Jechać, czy nie jechać w Tatry?

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Rostafiński
Tytuł Jechać, czy nie jechać w Tatry?
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia „Czasu“ Fr. Kluczyckiego i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Jechać,
czy
nie jechać w Tatry?








W KRAKOWIE,
W DRUKARNI „CZASU“ FR. KLUCZYCKIEGO I SP.
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
1883.


Osobne odbicie z „CZASU“. — Nakładem Autora.




„Patrz końca.“
I.

Najczęściej dopiero w chwili rozstania się poznajemy, jak nam jest drogie to, z czem nam się rozłączyć wypada, tak jest i z Krakowem. Nieraz wygadujemy na starego poczciwca, zarzucamy mu, że jest nudny, zacofany, mało ożywiony, a przecież w gruncie rzeczy kochamy go. Bo i jak go nie kochać! Porozumiejmy się. Nie mam tu na myśli tego Krakowa, który spaceruje po linii A B, ani tego, który daje bale na dobroczynne cele, obmawia i ploteczkuje na potęgę; tem mniej mowa o tym, który zasmolony i cuchnący kramarzy albo włóczy się obdarty po ulicach, natrętnie żebrząc lub wreszcie choćby w biały dzień kradnie...
Ja mam i kocham własny Kraków. Trzeba go umieć szukać.... Mój Kraków skupia się w zakątku między kościołami N. P. Maryi a św. Barbary, gdzie się karmią gołębie... albo na podwórzu Biblioteki Jagiellońskiej, czy u wstępu do Wawelu, przed bramą, na której stoi dumny, ćmą wieków niezatarty napis: Si Deus pro nobis, quis contra nos? Dawniej zaliczałem do tego Krakowa i groby królewskie, ale od czasu, jak nad trumną Zygmunta I. stanął Hohenzollern, niby urągowisko tego napisu na wawelskim portyku, już tam nie zaglądam. Uciekam raczej przez Wolską ulicę na Błonie, gdzie znów odnajduję mój Kraków w całej wspaniałości.
Właśnie słońce ma się ku zachodowi. Mrok jeszcze nie zapadł, ale z ziemi podnosi się par i obleka wszystko w pół przeźroczyste, lekkie zasłony. W dali majaczeje urocza gęstwina Justowskiej Woli z tą białą plamką, która zaciekawia i zachęca do dalszego pochodu. Na prawo sine wzgórza zamykają horyzont urozmaicony zielenią czy Łobzowskim zamkiem. Na prawo widzę maleńki kościołek śgo Salwatora i znaczoną drogę na kopiec Kościuszki. Można to widzieć co dnia i co dnia znajdować, że to piękne. A jak na wyścigi ze słońcem, które schodzi po dziennej pracy, zdążysz na kres błonia i zwrócisz się ku miastu, nowy, stokroć wspanialszy zatrzyma cię widok. Po nad miastem wznosi się wysmukła Maryacka wieżyca i poważna kopuła śgo Piotra, a z wybrzeża Wisły wynurza się potężna grupa wawelskich zabudowań. Ostatnie promienie niewidzialnego już słońca kładą purpurę na ich szyby i okalają złotym rąbkiem Katedrę polskiej korony. Mimowoli stajesz w cichym zachwycie i słyszysz jakiś dźwięk ponury, przytłumiony, a jednak pełen uroczystej grozy. To sześć uderzeń Zwierzynieckich dzwonów za utonionych.
Za chwil kilka, jak w kalejdoskopie zmienia się obraz. Cienie nocy kładą się na całą okolicę, a żaby wyniósłszy się z Soplicowa, rozpoczynają swoje granie. Nie mam im tego za złe, tem bardziej, że grają jak umieją, swoim własnym językiem, wcale się go nie wstydząc... To mój Kraków!
Nikomu jednak za złe brać nie można, że w końcu czerwca myśli o chwilowym rozstaniu się ze starym, królewskim grodem. Ten potrzebuje wywieść swoje „nerwy“ i utopić je w morzu, tamten wypłukać żołądek „Szprudlem“, innych spotyka stokroć gorszy los wspierania, własnemi niewygodami i znacznym wydatkiem, krajowych miejsc kuracyjnych. Zresztą wszyscy przy naszym sposobie życia miejskiego potrzebują jakiegoś wypoczynku i oderwania się od codziennych zajęć. Zacząwszy od szkół trywialnych a kończąc na Akademii, wszędzie rozlega się nęcące hasło feryj. Od młodocianych główek, aż do łysin niedostatecznie siwizną przykrytych wszystko myśli tylko o wyjeździe. Marzy o nim prawnik, który rok cały ślęczał w dusznej izbie nad nudnemi aktami; myśli kupiec, który zaoszczędził trochę grosza i biedny urzędnik, który jak wół uwolniony z jarzma ogląda się za miejscem dla nabrania sił nowych na rok następny. W ciągu kilku tygodni wszystko rozjeżdża się w różne strony świata. Kraków opustoszał; po ulicach przeciągają tylko stada psów, kiwające z nudów ogonami i wzywające przejezdnych do rozerwania ich choć na chwilę. Jeśliś nawet miał zamiar pozostać w mieście, to wobec tego, co się z niem stanie, i ciebie weźmie też ochota ruszyć gdzieś... gdziekolwiek, choćby do Tenczynka, aby tylko nie piec się na miejskim bruku.
Chodzi o wybranie miejsca. Trudność polega na rozmaitości, jaka się przy nowych środkach komunikacyjnych sama przez się nastręcza. Kto schorzały potrzebuje topić nerwy, czy zaziębienie w jakichś cieplicach wygrzewać, czy gdzieś zapalenie gasić, temu i cel i drogę łatwym sposobem wskażą lekarze. Kogo świerzbią pieniądze, ten bez wahania podąży do Monte Carlo, gdzie uprzejmy zarząd uwolniwszy go od ciążącej mu mamony, zaopatrzy niewątpliwie zadarmo w bilet powrotny do domu i doda jeszcze jakiegoś luidora na drogę.
Ale kto nie jest ani w tem, ani w tamtem położeniu, ten może dobrze sztukać w palce, bez względu, czy jest klasykiem, czy romantykiem wakacyjnym.
Klasycy zmieniają tylko bruk, ale go nieradzi porzucają, jadą więc do Paryża, czy do Włoch. Te ostatnie stanowczo odradzałbym, jako cel podróży, bo to nie jest kraj właściwy polskiemu żołądkowi. Czytałem list młodzieńca, który był „bardzo dobrze,“ a choć bieglejszy w francuzczyznie niż w polskiej ortografii, niezmiernie trafnie i zwięźle scharakteryzował Włochy pisząc: „Rzaden kraj dla Polaka muj kochany, marmuruf chuk — wikt kiepski!“
Romantycy wakacyjni wzdychają koniecznie za przyrodą i dzielą się na prozaicznych i poetycznych; pierwszym wystarcza równina, drudzy potrzebują koniecznie gór. A ponieważ dziś, jak to widać z trwającego wciąż maniactwa departamentu niższej Sekwany, nie z mody ale z biedy swojskość na tym punkcie jest na porządku dziennym, więc nie słychać wcale o turystach wybierających się w Alpy tyrolskie, bawarskie, czy choćby do skromnego turyngskiego lasu, ale wszystko jedzie w Tatry.
Nieopatrzni dopytują się: „jak tam jest,“ zwykle tych, którzy już tam byli, niepomni złośliwego usposobienia ludzkiej natury, która zaznawszy sama biedy, nieraz nakłania innych do jej zażycia. Bo co prawda, do przeważnej większości naszych współziomków mających takie zamiary, możnaby się odezwać trzykrotnie: biada Wam! Biada w drodze, biada w Zakopanem, biada w Tatrach.
Mil to niby tylko koło 16, a swoją drogą jedzie się dwa dni, a kto nie jest magnatem i nie ma pieniędzy na wyrzucenie, jedzie góralskim wózkiem. Stopnie i resory należą w nich do przyszłości, więc zęby ognia dają, a grube płótno sprawia, że w pogodę jest w nich duszno, a w deszcz się moknie. A czy deszcz, czy pogoda zabierasz po raz pierwszy znajomość z góralską „hawryką,“ którą twój woźnica ćmi nieledwo bez przerwy ze swej krótkiej fajeczki i puszcza ci w twarz tumany dymu, duszącego i wstrętnego. Twój woźnica jest nietylko namiętnym palaczem; ma on też wrodzony pociąg do pomady, którą zastępuje masłem, naturalnie jełczejącym na włosach. To też ile razy wózek przejedzie koło figury a twój Wawrzyniec skłoni kapelusz, wzywałbyś, bez względu na Twoje religijne usposobienie, świętej patronki od mdłości, gdybyś tylko wiedział, jak się nazywa i że Cię od tej srogiej plagi wybawi.
Na noclegu, za który cię obskubią, jakbyś stanął „pod złotą gęsią“ w cywilizowanej stolicy, czekają Cię dwie nowe plagi. Obie ruchome. Od jednej, jeśliś roztropny, możesz się startemi na pył kwiatami perskiego jastrunu wyzwolić, ale pomimo tego o spaniu niema chyba mowy tam, gdzie w sąsiedniej przez sień izbie piją, tańczą i śpiewają do białego rana. Wstajesz więc nazajutrz niewyspany i trzęsiesz się w dalszym ciągu po „cysarce“ do Nowego Targu.
Tu może Ci się nieraz wydarzyć, że kiedyś się podżywił i chcesz siadać do wozu, zakłopotany Wawrzyniec zbliża się do ciebie z miłą nowiną: że most na Białym Dunajcu zabrało.
Jeśli Pan Marszałek jest w Zakopanem, to możesz być pewien, że za kilka dni, jak tylko wody opadną, most zostanie naprawiony, w innym razie zawsze będziesz przejeżdżał przez wodę a wracając z Zakopanego, przekonasz się, że most jest tak samo zawalony, co jest dowodem racyonalnie przeprowadzonego systemu oszczędności, bo na cóż most stawiać za pański materyał i gromadzką pracę, kiedy znów woda może go zabrać.
Łatwo to powiedzieć: przejechać przez Dunajec, ale któż się na to odważy, jeśli pomny jest przysłowia: „morze przepłynął a w Dunaju utonął.“ I zdrobniałego bowiem Dunaju fale wartko płyną i nie jednego śmiałka przechodzącego przez wezbrane wody poniosły dalej, niż zamierzał. Jeżeliś jednak odważny i każesz Wawrzyńcowi jechać dalej i stajesz wreszcie na fatalnem miejscu, pamiętaj dobrze, że jesteś w Europie i że nie masz się co obawiać napadu Irokiesów. Ledwo bowiem dojedziesz do karczmy wsi Białego Dunajca, wóz twój opada gromada na wpół nagiego i na wpół pijanego chłopstwa ćmiącego cygara i dygoczącego od zimna. Widać, że niedawno przeprowadziła wózek przez wodę i nieprzebrana — bo nacóż się przebierać, jeśli się ma znów moknąć a i tak na człowieku obeschnie — oddawała się za otrzymane pieniądze libacyom „palenki.“ Jak spojrzysz na tych przewodników i rozejrzysz się w rozerwanym moście i falach, który go zniosły, musisz mieć odwagę, żeby się powierzyć tym nędznym szkapom, które ciągną twój wózek i temu ludzkiemu żywiołowi, który go ma w równowadze utrzymywać, chociaż jej sam zachować nie może. Doda ci niewątpliwie odwagi, jakiś rezolutniejszy góral, gdy się odezwie w ten np. sposób: „Nie bądźcie głupi, panie, czego się zaś boicie, a to my dopiero wóz przeprowadzali, siedziało na nim jakieś państwo, to jakeśmy w dół wpadli a konie stanęły, to się tak darło, że do wody skikać chciało, a przecieśmy wyjechali na sucho.“
Rad nie rad nabierasz wobec tej przemowy animuszu, najmujesz drugi wóz, każesz podesłać wysoko słomy i złożyć na niej twoje rzeczy, żeby ze szczętem nie zamokły przejeżdżając przez wodę i ruszasz. Zgodziłeś sześciu, przeprowadza cię szesnastu i każdy z pozostałych dziesięciu wyciąga rękę natrętnie, dopominając się zapłaty i zaręczając, że on cię właściwie uratował, bo wóz już się miał „wykopyrtnąć.“ Łagodzi cię kobiecy głos jakiejś gaździny, dostatnio ubranej, która też wyciąga rękę i prosi „żebyście mi też co podarowali, choćby szóstkę albo te koraliki co pani mają na szyi.“
Jak dobrze pójdzie, możesz jeszcze tego samego dnia drugą „wodę“ przejechać, zboczysz raz z trzęsionki, która ma być kiedyś żwirówką, żeby w niej nie zagrząść, w bok; przejedziesz dwa doły i jedno błoto, rzeczy ci się sypią przez głowę, masz trochę błota w koszyku z wiktuałami, guza na czole, złamany parasol i jesteś kontent że wreszcie widzisz magiczny napis „Zakopane.“
Była dziewiąta, jak wyjeżdżałeś z Nowego Targu, teraz już słońce dawno obiadowało. Ale przecież jesteś w Zakopanem. Nie wiesz tylko biedaku, że wsie góralskie ciągną się całemi milami i zaledwie za półtorej godziny staniesz we wsi właściwej.
Jest już koło czwartej. Nie sprawia ci to jednak niepokoju, bo dzięki uprzejmości pana sekretarza, czy innego członka Towarzystwa Tatrzańskiego masz najęte mieszkanie np. u „Sobczaka.“ Każesz tam zajechać woźnicy. A do którego Sobczaka? rzuca ci pytanie, na które nie jesteś w stanie odpowiedzieć. Jest więc kilku Sobczaków? Twój Wawrzek wyprowadzi cię z zakłopotania rezolutną decyzyą, że to pewno u tego za figurą. Jedziesz. Jedna izba wynajęta, do drugiej czekają gości, „ale to ma być takie państwo, co pan jest huderlawy wicie?“ Macasz się, nie masz uschłej ręki, szukaj dalej.
— Eh, bo to pewno u Ustupskiego — mówi ci gazda, — przed którego chatę zajechałeś.
— Jak to u Ustupskiego, kiedy ja u Sobczaka mam mieszkanie.
— A to też jest Sobczak ino Ustupski wicie?
Nic nie wiesz, ale jedziesz dalej do Sobczaka Ustupskiego. Zajeżdżasz. Izby pełne gości! Pociesza się gaździna:
— U Ustupskiego? to zaś pewno u Spiwuka (śpiewak) — dołu, dołu musicie jechać i daje należytą infbrmacyę twemu Wawrzkowi. Wawrzek już wie gdzie, ale błądzi, wraca się tam i z powrotem, a gdy wóz osadził przed Sobczakiem Ustupskim Spiewakiem, spotykasz tam nowy zawód, a dowiedziawszy się, że Sobczaków jest moc wielka rozrzuconych po całej wsi i wszystkich jej ulicach, dopiero skoczyłeś po rozum do głowy: jedziesz do kasyna, dostajesz tam adres tego, który ci mieszkanie wynajął, a jeśliś go zastał szczęśliwie w domu, to koło szóstej znudzony i zniecierpliwiony stajesz wreszcie u siebie!
Na wstępie potykasz się o próg wysoki na 15 centimetrów i nabijasz głowy o drzwi, zmuszające wchodzącego stale do grzecznego schylania się przy powitaniu. Niema czasu na okładanie guza wodą. Zresztą będziesz ich miał jeszcze więcej, dopóki schylanie się przy wchodzeniu nie stanie się twoją drugą naturą.
Mieszkanie ma mieć piękny widok. O szóstej wieczorem widzisz tylko mgłę, czujesz zimno i przy jakiejś lampce, zaledwo zdolnej mrok panujący w izbie zmniejszyć, rozglądasz się po umeblowaniu. Jesteś bogaty, masz bowiem w koło izby ławy, dwa stołki, jeden stół, a w drugiej izbie, do której dostajesz się przez sień i dwa progi, to samo, oraz dwa łóżka, na nich gołe deski. To jest naga prawda; jeżliś nie przywiózł pościeli, będziesz sypiał na słomie, a bardzo często jeżeliś wyrósł ponad przeciętną miarę, każesz zrobić po dwa otwory w łóżku dla swobodnego wyciągania nóg. Jeśli jesteś miłym człowiekiem, twój gazda nieomieszka zrobić ci w dodatku schodków, w celu wygodniejszego wchodzenia do łóżka.
Nazajutrz siedzisz jak Maryusz na gruzach rozchwianych marzeń. Naprzód gniewa cię twoje wczorajsze szukanie własnego mieszkania, a zapomnieć o tem nie możesz, bo o kogokolwiek się spytasz, ta sama czeka cię odysseja.
Zastanawiasz się więc, czy to podobna, aby taka rzecz miała miejsce we wsi, która jest w lecie siedliskiem Towarzystwa Tatrzańskiego. Przecież są trzy ulice — rozumujesz sobie — właściwie już nazwane, Kościeliska, Krupówki i Kasprusie, domy stoją po obu ich stronach, więc tylko ponumerować je kolejno, parzysto po jednej a nieparzysto po drugiej stronie i tak możnaby, jak w całym cywilizowanym świecie wszędzie trafić. Objaśniają cię jednak, że to się nie da zrobić, bo górale nie chcą numerować domów. To nie chcą, wobec istniejących przepisów zapewnie nie pomieści się w twojej głowie i pomyślisz sobie słusznie, że gdyby utyskiwania wszystkich gości pod tym względem doszły do wiadomości p. starosty nowotargskiego, niewątpliwie miałby władzę i chętną wolę położyć kres tym nieporządkom.
Wysapawszy się nad jedną niedogodnością, myślisz o sprawieniu najpotrzebniejszych sprzętów domowych, których ci tu nigdzie nie dadzą. Dowiadujesz się, że dostaniesz wszystkiego koło kościoła u polskiego anioła stróża, który ze względu na dawność swego rodu nie nosi jednego podniesionego w górę czuba na głowie, ale dwa zwieszone loki. Naturalnie, że anioł opiekuńczy, w granicach dozwolonych ustawą państwową, liczy sobie coś za fatygę i opiekę i sprzedaje ci wszystko za ceny, którychbyś nie płacił ani w Krakowie, ani Lwowie, ani Wiedniu. Sprzedaje naturalnie wszystko, co ma, ale niema wszystkiego. Kaloszy nie dostaniesz, chociaż idąc główną ulicą miejsca, która jest siedliskiem Towarzystwa Tatrzańskiego brniesz w błocie po kostki, musisz je więc zapisać z Krakowa, a jeżeli jesteś człowiekiem przemyślnym, zastanawiasz się, czyby nie było dobrym interesem sprowadzenie kilku tuzinów szczudeł, albo zaproponowanie zarządowi, żeby je kupiło i wynajmowało za umiarkowaną cenę. Odbyt znalazłoby niewątpliwie.
To są stosunki Zakopanego. Gmina dla gości, z których żyje, nic zrobić nie chce, a Towarzystwo Tatrzańskie sądzi słusznie, że to powinność moralna (czy tylko?) gminy, ale wobec jej uporu posiada swój i nie kładzie ani jednego kamienia od lat kilku i tak chodzą wszyscy po błocie...
Pomimo zgryzoty, przy górskiem powietrzu, apetyt upomina się o swe prawa, niewątpliwie jesteś więc głodny i myślisz o zaspokojeniu głodu. Przygotuj się na małe niespodzianki. Restauracyj jest kilka; jedna „pod białą różą“, jak na Zakopane, dobra, ale i ta cudów dokazywać nie może, i z wołów, których nietylko kościom ale i mięsu należałby się zasłużony po 30 letniej pracy spoczynek, ma wołowinę zasłużoną, ale daleką od dobrej. Zresztą rozmaitość tutejszej kuchni polega przeważnie na tem, że na obiad bywa pieczeń wołowa, a kotlety cielęce; na kolacyę, zaś odwrotnie, po cielęcej pieczeni kotlet wołowy. Spotykają się też kurczęta, wytuczone na tatrzańskiem powietrzu, kaczki wypasiono żwirem i rzeczywiste pstrągi.
Piwo chyba wtedy będzie można tu pijać, jak się je da telefonem sprowadzić. Ale za to mleko? Któż nie słyszał o górskim nabiale i komu nie uśmiechała się myśl używania w obfitości mleka i pijania wybornej kawy. Złudne marzenia. Mleko jest krzyścijańskie, to jest obficie podlewane wodą, bo i górale doszli do tego przekonania, że chociaż to nie roślina, jednak pod takim wpływem przyrasta w sposób widoczny i dla ich kieszeni skuteczny. Śmietanka zaś rożni się od mleka tem tylko, że się za nią płaci kilka dudków więcej, niż za mleko.
Kraj bez dobrego mięsa, bez piwa i bez kawy i z dobrą tylko wodą na herbatę, czyż to miejsce odpowiedniego dla Polaków pobytu?
Ależ romantycy nie po to przyjeżdżają w góry. A przyroda? a widoki? a wycieczki? czy nie warto dla nich znieść tych drobnych czy ważniejszych niewygód?
Przyroda? zapewne — trzeba ją jednak widzieć; a chcąc widzieć, nie dosyć mieć oczy i patrzeć w dzień przy świetle słonecznem lub w noc jasną księżycową, ale trzeba... pogody. Jeszcze raz... pogody. Pomiędzy gośćmi, którzy corocznie zjeżdżają do Zakopanego, pogody zjawiają się rzadko i najczęściej goszczą jeszcze krócej. Za to zazwyczaj pada deszcz, alba zastępuje go „gmła“ już naprzemian w ciągu dnia, już ich kombinacye rozmaitego rodzaju.
To też ów piękny widok, jaki miał być ozdobą twego mieszkania, odważny turysto, będzie zapewne widziany przez kogo innego. Bo ty.... Naprzód będziesz się cieszył obietnicą pogody, którą górale, jak każdą obietnicą, umieją równie hojnie szafować, jak wodą, którą dolewają do mleka, i pochwałami, które dają twej urodzie, jeśliś szpetny; twemu chodzeniu, jeśliś kulfon, i twemu rozsądkowi, jeśliś upośledzony umysłowo. Mimo obietnicy jednak będziesz miał ciągłą słotę, a twoi wielbiciele w głębi ducha będą się z ciebie naśmiewać gruntownie. Tematu im nie zabraknie, bo wszyscy jesteśmy ułomni, a oni należą do bystrych spostrzegaczy.
W mieszkaniu pusto i zimno, na dworze deszcz i mgła, na drodze błoto, w restauracyi dobra woda na herbatę.... masz przecie kasyno. Rzeczywiste kasyno.
Jeśli masz szczudła i na nich bez szwanku zaszedłeś albo dojechałeś, hajta! miejscowemi fiakrami, do których się wchodzi także przez dyszel (dla dam odprzęgają z jednej strony konia), jesteś zbawiony, masz ciepło, bilardzik, zielone stoliki, gazetki, a na podwórzu deszcz, i wieczorem wracaj znów na szczudłach, albo furką, jeśli ją dostaniesz. Jak nie masz własnej, demoralizuj lud za przykładem innych gości: daj szóstkę więcej najętej przez kogo innego furmance, a odwiezie cię cało do domu. Jeśli noc ciemna, a deszcz pada, na szczudłach nie radziłbym, bo chociaż pisze się o oświetleniu Zakopanego, i rzecz ta praktykuje się istotnie (przekonać się można, zapalając pod latarnią zapałkę), to jednak latarnie stoją w odległościach takich, że przeszedłszy od jednej do drugiej, możnaby bez trudności wyjść na chuderlawego.
Zresztą niepogoda tak bezwzględną nie jest, po trzech tygodniach pobytu można się jej odmiany doczekać.
Pogoda się ustala, więc w góry.
Zapewne naprzód zechcesz poznać „urocze“ doliny, których całe mnóstwo koło Zakopanego. O Strążyską i Kościeliską będą ci się pytać po powrocie wszyscy, musisz więc tam być, żeby powiedzieć, żeś był. W oczekiwaniu deszczu, chciałem mówić pogody, pewno już zabrałeś niejednę znajomość i masz propozycyę zrobić te wycieczki „w kółeczku.“
Do Strążyskiej jest bardzo blizko. Można zajść po obiedzie — tak ci mówią — wybieracie się więc z polską akuratnością, zamiast po pierwszej o trzeciej godzinie. Droga jest nużąca i pełna niebezpieczeństw, fale, skruszone skały, mgła sina... stąpa się powoli i z namaszczeniem. Z towarzystwa jeden dostaje zawrotu głowy, przechodząc przez kładkę, trzeba mu więc zawięzywać oczy, inne boją się rogacizny, rozpinaj więc gwałtownie parasole, ciocie i poważniejsze panny trzeba w trudniejszych miejscach przeprowadzać nieraz z narażeniem języka na zmęczenie, żeby je do dalszego pochodu nakłonić. Tak wreszcie staje się po godzinie 4ej na kraju doliny koło buku, który ma ładną ławeczkę, a murawa dokoła daje wygodne kanapkowatości, zachęcające do spoczynku. Wyjmują się więc z koszyczków zapasy, spożywa się je z apetytem i uznaje po zjedzeniu, że dość na dziś wrażeń i trudów. Z doliny widziałeś właściwie jej początek.
Towarzyska wycieczka w dolinę kościeliską różni się tem od poprzedniej, że się tam jedzie furami, że się bierze samowar i dojeżdża do szałasu na kraju doliny. Znakomici turyści posuwają się o kilkaset kroków dalej do Pisanej, żeby uwiecznić na niej swe imię obok podpisów Kraszewskiego i Siemiradzkiego i w przekonaniu, że zwiedzili dolinę, wracają do Zakopanego.
Znajdują, że wycieczki są rzeczą łatwą. Góral powiedział im niejeden: Jak oni dobrze chodzą“, niech więc zdarzy się dwa dni obiecanej pogody, a wszystko, co ma ambicyę, żeby powiedzieć: byłem w Tatrach, rusza do... Morskiego Oka. Naturalnie przez Zawrat!
Oj biedaku, który się skusić dałeś. A czyż ty wiesz, że wychodzisz rano o godzinie 7ej, że przechodzisz gór i dołów bez liku, że cię wleką nad przepaściami koło zamarzłych jezior czy mórz, po ścieszkach, po których tylko dzikie kozy chadzają, po borach, gdzie się niedźwiedzie i rysie gnieżdżą, po bryłach skał takich, żeby ci każda za piedestał godnego ciebie pomnika po twej śmierci służyć mogła, że po drodze niema żadnego hotelu i że nareszcie koło godziny 11ej w nocy dowleką cię na wpół żywego do nędznego szałasu, który nosi szumną nazwę schroniska tatrzańskiego. Po drodze z widoków to, co najwięcej widziałeś, to... nogi górala, który szedł przed tobą, no a na miejscu? Brzydkie to nie jest, ale przecież dekoracye w Hugonotach są daleko piękniejsze, a widzi się bez trudu, bez takich kosztów i to przysłuchując się dobrej muzyce.
A w tem schronisku jest pościel i piwo, ale mięsa ani się dokupić, jeśli z sobą nie wziąłeś, będziesz pościć bez pardonu.
To też jeśliś rozsądny a popełnił szaleństwo, żeby być przy Morskiem Oku, pewno tego głupstwa nie zrobisz, żeby iść jeszcze dalej na jakieś szczyty, z których przecież nic innego nie widać, jak inne szczyty i jeziora, a wszystkie szczyty są spiczaste, wszystkie zaś jeziora płaskie; więc kto był przy Morskiem Oku, a tem samem widział szczyty i jeziora, poznał też Tatry.
Już po drugi raz nie złapiesz się na podróż w Tatry, zwłaszcza obliczywszy worek i ile z niego w tej podróży ubyło za cały szereg niewygód i nieprzyjemności. Najwięcej gniewa ten czynsz mieszkalny, haracz, który mimo woli płacić musisz. Za te same pieniądze, za które w Zakopanem dostajesz izbę na wpół ciemną, nieopalaną, z wiadomym progiem i niskiemi drzwiami, z łóżkiem opatrzonem wiązką słomy i drewnianemi ławami oraz dzbanem wody, co wszystko razem przypomina ci więzienie, masz wszędzie w Czechach czy Tyrolu ciepły schludny pokoik z wygodnemi meblami i porządną pościelą.
Więc jeżeli koniecznie chcesz być wakacyjnym romantykiem i tak pragniesz górskich widoków, to radzę ci bracie, nie jedź w Tatry, ale zwróć swe kroki ku innym Alpom. Bez trudów przeniesie cię kolej żelazna nietylko do górskiego kraju, nietylko do stóp olbrzymów, ale aż na sam ich szczyt, na Rigi, czy Pilatus. Znajdziesz tam cały komfort w hotelu, zjesz naprzód smaczny obiad, a zapaliwszy cygaro, wyjdziesz na taras, żeby się przyjrzeć wspaniałej panoramie. Jest mgła, to wiszące na ścianach fotografie objaśnią cię dostatecznie cobyś mógł pogodnego czasu ujrzeć. Jest zaś chęć i ochota po temu to czekasz w ciepłym pokoju następnego dnia, a choćby i dłużej. Nie tu, to na innym szczycie nie minie cię pogoda i ta żywa dekoracya z Hugonotów, której tak byłeś teraz ciekawy jak za dziecinnych lat widoku lwa i tygrysa nie malowanego, ale żywego w menażeryi. A następnie kupisz sobie długi kij opatrzony rogiem kozicy i wypalonemi nazwami gór i dolin, które z Rigi czy Pilatusa widziałeś, lub mogłeś przynajmniej widzieć — i wrócisz znów wygodnie do swych zwykłych zajęć.
Dla kogóż więc Tatry?
Przedewszystkiem dla tych, którzy pragną duchowo odpocząć. Kto więc nie ma przynajmniej sześciu tygodni czasu, ten niech się tam nie wybiera. Mając jakiś tydzień czy 10 dni do rozporządzenia w pewnym tylko terminie lipca, czy sierpnia, można właśnie natrafić na słotę, a wtedy trudy drogi i niewygody pobytu dają się we znaki bez żadnej nagrody. Kogo nie stać na dłuższy pobyt, niech jedzie na początek września, który jest najpiękniejszą porą w Zakopanem, mającą tylko tę gorszą stronę, że dnie są krótkie a wieczory zimne. Jadąc na tydzień w ciągu lipca czy sierpnia, można wprawdzie natrafić na pogodę, ale to zawsze tak mało prawdopodobne, jak terno na liczbowej loteryi.
Kto ma zatem czas, komu miejskie życie z jego czarnemi stronami dojadło przez 10 miesięcy, kto syt bruku, modnych zebrań towarzyskich, posiedzeń bez liku, a przedewszystkiem ludzi, przytem ma zdrowe płuca, rącze nogi, a nie cierpi zawrotu głowy, ten niech się wybiera w Tatry.
Kto się wybiera w Tatry, temu przedewszystkiem one same, kraj, przyroda i miejscowa ludność nietylko wystarczyć powinny, ale być jednym celem, jaki się ma na oku, puszczając się w tę drogę.
Dla tak usposobionego i droga sama i pobyt w Zakopanem inaczej się trochę przedstawią.
Można wybrać wózek z siedzeniem na pasach, który mniej trzęsie, niż niejedna zużyta landara, a podwójne płótno zabezpieczy nawet od największej ulewy. Wawrzek może dostać do palenia jakieś znośne cygaro, a z ochotą będzie je ćmić, zamiast swojej okropnej habryki.
Szosa do Nowego Targu jest doskonała, ztąd do Zakopanego, dzięki Wydziałowi krajowemu, stanie się niewątpliwie wkrótce, co najmniej, znośną.
Będąc roztropnym, można się zaopatrzyć w pościel i wszystkie potrzeby, choćby je przyszło na miejscu zostawić do przyszłego roku, tem lepiej.
Mieszkanie można sobie wybrać wcale znośne, postęp w ich urządzaniu jest widoczny, a stary jakiś dywan, przykrywający wiązkę siana, da jakie takie miększe siedzenie.
Lud, co prawda, w znacznej części mało się zżył jeszcze z prawem, ale składa się z ludzi, mających poczucie wolności i równości, inteligentnych i sprytnych, odpłacających dobre obchodzenie równą monetą. Z chwilą zaś, gdy się wychodzi w górę, Zakopianin staje się nieoszacowanym skarbem i żaden alpejski przewodnik, biorąc całe masy do porównania, nie może z nim współzawodniczyć ani pod względem wytrwałości, chętnej pomocy, ani niezrównanego humoru. Lepszej, troskliwszej i wyrozumialszej opieki dla kobiet, nawet przeciętnie, nigdzie w alpejskim świecie nie znajdziesz.
A choćbyś tak trafił, że niepogoda przeważała, żeś mało mógł wychodzić i widzieć, to jednak ten ganeczek, ten spokój i czyste powietrze, jakiegoś zaznał w Zakopanem, są miłem wspomnieniem i ledwo, wracając do Krakowa, dojedziesz do Mogilan i owionie cię zwykła miejska atmosfera, duszna i zapylona, a już chciałbyś zawrócić do twej niewygodnej chaty, do mgły, zimna i deszczu!
A jeśli los ci się uśmiechnął, jeśli ci się udało pogodnego czasu zwiedzić doliny, wyskoczyć na kilka szczytów, być i przy Morskiem Oku i przy szczerbskiem jeziorze na węgierskiej stronie, toś już zaczarowany na długo, może na zawsze, a wracając do domu i żegnając po raz ostatni potężną grupę Tatr na Osobitej, mówisz sobie w duchu: do widzenia w roku przyszłym.
Dlaczego?
Dlaczego ludzie tak różne odbierają wrażenia z górskiej wycieczki? — dlaczego jedni są nią tylko zrażeni i nie pojmują zupełnie, jak można się tak bez potrzeby trudzić, dlaczego inni zachwycają się nią i raz poznawszy góry, zawsze do nich wzdychają i szukają sposobności, żeby się do nich dostać?
Rzecz to zawiła, niedającą się w kilku słowach wyjaśnić, wymagająca głębszego rozbioru. Psychologia i historya muszą nam być w tym razie pomocą.





II.

Przyzna każdy, że w oddaleniu pasmo gór robi na nas przyjemne i podniosłe wrażenie; a sprawia to ich postać, która z szerszej podstawy podnosi się ku górze. Właśnie dla takiego swego kierunku, roślinność wybiegająca w powietrze jest nam miła i tylko tak długo pociąga za sobą myśl swobody, bo inaczej staje się np. płaczącą wierzbą. W tem ma zapewne swoje źródło i to estetyczne wymaganie, żeby każda rzecz, niesłużąca za podporę, wychodziła z szerszej podstawy i zwężała się ku górze. Ale zbliska charakter ich jest zupełnie odmienny od pięknego widoku na równinie; niema tu tej pogody, spokoju, uroku, łagodności. Pierwsze wrażenie wręcz odwrotnie gwałtowne, wielkie, majestatyczne, a zarazem posępne i przygniatające.
Rozbierając na składowe części pozytywnych czynników to psychiczne wrażenie, jakiego dusza doznaje, stając raz pierwszy u stóp gór, znajdziemy ich wiele. Naprzód będzie to zapewne ich barwa w granitach, przeważnie szara, barwa, która subjektywnie jest posępna. Wobec tej przeważającej szarej barwy brak nam zieloności, a raczej wrażenia, jakie sprawia bujna roślinność. Widok bowiem ziół i drzew, wybiegających w górę, pociąga za sobą myśl swobodną. A to, czem martwa przyroda zwykła nas uspokajać na równinie, jej bezwładność, spoczynek i całość, w drobnych nawet częściach, ginie tu pod wrażeniem złomów, wywołujących wręcz odwrotnie myśl ścierania się sił i zwycięztwa brutalnego gwałtu. Nareszcie ta wielkość, która nie dozwala się objąć i przygnębia. Wybornie oddał to Asnyk mówiąc:

Wszystko tu do ostrego tonu się nagina:
Poszarpane gór grzbiety, wody co czernieją,
Skały, wiszące śniegi, zarośla, mgła sina.....
Wszędzie surowa wielkość, przed którą maleją
Sny człowieka, co staje jak mała dziecina,
Przed skamieniałą dawnych bogów epopeją!

(Morskie Oko, Sonet II. 124).

Pierwsze wrażenie, jakie odbieramy u stóp gór, zachowuje się a nawet potęguje w ciemnych dolinach, gdzie człowiekowi się zdaje, że go coś tam dusi, że te wirchy, które go otaczają sprzęgiem swych granitowych piersi, będą coraz bardziej ścieśniać swe ramiona i zduszą go nareszcie; gdzie człowiek mimowoli wzdycha do bardziej otwartego miejsca, do powietrza, swobody. Inaczej, jeżeli się na szczyt dostanie. Już samo wchodzenie jest dlań przyjemnością. Pokonywanie trudności, połączonych z pewnem niebezpieczeństwem, rzeczywistem czy urojonem, dla natury szlachetnej i moralnie silnej jest podniosłe i musi mieć potężny urok. Urok walki z brutalną siłą gwałtu, urok walki tego drobnego atomu w łańcuchu wszechbytu, jakim jest człowiek, z tą olbrzymią masą góry, ciskającą mu co krok pod stopy nowe zawady: głazów, złomów, ślizgoty, śniegu, lodu, mgły, wichru, zimna, przepaści. Zapewne niema w tem nic innego, tylko objaw zanikowy czy tam szczątkowy, jak to nazywa Ochorowicz[1], rycerskości. Człowiek, który dziś z nadzieją zobaczenia pięknego widoku, rwie się na najtrudniejsze wirchy gór, — przed wieki, okuty w zbroję, z lekkiem sercem szedłby na wyprawę; a już raz w walce końby mu wyrywał się z pod nóg, niosąc go w sam środek bitwy, w największy zamęt, w najgroźniejsze niebezpieczeństwa; ale tam, gdzie można zdobyć sławę. Ten zaś, który dziś drapie się na szczyty bez względu na to, co zobaczyć może, byłby w swoim czasie niewątpliwie błędnym rycerzem.
A tam już raz na szczycie przejmuje nas takie zdziwienie, jak szatana, w Utraconym Raju Miltona, gdy się zbliżał do niebiosów. Tam raz na szczycie podobnie jak w Jerozolimie Wyzwolonej Tassa:

Kiedy Bóg wieczny z nieba, gdzie przebywa,

................
Spuścił wzrok z góry i we mgnieniu oka
Wszystko, co świat ma, obejrzał z wysoka...

Tam już raz na szczycie zmieniają się odrazu warunki. Po ciężkiej walce brutalność zwyciężona ściele się do stóp naszych i składa nam hołd wszystkich swych bogactw. Wszystko, co nas niepokoiło, zmalało i stopiło się w jeden wielki, wielki i jeszcze raz szeroki obraz natury; na jego kończynach lśni się zielona ruń, widne całe płaty lasów, wybiegających ku niebu, srebrzy się wstęga wody, ale ponad wszystko przejmuje nas najmilsza, niewypowiedziana rozkosz szerokiego widnokręgu. To jest dziś uczucie właściwe i zrozumiałe dla głęboko, estetycznie i moralnie wykształconych jednostek. Ale staje się właściwe coraz większym masom, które może nieraz bezwiednie chcą się wydobywać na wzniesione i najwyższe miejsca, czy to po schodach na miejską wieżę, czy po ścieszce na górę, czy balonem po nad górę, żeby ogarniać najszersze horyzonty. Uczucie to jest z pewnością nowożytne i ma źródło swego powstania w odmiennym nam sposobie życia od starożytności. Tamta obcowała ciągle, nawet w miastach, które były ogrodami, z przyrodą, z ziemskim Edenem; my rodzimy się i umieramy w tych klatkach więziennych, nazywanych stolicami i miło nam wznieść się po nad ten, dziś nie Eden, ale „padoł płaczu.“
To też zanim Eden nie zamienił się w padoł płaczu, nie mogły przemówić góry do piersi ludzkiej. Pierwotnie budziły one raczej grozę, a ztąd i poszanowanie. Na wyżynach układali Druidzi swe kamienne ołtarze. Na Synai wśród błyskawic nocy rozmawiał Mojżesz z Panem... W starożytnym człowieku góry budzą tylko uczucie grozy. Piękność ich tak dalece nie przemawia wówczas do natury ludzkiej, że np. Cesar, wracając z Gallii do Rzymu i przechodząc Alpy pisze wśród tej drogi.... gramatyczną rozprawę. W całej starożytności jeden Filip Macedoński, jak opowiada Tytus Livius, wchodzi na szczyt Haemos umyślnie z celem, żeby się tam znaleść, Adryją i morze Czarne jednym rzutem oka objąć. A potem nic i nic przez wiek, aż do Petrarki, który 26 kwietnia 1336 wchodzi z Awinionu na Mont-Ventoux z podobnymże świadomości celem.
Że to robi Petrarka, to rzecz charakterystyczna. Bo to przecież świt odrodzenia, w którym po całych ciemnych, gorzej ślepych na piękności przyrody wiekach średnich, otwierają się naraz człowiekowi oczy i wrażenie jest tak potężne, że takiemu Albertiemu, słynnemu architektowi renesansu, widok żywej przyrody wyciska strumieniami łzy rozkoszy.
W tej to epoce, z ciemnych ludowych instynktów wydobywa się wtenczas po raz pierwszy, w dziejach europejskiej ludzkości, (bo w Chinach istnieje już w ósmym wieku przed Chrystusem) nowe zupełnie pojęcie współczucia przyrody z człowiekiem. To jest człowiekowi się zdaje jakoby wody, łąki, lasy, góry, jednem słowem martwica, rośl i zwierz odczuwały w każdej chwili stan jego serca i umysłu, z nim współczuły, dostrajały się do jego boleści i rozkoszy.
To współczucie przyrody z człowiekiem pojawia się po raz pierwszy w literaturze, o ile dotąd udało się mi wyśledzić, dopiero w Królu Lirze Shakespeara. A w łonie ludu? To jeszcze rzecz niezbadana. Mnie się dziś zdaje, że chyba w sposób, który poetycznem natchnieniem odczuł i w jednem miejscu „Balladyny“ bezwiednie wypowiedział Słowacki.
Chociaż jednak w epoce odrodzenia zbliżył się człowiek do przyrody, chociaż ludowe poczucia wspólności z nią zaczęły już kiełkować jednakże wiek XVII i początek następnego z całym właściwym im formalizmem nietylko wstrzymały ten ruch, ale go nawet najzupełniej zabiły.
Dość przeczytać Tainéa Ancienne regime, żeby zrozumieć, iż w tym świecie wszystko składało się koniecznie na jak największy rozbrat z żywą przyrodą.
I dopiero jako reakcya zapatrywań tej epoki występuje Rousseau i wprowadza rzeczywiście do literatury a ztąd i do pojęć społecznych „romantyzm“, chociaż nazwa ta ma swe źródło w angielskiej i to przed Shakespearowskiej literaturze.
Nowy więc ten instynkt znajdowania piękności w górach, nieznany przedtem starożytnemu światu, a w nowoczesnym od tak niedawna po renesansie wskrzeszony, nie jest jeszcze rozpowszechniony i właściwy całemu cywilizowanemu społeczeństwu.
Owszem są i dziś ludzie zupełnie pozbawieni widzenia w górach czegoś więcej od zbioru „kamieni, wody i lasów“, co wszystko na równinie stokroć piękniejsze i bez żadnego trudu da się wszędzie osiągnąć. Ale takich będzie coraz mniej wśród ucywilizowanych społeczeństw.
A jednak wszyscy już dziś czują, że po kilku dniach pobytu w górach stan zdrowia, swobody i rzeźkości znakomicie się poprawia, że „myśli się rozjaśniają, czucie głębiej się otwiera, wszystkie władze grają czyściej i harmonijniej;“ tym zaś, którzy mają wzrok otwarty na ich piękności:

Jakaś roskosz spływa w serce,
Powiew szczęścia i swobody.
............
Dusza wybiedz chce oczyma,
Upojona a niesyta;
Niby lecieć chce skrzydlata,
Obudzona jak z zaklęcia...
I tę całą piękność świata
Chce uchwycić w swe objęcia.

(Ranek, p. 122).

Tak jest rankiem w górach według Asnyka, rankiem kiedy:

Wyzłocone słońcem szczyty
Już różowo w górze płoną,
I pogodnie lśnią błękity
Nad pogiętych skał koroną.

A znów wieczorem, jak mówi ten sam poeta w innem miejscu (Letni wieczór, p. 111):

Wraz z wonią polnych kwiatów
Z gasnącym blaskiem zórz,
Cicha poezya światów
W głąb ludzkich spływa dusz.

Piękność gór nie ogranicza się na dniu i wieczorze. I noc, noc barwna, jak ją nazywa hiszpańskie przysłowie, w przeciwstawieniu białego dnia, nietylko jest barwną, ale pełną melodyi dla wykształconego ucha.
Z głębokiem zrozumieniem śpiewa o niej Asnyk w Nocy pod Wysoką:

Cisza — a jednak w tej pozornej ciszy
Wsłuchane ucho ciągłe wrzenie słyszy,
Szmer nieustanny, na który się składa
Wszystko, co głosem z życia się spowiada:
I woda, która gdzieś w szczelinie syczy,
I fal powietrza szelest tajemniczy,
I pękających głazów łoskot głuchy,
I wszystkie świata nawpółsenne ruchy.

I znowu płynie cicha pieśń natury
W gwiaździste sfery, w przestrzeń nieskończoną,
Gdzie wszystkie pieśni zdążają i toną,
I tam się wiąże i zlewa i brata
Z całą harmonią zaziemskiego świata.

To nie jest ani fantazya, ani halucynacja, ale współczuciem przyrody wykształcone ucho. Przeczytawszy tę Noc pod Wysoką, można nabrać wyobrażenia, co człowiek wykształcony czuć, myśleć i śnić w górach zdoła. Wobec tego bierze ochota jechać w Tatry, aby:

W królestwie głazów dni pogodne przeżyć,
Chwytać wrażenia, jak same przychodzą,
Piersi nieznanem uczuciem odświeżyć,
I w samem źródle piękności i czarów
Ożywczą rosę z śnieżnych pić wiszarów,
I na najwyższym ostrej turni zębie
Ogarniać okiem nieprzejrzane głębie.


Józef Rostafiński.






  1. Patrz J. Ochorowicz, „Bezwiedne tradycye ludzkości.“ Część I. Ateneum za rok 1.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Rostafiński.