Grobowiec Rodrigandów/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grobowiec Rodrigandów |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odprowadzony przez tłum ludzi, powędrował Sępi Dziób na dworzec. Przeczytał napisy na drzwiach, kupił bilet pierwszej klasy, ale czekał aż do odejścia pociągu w poczekalni klasy trzeciej. Wyszedł na peron dopiero, kiedy jeden z urzędników oznajmił, że już pociąg rusza. Tutaj zauważył, że jest tylko jeden przedział pierwszej klasy. Konduktor, do którego się zwrócił, spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Chce pan jechać pierwszą klasą? Pokaż pan swój bilet.
Sępi Dziób podał bilet. Konduktor przekonał się, potrząsnął głową i rzekł:
— No, wsiadaj pan szybko! Już ostatni gwizdek.
Dziwny pasażer wraz z futerałem i workiem wgramolił się do przedziału. W tej samej chwili gwizdnęła maszyna, drzwi się zatrzasnęły i pociąg ruszył.
— Miljon djabłów! — przywitało myśliwego przekleństwo. — Co mu do głowy strzeliło?
Zawołał to jedyny pasażer w przedziale, nikt inny, tylko podporucznik v. Ravenow.
— Nie obchodzi go — mruknął Sępi Dziób zwięźle, odłożywszy bagaż i rozsiadłszy się wygodnie. Ale były oficer nie mógł się z tym faktem pogodzić.
— Czy ma aby bilet pierwszej klasy? — zapytał.
— Też go nie obchodzi — brzmiała odpowiedź.
— Owszem, obchodzi. Muszę się przekonać, czy ma prawo tu wsiąść.
— Niech będzie zadowolony, że go nie pytam. To zaszczyt dla niego, że zniżam się do jazdy w jego towarzystwie.
— Drabie, nie mów do mnie przez on. Jeśli chce jechać pierwszą klasą, to powinien sobie przyswoić przyjęte formy, inaczej każę go usunąć.
— Ach, a więc wziąłby raczej bilet czwartej klasy, czyni bowiem zadość przyjętym tam formom. Kto zaczął mówić przez on — ja, czy on? Jeśli mnie sprowokuje, nie mnie, ale jego wysadzą.
— Do stu tysięcy piorunów! Czy chcesz dostać policzek, gałganie?
— O, mogę służyć tym samym towarem. Oto próba! Dobrze się udała.
Z błyskawiczną szybkością zamierzył się i tak potężnie zdzielił podporucznika, że ten uderzył głową o ścianę.
— Tak — roześmiał się trapper. — To za gałgana. Jeśli ma na zbyciu jeszcze takie słówko, gotów jestem do ponownej odpowiedzi.
Ravenow podniósł się. Policzek płonął; oczy nabiegły złością i krwią. Rzucił się na trappera, nie bacząc na to, że władał tylko jedną ręką.
Teraz podniósł się także Sępi Dziób. Uchwycił Ravenowa lewą ręką za pierś, wcisnął w kąt i, wypoliczkowawszy ręką prawą, opuścił go na siedzenie.
— Tak — rzekł. — W Niemczech w przedziałach pierwszej klasy przyjemnie się rozmawia. Jestem gotów tę rozmowę kontynuować.
Spokojnie wrócił na miejsce. Podporucznik pienił się ze złości. Pierś falowała ciężko, dłoń ścisnęła się w kułak, a z nosa płynęła krew. Podniecenie odebrało mu mowę. Jęczał tylko głucho. Nie mógł się poruszyć. Dopiero po pewnym czasie, kiedy odzyskał władzę nad członkami, dał znak lokomotywie, aby się pociąg zatrzymał na najbliższej stacji.
Podbiegł do okna i otworzył.
— Konduktorze! Tutaj, tutaj! — ryczał, aczkolwiek pociąg jeszcze pędził.
Koła zaturkotały, pociąg stanął.
— Konduktorze, tutaj! — ryknął znowu oficer.
Konduktor poznał po głosie, że sprawa pilna. Przybiegł szybko i zapytał:
— Mój panie, czego pan sobie życzy?
— Otwórz pan i sprowadź kierownika pociągu, oraz naczelnika stacji!
Konduktor otworzył drzwi. Ravenow wyskoczył. Czem prędzej przybyli obaj wezwani urzędnicy.
— Moi panowie, muszę prosić o pomoc, — rzekł Ravenow. — Przedewszystkiem, oto moja karta. Jestem hrabia v. Ravenow, podporucznik. Napadnięto mnie w tym przedziale.
— Ach! Kto to taki? — zapytał zawiadowca stacji.
— Ten człowiek!
Podporucznik wskazał na Sępiego Dzioba, który siedział wygodnie i z beznamiętnym spokojem przypatrywał się scenie.
— Ten człowiek? Skąd się bierze w przedziale pierwszej klasy?
Obaj urzędnicy zbliżyli się, aby obejrzeć pasażera.
— Jak się pan tu dostał? — zapytał surowym tonem zawiadowca.
— Hm! Wsiadłem — roześmiał się trapper.
— Czy ma pan bilet pierwszej klasy?
— Ma — potwierdził konduktor.
— Nieźle — oświadczył zawiadowca. — Tacy ludzie w pierwszej klasie! Panie hrabio v. Ravenow, czy mogę pana zapytać, co pan rozumie przez słowo napaść?
— Wpadł na mnie i pobił.
— Czy to prawda? — zapytał zawiadowca Amerykanina.
— Tak — skinął ten potakująco w odpowiedzi. — Nazwał mnie gałganem. Za to słowo spoliczkowałem go. Czy ma pan co przeciwko temu?
Zawiadowca, nie zważając na to pytanie, ponownie zwrócił się do podporucznika:
— Czy to prawda, że użył pan tego wyrażenia?
— Ani myślę przeczyć. Obejrzyjno pan tego jegomościa! Czy mam być narażony na spotkanie z takiemi kreaturami, skoro płacę za pierwszą klasę?
— Hm. Nie mogę panu przeczyć, gdyż...
— Oho! — przerwał trapper. — Czyż nie zapłaciłem tyleż?
— Być może — oświadczył zawiadowca, wzruszając ramionami.
— Czy noszę porwane łachmany?
— To nie, ale mniemam...
W tej chwili maszynista dał znak, że już zamierza ruszyć.
— Moi panowie, — rzekł Ravenow — słyszę, że czas jechać. Żądam ukarania tego bezczelnego człowieka.
— Bezczelny? — zawołał Sępi Dziób. — Czy chcesz dostać ponownie po buzi?
— Spokój! — nakazał zawiadowca. — Skoro pan żąda ukarania tego człowieka, to muszę pana prosić, abyś przerwał podróż celem zaprotokółowania zeznań.
— Nie mam na to czasu. Muszę o oznaczonej godzinie być w stolicy.
— Bardzo ubolewam. Obecność pana jest niezbędna.
— Czyż mam przez bezczelnego draba tracić czas? Nie uważam zresztą, aby trzeba było koniecznie na miejscu sporządzić protokół. Poprostu, zaaresztuj pan tego draba, każ przesłuchać, a następnie poślij akta do Berlina, aby uzupełnić mojemi zeznaniami. Adres mój znajdzie pan na wizytówce.
— Do usług, wielmożny panie.
Urzędnik podszedł do drzwi przedziału.
— Wysiadaj pan! — rozkazał trapperowi. — Jest pan aresztowany.
— Do licha, muszę jechać do Berlina, podobnie jak ten hrabia!
— To mnie nie obchodzi.
— On ponosi winę za to zajście!
— Wkrótce się przekonamy. Proszę wysiadać!
— Ani mi się śni!
— Więc zmuszę pana.
— Nie rób pan z nim ceregieli — oświadczył Ravenow. — Byłem obecny przy aresztowaniu go w Moguncji. To włóczęga, który z nadmiernej bezczelności jeździ pierwszą klasą.
— Tak, tak! A więc raz już aresztowany? Wysiadaj pan!
— Skoro mnie pan zmusza, żądam, aby i hrabia wysiadł, — oznajmił Sępi Dziób.
— Milcz pan! Napadł pan na hrabiego.
— Wyznał przecie, że mnie przedtem obraził.
— Miejsce pana nie jest w pierwszej klasie.
— Trudno byłoby panu tego dowieść. Zaznaczam, że mam te same prawa, gdyż zapłaciłem tę samą sumę.
— Prawa panu nikt nie odbiera. Wysiadać!
— Jestem gotów się wylegitymować.
— Później będzie na to czas.
— Do pioruna, ja chcę teraz!
— Ukróć pan swój język. Czy wysiada pan, czy też mam przywołać pomoc?
— Dobrze. Jeśli mi pan nie pozwoli jechać, to zwracam panu uwagę, że sam pan poniesie następstwa.
— Chce mi pan jeszcze grozić?
— Idę już, drogi przyjacielu.
Sępi Dziób wysiadł, wziął worek i futerał i czekał na dalszy bieg wypadków. Oczy wszystkich były weń utkwione. Hrabia natomiast wsiadł z triumfującą miną i pożegnał łaskawem kiwnięciem urzędników kolejowych. Zawiadowca dał znak. Rozległo się gwizdnięcie; pociąg ruszył.
— Chodź pan za mną! — rozkazał zawiadowca.
Udali się do kancelarji zawiadowcy, który tymczasem posłał po policję. Była to mała stacyjka. Czuwał tylko jeden strażnik. Upłynęło sporo czasu, zanim przybiegł.
Sępi Dziób zachowywał się spokojnie, ile że zawiadowca nie nawiązywał z nim rozmowy. Kiedy policjant przyszedł, urzędnik opowiedział mu przebieg zdarzenia.
Przedstawiciel porządku publicznego oglądał pasażera wyniosłem spojrzeniem.
— Pan spoliczkował hrabiego v. Ravenowa? — zapytał.
— Tak, — skinął trapper — bo mnie obraził.
— Zwrócił tylko panu uwagę, że pierwsza klasa nie jest dla pana.
— Do pioruna! Takiem samem prawem mogłem twierdzić, że nie jest dla hrabiego. Nazwał mnie gałganem, aczkolwiek nic złego mu nie wyrządziłem. Kto więc jest winien?
— Nie powinien pan był bić, tylko zameldować policji.
— Nie miałem czasu. Podobnie on mógł mnie zameldować, skoro myślał, że się nie nadaję do pierwszej klasy, — a nie zelżyć.
— Raczej nadaje się pan do czwartej.
— Do stu tysięcy piorunów! Czy wie pan, kim jestem?
— Dowiem się rychło — oświadczył strażnik. — Czy ma pan przy sobie dokumenty?
— Rozumie się. Chciałem się wylegitymować przed zawiadowcą, ale nie pozwolił. Sam poniesie konsekwencje.
— Pokaż pan!
Sępi Dziób podał wszystkie dokumenty, które był pokazał komisarzowi w Moguncji. Strażnik czytał z coraz to rzadszą miną. Kiedy skończył, rzekł:
— Przeklęta historja! Ten worek i ten straszliwy ubiór mogą każdego zwieść. Czy wie pan, panie zawiadowco, kim jest ten pan? Przedewszystkiem myśliwym z prerji, przytem amerykańskim oficerem w randze kapitana.
— Nie może być!
— Ależ tak, naprawdę! Trochę francuszczyzny szkolnej, którą władam, wystarczy mi do odcyfrowania tego dokumentu. Pan kapitan jest posłem pana prezydenta Meksyku Juareza.
Zawiadowca zbladł.
— A tu oto polecenie pana v. Magnusa, pruskiego przedstawiciela w Meksyku.
— Któżby pomyślał!
Obejrzeli się niemal nieprzytomnie.
— No, jakże tam? — zapytał uprzejmie trapper.
— Ależ mój panie, czemu ubiera się pan w ten sposób! — zawołał zawiadowca. — Pańska odzież jest winna, że przyjęliśmy pana za człowieka innego pokroju, niż jest pan w rzeczywistości.
— Moja odzież? Ba! Nie szukaj pan usprawiedliwień. Upomniałem się, aby mnie pan wylegitymował. Nie pozwolił pan. To wina pana. Co teraz będzie?
— Oczywiście, jest pan wolny, — oświadczył strażnik.
— Mimo, że spoliczkowałem hrabiego?
— Tak. Nastąpiła wzajemna obraza, która pociąga za sobą karę tylko naskutek doniesienia. Niech hrabia je wniesie. Cóżto mnie obchodzi?
— Tak, hm! To dziwne. Zwalnia się mnie, ponieważ jestem oficerem. Gdybym nie był nim, zamkniętoby mnie jedynie dlatego, że tak sobie życzył jaśnie oświecony pan hrabia. Niech licho porwie tego rodzaju sprawiedliwość!
— Proszę o wybaczenie, panie kapitanie, — rzekł zawiadowca. — Hrabia twierdził, że pan na niego napadł.
— Absurd! Przyznał wszak, że spoliczkowałem go w odpowiedzi na obelgi. Czy wie pan wogóle, że ten człowiek, którego spoliczkowałem, istotnie jest hrabią v. Ravenowem, za którego się podaje?
— Naturalnie. Dał mi swoją wizytówkę.
— Do pioruna! Dokumentów moich nawet nie obejrzano, a wizytówka tego człowieka miała taki posłuch. Każdy oszust może sobie wydrukować takie wizytówki. Nieprzezorność pana skrupi się na panu ciężko.
Urzędnik był przerażony.
— Pan kapitan zadowoli się przecież moją prośbą o wybaczenie.
— Zadowolę się? Ja? No, co do mnie! Jestem już taką poczciwą duszą. Ale jak inni będą się na to zapatrywać, nie wiem.
— Inni? Czy mogę wiedzieć, kogo pan ma na myśli?
— Hm. Właściwie nie. Ale pod pieczęcią tajemnicy państwowej wyjawię panu. Jadę do pana v. Bismarcka.
Zawiadowca cofnął się o krok.
— Do pana v. Bismarcka? Mam nadzieję, że nie wspomni pan o tem nieprzyjemnem zajściu.
— Nie? Wręcz przeciwnie. Muszę szczegółowo opowiedzieć. Muszę wszak wytłumaczyć, czemu nie stawiłem się na oznaczonem posiedzeniu.
Urzędnikowi tak było na duszy, jakgdyby sam został spoliczkowany. Utkwił nieruchome spojrzenie w podróżnym.
— Tak. Ważne dyplomatyczne posiedzenie, na które tylko ja się spóźnię. Czy czytał pan moje papiery, kiedy pana o to prosiłem?
— Mój Boże, jestem zgubiony! Czy pan kapitan nie zdąży na oznaczoną godzinę, jeśli wyjedzie następnym pociągiem?
— Nie. Wyliczyłem czas co do kwadransa.
— Co za nieszczęście! Co robić?
— Nic. A może pan przypuszcza, że pojadę specjalnym pociągiem, aby naprawić błąd pana?
Przerażony zawiadowca odetchnął.
— Pociąg specjalny? Ach, doskonale! To jedyny środek do odzyskania straconego czasu.
— To prawda. Ale ja się na to nie godzę. Zachowanie się pana było dla mnie jedną wielką obrazą. Czy mam jeszcze tę obrazę wynagrodzić? Czy mam ją jeszcze wynagrodzić zapłatą za specjalny pociąg?
— Panie kapitanie, wcale tego nie żądam! Daję panu darmo do rozporządzenia lokomotywę, oraz wagon. Dojedzie pan, jeśli pan wcześniej nie doścignie pociągu, do Magdeburga, a tam go na pewno spotka.
— Hm. Kiedy pociąg będzie mógł stąd odejść?
— Nie natychmiast. Muszę telegrafować do Moguncji po maszynę i wagon. Proszę pana bardzo, abyś się na to zgodził.
Sępi Dziób z namysłem wpatrzył się w twarz zawiadowcy. Rysy jego drgały w sposób szczególny. Potarł nos, przybrał wyraz zadowolenia i rzekł:
— Czy ten hrabia nie powiedział, że jedzie do Berlina?
— Tak.
— Czy jedzie drogą na Magdeburg?
— Bebra i Magdeburg. Tam jest dłuższy postój,
— A ja mógłbym dogonić pociąg jeszcze przed Magdeburgiem?
— Można się postarać, aby pan doścignął na mniejszej stacji.
— Więc w Magdeburgu mogę być wcześniej od hrabiego? Dobrze. Godzę się na pana propozycję.
— Pozwoli więc pan, że zadepeszuję? — zapytał uradowany urzędnik. — I będzie pan łaskaw nie wspominać o moim błędzie?
— No, nie było to przyjemne wydarzenie, ale puszczę je w niepamięć. Powiedz mi pan, czy masz dużą pensję?
— Nie.
— A pociąg specjalny, czy jest drogi?
— Długi czas będę musiał opłacać następstwa mego czynu.
— Hm. To sprawiedliwe. Ale żal mi pana. Jak pan myśli, może podzielimy się kosztami?
Twarz zawiadowcy momentalnie się rozjaśniła.
— Panie, czy to prawda? — zapytał.
— Tak. Nie chcę pana unieszczęśliwiać.
— Dziękuję. Okazał pan, że jesteś naprawdę Amerykaninem i gentlemanem.
Pochlebstwo poskutkowało. Strojąc szelmowską minę, trapper rzekł:
— Lepiej byłoby, gdybym poniósł cały koszt?
— O, to byłoby dla mnie najlepsze, panie kapitanie!
— No, więc niech i tak będzie. Płacę za wszystko. Ale tylko pod warunkiem, że w Magdeburgu będę wcześniej od hrabiego. Poza tem żądam, aby pan napisał, że się wylegitymowałem i że naskutek doniesienia hrabiego miał pan nieprzyjemność.
— Czy mogę wiedzieć, jak pan to zużytkuje?
— Hrabia zobaczy mnie w Magdeburgu i znowu może zaczepić. Zaświadczenie pana będzie dowodem, że nie uciekłem od pana.
— Napiszę zaraz po wysłaniu depeszy.
— Proszę bardzo. A teraz pan, panie strażniku. Zatem jestem wolny?
— Absolutnie, panie kapitanie.
— A więc niepotrzebnie się pan fatygował. Masz pan!
Trapper dał mu dwa talary. Strażnik podziękował uprzejmie i wraz z zawiadowcą opuścił pokój.
W pół godziny później przybyła żądana maszyna. Sępi Dziób wsiadł i opuścił stację. — —
Noc już dawno zapadła, kiedy pociąg, którym jechał Ravenow, dotarł do Börssum. Tu postój trwał kilka minut. Ravenow zadomowił się w przedziale, zapalił nawet cygaro. Naraz rozległ się okrzyk:
— Magdeburg, pierwsza klasa!
— Przekleństwo! — szepnął Ravenow. — Nic z palenia.
Miał właśnie zamiar wyrzucić cygaro oknem, gdy drzwi się otworzyły. Rzuciwszy spojrzenie na wchodzącego, zatrzymał cygaro w ręce.
— Dobrywieczór! — przywitał go nowy pasażer.
— Do piorunów! Dobrywieczór, panie pułkowniku.
Przybysz badawczo popatrzył na pasażera.
— Zna mnie pan, mój panie? Z kimże mam honor?
Ravenow nie wiedział, co o tem myśleć.
— Co, nie poznaje mnie pan? Wszak dopiero cztery miesiące upłynęły od owego szczęśliwego dnia, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli. Czy naprawdę muszę panu dopiero wymienić moje nazwisko?
— Proszę pana o tę grzeczność.
Zamknięto przedział. Pociąg ruszył.
— Czyżbym się aż tak zmienił? — zapytał Ravenow.
— Być może — uśmiechnął się pułkownik. — Proszę, nazwisko pana?
— Ba, to zbyteczne. Oto znak rozpoznawczy!
Wyciągnął prawą rękę, tak że pułkownik mógł dostrzec, iż jest sztuczna. Przybysz cofnął się.
— Co? — zawołał. — Pan miałby być podporucznikiem Ravenowem? Człowieku, jak pan wygląda!
Podporucznik spojrzał ze zdumieniem.
— Tam jest lustro — dodał pułkownik. — Czy pan jeszcze nie zajrzał?
Ravenow tak wciąż jeszcze kipiał złością, że nawet nie spojrzał w lustro. Teraz podniósł się, podszedł do zwierciadła, ale odrazu cofnął przerażony.
— Piekło i zatracenie! — krzyknął. — A więc tak wyglądam! No, poczekaj, mój chłopcze, zaleję ci sadła za skórę. Nie mogę się nikomu w tym stanie pokazać.
— Tak sądzę. Co się panu przytrafiło? Można byłoby pomyśleć, że jesteś pan po tęgiej bijatyce.
— Opowiem panu, panie pułkowniku, ale przedtem o jedno zapytam. Skąd pan przybywa?
— Z Wolfenbüttelu. A pan?
— Z Moguncji. Jadę do Berlina.
— Ja także. Chodzi o sprawę, której nasze spotkanie przyniesie korzyść.
— To samo chciałem panu oświadczyć. Podporucznik v. Golzen depeszował mi wczoraj.
— Istotnie? — zapytał zdumiony v. Winslow. — Mnie też. Przypuszczam, że treść obydwóch depesz była jednakowa. Ma pan chyba na myśli tego — tego łotra?
— Tego Ungera? Tak.
— Golzen depeszował, że chłystek jest znowu w Berlinie. Widział go wczoraj. Oczywiście, natychmiast wyruszyłem.
— Aby dotrzymać przysięgi?
— Tak. Zemsta za to! — pułkownik podniósł prawą rękę. Była także sztuczna.
Ravenow stuknął nogą.
— Kiedy myślę o tym ciosie, wpadam w istną furję. Młodość, bogactwo, świetna przyszłość! I oto przyszedł ten przeklęty człowiek i... Ach!
— A ja? — zapytał posępnie pułkownik. — Mogłem zostać jenerałem. Do pioruna, jest pan przecież w porównaniu ze mną godnym zazdrości! Nie ma pan żony.
— Tak. Rozumiem. — Ravenow wybuchnął szyderczym śmiechem.
— Te przytyki wieczne. — Bez pensji! Drobny majątek! — Czasu miałem aż za wiele.
— Ja także. Dobrze go wykorzystałem.
— Ja niezgorzej. Codziennie po kilka godzin ćwiczyłem się w strzelaniu lewą ręką i twierdzę, że lepiej strzelam, niż poprzednio prawą.
— A ja lewą ręką władam szpadą doskonale. Jadę do Berlina, aby wyzwać Ungera.
— A ja jadę, aby go wysłać na tamten świat. Wyzwę tego łotrzyka i zastrzelę jak psa.
— Czy pomyślał pan o sekundancie? Sądzę, że natkniemy się na trudności.
— Tak? — Pułkownik był widocznie zakłopotany. — Będą ostrożni. Odrazu się domyślą, że to walka na śmierć i życie.
— Pah! Może pan wyraźniej mówić. Nie wezmę panu tego za złe. Przypuszcza pan, że nasz honor nie posiada już tego blasku, co poprzednio?
— Niestety — jęknął pułkownik. — I pod tym względem straciliśmy wiele.
— Nie daję za to złamanego szeląga. Co znaczy honor? Jak to może być, aby honor oficera poszedł do djabła, skoro go dotknie laska, albo skoro zostanie spoliczkowany? Spuścizna zamierzchłych praciotek!
Ravenow wzgardliwie poruszył ręką, ale jego oczy rzucały błyskawice gniewnego podniecenia. Dzielny Amerykanin oporządził go niezgorzej. Twarz spuchła, nos i wargi przybrały brunatno-czarne zabarwienie. Nie dziw, że pułkownik v. Winslow nie poznał Ravenowa w pierwszej chwili.
— Hm — rzekł pułkownik. — Policzek to rzecz nader poniżająca, jakkolwiek się na to zapatrywać.
— Każdemu może się przytrafić.
— To brzmi tak, jakgdyby pan zawdzięczał szczególne zabarwienie twarzy całemu szeregowi policzków.
— No, a gdyby tak było w istocie?
— Odważono się pana spoliczkować?
— Raz? Wiele razy! — roześmiał się podporucznik, ale był to śmiech wściekłości i wstydu.
— Któżby się ośmielił? Mam nadzieję, że człowiek, którego dotknięcie nie podważa tego, co nazywają honorem?
— Ten łotr był zwyczajnym włóczęgą, wędrownym muzykantem. Posłuchaj pan!
Ravenow opowiedział zdarzenie.
— Jestem zdumiony. Jabym go zakatrupił! Oczywiście, zareagował pan należycie? — zawołał pułkownik.
— Rozumie się. Siedzi teraz pod kluczem i oczekuje kary.
— Ravenow, Ravenow! Ten wypadek nie przynosi panu zaszczytu.
— Sam wiem. Dziwi się pan, że wogóle o nim powiadam? Ale jakżebym panu mógł wytłumaczyć spuchliznę? Djabli wiedzą, kiedy ustąpi.
— Radzę panu przyłożyć surowego mięsa i to natychmiast.
— Skąd wezmę?
— W Magdeburgu. Za chwilę ominiemy ostatnią stację przed tem miastem. W bufecie albo w kuchni znajdzie się na pewno surowe mięso. Może je pan przyłożyć, ponieważ jesteśmy sami w przedziale. Wiele jeszcze godzin dzieli nas od Berlina. Do tego czasu gorączka może ustąpić.
Wjechali na dworzec, gdzie zatrzymali się przez dłuższy czas. Zaintrygowany tem pułkownik otworzył okno, aby się zapytać o powód.
— Konduktorze, — zagadnął — dlaczego tak długo zwłóczymy?
— Sygnalizowano pociąg specjalny, który musimy przepuścić, — brzmiała odpowiedź.
Niebawem sygnalizowany pociąg nadjechał. Składał się z maszyny i jednego wagonu. Z okna wyglądała głowa, świdrująca oczami zatrzymany pociąg. Pułkownik widział tę głowę, mimo że pociąg przemknął bardzo szybko.
— Do pioruna! — zawołał. — Przez okno wyglądał jegomość, który miał nos niczem lemiesz.
— Ha! Na pewno nie większy, niż nos tego rozbójnika, który mi dzisiaj dokuczył.
Pociąg ruszył powoli. Skoro dotarł do Magdeburga, pociągu specjalnego nie było już widać. Ponieważ Ravenow nie mógł się pokazać, przeto Winslow poszedł do bufetu, kupił surowego mięsa i przyniósł towarzyszowi. Podporucznik owinął mięso chustką i związał nią twarz w chwili, gdy pociąg znowu ruszył.
Po minucie zaczął stękać.
— Co takiego? Co panu jest?
— Czy wie pan na pewno, że surowe mięso pomaga?
— Tak. W krótkim czasie ściąga obrzęk.
— Ale pali straszliwie.
— To trudno.
Ravenow milczał, ale wnet znowu zaczął stękać i wreszcie zerwał z twarzy chustkę.
— Dłużej nie wytrzymam! — zawołał.
— Przecież nie może aż tak boleć.
Podporucznik powąchał mięso.
— Czy powiedział pan, w jakim celu kupujesz?
— Nie; oczywiście, że nie. Prosiłem o surową baraninę. Powiedziano, że na sztuki już niema, że mogę tylko dostać na wagę. Kazałem odważyć kawałek.
— Nie pytając, czy jest czyste?
— Absurd! Czemu ma być zanieczyszczone?
— Nie zanieczyszczone, ale niebywale solone i pieprzone. I to miałoby goić opuchliznę?
— Hm. Oczywiście sól i pieprz nie koją. Co za kpy z tych ludzi. Wyrzuć pan mięso oknem.
Wkrótce potem pociąg zatrzymał się na dworcu Magdeburg-Neustadt. Wpobliżu przedziału rozległ się jakiś głos:
— Do Berlina, konduktorze?
— Tak. Tam wstecz.
— Tam jest trzecia klasa. Ja do pierwszej.
— Pan? Naprawdę pierwszą? Pokaż pan bilet!
— Proszę.
— Istotnie. Wsiadaj pan szybko! Natychmiast rusza.
Otworzył drzwi przedziału. Gość wsiadł.
— Dzieńdobry — powitał uprzejmie podróżnych.
Nie dostał żadnej odpowiedzi, gdyż Ravenow nie mógł przemówić ze zdziwienia, a pułkownik z rozczarowania. Przybysz nie wydawał się bowiem człowiekiem, na którego ukłon wypadałoby odpowiedzieć.
Nowy pasażer usiadł i pociąg natychmiast potoczył się po szynach.
— Na szatana! — zawołał Ravenow.
— Co takiego? — zapytał pułkownik.
Zapytany bez słowa wskazał na przybysza, który rozsiadł się wygodnie ze swym workiem, flintą i puzonem. Pułkownik obserwował go przez chwilę, a następnie spojrzał na Ravenowa, który otrząsnął się tymczasem z osłupienia.
— Pułkowniku, czy wie pan, kto to jest? — szepnął cicho.
Zapytany odparł półgłosem:
— Na pewno ten jegomość, którego straszliwy nos wyglądał z okna specjalnego pociągu.
— To ten łotr! Ten włóczęga, który — — ach, ten policzek!
— Do stu par piorunów! Sądziłem, że aresztowany?
— Tak. Zapewne powtórnie uciekł.
— Pociągiem specjalnym?
— Kto może wiedzieć, jak się to stało. Kiedy przybędziemy do najbliższej stacji?
— Za sześć minut dotrzemy do Biederitz.
— Tam każemy go aresztować.
— Czy się pan nie myli? Czy wie pan na pewno, że to on?
— Jakżebym mógł się mylić wobec takiego nosa i puzonu?
Pułkownik wypiął się pysznie, zwrócił się do Sępiego Dzioba i zapytał:
— Kim pan jesteś?
Sępi Dziób nie odpowiadał.
— Kim pan jesteś? — powtórzył Winslow.
Znowu nie było odpowiedzi.
— Słyszy pan! Pytałem, kim jesteś?
Trapper skinął przyjaźnie.
— Kim jestem? Podróżnym.
— Wiem o tem! Chcę znać nazwisko pana.
— O biada! Nie mam akurat pod ręką.
— Nie udawaj pan warjata! Skąd przybywasz?
— Z Moguncji.
— Ach, odstawiono pana do komisarza policji v. Ravenowa, a po drodze aresztowano po raz drugi?
— Niestety.
— Jak się pan dostał do Magdeburga?
— Pociągiem specjalnym.
— Do którego się pan zakradł? Już się o to postaramy, aby pan znowu nie umknął, włóczykiju zatracony!
— Włóczykiju? Zatracony? Posłuchaj pan, serdeńko, nie powtarzaj tych słów w mojej obecności.
Pułkownik nachylił się wyzywająco.
— A to czemu? — zapytał.
— Odpowiedź mogłaby się panu nie spodobać.
— To ma być groźba?
— Nie. Tylko ostrzeżenie.
Teraz Ravenow powziął decyzję. Liczył na pułkownika. Obaj wspólnemi siłami mogliby wszak podołać nieznajomemu.
— Proszę, niech pan nie rozmawia z tym gburowatym drągalem! — rzekł do pułkownika. — Przekażę go policji. Władza wie najlepiej, jak sobie począć z takim gałganem.
Nie zdążył domówić, gdy uderzony potężnie w policzek zwalił się z siedzenia.
Pułkownik zerwał się na równe nogi i uchwycił Sępiego Dzioba za pierś.
— Łotrze! — zawołał. — Odpokutujesz!
— Precz z rękoma! — rozkazał trapper i oczy mu zabłysły.
Siedział jeszcze, mimo że Winslow stał nad nim.
— Co? — odpowiedział pułkownik. — Śmiesz mi pan rozkazywać? Bierz zatem, co ci się należy!
Zamierzył się, ale w tej samej niemal chwili krzyknął przeraźliwie. Trapper odparował cios i po boksersku uderzył pułkownika w okolicę podołka, pozbawiając go zdolności do dalszej walki.
Ravenow nie mógł pomóc sojusznikowi; po ostatnim policzku dosyć miał walki. Pułkownik zwalił się na ziemię i jęczał.
— To macie za zatraconego włóczykija! — zawołał Sępi Dziób. — Nauczę was uprzejmości!
— Człowieku, jakżeś się ośmielił? — jęczał pułkownik. — Każę cię aresztować!
Maszyna sygnalizowała, że dociera do stacji. Skoro się pociąg zatrzymał, Sępi Dziób otworzył okno i zawołał konduktora. Ten przybiegł szybko.
— Co pan rozkaże? — zapytał gorliwie.
— Prędzej sprowadźcie kierownika ruchu i zawiadowcę stacji! Napadnięto na mnie w tym przedziale.
Poskutkowało natychmiast. Konduktor uwinął się w okamgnieniu i sprowadził obu urzędników. Trapper rozparł się w oknie, zajmując całą jego szerokość.
— Co się stało? Czego pan sobie życzy? — zapytał zdaleka kierownik ruchu.
— Jak długo pociąg tu stoi?
— Tylko minutę. Już upłynęła. Musimy jechać.
— Miej pan cierpliwość na jeszcze jedną. Dłużej nie będę pana zatrzymywał. Panie zawiadowco, dziś dwukrotnie napadnięto na mnie w przedziale. Proszę aresztować obu moich współpasażerów. Oto mój paszport!
Sępi Dziób podał dokument. Noc jeszcze była. Zawiadowca zbadał dokument przy świetle latarki i rzekł:
— Jestem do usług, panie kapitanie. Któż to są ci ludzie?
— Jeden podaje się za hrabiego, a drugi jest jego wspólnikiem. Na szczęście udało mi się obu chwilowo obezwładnić. Czy mam wysiąść?
— Proszę bardzo. Ludzie, tutaj!
Nie było na stacji policjanta. Natomiast zbiegli się robotnicy kolejowi w dostatecznej liczbie, aby sobie poradzić z dwoma ludźmi. Pułkownik i Ravenow słyszeli każde słówko i obaj byli tak zaskoczeni niespodziewanym obrotem rzeczy, że siedzieli w milczeniu, nawet wówczas, kiedy konduktor otworzył drzwi i Amerykanin wyskoczył.
— Gdzie oni? — zapytał zawiadowca.
— Tam siedzą — odpowiedział Sępi Dziób.
Zawiadowca zajrzał do przedziału i rozkazał:
— Proszę wysiąść. Ale prędko!
— Nic podobnego! — wzbraniał się pułkownik. — Jesteśmy...
— Wiem już — przerwał urzędnik. — Wyjść! Fora!
— Piekło i zatracenie! — krzyknął Ravenow. — Czy wie pan, że jestem podporucznik hrabia v. Ravenow!
Urzędnik zmierzył go okiem od stóp do głów i odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Pięknie. Wygląda pan właśnie na hrabiego! Wysiadaj pan wreszcie, w przeciwnym razie będę musiał zastosować przymus.
— Nasz bagaż... — rzekł pułkownik.
— Wszystko będzie załatwione. Ludzie, wynosić!
Obaj byli oficerowie musieli się usunąć. Zaprowadzono ich chwilowo do pokoju na dworcu. Sępi Dziób został przy zawiadowcy, który doglądał przeniesienia bagażu.
— Piękne rzeczy! — zaśmiał się jeden z robotników. — To naprawdę stary puzon. Panie Jezusie, te dziury i krosty! Co za nieszczęście słyszeć tę starą trąbę.
— A tu jest worek — rzekł drugi. — To najlepszy dowód, żeśmy złowili łotrzyków. No, co tam za tandeta musi tkwić!
Uważali bagaż Sępiego Dzioba za własność oficerów. Trapper nie zadawał sobie trudu rozwiewania ich złudzeń. Skoro przedział opustoszał, pociąg ruszył ze stacji, uwożąc ze sobą rzeczy obu oficerów, przekazane na bagaż.
— Proszę, niech pan idzie ze mną, panie kapitanie, — prosił zawiadowca i zaprowadził trappera do kancelarji.
Amerykanin usiadł na zaproszenie i wyjął pozostałe dokumenty.
— Pragnę uzupełnić swoje dowody — rzekł. — Zechce pan łaskawie przeczytać.
Urzędnik czytał. Odczuwał coraz większy szacunek dla cudacznego pasażera. Znajomy sławnego Juareza! Tylko jedno wydało mu się dziwnem — strój tego znakomitego człowieka.
— Oto pańskie dokumenty, panie kapitanie, — rzekł. — Wystarczył paszport, lecz teraz widzę, z kim mam zaszczyt. Czy pozwoli pan, że zapytam o pewną drobnostkę?
— Proszę.
— Nawet jeżeli to pytanie wyda się natarczywem? — Czemu nie ubiera się pan stosownie do stanowiska?
Sępi Dziób przybrał tajemniczą minę, położył rękę na ustach i szepnął:
— Incognito.
— Ach, tak! Nie chcesz pan, aby wiedziano, kim jesteś?
— Nie. Dlatego mam przy sobie worek, futerał i puzon.
— Ach, to pana własność?
— Tak. Podróżuję jako grajek. Przypuszczam, że nie narażam swego incognita.
— Uczyłem się milczeć. Czy mogę pana prosić o sprawozdanie?
— Przybywam z Moguncji. Skoro wsiadłem do przedziału pierwszej klasy, siedział już tam młodszy z obu panów. Podał się za hrabiego i zaczepił mnie. Przypuszczam, że jest austrjackim szpiegiem, a jedzie za mną, aby za wszelką cenę przeszkodzić mojej audjencji u pana v. Bismarcka, do którego zostałem wysłany przez prezydenta Juareza.
— Nasza w tem głowa, aby mu się odechciało.
— Mam nadzieję. A zatem zaczepił mnie, wobec czego spoliczkowałem go kilkakrotnie. Postój na najbliższej stacji wykorzystał ten „hrabia“, aby mnie aresztować jako bandytę. Tamtejszy zawiadowca nie odznaczał się przenikliwością pana, ani jego znajomością ludzi. Mnie aresztowano, a wrzekomemu hrabi pozwolono jechać dalej.
— Co za przeraźliwa głupota! — zawołał wbity w dumę urzędnik. — Znać po panu z pierwszego wejrzenia, że jesteś wpływowym człowiekiem, podróżującym incognito. A więc dalej!
— Wrzekomy hrabia wylegitymował się tylko wizytówką. Mnie nie chciano nawet wysłuchać. Ale następnie, kiedy pokazałem swoje dowody osobiste i oświadczyłem, że spóźnię się na spotkanie z v. Bismarckiem, poczciwy zawiadowca był zmiażdżony. Właściwie zamierzałem go ukarać, ale tak długo błagał, żem poniechał go wkońcu. Wziąłem do Magdeburga pociąg specjalny, aby dogonić swój, aliści poprzednio uzyskałem od zawiadowcy to oto pismo. Przypuszczałem bowiem, że wrzekomy hrabia, skoro mnie ujrzy, postara się o nowe szkopuły.
Urzędnik przeczytał zaświadczenie i rzekł:
— Dokument dla mnie bardzo ważny. Mój kolega oświadcza, że zawiodło go fałszywe świadectwo hrabiego. Mnie ten jegomość nie oszuka! Proszę, mów pan dalej.
— Dojechałem do Magdeburga. Kiedy wsiadłem do wagonu, zobaczyłem znów swego prześladowcę. Towarzyszył mu ten drugi. Odrazu wszczęli kłótnię. Ten drugi chciał mnie pobić. Wrzekomego hrabię uraczyłem nowym policzkiem, a drugiego uderzyłem w podołek. Na szczęście wnet przybyliśmy na tę stację. Gdyby zawczasu wrócili do sił, byłoby już po mnie.
— Wezmę ich za czuby. Ale, czy uważa pan tego drugiego również za Austrjaka?
— Nie, za Rosjanina. Wie pan wszak, że Rosja właśnie teraz obsadza pruskie granice. Licho wie, czego ten człowiek szuka w Niemczech.
— Dowiemy się. Pozwoli pan, że ich przesłucham?
— Chętnie.
— Naturalnie w pana obecności. Proszę, niech mi pan towarzyszy!
Zawiadowca zaprowadził Sępiego Dzioba do pokoju, gdzie wyczekiwali obaj aresztanci. Dwaj robotnicy strzegli ich czujnie.
Skoro zawiadowca i trapper ukazali się na progu, Ravenow wybuchnął:
— Jak pan śmie traktować nas jak więźniów?
— Spokój! — zawołał urzędnik. — Odzywaj się pan tylko wówczas, kiedy go pytają.
Sępi Dziób usiadł na krześle. Pułkownik, zapytany o nazwisko, natychmiast je wymienił.
— Czy ma pan dowód?
— Poco? Nie potrzebuję chyba zabierać ze sobą tuzina paszportów, kiedy odbywam podróż z Wolfenbüttelu do Berlina.
— Hm, hm. Czy zna pan Rosję?
— Byłem tam na urlopie. Mam w Moskwie krewnych. Ale pocóż się pan pyta o Rosję?
— Wie pan lepiej, niż ja.
— Do pioruna! Może chce mnie pan uznać za szpiega rosyskiego? Niech się pan nie ośmiesza!
— Co pan uważa za śmieszne, to mnie nie obchodzi. A teraz drugi. Jak się pan nazywasz i czem jesteś?
— Jestem podporucznik hrabia v. Ravenow.
— Ma pan dowód?
— Tak. Oto jest.
Ravenow sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę.
— Nie ma pan nic innego? Ta wizytówka nie ma żadnego znaczenia. Każdy może sobie wydrukować dowolne nazwisko.
— Do djabła, daję słowo, że jestem tym, za kogo się podaję!
— Co mi tam słowo pana! Zna pan Austrję?
— Bardzo dobrze. O co chodzi?
— Przyznaje się pan, że znasz Austrję. To wystarczy. Niech mi pan tylko powie, skąd przybywasz?
— Z Moguncji.
— Tam wsiadł również ten pan?
— Tak. Ale on ma być panem? Ba! Jest zwyczajnym gałganem!
— Nie staraj się pan oczerniać tego pana! Znam go dobrze. Kazał go pan aresztować na stacji za Moguncją?
— Tak.
— Za to może pan surowo odpokutować. Tamtejszy zawiadowca pisze, że go pan zwiódł.
— Jakże mógł tu nadejść jego list?
— To moja rzecz. Gdzie pan spotkał tego drugiego, który się podaje za pułkownika?
— W drodze. Przypadkowo.
— Znacie się?
— Tak; oddawna.
— Skąd?
— Głupie pytanie! Służyliśmy w tym samym regimencie.
— Jeśli pan jeszcze raz użyje wyrazu, którym się pan posłużył, to zmienię stosunek do pana.
— Słusznie. Tak powinno być! — oświadczył jeden z robotników, uderzając Ravenowa w bok.
— Łotrze! — wybuchnął podporucznik. — Dotknij mnie raz jeszcze, a powalę cię na ziemię!
— Potrafimy przeszkodzić — rzekł zawiadowca. — Panie kapitanie, czy życzy pan sobie, abyśmy ich skrępowali?
— Tak. Nawet nalegam, aby ich skrępowano, — oświadczył trapper.
— Co? — zdziwił się Ravenow. — Ten człowiek ma być kapitanem? Jakim to, hę?
Tymczasem robotnik przyniósł kłębek mocnych sznurów.
— Dawać tu ręce! — rzekł do podporucznika.
Ravenow spojrzeniem radził się pułkownika. Ten odpowiedział:
— Nie opierać się. Ci ludzie nie są warci uwagi. Dostaniemy wspaniałe zadośćuczynienie.
— Jestem tego pewny. Ale wówczas biada im! Zwiążcie mnie, ale powiadam, że drogo was to będzie kosztowało.
— Hrabia, który pozwala się policzkować, nie może być niebezpieczny — oświadczył zawiadowca. — Ale cóżto takiego? Obaj nie macie prawych rąk!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wesoły chochlik błysnął na twarzy Sępiego Dzioba, który wtrącił szybko:
— Pioruny, zaczynam rozumieć. To bardzo ważne. Dwa lata temu schwytano w Konstantynopolu dwóch szpiegów. Jeden był Rosjaninem i podawał się za niemieckiego pułkownika, a drugi Austrjakiem i podszywał się pod hrabiego niemieckiego i podporucznika. Sułtan ułaskawił skazanych na śmierć. Darował życie, ale, kazał odrąbać każdemu po prawej ręce.
— Bajki! — zawołał pułkownik.
— Przeklęte kłamstwo! — oświadczył Ravenow.
— Spokój! — rozkazał zawiadowca. — Teraz wiem dokładnie, jak sprawy się mają. Panie kapitanie, czy życzy pan sobie protokółu?
— Nie trzeba. Sprawa odbędzie się w Berlinie. Rzecz najważniejsza — nie pozwolić im drapnąć.
— Postaramy się o to. Przekażę ich żandarmom, a do tego czasu umieszczę pod strażą w piwnicy. Zanieście ich!
Obaj nieszczęśni musieli zrezygnować z wolności. Przywiązano im ręce do ciał i zaniesiono do piwnicy.
— Okazały połów, panie kapitanie, — oświadczył uradowany zawiadowca.
— Nader okazały — potwierdził trapper. — Kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Berlina?
— Za pół godziny przybywa express z Hanoweru.
— Pojadę nim. Natychmiast w stolicy zamelduję o wszystkiem, poczem dostanie pan telegraficzne zawiadomienie.
Tak się też stało. Najbliższym pociągiem Sępi Dziób mknął do Berlina, podczas gdy obaj przeciwnicy tego przebiegłego kpiarza knuli zemstę w piwnicy stacji kolejowej. — —