Godzina (Lange)
W NIESKOŃCZONOŚCI.
Artemis. Spójrz, siostro, oto ziemia! Czy nie znijdziesz jeszcze z niebiosów? Nie objawisz się ludziom?
Godzina. Przeznaczenie nade mną. Zegar wieków żółwim płynie krokiem. Żadna władza bogów ani ludzi nie przyśpieszy jednej minuty.
Artemis. Okrutną jesteś. Jeżeli znijść nie możesz, czemu błyskasz istotom ziemi w fosforycznych błędnych ognikach, niby duch, który się ucieleśnia — a cała pozostajesz niewidzialną?
Godzina. Niewidzialną być muszę aż do ostatniego uderzenia zegaru. Każdy błysk fosforyczny jest mgnieniem moich narodzin. Jestem jakoby ciało z niewidzialnych atomów stające się powoli i coraz bardziej rozlewające się w kształt promiennego żywiołu. A tymczasem ciemna jestem jako noc o światełkach rzadkich i mglistych.
Art. Lecz ludzie biorą je za słońca... Czy ty czujesz ich boleści — i obłędy — i szały?
God. Czuję — ach, i nietylko czuję, lecz one mnie trawią i nawskróś przenikają. Wszystkie te boleści — i obłędy — i szały są we mnie, one drgają w moich żyłach niewidzialnych, tętnią w mojem sercu, huczą w moim mózgu. Te cierpienia — to moje minuty, te cierpienia — to moje skry, te cierpienia — to ja! Ja z nich powstaję, a z nich się rodzi moje słońce — moja radość — mój geniusz! Nie, ja powstrzymać ich nie mogę, nie mogę przyspieszyć... Przeznaczenie nade mną...
Art. O, biedna siostro moja, czemuż drogi nasze są rozdzielone? Czemuż nie możemy wspólnie pracować nad ulżeniem losu człowieka?
God. Dziwnie stałaś się tkliwą, siostro, dla tego plemienia. Czemuż ty się im nie objawisz, istoto ułudna, która wszystkim widzialna — tysiące masz form coraz innych? Czemuż nie zejdziesz między ludzi i nie powiesz im: Oto jestem! Poznaliby połowę tajemnicy...
Art. Prawdę mówisz. Kocham ludzi, a jednak objawić się im nie mogę, bo mi tylko z tobą współdziałać wolno. A cierpię dlatego, że tęsknię za wybrańcem moim, ale wiem, że on dopiero wówczas dla mnie przeznaczony, kiedy twoje słońce zabłyśnie i kiedy zabrzmi twój hymn, jako zwiastowanie nowego świata.
God. I któż jest ów wybraniec?
Art. Pasterz cudny — Endymion, królewicz Arkadyjski. Widziałam go raz, gdym nocą samotna i szczęścia spragniona, ciemne przebiegała lasy. — Serce moje odtąd spokoju nie zna. Śnił wówczas: pocichu się doń zbliżyłam; w chlamydzie białej — obyczajem pasterzy — odpoczywał w pobliżu stada swoich kóz i owiec. Boski uśmiech okraszał mu lice, pół-zamknięte oczy jaśniały jak błękitne niebo, żyłki niebieskie szły mu od oczu wzdłuż skroni, a złote włosy w kędziorach spływały po ramieniu. Nachyliłam się — i już go miałam obudzić pocałunkiem, gdy naraz straszne ukłucie pierś mi zraniło — moja zbrodnia!
God. Zbrodnia?
Art. Tak — dawno już, dawno temu, — kiedy w sercu mojem gościło jeszcze okrucieństwo, a tkliwości nie znałam — jedno tylko żyło w mej myśli: aby żaden człowiek nagości mej nie obaczył. A jednak był myśliwiec tak zuchwały, który w gąszczy się ukrył i ujrzał mnie w kąpieli. Dostrzegłam go: obrażony wstyd dziewiczy ogniem purpury oblał moje ciało. Jednem słowem czarodziejskiem w jelenia przemieniony — jak dziki zwierz uchodził — i przez własne swoje psy został pożarty. Imię tego myśliwca było Akteon!
God. I krew Akteona — i jego jęki — i szczekanie sfory psów snu ci nie dają?
Art. Odkupienia pragnę — za Eudymionem tęsknię. Żal opanował me serce — wejrzałam w dzieje ludzkie — straszliwe dzieje Pelopidów... Pamiętam, od dni Pelopsa aż do dni Orestesa — jakie bratobójcze zbrodnie działy się w tem krwawem gnieździe. Zanim się plemiona greckie do Ilionu wybrały, Agamemnon na łowach zastrzelił moją łanię ulubioną. Więc bogowie zażądali ofiary i wyznaczyli na nią Ifigenię, córkę królewską, a wybrali ją dlatego, że była piękną.
God. I zginęła?
Art. Grecy myśleli, że zginęła, lecz jam ją porwała, uniosła i ukryła w Taurydzie. O, nie chciałam, nie chciałam już ofiar! Ifigenia pozostaje w Taurydzie, jako moja kapłanka i czeka na swego wybawcę, a wybawcą tym będzie Orestes, jej brat — ścigany przez furye...
God. Przez furye?...
Art. Jesteś jak echo. Niestety, w rodzie Pelopidów i w ludzkiem plemieniu tylko ci, których furye ścigają — wielkie czyny mają w przeznaczeniach, a ci, którzy wielkie spełniają czyny, szponami furyi są za to karani. Orestes popełnił czyn wielki i straszny — mogiłę ojca swego zaspokoił — a teraz pójdzie dokonać dzieła odkupienia — do Aulidy z powrotem Ifigenię zawieść. Wybawca Ifigenii będzie moim wybawcą... Spokój i miłość zapanuje w gnieździe Pelopidów i w ludzkiem plemieniu, a Endymion spocznie na mojem łonie. Ifigenia jest słońcem ludów, ale dziś Orestesa furye ścigają...
God. Więc mojej szukasz pomocy? Rozumiem cię, siostro. Chcesz, abym przyśpieszyła dzień, w którym zabrzmi pieśń żeglarzy, przybijających do portów Taurydy; aby Ifigenia do Argos powróciła, abyś ty mogła uśpionego pasterza zbudzić pocałunkiem.
Art. O Godzino, słuchaj! Marzyłam zawsze o braterstwie żywiołów. Duch ludzki — niespokojny, targany głodem i pragnieniem, kołysany nadzieją, rozpaczą trwożony, jak zdradziecki myśliwiec skrada się do mych kniej i borów najgłębszych, toporami rani moje drzewa najwyższe, tajemnice najświętsze mi wydziera — i gdy jego krew popłynie, wówczas zowie mnie Szatanem. O, siostro, jakże-bym pragnęła Aniołem być dla człowieka! I cóż mi powiesz?
God. (milczy).
Art. Nic nie mówisz — nic uczynić nie możesz?
God. Przeznaczenie nade mną. W milczeniu i bezwiedzy płyną ku Jutru. Boleść twoją odczuwam więcej jeszcze od ciebie, bo cała jestem z boleści złożona. Uważaj każdą moją żyłkę, każdą moją kroplę krwi, każde pióro mego skrzydła: to są te jęki ludzkie, te rospacze, te szały, które twoich uszu nigdyby nie dobiegły, gdybyś Endymiona nie ujrzała. Ale te cierpienia — to źródło szczęścia na jutro. Tymczasem milczeć muszę.
Art. Po cóż te cierpienia? Czyliż nie można szczęścia rozlać na świat odrazu? Po cóż ta walka ducha ludzkiego ze mną? Po cóż ta wrzawa bolesna, jaka w nim się rodzi z dążenia ku tobie — ku swej Godzinie? Po co rozdwojenie naszych ścieżek, mojej i twojej: geniusz czasu i geniusz natury czyż nie mogłyby naraz zlewać na ludzkość swe rogi obfitości?
God. Do jednej płyniem przystani. Jedna latarnia oświeci nasze łodzie.
Art. Nie znasz litości — nie rozumiesz szczęścia.
God. Szczęścia nie pragnę. Nic nie cofnie wyroków Przeznaczenia, nic nie przyśpieszy Godziny! Tylko pozorom dowierzać nie trzeba: z mogił rośnie życie, ze smutku wypływa radość, z ulewy tęcza wybłyska...
Art. Mów, gdzie owo życie, owa radość, owa tęcza... Mów, niech popłynę — niech polecę do nich... Jak Prometeusz z nieba ci je wykradnę — i dam je ludzkości... Niechaj wcześniej, niż bezlitosne każą wyroki — zabłysną ludom! Niech Ifigenia powraca... Czemu nie mówisz?...
God. Powiem ci później. Płyńmy dalej w bezmiary. Ja ci pokażę nowe dzieje Pelopidów...
Art. Dokąd lecim? Czy to już?
God. Wyżej — wyżej... W przestrzeń — w bezmiary — w nieskończoność... Płyniemy do tego punktu, skąd widać Przeszłość. Płyniemy po tych śladach, któremi Ziemia niegdyś krążyła: ujrzysz tam uwiecznione w eterze, jabby[1] na nieśmiertelność odtworzone dzieje planety, i gdyby jakie oko człowiecze dojrzeć je mogło — to żaden duch nie uwierzyłby w śmierć i nicestwo.
Art. O, znam je, znam! Nieraz, gdy ulatywałam nad księżyc, widziałam na gwiazdach wiekuistemi farbami wymalowane cierpienia ludzkości. Im więcej spływałam, tem bliższe dostrzegałam czasy... Lećmy...
God. W górę — w górę!
Art. O, widzę, widzę! Co to za straszna łuna purpurowa? Czy piekło na ziemię upadło? Czy to zorza słoneczna idzie z nizin ku niebu? Czy ziemia cała w ogniu?
God. Tak, cała ziemia w ogniu. To Godzina, co była przede mną. Ten czerwony Pożar, który wstrząsa posadami całej ziemi, to łuna wielkiej Rewolucyi. W niej runęły w zgliszcza wszystkie zamki feodalne, w niej upadły wszystkie ostrołuki gotyckie, rozwarły się wszystkie granice, które dzieliły człowieka od człowieka... Ten Pożar zapalił człowiekowi Pochodnię prawa ludzkiego — on człowiekowi powrócił jego swobodę pierwotną.
Art. O, jakże kocham ten pożar i tę Godzinę! Rozumiem ją! Duch ludzki, skrępowany ciasnotą miast kamiennych, zatęsknił do leśnej swobody. Do mnie chciał powrócić, mnie ukochać na nowo! Chciał swój żywioł z moim połączyć żywiołem! I szczęście od tej godziny zapanowało na ziemi — nie prawda?...
God. Nie, zbyt daleko od twoich lasów ludzkość odbiegła, aby tak prędko do nich mogła powrócić... I nowe burze do dawnych burz dodała, — a mnie przypadło jedne i drugie uspokajać...
Art. A któż jest ów olbrzym, co przez miasta, pola i stepy sadzi na białym rumaku i tysiączne za sobą prowadzi tłumy?
God. To Jowisz, co się z tego chaosu narodził... To syn twój, dziecię żywiołów, huragan-niszczyciel. Straszny a wielki, kolumna granitowa, na której stopa moja się opiera... Syn żywiołów — żywioły rozhukane powstrzymał — na nowo prawa człowieka podeptał! Groźny i straszny był to mąż, lecz bohater; bohater był, ale Boga zapomniał i upadł...
Art. I znikł — i zapomniany... A przecież na nim stopy oparłaś?...
God. Nic nie znika w dziejach: upadł, bo chciał z Bogiem się mierzyć — i nie dokonał swych czynów, ale są jego myśli, które żyją wciąż i kiedyś na nowo w krew się wcielą i ziemi błysną w zwycięstwie...
Art. A tam? Czy jeszcze jedna zorza? Widzę snop złotych promieni, co płynie ku niebu, jakby dusza jakaś świetlana po nich wzlatywała do góry?
God. To łuna pogrzebu Shelleya! W złotych promieniach tego stosu — eter niebieski przejęły w siebie purpurowe ognie Rewolucyi — i z mogiły Cestyusza rozchodzą się po ziemi jako symfonia czysta i kojąca...
Art. A owa tęcza siedmiobarwna, co się rozwiesza nad ziemią, jako zwiastunka szczęścia i piękna...
God. Blask, który nam tu w wyżynach zdaje się barwnym eterem — był kiedyś na ziemi — dźwiękiem pieśni natchnionych poetów. A pieśni te brzmiały potężnie jak trąby archaniołów lub tak dzwoniły łagodnie jak seraficzne hozanna... Dzisiaj pieśni zamilkły, lecz pamięć ich pozostała — i niewidzialne sercom ludzkim panują... Nieraz, jakaś dusza samolubna i wyschnięta — budzi się ze snu przerażona czystą i świetlaną myślą, jaka w niej zabłysła, a nie wie, że ta myśl urodziła się z niewidzialnych duchów, co żyją w tej tęczy...
Art. Patrz — jeden promień z tęczy się oderwał... Samotny płynie — na ziemi greckiej stanął... O, co za Bóg upada?...
God. To Byron. Powstały dzieci Hellady — pękło wieko mogiły Temistoklesa — Grecya strząsa jarzmo tureckie — a Byron ginie pod Missolungi... Za Grecyą inne pójdą narody... Patrz!... Urwina góra się rozpada, a z niej, przebudzony ze snu półwiecznego wychodzi bohater zmartwychwstały — Marko królewicz... Uderzyli gęślarze w lutnie jaworowe — i ludy słowiańskie budzą się do życia... Od swoich pszczół, od swoich siół odeszły, miecz porwały i wołają: Jesteśmy! Nowy ogień w Europie zapłonął — epos wielkie, bój ludów o prawa człowieka. Serbowie, Węgry, Czesi, Włochy, Belgia...
Art. A ta wielka i piękna niewiasta, na której czole smutek, a w oczach jakaś dusza wielka przemawia?
God. To Lilith — pierwsza Adamowa żona, która sama raj opuściła, zanim jeszcze Jehowa człowieka wygnał z Edenu. A teraz do raju chce powrócić, ale nie chce raju bezwiedzy; świadomego raju pożąda i do niego płynie. Stanęła na czele tłumów niewieścich — i walczy o prawa kobiety; a za nią tłumy, które płyną ku wyżynom geniuszu, ku wyzwoleniu i światłu...
Art. Jeszcze jedna istota, która tęskni. Ale widzę oto dwóch olbrzymów, co nie słuchają pieśni wieszczów, a walkom ludów obojętnie się przypatrują. Czemu głowy ich opuszczone, a wzrok płonie jakimś strasznym płomieniem?
God. To Wyrwidąb i Waligóra — dwa pracowniki potężne, — siłacze ogromne, przed wiekami urodzone, a nieśmiertelne. A nie znają oni swej mocy — i po świecie błądzą jakby uśpieni — głodem, co wnętrze ich trawi i mrokiem, który wieki w ich głowie zasiały... Tak się oddalili od światła, że nie są już do ludzi nowych podobni, a tak są od natury dalecy, że już nie rozumieją twojej tajemnicy... Ale i oni się budzą już do życia — i w nich jakieś nowe światła zabłysły...
Art. Czyż ten pożar, co płonął w Godzinie, która była przed tobą — czyż ten pożar nic im nie dał?
God. Rozwiązał im ręce — podniósł ich godność człowieczą — i na wolne puścił ich gościńce, ale za to dał im nędzę, jakiej nigdy przedtem nie znali...
Art. Więc ci tylko cierpią? Ale inni są szczęśliwi?
God. O, nie sądź tak, moja siostro! Straszniejsza walka niźli tych cielesna — w głębi ludzkich dusz się odbywa! — Ale spłyńmy niżej — ku dniom ostatnim idziemy... Widzisz te dwie postaci?
Art. Widzę dwa cienie złowieszcze — jakby dwie dziewice moru, które mrok na całą ziemię rozlewają...
God. To dwie klęski ostatnie ludzkości, dwie mogiły słońc... Karta dziejów odwrócona, zaprzeczenie dni przeszłych, które na nowo tworzyć należy... Od tych mogił zaczyna się rozpacz bezdenna w sercach ludzkich, zaczyna się szamotanie błędne i bezowocne, gonitwa za nową prawdą, za światłem i powietrzem, i straszliwa tęsknota za tą Godziną ubiegłą i za Godziną, która się ma narodzić. Godzina ubiegła była wielkiem świętem ducha, ale nie wszystkie swoje spełniła obietnice. Zburzyła wszystko, zbudowała niewiele. Wstrząśnienie wielkie dała światu całemu, na wewnątrz i na zewnątrz... ale wszystko jest jeszcze w rozstroju i rozdwojeniu... Codziennie dziś każdy duch przeżywa mózgiem i sercem i nerwami ten pożar, jak święta Teresa przeżywała codziennie męki kalwaryjskie... I od tego dnia, jak Godzina ubiegła była wstrząśnieniem świata — tak myśl o tej godzinie jest rozdwojeniem każdej duszy.
Art. Jam jest żywioł czysty — i żadne mię nie narusza zwątpienie. Mów mi, co to znaczy?
God. Nie, siostro, i ty znasz je, bo i ty płaczesz Akteona. I dla ciebie nadeszła godzina spowiedzi...
Art. Spowiedzi?...
God. Tak. Cały świat — dusze pojedyncze i tłumy całe — narody i plemiona — i koła ludzkie wewnątrz plemion i narodów: wszystko zapatrzone w siebie — sądzi siebie — siebie rozważa — i bije się w piersi — i winy swe wyznaje — i spowiedź powszechną odbywa... I świat nowych czeka objawień. Krwawiej od Pelopidów nieraz ścierają się duchy... Patrz, widzisz to wzgórze zielone — w twojej Grecyi świetlanej?...
Art. Widzę, to Arkadya — tam mój Endymion czeka na mnie...
God. Nie czeka na ciebie. On także uszedł ze swych gór zielonych — spokojne owce porzucił — i ruszył do pustelników, szukać u nich tajemnic, których zapomniał...
Art. Ja mu przypomnę... Ale mów mi, gdzie owa radość — i życie — i tęcza?...
God. Spójrz — oto ziemia — oto dzień dzisiejszy! Słyszysz tę wrzawę nteokiełznaną[2], ten wir nieskończony krzyków, żądz, śmiechów i jęków?... Gdybym się objawiła przedwcześnie, gdybym przeznaczenia skrzywiła — chaos by nastał jeszcze okropniejszy — zgrzyty i żądze, jęki i łkania starłyby się w jakiś chór mogilny — i życie zapowiadane stałoby się grobem. — Wszystko człowiek sam wywalczyć sobie musi; co z łaski idzie, co darmo przychodzi, — na marne przepada. Słuchajmy głosów ziemi!
Tłumy ludzkie roją się po miastach ogromnych, po wsiach zielonych, po lasach, morzach, wyspach i górach; w krajach zimnych i gorących, u brzegów rzek, na pustyniach i u stóp wulkanów. Roją się: płaczą i śmieją, jęczą i śpiewają, tańczą i wołają chleba, walczą i całują się ze sobą... Mrowia. —
Świątynie olbrzymie — nielicznie rozstawione na powierzchni ziemi; na świątyniach wieże wysokie, na wieżach czatownicy, czujnem, wytężonem okiem patrzą w Nieskończoność.
Siedm jest świątyń, siedm wież i siedmiu czatowników, a są to świątynie wielkich Godzin ludzkości zmarłej i nieurodzonej. Sześć jest świątyń Rajów utraconych, a jedna świątynia Rajów odzyskanych. A świątynie są: świątynia Edenu, świątynia Hellady, świątynia Saint-Graala, świątynia Wenedów albo Sławiańszczyzny pierwotnej, świątynia Odrodzenia, świątynia Deklaracyi Prawa. A siódma jest świątynia Atlantydy.
Tłumy ludzkie błądzą po starożytnych świątyniach, aby w niej znaleść żywioły, z których ma się narodzić nowa modlitwa. Ale dotąd jeszcze modlitwy nowej nie znalazły — i niedoskonałem słowem wielbią nieznanego Boga Atlantydy.
Oto jak wołają tłumy, idąc do świątyni Jutra:
— Oddawna już objawienia czekamy, a ciągle jeszcze błądzimy w ciemnościach. Ma-ż nasze Jutro wybłysnąć Ogniem niespodziewanym — czy też się narodzi z Godzin zamarłych? Próżno klękamy u wszystkich dawnych ołtarzy: ani na zakazanem drzewie Edenu, ani w marmurowych posągach Hellady, ani w strunach arfy Derwida, ani w łabędziej pieśni Lohengrina, ani w malowidłach Buonarottich, ani w płomieniach Deklaracyi Prawa — nigdzie nie wyczytaliśmy Prawdy nowego świata. Gdzie jest ów prorok, co nas do ziemi obiecanej zaprowadzi? Płyną dni za dniami, a wszystkie — niby strugi jesiennego deszczu — podobne do siebie. I losy nasze wciąż nie zmienione. Idźmy do świątyni, a jako możem, skarzmy się Bogu.
Arcykapłan. Bogu nieznanemu chwała wiekuista! Pokoleniom nieurodzonym, prawdom utajonym, potęgom niewidzialnym chwała! Duchom bolejącym, duchom czuwającym, duchom spragnionym jutra — chwała dziś i na wieki! A wy, zebrane tutaj dusze, wierne zorzom dni nieurodzonych — pokrzepcie się na duchu i wierzcie w słońce wschodzące! A kto ma skargi — niechaj się skarży!
Arcykapłan. Pracownikom, którzy żelazo i przędzę kształtują — chwała niech będzie! Bo oni rękami swemi umniejszają pracę — i rozpowszechniają dobra ziemskie — a cierpienia ich będą policzone.
Chór. Ulituj się nad nami, o Panie! Na jelita nasze męczarnią rozpalone — na pulsa w omdleniu stygnące — ulituj się, o Panie! Na bezwładne znużeniem ramiona, na mózg nasz, co w zbydlęceniu głodowem wysycha — ulituj się, o Panie! Na boleści naszych żon i matek — naszych sióstr i dzieci — ulituj się nad nami, o Panie!
Jeden z chóru. A ja wam mówię, nie wzywajcie litości Pana, bo nie będzie wysłuchaną modlitwa wasza. Bo od dnia wygnania przekleństwo rzucił Bóg na ród człowieczy i w jelita mu wtrącił głód morderczy i nazwał tę męczarnię koniecznością chleba. Małe-ć to ziarnko, ale zeń idą bratobójstwa i wojny — i wszystkie brzemiona, jakie na lud padają z ceglanych dymnych zamków, kędy włókna się przędą i kują sztaby żelazne. A rośnie ono ziarnko w widmo potworne, co szponami targa za trzewia ludzi bezsennych i własne palce do krwi kąsać i własne dzieci pożerać im każe. Żebracy jesteście — i nigdy Słowa nie poznacie — i dola wasza na wieki przeklęta.
Chór. Coś za jeden ty, który nam chcesz być za proroka — a same wróżysz nieszczęścia — i nadzieję w sercach nam zabijasz.
Jeden. Jam jest, który powiadam, że nie wrócicie do Edenu ani ujrzycie Atlantydy, bo w śmierci tylko Eden i Atlantyda.
(Występuje chór myślicieli).
Arcykapłan. Bogu nieznanemu chwała wiekuista! Chwała bohaterom zwycięskim i zwyciężonym. Mędrcom, co istotę natury odkryć pragnęli; Faustom i Manfredom, co w zwątpieniu wzywali pomocy szatana: duchom Platonów i Arystotelesów, Koperników i Witelionów, Galileuszów i Darwinów — chwała!
Chór. Przez ciemność ducha naszego, który błądzi na wieczną skazany niewiadomość — ulituj się nad nami, o Panie! Od tysiąca wieków myśl nasza, żądzą poznania trawiona, pragnie odkryć tajemnice natury — a dotąd zaledwie rąbek jej odsłoniliśmy. Dwiema drogami — słowem i cyfrą — świat chcemy poznać, ale rozerwanie jest między słowem a cyfrą, a żadna do treści rzeczy nie sięga. Dwa mamy światy przed sobą: ducha i naturę — a nie widzimy ich łącznika. Widzimy rzeczy zmienne i niezmienne — a nie możemy przeniknąć — jako się niezmienność w zmienność przelewa.
Jeden z chóru. A ja wam mówię, nie proście Pana o poznanie — albowiem zazdrośnie za swą zasłoną ukrywa tajemnicę. Niewiadomość jest wiecznym losem człowieka, a ciemność jego drogą.
Chór. U kresu każdej wiedzy leży Niewiadoma. Pozory tylko poznamy, a rzeczy samej wzrok nasz nie dostrzega... Im bardziej — zda się — rozświecamy myślą zjawiska świata — tem większy mrok dostrzegamy w około... Ze wzrostem światła rosną mroki... Panie! do ciebie dążym — i każde poznanie by najlichszej tajemnicy jest poznaniem twej istoty. Panie, czyż w drobne wchodząc prawdy — mamy na zawsze stracić prawdę wielką? Czyż nigdy nie poznamy?
Jeden. Nie poznamy! Życie połową tylko jest bytu. Nie wejdziecie za życia do Edenu wszechpoznania, bo w śmierci tylko Eden i wszechpoznanie!
Afrcykapłan. Bogu nieznanemu, w którego łonie żyje wszystka Rzeczywistość i wszystka Możliwość — chwała wiekuista! Chwała tym, co iskrę nieznanego Boga w piersi swej mają! Chwała tym, co wyrywają się z Rzeczywistości i ku Możliwości płyną! Chwała marzycielom, którzy dążą ku bóstwu! Chwała geniuszom twórczym, którzy — jak Bóg — nowe światy stwarzali! Duchom Valmikich i Homerów, duchom Dantów i Szekspirów, Byronów i Mickiewiczów — chwała nieśmiertelna!
Chór. Boże nieznany, światło idealne, światło promienne, które nam w sercach jaśniejesz! Pierwoźródło marzeń i natchnień — ukaż nam swe oblicze, abyśmy z Rzeczywistości wypłynęli i najwyższą osiągnęli Możliwość! Demiurgi pokoleń nowych — tracimy zwolna zmysł rzeczywistości, a możliwości nie znamy; widzimy rzeczy niewidzialne, a na widzialne ślepi jesteśmy, — i oto — wrogi rzeczywistości — wyciągamy z niej to, co jest w niej najrzeczywistszem — cierpienie! Boże nieznany! oddal nasze cierpienie — światłem ideału rozjaśnij nam rzeczywistość lub ją nam usuń z przed oczu, gdyż jesteśmy jako ptaki, co po niebie latać umieją, ale po ziemi chodzić zapomniały, a mocnym tylko bywa duch, co sięga najwyżej w niebiosa i najgłębiej w ziemię przenika...
Jeden. Nie jesteście z ziemi i nic ziemskiego nie poznacie — i nie przejdziecie bezpieczni przez rzeczywistość, bo wiecznie ranić was będzie i roztrącać. Cierpienie tylko jest rzeczywistem, a wszystko inne próżnią; w śmierci rzeczywistość najwyższa — i najwyższa możliwość — w śmierci tylko niema cierpienia!
Chór. I my ludzie nieznani i bezimienni przed ołtarzem Boga stajemy. Dziadowie nasi żyli w rozkoszy i krwi mieli dużo w swych żyłach, a my ich potomki skarłowaciałe zatraciliśmy zdrowie i siły młodzieńcze. Zdobyliśmy wiedzę i bogactwo, ale w nerwach naszych jakiś wir nieustanny szaleje, jakiś chaos pragnień i uczuć bezładnych i niezrozumiałych. Od złota kapią nasze pałace, jakby do rozkoszy prosiły, — ale szaleństwo naszych nerwów wysysa nam mózg i serce, i zdolność do rozkoszy! Przesyt i nuda ściga nas jak zmora! Siły i zdrowie wróć nam, o Panie!
Jeden. Dziedzice raka i opilstwa! dziedzice skrofułów i epilepsyi! wam-że to myśleć o sile i zdrowiu? Nic niema w was prócz nerwów — i urojeń nerwowych, a te urojone cierpienia nerwów więcej wam bolu sprawiają, niźli innym cierpienia rzeczywiste. Urojeniem nerwowem są wasze wszystkie pragnienia, nerwami wasze cierpienia, myśli i uczucia. Zwyrodniali jesteście do szczętu — i jeden wam tylko pozostał ratunek — mogiła!
Arcykapłan. Chwała niewiastom, które były kwiatem i promieniem życia ludzkiego, gdyż są jako atomy Boga na ziemi! Tym, które miały serce dobre i kochające; tym, które niebo stwarzały na ziemi; tym, które się rwały ku górze — chwała! Chwała męczennicom ludzkich obyczajów! Chwała kapłankom i prorokiniom, marzycielkom i bohaterkom! Chwała świętej Katarzynie, która chciała niebo i piekło zniweczyć, aby dobro tylko dla dobra kwitnęło! Chwała świętej Teresie, która w ekstazach z Bogiem się łączyła! Chwała świętej Magdalenie, która wiele kochała!
Chór. Panie, który stworzyłeś niewiastę, jako światło i balsam duchów ziemskich — wysłuchaj nas! Do góry podnieś serca nasze, albowiem odbiegłyśmy od braci naszych i jesteśmy jako dzieci, kiedy oni są jako mężowie. Obcy sobie jesteśmy i nie rozumiemy się nawzajem. Nastał czas rozerwania serc, osamotnienia dusz, oziębienia żarów... Oświeć nasze istoty i daj nam, jeśli nie geniusz, — to moc cudotwórczą, która stwarza geniusze!
Jeden z mężczyzn. Zostańcie jako jesteście, bo stworzył was Pan na bawidełka i niewolnice... Lalki, które cenicie pozory uczucia, a samego uczucia nie rozumiecie! Kłamstwo żyjące, rozkochane w świecidłach i błyskotkach... Słabości — imię twe kobieta! Godziny jednej uczucie w łonie twem nie postoi, — serce twoje chyżej od jaskółki kierunek zmienia — a w ustach twoich kłamstwo! Nigdy w kobiecie nie zapłonie geniusz, gdyż jest stworzeniem chorem i niezupełnem...
Chór. Zamilknij, kruku złowieszczy! Nie jedna była na świecie Vittoria Colonna! Wiek, który złamał wszystkie przegrody — obalił też granicę między mężczyzną a niewiastą. Dusza jej się odezwała: w pieśni, pędzlu, dłucie odezwała się dusza kobiety. Smutna dziś chwila, ale są jeszcze dusze niewieście, co potrafią ukochanemu być okiem, którem on w rzeczywistość spogląda i uchem, którem słucha szmerów nieskończoności.
Jeden. Widziadła nierzeczywiste, w naszych mózgach urodzone! Sądzicie-ż, że się ziści kiedy jedno marzenie miłości? że zejdą się kiedyś dwa serca tak, aby istotnie jedność stanowiły? Każdy duch męski jest jako Faust, co schodzi między cienie i tam napotyka Helenę, która niby mgła pryska mu w objęciach! — Śmierć — to jedyna prawdziwa kochanka! W śmierci tylko nasz Eden i wasze wyzwolenie!...
Głosy. Każ zamilknąć arcykapłanie tym wróżbitom ponurym — i przekleństwo rzuć na ich głowy, bo groby tylko widzą na świecie — i nadzieję niweczą — a nie słuchają twoich modłów i błogosławieństw.
Arcykapłan. Przeklinać mi nie wolno — bo zaprawdę, słuchajcie mnie, dusze wierne jutrzniom nowej ery — chwała duchom zwątpienia, chwała duchom przeczenia, chwała duchom rozpaczy — bo w nich jest siła niszcząca i burzycielska, która zło wszelkie łamie i jak ostroga ku lepszemu innych popycha... Ci są oskarżyciele marzeń naszych — i rojeń — i błędów... Ci — owszem — rozpaczą swoją prostują ścieżki marzenia, a rozpacz — jako mówią Araby — jest wielkim człowiekiem... A kto się oskarża — jest na drodze do prawdy!...
Z tłumu wyrywa się młodzieniec i woła: Ale jam nie kapłan i mnie przeklinać wolno! Precz — precz, mówię do was, proroki mogił i nicestwa, dusze ciemne i zamknięte w sobie! Życie płynie ogromne, nieskończone jak potok zieleni, wiosennych tchnień i pocałunków... Precz, mówię wy, którzyście zatracili zmysł jutra — i którzy wszystkim wlewacie w serca odwagę rozpaczy! Ja mówię — odwaga nadziei! Czy nie słyszycie, jak w powietrzu czasu uderzają zegary dziejowe? Czy nie słyszycie, jak po gościńcach dni jutrzejszych turkoczą rydwany nowych pokoleń? Czy nie słyszycie, jak w mrokach nocy płyną od Nieskończoności tajemnicze szmery — jak poruszają wam serca i obieg krwi przyspieszają!... Ludzie — mówię wam — nie wierzcie prorokom nocy, bo fałsz jest na ich ustach... Jutro się rodzi — jutro niedalekie — jutro świetlane! Wierzcie tym, których ucho ku wieczności zwrócone... Zapowiadam głodnym — chleb, myślicielom — światło, marzycielom — harmonię, chorym — siłę, niewiastom — wyzwolenie i wszystkim szczęście. Tak zapowiadam!
Tłumy. Prawdę mówi ten. Fałszywe to proroki. Żali jutro świat się kończy?... Żali nie mamy jeszcze tysiąca lat przed sobą?... Przecz więc w sercach naszych zasmucać się mamy — i o jutrze wątpić?...
Młodzieniec. Życie się rodzi — życie się staje. Niedaleki czas, a uderzy godzina wielka — godzina święta — godzina objawień! Niechaj wszystkie serca łączą się w jeden chór symfoniczny, bo wszyscy tu powołani i wszyscy wybrani! Każda dusza jest atomem, który patrzy w jutro, a wszystkie dusze ziemi — to jeden duch planetarny, co to jutro stwarza!
A kiedy przestał mówić młodzieniec — naraz wszyscy ludzie poczuli we krwi swojej i nerwach swoich i mózgach swoich jakby prąd jakiś magnetyczny braterstwa i — zdało się, że wnet — wnet znikną — jakoby w oceanie jednej duszy planetarnej wszystkie dusze pojedyńcze — i wszystkie zleją się w jedną potęgę miłości i poświęcenia.
I młodzieniec, jakby jedność stanowił z ową falą ogromną — uniesiony wirem tego uczucia powszechnego, wołał: Łączcie się, duchy, w jedno ognisko! Niechaj cały świat będzie jako jedna rodzina i jeden człowiek...
I było wielkie — jakoby w pozaziemskiem natchnieniu urodzone, zjednoczenie dusz.
Gdy naraz — jako zgrzyt wśród harmonii — zabrzmiał głos protestu, a był to głos starca pustelnika...
— Chwała samotności! Potężnym jest człowiek tylko wówczas, kiedy stoi sam! Niechaj każdy człowiek będzie jako świat osobny!...
I wnet mu odpowiedzieli ci, których to słowo wstrząsło do rdzenia:
— O jakie straszne słowo powiedziałeś starcze — jakie potężne słowo!...
I naraz się rozdarło zjednoczenie — i rozpadli się ludzie na dwie gromady, a jedna mówiła: Zjednoczenie, a druga Rozdarcie... I nastała walka między temi duszami, które chciały płynąć razem, a temi, które ukochały samotność...
I na nowo rozpętały się egoizmy... a ci, którzy osiągnęli światło, gardzili tymi, co byli w mroku.
A młodzieńcy mówili do siebie:
Prawdę mówi ten — wielką jest samotność! Pójdźmy na pustynię. Tam żyją mędrcy samotni — oni nam wszystkie tajemnice objaśnią...
Ów zaś, który gromił czarne proroki, mówił w zwątpieniu:
— Więc tak nietrudno rozbić zjednoczenie! więc tak łatwo iść w rozdarcie... W osamotnieniu iście pokój i potęga! Pójdę i ja na pustynię, a może tam godzinę swoją stworzę... Ale czy wszystkiem jest samotność? — Czy stanę się jako słońce, co w każdej kropli wody się odbija — czy też będę jako w sobie i dla siebie tylko świecący płomień?...
Tłum świątynię opuścił i w ulicach się rozlał. Nędzarze ze smutkiem w oku mówią: chleba — chleba! a młodzieńcy idą na pustynię...
A kiedy owi szli na pustynię, w Mieście tymczasem niemałe pozostały gromady tych, których nigdy żadna troska wieczności nie porusza. Codzienne goniąc sprawy, widzą niedaleko, jutra nie doczekają, ale dziś do nich należy. Oni pojęli dokładnie rzeczywistość i żyją w ruchu pozornym i jakoby świadomym. A jeden mają okrzyk najwyższy: Luidor! i za tym okrzykiem biegną jakoby w otchłań. A była w mieście otchłań ogromna, złoty Pałac Luidora — i ku temu pałacowi szli wszyscy. Tłumy niezliczone były w krużgankach pałacu, na schodach jego i w salach jego — i wrzawa była taka straszna, jakoby dwa huczące morza w jedno się zlały i dwie burze w jedną połączyły się burzę. A wrzawa ta mięszała się ze świstem lokomotyw, i z wyciem kotłów parowych, i z hukiem młotów, który od fabryk dochodził — i płynęła w czarnym dymie węglowym, co się w powietrze unosił z wysokich kominów.
I od czasu do czasu tylko słychać było jakoby oderwanych fal wycia szalone:
— Akcye tunetańskie! Kopalnie złota w Afryce! Kolej Atlantycka! Cukrownie brazylijskie! Plantacye kawy i herbaty! Jedwabie indyjskie!
Były to rozmaite prowincye królestwa Luidora i tak ogłaszały wartość swoich płodów, a sprzedawało się tu wszystko: zboże, cukier i alkohol, jedwab, ziemia i żelazo, srebro i złoto, papier i kamienie, ludzka myśl i ludzka dusza...
A był poeta jeden (rodzaj to ludzi gadatliwy i bezużyteczny), który stał pod krużgankiem i wołał głosem tak mocnym, jakby chciał morze huczące przekrzyczeć...
— Słuchajcie mojej pieśni! Ja wam śpiewać będę o rzeczach wielkich i świętych.
Ale głos jego zagłuszyły krzyki tłumu, a zwłaszcza niektórych, co wołali:
— Najlepsze mydło! Najlepsza czekolada! Najlepsze szelki!
I nowy rozruch wszczął się w tym pałacu, ale wnet ponad wszystką wrzawą zapanował głos jeden — piskliwy i żałośny głos starca, co pod pałacem siedział, rąk i nóg pozbawiony, i mówił:
— Dajcie grosik biednemu kalece!
Przechodzili ludzie, ten dał, ów nie dał, ale więcej nie dało... A jeden, opasły poczciwiec o twarzy dobrodusznej — mówił:
— Wszystko dobrze, aby tylko spokój mi dali!
Ten był królem filistrów, którzy są ludźmi, nie czyniącymi zła ani dobra... Ten tylko zdaleka patrzy na ruch w Złotym Pałacu.
A tam nowy hałas:
— Flik i Flok zbankrutował! Sandwich i Fidżi w wojnie! Prokonsul Mozambiku umarł!
Popłoch był ogromny, a jakiś bogacz, co o tem wszystkiem wiedział już przedtem — z radości klaskał w ręce i wołał:
— Wygrałem, wygrałem!
W innej stronie dał się słyszeć wystrzał z pistoletu, bo ktoś — widać przegrany — w łeb sobie palnął.
Na chwilę przycichł gwar i każdy pytał, co to znaczy, ale wnet ktoś zawołał: — Mniejsza o to! — i dalej zahuczało. A dwóch statecznych panów wyszło na ulicę i jeden rzecze drugiemu:
— Okłamałeś mię! Jestem zrujnowany!
I kijem go uderzył, a ten mu oddał, i potem dalej szła wymiana kijów...
A wokół stała gromada ludzi biednych i nędznie odzianych — i ze śmiechem walce ich się przypatrywała...
— Cha, cha! Patrzcie, jak się dwa panowie biją! Który weźmie? Co?... Oho, ten co wygrał mocniejszy... Patrzcie, co to mu z kieszeni wypadło. — Plik złota! Dalej — łapaj!
I walka była między niemi o ten plik złota — i włosy padały — i krew płynęła z rąk i twarzy — a jeden upadł na ziemię... Kobieta jedna, staruszka co stała nie blisko, ulitowała się nad nim i mówi do sąsiadów:
— Ady, pomóżcie nieszczęśliwemu! Podajcie mu rękę, żeby się podniósł...
A na to odparł opasły Filister:
— Wszystko dobrze! Aby mi tylko spokój dali...
A drugi powiedział: Dobrze moja staruszko! — i kopnął go nogą, aby ten gorzej jeszcze upadł...
I rozbiegł się tłum nędzarzy, a pod złotym pałacem na nowo słychać było piskliwy i żałosny głos żebraka:
— Dajcie grosik biednemu kalece!
Tymczasem, zagłuszony tą wrzawą, gadatliwy syn Apollina poszedł innych szukać słuchaczy. A stała na obszernej zielonej równinie gromada panów i pań — pięknych i pięknie odzianych — i do nich mówił:
— Słuchajcie mojej pieśni! Ja wam śpiewać będę o rzeczach wielkich i świętych...
Ale oni go nie słuchali, bo właśnie obszernem polem jak wicher pędził bułany ogier, a na nim chudy jak tyka jeździec w żółtych majtkach, czerwonym surducie i zielonym krawacie. Ogier zwał się Wicher, a jeździec Graf.
I zebrani panowie wołali:
— Niech żyje Wicher! niech żyje Wicher! Jest to najznakomitsza osoba wieku!
Ale damy, postrojone w sukniach błękitnych, mówiły:
— Nieprawda! Wicher jest znakomitą osobą, ale Graf znakomitszą!
I sprzeczali się panowie i panie, kto jest większy: Graf czy Wicher — ale inne damy w sukniach różowych, mówiły:
— Nie! najznakomitszą dziś osobą jest Salto — największy linoskok na świecie.
Tymczasem ukazał się piękny pan, o łagodnej twarzy — i wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Był to wielki jeden pisarz, który odkrył prawdę, że o dwunastej godzinie bywa południe, i już pięćdziesiąt książek o tem ogłosił.
A naokoło niego było dwunastu heroldów, którzy wołali:
— Ten jest nasz największy i najznakomitszy! Ten jest nasz sławny, nasz wiekopomny, nasz nieśmiertelny!...
A za nimi inni wołali: Wielki — wielki! i okazało się, że jest on większy od Salta, od Grafa i nawet od konia. I niewiasty obrzuciły pisarza bukietami fijołków.
A wtem do jednego z heroldów jego sławy przybliżył się człowiek obcy i milcząco włożył mu w rękę garść złota — i pokazał na siebie. Ów zaś chwilę pogadał z resztą heroldów i ręce im tajemniczo podawał — i wnet heroldowie opuścili tamtego pisarza — i obcego człowieka otoczyli, wołając:
— Ten jest największy — nie zaś ów!
A był to inny pisarz, który już czterdzieści książek o tem ogłosił, że panny za mąż powinny wychodzić...
I wszyscy zawołali:
— Precz z tamtym! Ten jest największy!
Tak walczyli ze sobą dwa króle Miernoty, ale wnet o jednym i o drugim zapomniano, bo Wicher dobiegł do mety — i wszyscy wołali:
— Niech żyje Wicher! Niech żyje Graf!
Wkrótce jednak nad wszystkiemi głosami zapanował jeden, piskliwy i żałosny głos starca:
— Dajcie grosik biednemu kalece!
I opuścił tę tłuszczę poeta — i ruszył w stronę cienistego ogrodu, który się kiedyś nazywał ogrodem Miłości, a dziś jest ogrodem Rozczarowań.
I wszedłszy wołał poeta:
— Słuchajcie! Śpiewać wam będę o rzeczach wielkich i świętych!
Ale i tu nikt go nie słuchał, bo wszyscy byli zanadto sobą zajęci. — Parami szli tu ludzie, mężczyźni i niewiasty, ukradkiem i jakoby kryli się przed ludźmi. Od srebrnych promieni księżyca rysowały się po ścieżkach ogrodu czarne sylwetki drzew — a między niemi jak cienie przesuwali się ludzie i cicho coś szeptali do siebie. Któż zbada ich tajemnice? Czasami tylko jakieś półsłowo głośniejsze zabrzmiało śród ciszy — a było to słowo kocham, ale brzmiało zbyt głośno i zbyt fałszywie. I tak kłamali sobie ci ludzie miłość, bo miłości nie znali. A inni, którzy już kłamać nie chcieli, w bolesną zadumę wpadali i roili miłość inną niż ta, której dotąd doznawali.
Mówiła jedna kobieta do młodzieńca: Nie kocham ciebie! — ale on jej pokazał swoje miliony i wnet powiedziała: kocham.
A inny opuszczał kobietę, bo nie miała bogactw — i wiele było dziewcząt opuszczonych w tym ogrodzie, a te błądziły samotne i zapłakane. A nikt ich nie pocieszał, bo każdy swoje miał troski.
A najwięcej było takich, co śmieli się i żartowali z miłości — i uważali ją — jako igraszkę i miłe przepędzenie czasu: tym było najlepiej, bo żadnych złudzeń nie mieli — i żadnych rozczarowań; w ich sercu była próżnia, ale nie czuli jej, bo już się stała ich żywiołem — i dobrze im było z tą próżnią. I świadomie grali komedyę uczucia — i dobrze im było z tą komedyą...
Ale bolesny był los tych, którzy śmiech lub obojętność mieli echem swych uczuć i tych, którzy byli bez echa zupełnie...
Był jeden, który tak mówił:
— Miałem niegdyś sen tajemniczy. Śniłem, żem nieznanemi drogami wszedł do nieba i przed obliczem Boga samego stanął. U Boga była księga wielka, w której losy wszystkich ludzi były powiedziane. I oto Bóg mi dał księgę, a w niej wyczytałem twe imię...
Ale dziewczyna śmiała się z niego — i odszedł z sercem pękniętem.
Był inny, który mówił jakby sam do siebie.
— Jest jedna kobieta na ziemi, którą kocham, a której nie znam i nigdy może nie poznam... Niejedna jest do niej podobna — ale żadna nie jest nią samą... Niejedna mi pokrewna, ale żadna nie jest jedyną!... I dotąd moja pierś bez echa...
I żadne nie odpowiedziało mu echo.
A straszny był los tych, którzy — choć rwali się ku sobie — nigdy nie doszli do jedności, bo jakiś rozdźwięk tajemniczy był między niemi i miłość ich była raczej walką, niż harmonią — i straszny był los tych, co się zawiedli i płakali swej omyłki.
Był jeden który gonił dziewczynę, a ona przed nim uciekała; więc odszedł i inną ruszył drogą, a wówczas ona pobiegła za nim.
Był inny, którego dziewczyna goniła, bo uchodził od niej; dogoniła go wreszcie i wyrzucała mu obojętność. Więc się ku niej zwrócił i rzekł: Twój jestem! nie opuszczaj mię! — a wtedy ona go opuściła.
Byli tacy, co mówili do siebie: Chciałbym cię kochać, ale nie mogę! — Byli tacy, co mówili: kochałem, ale już nie kocham!
Byli tacy, których kochały dobroczynne niebianki, a oni biegli w otchłań za jakiemś widmem piekielnem — i tak własne szczęście i cudze życie deptali.
A szło ku sobie dwoje młodych i lecieli jak na skrzydłach: Nareszcie! zawołali — a kiedy w oczy sobie zajrzeli — przestrach był na ich twarzy. Więc to ty! Więc ciebie kochałem! — O, jaki niepodobny jesteś do tego, o którym marzyłam! Mój sen był kłamstwem.
Była jedna, co odepchnęła człowieka, który ją kochał najwięcej: więc on kulą przeciął dni swego życia, a ona była z tego dumna i mówiła: Patrzcie, ten dla mnie się zabił!
A inna poszła na grób odrzuconego — i włosy rwała z rozpaczy — i płakała, wołając: kocham ciebie, wstań! — i chciała stać się różą, aby on był słowikiem, jak to się śpiewa w baśni ludowej — ale umarli nie wstają — i odeszła z sercem pękniętem.
A najstraszniejszy był los tych, co mieli serca pęknięte i umarłe, bo najwięcej boli serce, kiedy umrze i pęknie — i tych, co płakali po dniach minionych bezpowrotnie.
I błądzili ci ludzie jako mary i cienie po gęstwinach ogrodu Kłamstwa, Boleści i Rozczarowań — a na gałęziach niejeden wisiał trup samobójcy.
Ale nie wszyscy byli tacy nieszczęśliwi. Spotykało się rzadkich wybrańców, którzy mieli uśmiech na ustach, światło w oczach i melodyę w sercu. Byli prości i prawdziwi.
Szedł młodzieniec z dziewicą — i za ręce trzymali się jak dzieci — a on rozpromieniony mówił: — Dobrze mi jest przy tobie. Zdajesz mi się jak Lilla Weneda. Czy chcesz być siostrą moją? — A ona, rękę mu podając, jak siostra w oczy mu spojrzała, a w spojrzeniu tem było niebo i wiosna, i światło, i życie — i bez słów powiedziała mu wszystko. Więc on pytał: Wierzysz mi? Ufasz? Jesteś zadowolona?
— Wierzę ci — odparła. Dobrą uczynisz ze mnie kobietę. Zadowolona jestem. A ty mi wierzysz?
— Wierzę. Przyniesiesz mi szczęście! Kocham ciebie!
I pierwszy raz powiedziane było słowo kocham prawdziwie. Wtedy on ukląkł przed nią — ona całowała go w czoło, a on jej nogi całował. I byli szczęśliwi, a ona wspominała jakiś zachód słońca nad brzegami rzeki, i zadumane olchy nad jej brzegiem, i oczerety zielone, i łódkę rybaczą na błękitnej wodzie... i mówiła: — Ach, jakże byłam wtedy szczęśliwa!...
I pożegnali się do jutra, a on uniósł w swej duszy wszystką woń bzu i fijołków i lewkonii, jaka szła od jej duszy...
I ci szczęśliwi nie słuchali poety, bo oni śpiewali rzeczy największe i najświętsze.
Więc odszedł stąd poeta na Dolinę Oszołomień. Był to jar wielki i głęboki, pełny wodotrysków i źródeł czarodziejskich, a każde źródło dawało zapomnienie trosk i rozpaczy. I wszyscy ci, którzy już żadnej nie mieli ucieczki przed smutkiem — tu się chronili i u tych źródeł czerpali oszołomienie. A wodotrysk każdy bił strumieniem innej barwy, iż się zdało płynna tęcza uderza do góry. Był wodotrysk opalowy bijący absyntem, był inny srebrny — bijący spirytusem, złoty był wodotrysk szampana, bursztynowy — piwa, purpurowy — wina, zielony — mięty, żółty, który bił miodem i czarny, który bił kawą. Tłumy ludzi tu były i raczyły się wszelką trucizną tych źródeł; i śpiewali pieśni — i weselili się, zapominając trosk i rojąc niewidzialne wyspy Monte-Christo. A Venus żebraczka rozesłała tu swoje kapłanki, które tańcem i pieśnią i pocałunkiem rozpędzały smutki nieszczęśliwych. A inni szukali marzeń nadziemskich w potędze opium i haszyszu — i ci w nieskończoność rozszerzali swą istotę.
Tu pozostał poeta i szukał zapomnienia u źródeł zaczarowanych, gdyż było mu zbyt smutno, że nie ma słuchaczy i że jest bez echa.
Wrzawa tu była i śmiechy i szaleństwo, i tylko od czasu do czasu przez wszystkie głosy przebijał się piskliwy i żałosny głos starca, który siadł u wrót Doliny Oszołomień i wołał:
— Dajcie grosik biednemu kalece!
Była pustynia obszerna, a w niej groty samotne, a w grotach cisza mędrcom przyjazna. Przesiadywali w grotach pustelnicy czcigodni, oddani kontemplacyom i rozmyślaniom. Ci, aby gwaru światowego uniknąć, tu się schronili i tu w samotności potęgę swoją kształtowali; wierzyli bowiem, że potężnym bywa człowiek tylko wówczas, kiedy stoi sam. Więc jedni pochyleni nad cyrklem i mikroskopem szukali prawd natury, inni w niebo patrzyli; inni wreszcie w samych sobie zagłębieni, zdawali się zewnętrznego świata nie dostrzegać. I tak poznawali tajniki rzeczy niebieskich, ziemskich i ludzkich.
Tłumy młodzieńców szły na pustynie — i słuchały ich nauk, pytając o zawiłe sprawy ducha, a najwięcej było takich, co na pół drogi do mądrości — nie osiągnęli prawdy uczonej, a naturalną prawdę zatracili. I smutne mieli oczy — i szli ku mędrcom jedni za drugimi. A z nimi był ów młodzieniec, co gromił czarne proroki: ten przysłuchiwał się tylko skargom cudzym — i bolał nad ludźmi...
U jednego z pustelników był młodzieniec i tak mówił do niego:
Mistrzu! ja zatraciłem tajemnicę wiary. W sercu mojem za lat dziecięcych obudziła się trucizna zwątpień — i wierzyć przestałem, a dumny byłem z tego, że już umiem nie wierzyć i bluźnić potrafię. I szatana uczciłem naprzeciw Bogu, i jako chorągiew ducha swego podniosłem niewiarę. Ale niewiara nie nasyciła mi ducha i byłem jako drobna łódź, kołysana burzą nieustannych zwątpień — i znów pragnąłem przystani — znów chciałem wierzyć. Więc drwić zacząłem ze swojej niewiary, bom roił, że tak wiarę w sobie obudzę. Ale nie — to było złudzenie: jam tylko bluźnił swojemu bluźnierstwu! I dalej, dalej traciłem wiarę: bo, kiedym przestał wierzyć w swą niewiarę, rozpadły się w nicość te widziadła, które mi dawną wiarę zastępowały. Ludzkość i nauka, natura i życie, prawda i obowiązek, i wartość wszystkich rozkoszy i dusza wszystkich łez — i wszystko współczucie dla istot cierpiących zniknęły we mnie i w mgły się rozprysły — i sam siebie począłem zatracać — i straciłem wiarę w samego siebie! I dziś niby żebrak błagam cię, wielki samotniku, daj mi wiarę — o! choćby nie w tego samego Boga, w któregom wierzył za mych lat dziecinnych. Daj mi inną wiarę — jakąbądź — prostą jak wiara niewinnych dzieci. Taką daj mi wiarę, bo głodny jestem wiary!
Pustelnik. Wszystko się staje. Od wiary idzie człowiek do wiary — i przez zwątpienie i rozpacz — na nowo trafi do niej. Ale już nie uzyskasz tej czystości ducha, jaka bywa w ptakach leśnych — i wiara twoja będzie wiarą męża, wiedzącego złe i dobre.
Był drugi młodzieniec u innego pustelnika i mówił:
Mistrzu, ja zatraciłem tajemnicę woli. Za lat dziecinnych była we mnie szalona, lecz bujna siła tak, że za każdą myślą następował czyn, a nieraz nawet ją uprzedzał, bo czyn jest na początku — i życie moje płynęło szeregiem działań. A oto dziś jakiś rak zda się toczyć jął moje serce, — bo zanim do czynu przystąpię — przewidywaniem tyle razy czyn swój wykonam, że, zda mi się, już jest wykonany — i tak się od żywej prawdy swego czynu oddalam, że fałszywie go spełniam; i tak jego drobne węzły jasnowidzę, że ślepnę na jego splot całkowity — i omdlewam w działaniu. I zawsze, zanim dłoń podniosę, tak długo się waham, że kiedy nareszcie to uczynię, potrzeba ruchu już minęła. I choć wiem, jak czyn mój będzie doniosły — i choć wiem, jak go wykonać należy — nie mam tej siły żywej, któraby mi go spełnić kazała... I drżę przed wykonaniem czynu, któryby dla mnie i dla wszystkich był użyteczny; albo jeśli co czynię, czynię wbrew mojej woli najżywszej, jakgdybym sam sobie rany zadawał — jakby wola moja była odwrócona — albo tak w drobne ogniwa przenikam, że zapominam całości i błądzę w wykonaniu. A najczęściej wola moja jest jak cięciwa, co pęka, zanim grot wyrzuci — i działanie moje — to kłamstwo i złudzenie działania. Mów mi, wielki samotniku, jak odnaleść tajemnicę woli, bo rozerwanie nastało między tą siostrą a bratem, myślą a czynem... Mistrzu! znajdź płyn ognisty, coby żelazną pewność nadał mojej dłoni...
Pustelnik. Wszystko się staje. Najmłodszą i najstarszą władzą ducha jest wola. Kiedy wola dziecinna kształtuje się w męską — zdaje się zanikać i zamierać. Tracisz impet, a zbierasz rozwagę. Z rozwagi potężniejsza wola wypłynie.
Młodzieniec III. Ojcze, ja zatraciłem tajemnicę natury. Niegdyś, czy śród stepów zielonych, czy w ciemnej głuszy borów, czy w falach wody przeźroczystej — wszędy czułem swoje pokrewieństwo z żywiołami. Czyż we mnie samym było jeszcze tyle żywiołu, żem ich nie odróżniał od siebie? Czy byłem ich bliższy i czystszy i prostszy? Chciały mi kamienie i cegły zastąpić zieleń — i znęciły mię swoją rozkoszą; oczarowany pobiegłem za niemi, ale zabiły mi czystość moją i od żywiołów oderwały. Poznałem wszystko — alem zatracił zmysł żywej — zielonej — soków pełnej — kwitnącej natury. Jak obcy błądzę śród kwiatów i fal, jak obcy patrzę na gwiazdy i obłoki — bo zapomniałem mowy kwiatów i fal, gwiazd i obłoków... Rozumiem je, lecz ich nie czuję. Nie jestem już ich bratem ani kochankiem! O, powiedz mi, jak na nowo rozzielenić się duszy mojej w drzewach, jak jej rozeskrzydlić się w lataniu ptaków, jak rozobłoczyć się w obłokach, rozpromienieć w jutrzenkach, rozkołysać się w szumach pól zielonych, rozwonieć w aromatach kwiecia i żywicy!... Jak się rozlać w naturze, tak jak rozlewałem się w niej niegdyś, kiedy ona mnie jeszcze kochała, ta dobra i święta matka i pocieszycielka — natura!
Pustelnik. Wszystko się staje. Wszystko jest w naturze, a natura jest wszystkiem. Dnch[3] ludzki się kolejno ściera i zlewa z naturą. Ze starć nowe zbratania wypłyną. Jedne duchy idą z natury, a drugie do niej dążą: na połowie drogi spotkać się muszą.
Młodzieniec IV. Mistrzu, ja zatraciłem tajemnicę natchnienia! W dzieciństwie mojem kochała mnie muza i czarodziejskie mi pokazywała ogrody. Ale oto urodził się we mnie jakiś duch szyderski, który mówił: precz mi z tym światem urojeń. I zatraciłem drogę do raju — i duch mój stał się bezpłodny — i muzę ścigam, a uchodzi przede mną! Tysiące myśli mam w głowie, ale o żadnej powiedzieć nie mogę: moja! bo ta sama myśl w każdej innej głowie narodzić-by się mogła. Tylko wzruszenia moje są iście moje, alru[4] zatracił tajemnicę wzruszeń, — i tylko patos męczące, jednostajne duszę mi rozdziera. Ojcze, myśl szczęścia nie daje, — a sztuka zabiła we mnie żywe wzruszenia. I ilekroć mi się ukaże jakie niebiańskie widziadło, wnet niby czujny szpieg, idzie za nim duch niedobry, który mi mówi: to fałsz — to urojenie! I oto, kiedy pieśń śpiewam, kiedy mi z serca ból najokrutniejszy płynie — zda się na szczudłach się wspinam i jak retor-sofista przemawiam! Natchnienie moje, co niegdyś tak obfitym płynęło strumieniem — kroplami dziś sączy się powoli, zmęczone i bez zapachu. Mów mi, gdzie tryska źródło twórczości, bo dusza moja bez żywej pieśni zamiera!
Pustelnik. Wszystko się staje. Wisisz między niebem a ziemią; za wysoko dla ludzi, za nisko dla bogów. Staje się nowa pieśń, której blisko może już jesteś, ale której nigdy nie osiągniesz. Jest to pieśń nieba i ziemi; więc, jeśli nieba z ziemią nie umiesz pobratać, albo do niebios uleć, albo zestąp na ziemię.
Młodzieniec V. Ojcze, ja zatraciłem tajemnicę szczęścia. Na oku mojem jakaś czarna leży plama i wszystko widzę w kolorach rozpaczy. Gdziekolwiek radość zakwita, mnie smutek ogarnia; łzy mi płyną, kiedy słyszę śmiech ludzki; szczęście własne mię przeraża — a wesołość trwoży mnie, jakbym grzech popełniał śmiertelny. Nieraz szło ku mnie szczęście: szło, jakby gwałtem chciało mnie porwać ku sobie — ale jam, niby szaleniec odpychał je od siebie — i tam szedłem, gdzie mnie czekało nieszczęście i rnina[5]. Kwiaty wiosenne deptałem, najsłodsze pieśni zagłuszyłem, najrozkoszniejsze wina — precz wylewałem... Lękam się ludzi dobrych i życzliwych, bo ci mi więcej uczynili złego, niż moi wrogowie — i strach mię ogarnia, gdy się zbliżam do tych, których kocham, bo im przynoszę nieszczęście. Raz jeden chciałbym zapłakać jak dziecko, ale już płakać nie umiem, bo w egoizmie stwardniało me serce i łzy moje są jako suche drewno lub kamień. A największy ból jest we mnie, kiedy mówię światu: Spokojny jestem! Ale nie mam spokoju, a tylko w spokoju jest szczęście... A niepokój wiecznie za mną się wlecze — i chciałbym uciec od siebie, bo wszystkie już we mnie uczucia zamarły — i tylko jedno mi pozostało: nienawiść ku sobie... Mów mi, ojcze, gdzie znaleść spokój i szczęście?
Pustelnik. Szczęście jest złudzeniem. We wszechbycie istnieją tylko zjawiska obojętne. Szczęście i spokój znajdziesz, naśladując obojętność Bytu. Unikaj rozpaczy, a nie szukaj radości. — Tak mówił pustelnik, ale młodzieniec odszedł niepocieszony.
Młodzieniec VI. Ojcze, jam najbiedniejszy ze wszystkich, bom zatracił tajemnicę miłości. W straszliwe wpadłem osamotnienie: jestem największy sierota na ziemi. Najnędzniejszy żebrak ma jakieś serce, które go rozumie, a ja go znaleść nie mogę! Choć nieraz na czole mojem spoczywały usta kobiece, choć nieraz jak czciciel pobożny całowałem stopy kobiece — przecież nie byłem szczęśliwy. Zbyt długo w siebie patrzałem — i nie umiem już w inne serca ludzkie spoglądać! O nazbyt — nazbyt sam jestem na świecie. Tak dawno szukam miłości, a znaleść jej nie mogę. Tak dawno błagam o jeden malutki serca kawałek — a znaleść go nie mogę! Nie! już nie chcę być kochany: kochać tylko pragnę, kochać szalenie — i patrzeć — patrzeć bez końca w drugą duszę człowieczą — pragnę przejść przez wszystkie ognie i szały — przez wszystkie zapomnienia i męczarnie miłości... Powiedz mi, ojcze, gdzie tryska żywa woda miłości? Gdzie bije źródło, w którem zaczerpnąć można potęgi kochania? Błyskawice są we mnie, tęcze i słońca, które ach! gdyby mogły zapłonąć! Czasami zdaje mi się, że mam serce zamarłe, a czasami, że jeszcze się nie przebudziło — i że świeże jest jak u pacholęcia — a patrz! nie znajdziesz w nikiem takiej szalonej, takiej namiętnej, tak niezgłębionej, tak niewyczerpanej potrzeby kochania jak we mnie — a dotąd jeszcze jej nie zaspokoiłem... Gdzie jest ta czarodziejka, co wskrzesi moje serce zamarłe?
Ale mędrzec nic mu nie powiedział — i nie znaleźli młodzieńcy pociechy u samotników. Nazbyt w swojej mądrości zagłębieni mistrzowie — sądzili dusze ludzkie już tylko jako rzecz jedną z milionów — jako zjawisko, co przemija — i cierpień człowieka nie rozumieli.
A kiedy przestał mówić ostatni młodzieniec, zadźwięczał w lazurach głos, którego żadne ucho ludzkie nie słyszało. A był to głos Artemidy, która mówiła:
— Patrz, siostro, to Endymion! I on tu przyszedł. On, któremu niegdyś Miłość objawiała się sama, którego całowała bogini — zatracił najświętszą tajemnicę!
A potem mówiła jeszcze:
— Widziałam, siostro moja, dzieje Pelopidów dawnych i nowych, widziałam ognie i tęcze stulecia, co uchodzi! Słyszałam skargi, jakie płyną do nieba ze świątyń ziemi; widziałam zapomnienia, jakich syn człowieczy poszukuje; słyszałam tęsknoty, jakiemi serce jego płacze. Smutne — mówię ci, siostro — smutne to stulecie, ale wszystkie jego cierpienia powinny się zakończyć jakąś ucztą radości; jakiś uśmiech z tych łez powinien się narodzić. Musimy wrócić tym duchom boleściwym ich całkowitość, gdyż na to zasłużyły... Błądzi ten wiek — i dręczy się, jak nie błądził i nie dręczył się żaden — ale tęskni do światła i dąży do światła, jak żaden nie tęsknił i nie dążył.
A młodzieniec, który w świątyni blizką zapowiadał godzinę, słyszał jakieś szelesty skrzydeł w bezmiarach — i, choć ich treści nie pojął — czuł jakąś inną duszę w swej duszy — i mówił tak:
— Bracia moi! Nie wierzcie mędrcom, bo nie rozumieją cierpień waszych. Znaleźli w samotności potęgę, ale połowiczna to potęga, co nie daje szczęścia. Potęgą jest samotność, ale wyższem i potężniejszem jest uczucie związku ze światem ludzkim, magnetyzm powszechny, co od serc do serc, od dusz do dusz — płynie i wszystkie istoty łączy jednym węzłem braterstwa. Szukałem naprzód szczęścia w miłości, ale miłość nie dała mi szczęścia... Więc powiedziałem: szukać pójdę szczęścia w geniuszu — i w samotność się udam, bo geniusz w samotności — a każdy duch twórczy pustynię we własnem ma łonie. I wybiegłem po za granice ulów ludzkich — i ukryłem się na pustyni — i roiłem o rzeczach, które być powinny. Bo są umysły jedne — oznajmujące, które mówią o tem, co jest; są inne umysły — działające, które dążą do tego, co być może; są trzecie umysły — marzące, które o tem roją, co być powinno. Z tych są marzyciele, śpiewacy i proroki, a jam był z nich — i proroctwa swoich marzeń chciałem wyśpiewać. — A ci są, którzy najwięcej kochają samotność. — Znalazłem na pustyni dwóch towarzyszy, którzy też świat ludzki porzucili i w samotności się zamknęli. Jeden z nich zbliżył się do mnie i mówił mi rzeczy niepojęte, a żadną nicią nie połączone — i poznałem, że jest to duch oznajmujący rzeczy, których niema; a drugi mówił mi rzeczy straszne i wrogie dla człowieka i poznałem, że jest to duch działający, który dąży do tego, co być nie powinno. A tak w osamotnieniu swojem znalazłem dwa duchy pokrewne, ale w złem pokrewne, w których było zaprzeczenie oznajmień i zaprzeczenie działań... Jeden był obłąkany, a drugi był zbrodniarz. I w zgrozie czułem, że i we mnie się odzywa czasem ów obłąkaniec i zbrodniarz, bo i mnie roiły się chimery bez związku, a straszne i wrogie dla człowieka... Słuchajcie, bracia! w samotności duch się staje jako oko bielmem pokryte... Po to tylko na pustynię idźcie, aby na nowo między ludzi powrócić. Samotność to wydarła nam tajemnicę woli i szczęścia, natchnienia i miłości. Biada samotnym — bo samotność to rozbicie i bezsilność. Bo tylko w magnetyzmie odczucia pragnień powszechnych — jest wola i szczęście, miłość i natchnienie! A oto wiek dzisiejszy nie łączy, lecz rozwiązuje dusze ludzkie. Nie wy sami, lecz stulecie wasze serca wam złamało. Ten wiek zbyt wiele wam rzuca, aby mógł was nauczyć chcieć i wierzyć... Rozbija was i wnętrza wasze na tysiące sprzecznych chceń i wiar, które jeszcze swej potęgi krystalizującej nie znalazły... Idźcie więc i szukajcie tego kryształu, aby stworzyć nowe stulecie... I ja też porzucam samotność — i serce swoje dla wszystkich uczuć ludzkich otwarłem — i znów miłości pożądam.
A kiedy tak mówił młodzieniec, zdało się Artemidzie, czego ów nie widział, że bogini jutra — Godzina — zabłysła w całej pełni swych blasków promienistych. Na białem jej czole jaśniała taka pogoda czarowna, jakaby jaśniała na czole Syzyfa, gdyby już kamień na szczycie góry zatrzymał; a cała jej istota, dotąd pulsująca gwałtownie i jakby z wytężeniem wszystkiej swej mocy, naraz się uspokoiła jak dzień wiosenny po długich deszczach marcowych; w dłoni jej była gałęź oliwna, a na jej ustach promieniał uśmiech nieznanego bóstwa — Wesela.
I mówiła Artemis:
— O, jakże piękną jesteś, siostro moja! Ja wierzę w ciebie, Godzino! wierzę, jak w najwyższy przymiot Boga, który się ludzkości w coraz innej objawia postaci. Pokaż mi, siostro, źródło życia — i prawdę — i tęczę... Na jedną chwilę błyśnij ludziom — ukaż się, choćby nie w całym blasku, iskrą tylko — światełkiem — gwiazdką im zaświeć żywszą — aby się mogło narodzić choćby proroctwo twojego kształtu.
God. Uczynię to. Ale pamiętaj, jakie stąd będą wyniki. Chaos najwyższy — wstrząśnienie ogromne ciał i dusz człowieczych. (Błyska).
Naraz na siedmiu wieżach siedmiu świątyń — uderzyli we dzwony zapatrzeni w Nieskończoność czatownicy — i spiżowym jękiem zahuczały dzwony i brzmiały i kołysały się po powietrzu — i płynęły szeroko — daleko — i uderzały o niebo — a od nieba szły ku ziemi — i przenikały w serca człowiecze — i pulsa ich poruszały wielką radością... A po ulicach biegły tłumy ogromne i wołały:
— Uderzyły dzwony! Uderzyły wszystkie dzwony! Nadchodzi Godzina! Mówcie, czatownicy, coście widzieli w Nieskończoności.
A czatownicy mówili kolejno.
Czatownik I. Widziałem Godzinę! Widziałem ją na błękitach, a była jako Jutrznia różana, kiedy na złotym wozie złote pędzi rumaki, wschodząc nad jakowym-ś ogrodem cudownym, ogrodem Ciszy, Radości i Szczęścia.
Czatownik II. Widziałem Godzinę! A była jako widziadło mroku — jako chmura brzemienna zarazą i nicestwem. Twarz jej była wykrzywiona bólem konwulsyjnym i wyrażała najwyższe zmęczenie. A w ręku niosła dwie urny: w jednej ostatnie łzy, w drugiej ostatnie uśmiechy człowieka... I mówiła: Już odtąd człowiek śmiać się ani płakać nie będzie. Jesteśmy w przededniu końca świata!
Czatownik III. Widziałem Godzinę! A była jako słońce wschodzące nad górą Oliwną, w otoczeniu palm i kwiatów balsamicznych — i unosiła się nad krzyżem męczeńskim, rozciągając w bezmiar jego ramiona — i na całą ziemię rozlewając cud chleba, ciszę i przebaczenie.
Czatownik IV. Widziałem Godzinę! A była jako piorun ognisty — żelazna i straszliwa — jako łuna purpurowa, pełna krwi i zniszczenia — jako wybuch wszystkich prochowni zemsty i nienawiści! I szła jako wicher, szalejący po bezmiarach — i ryczała jakieś Dies irae piekielne, groźna i niepowstrzymana...
Czatownik V. Widziałem Godzinę! A była jako tęcza stubarwna — w złotej przepasce na czole, a gwiazdy promieniały w jej włosach — i wstawała jak Venus z mórz Archipelagu, na cały świat rozlewając pocałunki i pieśni — i nieśmiertelne piękno marmurów z Parosu.
Czatownik VI. Widziałem Godzinę! A była jako błędny ognik o blasku migotliwym — i jako mgławica mistyczna — srebrna i błękitna. Płynęła drogą mleczną w zawoju Izydy — i napół go rozchylała, jakby duchowi ludzkiemu otwierała sfery pozaziemskie...
Czatownik VII. Widziałem Godzinę! Była jako sielskie południe, pełne spoczynku i uśmiechów... W liliowy wieniec ozdobiła skronie — i szła niby Lilla Weneda, uśmiechnięta i serdeczna — a w ręku niosła dzban miodu — a brzęki pszczół i dźwięki gęśli szły za nią, a jaskółki i gołębie leciały za nią, jako zwiastuny wiosny i wesela.
A kiedy zamilkły w powietrzu głosy czatowników, słychać było jeszcze długo echo tych wołań i echo dzwonów — i wszystkie dusze ludzkie były poruszone i wszystkie serca uderzyły mocniej — i nastała na całej ziemi wrzawa ogromna, wrzawa jakiej od początku świata nigdy jeszcze słychać nie było.
Dusza powszechna — dusza planety stała się jako jeden wielki ocean wzburzony — a po jej falach, niby przypływ i odpływ — szły kolejno okrzyki siedmiu czatowników. A gwar ten jednych obalał, a drugich podnosił, ale więcej obalał — i stało się wielkie zamięszanie na świecie. Bo jedni uwierzyli w to, co mówił pierwszy czatownik; a inni w to, co mówił trzeci; a inni w to, co mówił siódmy.
I jedni wołali: Jutrzenka! a drudzy: Mrok! a inni: Słońce! a inni: Pożar! a inni: Tęcza! a inni: Mgławica! a inni: Południe!...
A najwięcej było takich, w których jako fala za falą odzywały się po kolei echa głosu wszystkich czatowników. Słońce i tęcza, pożar i mgławica, mrok i południe i jutrzenka — po kolei w ich serca uderzały — i po kolei w jedno i drugie i siódme uwierzyli; i każde kochali po kolei — ale na żadnem nie umieli zatrzymać wzroku ani serca — i chwiali się i byli bezsilni, jak ci, co czują zbyt wiele, aby wyrazić to mogli.
Ale bywały chwile, że się każdemu z nich wydawało, jakoby jego prawda była jedyną prawdą — i wielkie nastały walki pomiędzy ludźmi, starcia krwawsze od Pelopidowych, a wrzawa rosła w bezmiar — w ogrom — w nieskończoność...
A niejeden zamiast ująć całość słów czatownika, cząstkę ich tylko zapamiętał — albo z pojedynczych słów różnych czatowników lepił jakieś nowe widziadło, tak iż narodziły się mnogie majaki, kruche i bezsilne, a które jednak nie mało wrzawy budziły!
Jednym roiły się same pożary i zgliszcza — i ukochali zniszczenie — i wzywali Atylli aby wszystko z ziemią zrównał; a drugim świat przyszły wydawał się jako cichy klasztor, a innym jako świat marmurowych posągów; owi roili, iż będzie to kraina wolnych pocałunków, albo-li łez i mogił. A ci, co Boga łaknęli, uczynili sobie fetysze różne — i czcili bogi indyjskie i greckie i meksykańskie — i powiadali: wierzymy. A inni zobojętnieli na wszystko, mówiąc: Nie wiemy nic — i w nic nie wierzymy!
Ale wszyscy wołali: Nadchodzi Godzina! Tylko jedni prawili: Taką jest, a drudzy: Nieprawda, taką oto!
A młodzieniec ów, który gromił w świątyni duchy Przeczenia, stanął aby powstrzymać tych, co zbyt pochopnie rwali się ku złudzeniu nowej Godziny, bo nie była to jeszcze Godzina, tylko jej cień, a po za tym cieniem przepaść wielka. Więc chciał ich powstrzymać, aby nie szli ku przepaści.
I mówił:
Wicher stulecia przeleciał nad nami. Od tego wichru zimny pot oblał nam skronie i włosy stanęły na głowie. Zionęła otchłań niewidzialna — i błysk jeden w nasze serca rzuciła — i jesteśmy dziś jako duchy rozdarte między wczoraj i jutro — i pozornie od tego rozdarcia bezsilne. A przeto się pogrążamy w skargach — zapomnieniach — tęsknotach — i szukamy zatraconych tajemnic i zatraconych ścieżek do Edenu. A jedni ich szukają na zewnątrz, drudzy wewnątrz siebie; lecz ani w samotnem oderwaniu się od duszy świata, ani w zlaniu się całkowitem z tą duszą ogromną — nie leży jutro, a leży ono w zespoleniu tego, co nasze z tem, co jest Duszy powszechnej. Jest jakowyś ogromny o milionach dusz i milionach serc zwiastun nowej ery — bezimienny i jakby własnej mocy nieświadomy: jak potęga natury, siebie nieświadoma — idzie on ku przebudzeniu własnemu — i ku odrodzeniu tej ziemi. A słowo jego nie będzie ani jednem z tych siedmiu, które mówicie, aie innem — nieznanem — niespodziewanem — jakoby wszystkie te siedm słów w sobie zawierającem — i w jedność połączonem. Nie oczekujcie Godziny z tych słów, ale czekajcie jej w zjawisku, o którem nie wiecie i którego nie przeczuwacie! Bo zawsze ludzkość czeka objawień w kształcie, jaki widziała ostatnio — i kiedy w dniach przedchrystusowych oczekiwały ludy Zbawiciela — myślały, że będzie to rycerz z mieczem żelaznym, a oto zjawił się cichy Pasterz ludów, duch Łaski. A później przez millennium całe oczekiwała ludzkość powrotu Pasterza — ale nie zjawił się Pasterz, duch Łaski, lecz błysnął krwawy Ogień, w którym się narodziło Prawo człowieka. I najwięcej dziś jest takich, co oczekują nowego Pożaru, ale dwa razy Pożar się nie powtarza... Z tego pożaru narodziły się ognie wewnętrzne, które palą każde serce ludzkie, iż samokrwawień dokonywa. Nadeszła godzina Spowiedzi. Z niej-to wypłynie era nowa. Ale wiem, że kiedy nowa era nadejdzie — nie poznacie jej; bo choć jej słowo zabrzmi wielkie i niespodziewane, tak prostem wam się wyda, jakobyście je znali oddawna. Ale dość już patrzeliście w siebie: spójrzcie teraz na świat zewnętrzny, patrzcie w inne dusze, a stamtąd wam przyjdą światła i balsamy!
A teraz niechaj wrzawa ucichnie: milczenie wielkie jest potrzebne, a w milczeniu tem niechaj się ścierają duchy ze sobą i niechaj wewnątrz dusz rodzą się iskry nowych płomieni i dźwięki nowej modlitwy, z których ma powstać słowo jutra i rozpalić się błyskawica nowej godziny. Duch bywa czasem jako wół roboczy — i w milczeniu stąpa powoli; ale z tych kroków powolnych rodzi się błyskawica, która musi zabłysnąć — i która wszystko rozjaśni. Jesteśmy jako dzieci, które więcej już wiedzą, niż wypowiedzieć mogą. Przeczucia mamy wielkie, ale brak nam wyrazów. Idźcie więc, a wewnątrz waszych serc niechaj zapanuje cisza — i pokój — i wiara w słońce wschodzące. W jutro własne możesz zwątpić, ale wierz w jutro Ludzkości!
A wówczas przed świątynią Atlantydy zapalił Arcykapłan kadzidło i na cztery strony świata błogosławił:
Bogu nieznanemu chwała wiekuista dziś i na wieki! Duchom przyszłości, pokoleniom nieurodzonym, prawdom utajonym, objawieniom niespodziewanym — chwała! Chwała bohaterom ludów, chwała myślicielom i mędrcom, chwała niewiastom wybranym, chwała wieszczkom i prorokiniom, chwała marzycielom i prorokom! Duchom bolejącym, duchom czuwającym, duchom spragnionym, słońcom wschodzącym — chwała! Chwała Godzinie, która się zbliża! Bogu na niebie, człowiekowi na ziemi — chwała wiekuista!
A w wyżynach dwie boginie jakby rozrzewnione — błogosławiły ludzkiemu plemieniu.
W ARKADYI.
Królewicz-pasterz leży na wzgórzu uśpiony. Jakaś postać spływa po mgłach księżyca i ku pasterzowi się zbliża — Artemis.
Oto Endymion, mój wymarzony kochanek! Dziecię Arkadyi, dziecię przczystych[6] niebios Hellady — jakąż ma chmurę na uśpionem czole! Czyż to on, ów pasterz, którego nocą bogini nawiedzała? on, któremu wszystkie tajemnice same szeptały swe pieśni: tajemnica wiary i woli, tajemnica szczęścia i natury, tajemnica natchnienia i najwyższa tajemnica miłości? I w nim jest duch zwątpienia — i on zatracił drogę do Elizeum! Ale ja go odrodzę! Zbudź się, Endymionie!
Endymion. Któż-to budzi mię ze snu, jedynej niepamięci wszystkich trosk i wątpliwości?
Art. Jam jest. Ja ci troski rozpędzę, ja ci wątpliwości rozwieję. Z niepamięci cię zbudzę — ku świętym i czystym wspomnieniom.
End. Kto jesteś, dziewico?
Art. Pustelników pytałeś, gdzie czarodziejka, co ci wskrzesi serce zamarłe? Jam jest tą czarodziejką — ja ci odkryję tajemnicę miłości. Czy mnie nie poznajesz?...
End. Nie znam ciebie!
Art. Endymionie! Jam to jest Artemis, bogini ciemnic leśnych, która się nielicznym wybrańcom objawia. Tyś mój wybraniec: tobie chcę się objawić. Wiem, że za miłością tęsknisz, że w sercu twojem zapanowała próżnia śmiertelna, tem straszniejsza, im straszniejsza tęsknota. Patrz — idę do ciebie — jam twoja! Przyjmij mię na swe łono — kocham ciebie!
End. Odejdź. Nie znam ciebie. Obcą mi jesteś. Możem kiedyś był z tobą zbratany, może kiedyś będę znowu... ale dziś cię nie znam... Objawień twoich się lękam — tajemnica twoja mię przeraża...
Art. Biada mi! Odepchnięta i niepoznana odejść musi ta, która się niegdyś ukrywała od oczu myśliwców. Endymion nie dojrzał mego światła! Endymion nie odczuł mego balsamu! Duch jego umęczony radości nie rozumie!... Kiedyż nadejdziesz, Godzino, aby dać spoczynek duchom umęczonym?... Biada Endymionowi, że zapomniał czaru nocy majowych! Potępiony na wieki Endymion — i odtąd błąkać się będzie po świecie, jak Orestes szarpany od furyi, przeto, że nie zrozumiał słowa miłości...
Głos Orestesa. Precz ode mnie! Precz furye piekielne! Kiedyż się skończy moje męczeństwo! Najnędzniejszy człowiek miewa noc spokojną, tylko Orestes znaleść nie może chwili odpocznienia!
Godzina. Spójrz, Artemi, ku Taurydzie! Jakie światło tam płonie! Czy jesteś już aniołem?... Spójrz...
Art. (jakby w olśnieniu). Ifigenia!!
Pieścidła, 1894 (wrzesień — październik).