kłaniając się sztywno.
To co Błażéj przewidział, nastąpiło. Nie przyszła nawet myśl młodzieńcom ażeby kiedykolwiek widzieli tę dziwną postać.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy — odezwał się Stefan.
— Bardzo mnie to cieszy... przepraszam, że panom przeszkadzam... lecz zdawało mi się żeście kogoś szukali.
— Lecz panie...
— Mówmy mało i dobrze... panowie szukacie panienek przebranych za bajaderki?
Na te słowa, myśl o mistyfikacyi na nowo powstała w głowie Stefana i Rogera.
— Zkąd pan wiesz o tém?... — zapytał opryskliwie Stefan.
Roger zaś dodał prawie groźnie:
— Pan może jesteś jednym z aktorów téj komedyi... ta rola może być niebezpieczną...
Bibandier nie zrozumiał tego. Był wszakże aktorem w pewnéj komedyi, i nie miał zarozumiałości do odwagi.
— Moi łaskawi panowie — odezwał się cofając o krok, ażeby mógł zemknąć w przypadku grożącego niebezpieczeństwa — jestem baron Pipander, znanym dobrze w Paryżu... chciałem wam wyświadczyć przysługę wskazując gdzie są panny przebrane za bajaderki... oto wszystko...
— Więc pan wiesz gdzie one się znajdują? — poszepnął Roger z powątpiewaniem.
— Ja — odpowiedział Bibandier — to jest tak.....
— A więc chciéj nas zaprowadzić!
Były ułan nie dał sobie tego powtórzyć. Zwrócił się zaraz do posągu i wszedł na stopnie poprzedzając dwóch przyjaciół. Zatrzymał się w miejscu naprzeciwko okna, przez które można było widzieć wnętrze buduaru, i wskazał ręką uroczystym poruszeniem.
— Chciejcie tylko spojrzeć moi panowie...
Stefan i Roger wydali przeraźliwy okrzyk.
Przypadek posłużył Bibandierowi. W chwili bowiem gdy młodzieńcy ścigali wzrokiem wyciągniętą rękę, Cyprjana i Djana skończyły śpiewać i przybliżyły się do naboba.
Tą razą nie można się było omylić, gdyż żyrandol oświetlał ich postacie jaśniéj jak przy dziennym blasku.
Młodzieńcy rażeni zostali jak gromem, bo spostrzegli Djanę podnoszącą rękę naboba do ust swoich, gdy Cyprjana całowała go w czoło.
Odwrócili się do, swego przewodnika, lecz ten roztropnie umknął.
Poczém dziewice opuściły draperję, i nie było już nic widać.
Roger pochwyciwszy za ramię swego towarzysza rzekł:
— Jesteśmy oba wystawieni na szyderstwo! — zawołał głosem drżącym z oburzenia — ah! pojmuję teraz podstęp mylorda!... wszystko cośmy jeszcze o nich mówili, podniecało jego lubieżne i zużyte żądze, i chcąc nas zaślepić, narzucił nam dwie zalotnice... ah! czyliż się dostatecznie pomścimy jeżeli mu odbierzemy życie!
Stefan stał jak wryty ze spuszczoną głową.
— Djano!... Djano! — szeptał jakby nie dowierzając swoim oczom — czyliż to podobna?...
Roger powtórnie pociągnął go za rękę:
— Chodź — rzekł — chodź... czuję że tracę głowę... oh! Cyprjana kochanką tego człowieka!... mniéj jak kochanką... bo przemijającą nałożnicą jego haremu!...
Ciągnął Stefana przez ogród, a ten nieopierał mu się, bo myśl jego obumarła.
Powrócili do pałacu i po kilku sekundach stanęli przy drzwiach buduaru.
Roger pierwszy chciał drzwi wywalić, lecz jego szalony popęd wstrzymany został przez mur żyjący: dwaj czarni stali przy progu.
— Nikczemnicy! — czyż ośmielicie się mi opierać... ustąpcie!... muszę mówić z mylordem.
Seid i jego towarzysz zachowali milczenie i nie ruszyli się z miejsca.
Roger powtórnie na drzwi natarł, lecz bezskutecznie. Krzyczał, groził i płakał.
Gdy się po raz trzeci chciał rzucić na czarnych, Stefan zatrzymał go:
— Mylord jest dzisiaj zbyt dobrze strzeżony — poszepnął głębokim i gorzkim głosem.
Poczém dodał zwracając się do czarnych:
— Powiedźcie waszemu panu, że opuszczamy jego dom na zawsze... lecz nie żegnamy się z nim jeszcze... bo jutro się z nim zobaczemy...
Następnie odprowadził Rogera, gdy dwaj murzyni stali jak wryci na straży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Upłynęło dwie godzin od tego wypadku i bal się skończył.

Nie było nikogo w ogrodzie, z którego powiewało świeże powietrze przez otwarte okna pałacu. Służący pogasili świeczniki i żyrandole a tam, gdzie przed chwilę panowała zagłuszająca wrzawa, obecnie głęboka zaległa cisza.
Wszyscy spali, oprócz Cyprjany i Djany, które weszły do pokoju kostiumowego.
Djana zamknąwszy okno wychodzące na ogród, wybrała z pomiędzy mnóstwa przebrań, ubiór modnisia, Cyprjana podobnież.
I obie zajęły się trudną czynnością przebrania po męzku.
Oczywiście nie było to dziwactwem i miały na celu jakąś ważną wyprawę, gdyż w ich twarzach malowała się swobodna odwaga, do któréj się uśmiechały niegdyś w Penhoelu, narażając się na los walki.
Byli to dwaj waleczni żołnierze, zachowujący wesołość w ogniu i upajając się chętnie zapachem prochu.
— Jakże jest twarda ta obrzydła skóra — mówiła Cyprjana przymierzając drugą parę butów — nie dobiorę jak uważam na moją małą nogę.
— Młodzieńcze — odpowiedziała poważnie Djana — jesteś trzpiotem!...
Cyprjana rozśmiała się serdecznie.
Obuwszy buty, wdziały pantaliony, pracując długo nad zawiązaniem chustek na szyi; poczém włożyły kamizelki szalinowe i surduciki obcisłe.
Skończyły się ubierać. Spoglądały na siebie śmiejąc się donośnie, a Djana rzekła przybrawszy poważną postać:
— Moja biedna Cyprjano... ty jesteś zbyt piękną na mężczyznę.
— Ty raczjé! — zawołała Cyprjana — ty mi zazdrościsz... i nie chcesz powiedziéć że jestem przystojnym chłopcem.
Djana wziąwszy ją za rękę, powiodła przed lustro, które im ukazało najpowabniejsze twarzyczki dziecinne, jakie sobie wyobrazić można.
Potrząsły główkami ze zniechęceniem.
— Ten ubiór odmładza nas o lat pięć — rzekła Cyprjana — chodziemy do szkoły...
Poczém wśród wesołości, obie wydały westchnienia.
— Mój Boże! — pomruknęła Cyprjana — jakże zrobić się brzydką.
Djana pocałowawszy ją w głowę, odpowiedziała:
— To jest niepodobieństwem... czyliż potrzeba być brzydką chcąc przedstawiać młodzieńca?
— Tak i mnie się zdaje... Roger był tak piękny...
— Dopóki się nie uganiał za pięknęmi blondynkami.
— Równie jak Stefan, dopóki nie upodobał sobie w brunetkach.
Przestały się uśmiechać, żałując tych słów które były podobne do szyderstwa.
— Jato byłam początkiem moja siostro — rzekła bojaźliwie Djana.
— A ja jestem złośliwą — odezwała się Cyprjana — gdyż wiem dobrze, iż Stefan ciebie kocha... ale Roger... oh! Roger drogo przypłaci za łzy, które dziś roniłam z jego przyczyny.
Djana przyciągnęła ją do serca.
Proszę za nim, ażebyś mu przebaczyła... on jest dzieckiem podobném tobie... i jestem pewną że teraz rozpacza.
— Ah! jakaż mi myśl przyszła! — odezwała się Cyprjana — ponieważ musiemy być mężczyznami na godzinę, starajmy się być do nich podobnemi.
— Do kogo?
— Ty do poważnego Stefana... ja do tego trzpiota Rogera... Stefan ma duże oczy myślące jak ty... uśmiechaj się z zadumaniem i pochyl główkę... tak... to on!... brawo panie Stefanie!
I kłaniała się pląsając.
— Teraz na mnie koléj. Przedstawiam pana Rogera de Launoy... a co, czy nie mam jego miny wietrznika i figlarnego spojrzenia?
— Wybornie! — rzekła Djana — brakuje ci tylko wąsików.
— Oh! to nic.
— I kilka cali wzrostu.
— Będę stąpać na palcach.
— Lecz masz za wiele pukli na téj główce bez mózgu.
Cyprjana poskoczyła do stolika, z którego wzięła nożyczki, poczém ująwszy w pełną dłoń jedwabisty warkocz, obcięła go nielitościwie.
Djana wydała okrzyk i chciała ją wstrzymać, lecz już było za późno; pukle włosów zaległy podłogę.
— Oh! mała psotnico... — odezwała się Djana — jaka szkoda tych włosów które tak lubiłam.
— I ja także... ale one odrosnę... a przytém nie użalaj się nademnę — dodała zapuszczając nożyczki w prześliczne włosy Djany — musisz także mieć czuprynę à la Titus.
Na podłodze było tyle włosów, że można z nich było wyrobić parę peruk z czasów Ludwika XIV.
Dziewice śmiały się pozbywając tej pięknej ozdoby; poczém skacząc z radości, obie przejrzały się w lustrze, i tą razą ujrzały dwie twarzyczki żywe, wesołe i figlarne.
— Teraz cokolwiek wąsików — odezwała się Cyprjana — widziałam różne w toalecie.
Otworzyła szufladę i po chwili nad jéj jak również i siostry ustami, ukazały się kształtne wąsiki.
Przebranie było zupełne oprócz niektórych szczegółów, jakiemi obie dziewice zaopatrzyć się postanowiły.
Wybrały naprzykład pomiędzy bronię rozłożoną na etażerce, dwie kruciczki które ukryły za surduciki, naładowały kieszenie złotem będącym w woreczkach z pereł, i zwróciły się do drzwi, w kapeluszach na głowie i z laseczkami w ręku.
Nim wyszły, ich paluszki w świeże rękawiczki obleczone, przesłały pocałunek śpiącemu Montaltowi.
Murzyni którzy zawsze przy drzwiach czuwali, spoglądali na nie z zadziwieniem, i nie chcieli je wypuścić.
— Czyliż wam mylord nie zalecił posłuszeństwa naszym rozkazom? — odezwała się Djana rozkazującym tonem.
Seid wahał się, lecz następnie schylił głowę na znak uległości.
— A więc — mówiła Djana — każ natychmiast zaprządz do pojazdu... wyjedziemy na przechadzkę.
— O téj godzinie.... — poszepnął murzyn.
— Taka jest wola nasza! — rzekła Djana.
Seid schylił głowę, i oddalił się dla spełnienia rozkazu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.