Karol Marcinkowski (Sedlaczkówna, 1891)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Karol Marcinkowski | |
Data wyd. | 1891 | |
Druk | Czcionkami Drukarni Ludowej pod zarządem St. Baylego | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAROL MARCINKOWSKI.
Napisała
Janina Sedlaczkówna.
LWÓW.
Czcionkami Drukarni Ludowej.
pod zarządem St. Baylego.
1891
|
Są to zmarli, którzy w grobach żyją;
Kwiaty, które mimo burzy trwają,
Gwiazdy, które wiecznem światłem biją“.
Jakże wielkim jest człowiek, który nic dla siebie, a wszystko dla drugich oddaje, który przez całe życie myśli tylko o szczęściu drugich, a zapomina o swojem.
Takim był doktor Karol Marcinkowski.
Urodził się on w Poznaniu 1800 r. Rodzice jego, ubodzy mieszczanie, mieszkali na przedmieściu św. Wojciecha. Ojciec Wojciech był woźnicą; dzień cały przepędzał w pracy po za domem, podczas gdy matka Jadwiga, krzątała się około małego gospodarstwa, w które często gęsto zazierał niedostatek, tak że pięcioro dzieci nieraz głodne musiały iść na spoczynek nocny. Na domiar złego, cała ta liczna rodzina niebawem straciła ojca. Sieroctwo było tem dotkliwsze, że dzieci jeszcze nie podorastały.
Łzami oblała rodzina trumnę ojcowską i żałobą okryta wracała do domu. Biedna wdowa ciężko była strapiona. Ale Bóg obdarzył ją silną wolą i rozumem. Doskonale pojęła obecne położenie swoje. Dziatwa potrzebowała opieki, wychowania i utrzymania, kto miał tego dostarczyć, jeśli nie matka? Ale była to sprężystego ducha kobieta, najlepsza, wzorowa matka, więc też nie zakładając rąk, żal swój w pracy utopiła i głęboko rozmyśliwała o środkach utrzymania dzieci. Założyła więc garkuchnię, w której była sama jedyną gospodynią i usługującą, i tak mozolnem zajęciem jako tako opędzała potrzeby domowe i wychowywała dzieci w pobożności i wcześnie do pracy przyzwyczajała. U ośmioletniego Karola spostrzegła od razu wielką skłonność do nauki i zdolności niemałe, więc też nie zważając na nic, ani na koszta, ani na trudności, do szkół go oddać postanowiła.
OO. Reformaci utrzymywali wówczas w Poznaniu szkołę, do której bardzo wiele uczęszczało młodzieży. Tam wtedy i Marcinkowska syna swego oddała.
Opłaciły się jej sowicie poniesione trudy około małego Karola; bo choć to niełatwo przychodziło jej utrzymać chłopaka w szkole, przecież podwoiła swą pracę, a tym sposobem i zarobek, aby tylko zapewnić synowi przyszłość.
Codzień prawie nową miała pociechę, słysząc o postępach syna w szkole. Wszyscy go chwalili i okazywali na każdym kroku zadowolenie, a matce serce rosło, że tak wychowała syna; stał się on jej prawdziwą chlubą i pociechą niewesołej od śmierci męża doli, klejnotem, nad który nie pragnęła innego. Rok po roku przynosił Karol najpiękniejsze świadectwa, które mu otworzyły wstęp do gimnazyum. Był już starszy, więc pomagał w domu groszem zarobionym za udzielanie lekcyj.
W siedemnastym roku życia skończył gimnazyum i zdał egzamin dojrzałości ze znakomitym postępem. A trzeba dodać, że wcale wygód nie miał w domu, bo nieraz i kawałka świecy nie stało do nauki. Wtedy radził sobie różnie. Gdy to było o pełni księżyca, biegł ku oknu, lub na podwórze, i tam przy jasnym blasku czytał lekcye, lub pisał zadanie, innym razem, gdy księżyc się nie pokazywał ze swojem blado-niebieskawem światłem, wymykał się Karol na ulicę, siadał pod latarnią i tam się uczył, i tą niezmordowaną wytrwałością i talentem wrodzonym cudów dokazywał.
Po skończeniu gimnazyum zamierzał zostać nauczycielem. Jednakże znalazł się opiekun, który wprawnem okiem doskonale poznał zdolności młodzieńca, i począł go namawiać, aby za głosem swego powołania i talentu poszedł. Był to dyrektor gimnazyum Kaulfus.
— Tak, rzekł do ucznia, tyś powinien na lekarza się kształcić.
— O! mój panie, odrzecze młodzieniec, zawód ten jest mojem najwyższem marzeniem, ale nie mam na to pieniężnych środków.
— Nie troszcz się, Pan Bóg z pomocą najbliższy tam, gdzie potrzeba największa. Wszystko się znajdzie, powiedział dyrektor, z jakimś widocznym zamiarem względem byłego ucznia.
Niezadługo dowiedział się Karol, że dobry i troskliwy dyrektor wystarał się dla niego o stypendyum rządowe. Ale jakże był ten zacny człowiek zdumiony, gdy Karol, dziękując z czułością za dobroć dyrektorowi, nie przyjął tego daru władzy pruskiej.
— Sam chcę iść o własnych siłach, a nie brać utrzymania od tych, co mój naród ujarzmiali.
Łzy błysnęły w oczach poczciwego pedagoga (wychowawcy).
— Szlachetny jesteś! O, jaka Polska szczęśliwa, gdy ma takich ludzi i młodzież taką jak ty!
Uścisnęli sobie w milczeniu ręce i rozeszli się.
Ale zacność i praca zjednywa sobie rozgłos i pomoc ludzką; w kilka dni potem dowiaduje się, zdawna mu przyjazny i szczery dlań obywatel Grabski zapisał 1800 talarów dla jego użytku,
Otrzymawszy tę bardzo znaczną dla siebie sumę, udał się Karol z nią do domu, z mocnem postanowieniem nieużywania tych pieniędzy dla swej osoby. Ledwo przestąpił próg domu, tak rzekł do biegnącej na jego powitanie matki.
— Od razu stałem się bogatym, Matko! a do ubóstwa duszą prawie przyrosłem i dobrze mi z niem, zasmakowałem w walce o byt i chcę nadal sam, bez niczyjej pomocy i wsparcia, iść przez życie. A tobie, najmilsza nasza, czas już trochę zażyć spokoju po trudach, weź połowę tej sumy dla siebie, a połowę ofiaruj na szpital. Tam tylu nędzarzy, tylu cierpiących, otrzyjmy im łzy i uśmierzmy bole pomocą.
Matka promieniała szczęściem, słuchając tych szlachetnych słów syna. Nie była wstanie odpowiedzieć mu inaczej, tylko słowami: „Synu mój“ i z płaczem radości rzuciła mu się na szyję.
Ufając swoim siłom własnym, czule żegnany przez wszystkich, opuścił Karol Poznań, udając się do Berlina na wydział lekarski.
Podczas całego pobytu na kursie medycyny utrzymywał się sam, z własnej pracy to jest z lekcyj, których dzieciom w mieście udzielał.
Mozolnie żył, ale poczciwie.
Złote jego serce i pogodny umysł opromieniały mu trudy życia. Był wzorem wytrwania, uprzejmości, skromności i rozumu. Nie dziw też, że koledzy z uwielbieniem garnęli się do niego, za zaszczyt sobie poczytując podobne zbliżenie.
Gorące uczucia narodowe skłaniały go do pracy w myśl tych uczuć, na pożytek swego narodu. Czuł, jak bardzo potrzebne jest podtrzymywanie i krzewienie patryotyzmu, i w tym też celu założył towarzystwo pod nazwą „Polonia“ (t. j. Polska, po łacinie).
Z początku tylko szczupłe grono kolegów należało do tego stowarzyszenia, ale później coraz to liczniejsze zyskiwało zastępy młodzieży. Istnienie towarzystwa musiało być tajne, bo rząd pruski bronił wszystkiego, coby miało tylko związek z miłością Polski. Wszakże niewiadomym sposobem doszła do rządu wiadomość o istnieniu owej „Polonii“. Upatrując w tem jakieś zamiary buntownicze, niebezpieczne, rząd polecił schwytać założyciela towarzystwa. Pochwycono go i wywieziono do więzienia niedaleko Gdańska w Wisłoujściu (Weichselmünde). Pół roku smutnie przeżył Karol w niewoli, aż w r. 1823 uzyskał uwolnienie. Wtedy dozwolono mu do Berlina powrócić, gdzie ukończył lekarskie studya i zdał egzamin na doktora medycyny i chirurgii. Powrócił więc do Wielkopolski, do ukochanej matki i rozpoczął swój zawód.
Znakomite zdolności, wygórowana miłość ludzkości, chęć kojenia cierpień, uszczęśliwienia braci, zrobiła zeń prawdziwego anioła miasta i okolicy. Znał wybornie swoją sztukę, leczył starannie i z pomyślnym skutkiem, a lud wiejski, jak i najlepsze osoby w kraju garnęły się do niego. Dla ubogich był prawdziwym ojcem. Chorych leczył z niesłychaną troskliwością, bo więcej ufał łasce Bożej, niż swej sztuce, więc też i za chorych modlił się gorąco; zwłaszcza gdy byli to ojcowie lub matki rodzin, gdy to byli ludzie potrzebni drugim i pożyteczny żywot pędzący.
Biedni, kalecy, starzy, kobiety i dzieci cisnęli się pod jego opiekę, oblegając od rana do wieczora mieszkanie lekarza, który nie wiedział, w którą pierwej stronę się zwrócić, bo go wszędzie ciągniono, błagano ze łzami o pomoc lekarską. Żadnej też prawie nocy nie dospał w domu: ciągle był w podróży, a dla tem większego pospiechu jeździł zawsze konno. Nic go powstrzymać nie zdołało od niesienia pomocy potrzebującym; zawieje, ani burze, ani niebezpieczne drogi. Zdarzało się czasem, że w nocy zrywała się okropna burza i ulewa a doktor był właśnie na otwartem polu, powracając od chorego. Spieszył tedy do najbliższej chaty wieśniaczej i kołatał o nocleg. Radzi przyjmowali swego dobroczyńcę wieśniacy, bo mówili, że gdzie on stąpi, tam za nim przychodzi błogosławieństwo Boże.
Marcinkowski niósł pomoc nietylko chorym, ale i biedakom, szczególnie zaś, pomnąc o własnej niegdyś doli, opiekował się ubogą, uczącą się młodzieżą.
Wiara w pomoc lekarską Marcinkowskiego tak stała się wielką, że chorzy już na sam widok miłej i ujmującej twarzy doktora, zapominali o cierpieniach.
„Wszystko dla drugich, nic dla siebie“ było jego zwyczajnem hasłem, podług którego postępował. Żył nadzwyczajnie skromnie, obchodził się bardzo małemi dochodami, bo ubogich leczył darmo, a gdy bogaci obsypywali go złotem, zwykł był mawiać:
— O! to zupełnie zbyteczne; ja mało potrzebuję, chyba że chcecie państwo, abym to na szczęście drugich użył. — I skoro tylko otrzymał większe wynagrodzenie, biegł do ubogich domków wśród zaułków i przedmieść i tam niósł grosz, żywność lub kupował lekarstwa dla biedaków.
Łzy wdzięczności i tysiączne błogosławieństwa żegnały tego anioła sierót i cierpiących.
Przed jego dobroczynnością anielską pierzchała niedola i nędza, milkły skargi i smutki, on wnosił radość do chat, krzepił nadzieją wątpiących. Sam był wątły, a ciągła praca wysilała go.
W trzydziestym roku życia wstąpił do służby wojskowej i zajął stanowisko lekarza wojskowego i chirurga. Po roku tego zajęcia wystąpił znacznie pokrzepiony regularnem życiem wojskowem i wzmocniony na siłach.
Sława jego zdolności lekarskich i szlachetne serce skłoniły poznańskie Siostry Miłosierdzia, że się udały do niego z prośbą o urządzenie przy ich klasztorze szpitala, co też zaraz Marcinkowski uczynić się podjął i sam w tym szpitalu został operatorem.
Dyrektorem szpitala był doktor Schneider, szczery Marcinkowskiego przyjaciel. Po jego śmierci Marcinkowski objął nadzór nad całym szpitalem. Początkowo mały, bo zaledwo 40 chorych mogący pomieścić, szpital stał się potem za staraniem szlachetnego doktora więcej niż pięć razy tak wielkim, bo przeszło 200 łóżek w nim ustawiono. Było to dziełem ofiarności i zabiegów Marcinkowskiego.
Ale właśnie nadzwyczajne wypadki roku 1830 oderwały Karola od jego zajęć, bo ponad obowiązek leczenia i niesienia ulgi jednostkom, górowała święta powinność walczenia o szczęście całego narodu i Ojczyzny. Doktor kochał gorąco Ojczyznę swoję, więc skoro ona pomocy potrzebowała, skoro powołała swych synów na pole bojów z wrogiem, Marcinkowski równie jak jego rodacy pochwycił za broń i poszedł w szeregi walczących przeciw Moskwie. Był i żołnierzem i lekarzem zarazem, a więc walczył z wrogiem i niósł pomoc lekarską tym, co odnieśli za Ojczyznę ciężkie, ale mimo to słodkie rany. Gdzie najzaciętszy zawrzał bój, tam natychmiast widziano doktora, jak z zapałem rzucał się na nieprzyjaciela i własnemi piersiami zasłaniał ukochanych rodaków. Powstanie zapowiadało świetne powodzenie naszym. Pod Grochowem dzielił Marcinkowski niesłychaną radość wojska zwycięskiego i serce mu biło szczęściem na wieść o zwycięstwie. Zdarzyło się raz, iż doniesiono mu o chwale naszych żołnierzy, gdy właśnie klęczał przy którymś z rannych, nie uważając nawet, że ten ranny ma mundur moskiewski na sobie. A gdy się spostrzegł, pochylił się i w czoło rannego pocałował, szepcąc mu: „Za naszę i waszę wolność“.[1]
Ranny jakby ze snu się obudził. „Prawda, odrzekł cicho, wyście szlachetni, a my niewolnicy ciemnoty i despotyzmu“.
Innym razem bił się pod Wielkim Dębem. Ciężkie tu mieli zadanie Polacy, gdy Moskale we wsi Wielkie Dęby, zajęli na noc kwatery, a nasze wojsko śród bagnisk i błot miało czekać, aż się podoba Moskalom ich zaczepić. Nie w polskiej naturze takie oczekiwanie. Pułkownik Bogusławski, dowodzący pułkiem 4-ym piechoty, z swymi „Czwartakami“ uderzył na wieś, i wypłoszył Moskali, choć dosyć naszych tam poległo. Zwycięstwo było walne i wielkie, nadzieję obudziło w narodzie. Warszawa wyglądała jakby do wesela ustrojona, jasna, rozmodlona, zatknęła sztandary zwycięzców z pod Dębu w świątyniach i Bogu dziękczynienia zanosiła, za powodzenie oręża polskiego.
Tymczasem naczelny wódz powstania, dyktator Skrzynecki, wysłał w pomoc powstającym na Litwie generała Chłapowskiego. W jego pułkach znajdował się i Karol Marcinkowski. Dnia 19. Maja 1831 r. wyruszył Chłapowski z miasteczka Nadborów a, zabierając po drodze magazyny moskiewskie, dotarł do puszczy białowieskiej. Przeprawił się z swem wojskiem przez Niemen i stanął pod litewskim miastem Lidą. Tu rozpoczął większą z Moskalami bitwę — i szczęśliwie, dzięki męstwu swoich ochotników, zdobył miasto, i 2 całe kompanie rosyjskiego wojska w niewolę zabrał. Tu odznaczył się zaszczytnie — męstwem i wielką pomocą dla rannych doktor Marcinkowski. W nagrodę za męstwo otrzymał złoty krzyż zasługi. Był podporucznikiem jazdy poznańskiej. Nieszczęściem, zebrawszy ogromne siły, dnia 7. Września Moskale zajęli Warszawę.
Po wojnie inna klęska nawiedziła część kraju, mianowicie cholera, która tysiące ofiar porywała we wschodnich Prusiech. Marcinkowski pospieszył tam, aby nieść ratunek zagrożonym zagładą od zakaźnej choroby. Przybył do Kłajpedy, miasta nad Bałtykiem, niedaleko Niemna położonego, gdzie grasowała okropnie zaraza. Z nim zawitała nadzieja do zwątpiałych serc mieszkańców. Dzień i noc był czynny, bez wytchnienia biegał od jednego do drugiego chorego, nie lękając się zupełnie o swoją osobę, dbał tylko o drugich.
Wyrywał śmierci upatrzone ofiary i stał się zbawcą miasta swoją umiejętnością i nadludzką gorliwością.
Pewna rodzina kupiecka w Kłajpedzie, została dotknięta chorobą. Wszystkich bez wyjątku, nawet domowników i sługi rzuciła choroba na łoże boleści. Gdy się o tem dowiedział Marcinkowski, wśród nocy ciemnej i niepogody, pospieszył do nieszczęśliwej rodziny i cudu dokazał z Bożą pomocą. Z całej licznej rodziny nikt nie zmarł, choć się zdawało, że pomrą wszyscy tej samej jeszcze nocy, w której wyratowani zostali. Kupiec ten łzami wdzięczności oblewał ręce zacnego doktora i zawsze uważał go za swego największego dobroczyńcę i zbawcę. To też, gdy zaraza ustała — a Marcinkowski postanowił zwiedzić obce kraje, dla poznania sławnych lekarzy, kupiec ów zaraz przyszedł do niego, mówiąc, iż słyszał o zamiarze doktora, który postanowił wyjechać do Szkocyi.
— Ja Cię zawiozę, mój zbawco, może choć tą drobnostką w malutkiej części wywdzięczę się za twe trudy i poświęcenie dla mojej rodziny. Przyjął usługę doktór a kupiec przewiózł go bez wszelkiego wynagrodzenia do Szkocyi.
Mówiliśmy, że doktor zawsze jeździł konno, aby rychlej z pomocą przybywać. Otóż koń ten nie odstępował go dotąd wcale, zawsze był wiernym towarzyszem swego zacnego pana, i w pokoju i w boju. Na nim to walczył w powstaniu r. 1831. Lecz gdy się puszczał w podróż morską, koń mu był zbytecznym a nawet niepodobieństwem było zabierać wierne zwierzę ze sobą. Marcinkowski darował go kupcowi. Ten wiedział, czem musi być taki wierny towarzysz doli i niedoli dla swego pana, postanowił zatem zrobić niespodziankę doktorowi. Razu jednego okręt w jakiejś przystani się zatrzymał, doktor został nader mile zdziwiony, gdy bowiem rozmawiał z towarzyszami podróży, kupiec dał znak swemu pomocnikowi, i ten wyprowadził na ląd z okrętu konia, który z radości na widok swego pana, głośno zarżał. Wzruszony taką poczciwością kupca, rozpłakał się doktor. Wierny mój! powiedział do konia, gładząc jego grzywę i tuląc swą głowę do niego. Smutna zaduma osiadła mu na czole, wspomnienia żywo obudziły się w duszy, rozstawał się z ukochaną ojczyzną, za którą dopiero niedawno krew przelewał, jakże nie miał wspominać o niej, jak nie zapłakać za nią bodaj na chwilę.
W dalszej podróży zerwała się okropna burza morska i zniszczyła urządzoną stajenkę, porwała jej szczątki, a koń wraz z resztkami desek runął w wodę.
Białe bałwany morskie pokryły walczące ze śmiercią zwierzę.
Długa droga morska znękała bardzo doktora. Stawał się dziwnie smutny, a twarz jego zdradzała cierpienie.
— Doktorze! jesteś pan chory! zagadnął kupiec.
— To przeminie, odpowiedział lekarz.
— Ależ na boga, miej odrobinę litości nad sobą, gdy masz jej tyle dla drugich; codzień mizerniej pan wyglądasz. Nie, nie pozwolę, byś zaraz znowu wciągał się do pracy, biorę pana pod moję opiekę i dach. W rzeczy samej zabrał go po przybyciu do Szkocyi do domu swego krewnego, gdzie pielęgnował swego dobroczyńcę, i wkrótce, dzięki tym serdecznym staraniom, znowu zdrowie i siły wróciły Marcinkowskiemu. Czas jakiś przebywał w Szkocyi, gdzie oprócz lekarskich badań uczył się języka angielskiego. Następnie rozstał się z przyjacielem – kupcem i jego krewnymi, udał się do Anglii, gdzie zwiedził wiele miast i zakładów publicznych, a osobliwie zakłady mające wykształcenie młodzieży na celu, oraz szpitale. Dalszym celem jego podróży naukowej była Francya, a mianowicie Paryż. Niebawem i tu zasłynął polski lekarz. Ubiegano się o znajomość z tak zasłużonym, uczonym i miłosierdzia pełnym człowiekiem. A dla swoich, dla Polaków którzy na tułaczkę poszli do Francyi, był szczerym pocieszycielem. Sam pełen wiary w przyszłość swej ojczyzny, wlewał w zbolałych rodaków tę gorącą wiarę i przekonanie, że święta sprawa nigdy upaść nie może. Krzepił ducha i groszem pomagał. Wielu bowiem tułaczy cierpiało niedostatek na obczyźnie; z tymi tedy dzielił swe dochody, starając się, aby nie wiedzieli, skąd im pomoc pieniężna przychodzi. Tak był delikatny nawet w dobroczynności. Słusznie powiedziano o tym niezwykłym człowieku: „Każdy krok jego życia był napiętnowany miłością Boga i ojczyzny, miłością bliźniego i prawością charakteru.
Wiedziano w Paryżu, że Marcinkowski posiada środki leczenia cholery; że on przytłumił w Prusiech tę okropną zarazę. Udali się tedy do niego po naukę najpierwsi doktorowie Akademii francuskiej. Chętnie udzielił im potrzebnych wiadomości, bo wiedział, że, podając swoje pomysły leczenia innym, wyświadcza ludzkości całej usługę. Aby tem przystępniejszemi dla jak najszerszych kół lekarzy uczynić swe wskazówki, spisał je i wydrukować kazał.
Za te przysługi Akademia francuska obdarzyła go medalem złotym i dyplomem zasługi. Miłe pamiątki dla polskiego lekarza, ale milszy los i powodzenie rodaków-tułaczy. Gdy widział rodzinę polską w nędzy żyjącą, sprzedał piękny medal swój za tysiąc franków i tą sumą wyratował nieszczęśliwych z niedoli.
Z kraju jednakże ciągle go dochodziły listy, dopominające się, by wrócił do tych, którzy go jak najlepszego ojca kochają. I sam doktor tęsknił bardzo za ojczyzną, więc po dwuletnim pobycie za granicą, powrócić zamierzył. Na to potrzeba mu było pozwolenia od rządu pruskiego. Otrzymał to pozwolenie, ale pod warunkiem, że zanim powróci do rodzinnego miasta, wpierw będzie w Berlinie. Trochę zdziwiony, ale nic złego nie przeczuwający doktor jedzie do Berlina, ale tu policya chwyta go zaraz z drogi i do więzienia zamyka. Pięć miesięcy musiał tu cierpieć schwytany podstępnie, za to, że brał udział w powstaniu listopadowem.
Wrogowie nie mieli odwagi tak prawego człowieka jawnie napaść i otwarcie z nim postąpić. Wiedzieli, że karzą go za to, co jest najwyższą cnotą i chlubą każdego człowieka: za miłość ojczyzny i miłosierdzie. On, co tak szczerze współczuł z każdym uciśnionym, nie znalazł u władz współczucia, a choćby i okazały mu je władze pruskie, czyby je przyjął, hardy wobec wrogów równie jak skromny i pokorny wobec swoich.
Więzienie podkopało jego wątłe zdrowie. Choroba piersiowa rozwinęła się, a ciągłe febry dręczyły uwięzionego. — Jedyną rozrywką było mu czytanie i rozmyślanie o minionej świetności swej ojczyzny i narodu, albo spisywanie powziętych w podróży wiadomości.
Kaszlał mocno i krwią pluł, co świadczyło o nadwyrężonych płucach. Błagał Boga, by mu pozwolił jeszcze oglądać ojczyznę, by kości jego nie rzucili wrogowie w podziemia więzienne.
I wysłuchał Bóg modlitwy czystego serca.
W 1835 r. uwolnił rząd doktora, na którym daremnie szukał jakiejkolwiek winy.
W kwietniu powitał Marcinkowski rodzinny swój Poznań. Nie było pomiędzy Polakami w Poznaniu i okolicy nikogo, komu by ten powrót doktora mógł być obojętny. Tłumy ludu wybiegły na jego powitanie, koło jego mieszkania było istne oblężenie wykrzykujących wśród zapału: „Niech żyje cnota.“ Ale ten zapał i miłość rodaków dla Marcinkowskiego zawadzały bardzo władzom pruskim. Próbowały więc koniecznie wymyśleć jakąś, choćby tylko prawdopodobną winę na nieskazitelnym charakterze lekarza i wywrzeć na nim swą zemstę. Nie wystarczyło im jeszcze dwukrotne dręczenie najzacniejszego z Polaków,
Kilka zaledwo miesięcy cieszyli się Wielkopolanie swoim opiekunem i dobroczyńcą, gdy nagle jak grom spada nagle wyrok sądu pruskiego, skazujący Marcinkowskiego na trzeciorazowe więzienie za to, iż mimo rozstawionych przez władze pruskie straży granicznych, poważył się doktor przekroczyć w r. 1830 granice Prus i udał się do Królestwa polskiego.
Wśród płaczu mieszkańców Poznania, wśród żalu ludu wsadzono Marcinkowskiego na bryczkę i żandarmi odstawili go do więzienia w Świdnicy na Szląsku.
Daremne były prośby, które lud i znakomite osobistości zanosiły do władz pruskich.
Błagano Boga o zmiłowanie nad cnotliwym a ukochanym mężem. Ci, których on niegdyś uleczył z chorób rozmaitych, dawali na msze, pościli, aby tylko wymodlić polepszenie losu więźnia, i ufali, że ich Bóg wysłucha w imię obietnicy Swej; „Proście a będzie wam dano.“ I otrzymano, o co prosili.
Straszna klęska cholery nawiedziła w r. 1837 Poznań. Rozpacz ogarnęła wszystkich, głośne narzekania na okrucieństwo rządu dawały się słyszeć po ulicach. Przelęknione władze i pogróżkami Poznańczyków, i bojąc się, aby zaraza nie rozszerzyła się na inne miasta, uwolniły Marcinkowskiego, głosząc, że dzieje się to jedynie na czas trwania cholery.
Samo przybycie uwielbianego doktora uspokoiło mieszkańców, a powszechna radość i wiara w sztukę doktora powstrzymała chorobę. Lekarz znowu poświęcił się cały ratowaniu chorobą tkniętych. Ani spoczynku, ani chwili spokojnej nie miał, ciągle tylko czuwał u łoża chorych, cieszył ich i leczył. I silną wolą swoją, nieustającą pomocą, dobrym sposobem leczenia zażegnał straszliwą klęskę. Codzień zmniejszały się wypadki śmiertelności, aż nareszcie ustały.
Wobec takich zasług lekarza nie śmiały go władze napadać, aby znowu zamknąć w więzieniu. Marcinkowski nie zobowiązawszy się powracać, nie myślał też o tem, cały zajęty pracą nad dobrem ludzkości.
Jako prawy Polak, pragnął zbawienia narodu. Wiedział, że najpotężniejszym środkiem zbawienia jest oświata. Oba bowiem wyzwala ludzi z pod jarzma ciemnoty i ona uczy wydostać się na niepodległość.
Szlachetny doktor myślał ciągle o tem, jakby polepszyć dolę ubogiej uczącej się młodzieży. Uprzytomniał sobie własne trudy i przeszkody w kształceniu się, więc zapragnął koniecznie dopomagać stale młodzieży. Sam jeden nie był w stanie dawać wielkiej pomocy, obmyślił więc sposób, aby więcej ludzi przyczyniło się do tego.
Marcinkowski miał wpływy i poszanowanie. Głosu jego i rady słuchano wszędzie z czcią, a każdy rad był iść za jego poradą i życzeniem. W licznem tedy towarzystwie znajomych przedstawił, jak to jest źle, że większa część młodzieży musi wcześnie porzucać naukę i poprzestawać na szkołach elementarnych,—a dzieje się to jedynie dla braku funduszów na dalsze kształcenie.
„Zaradzić temu jest obywatelskim obowiązkiem, panowie!“ — przemówił nakoniec: „Zacznijmy od małego, od skromnych funduszów, od składek — ziarnko do ziarnka, a będzie miarka. W imię ludzkości, kto przychylny memu projektowi, niech zacznie.“
I w jednej chwili posypały się hojne datki pieniężne. Wkrótce utworzył się za staraniem Marcinkowskiego fundusz na założenie towarzystwa pomocy naukowej, które już w roku 1841 ustanowione zostało. Wyszukiwano ubogą a zdolną młodzież i dawano jej wszystko, czego było potrzeba. Tysiące młodych ludzi zawdzięcza tej dobroczynnej instytucyi swoje wykształcenie i stanowisko.
Wkrótce Towarzystwo naukowej pomocy rozszerzyło się na całe Księstwo poznańskie. Zasługą to było Marcinkowskiego. Słusznie też powiedziano że: — „Gdyby nic więcej nie był uczynił w swem życiu, ten jeden czyn zapewniłby mu znakomite odznaczenie się w narodzie“.
On był głową i założycielem towarzystwa a gorliwymi pomocnikami stal się: Karol Libelt, Maciej hr. Mielżyński, Gustaw Potworowski, Brzeziński kanonik, i wielu innych mężów szlachetnych i obywateli kraju.
Towarzystwo dawało zapomogi młodzieży bez różnicy stanu, a niemających rodziny uczniów utrzymywało całkowicie, i doskonaliło w takim zawodzie, do którego uczeń okazywał zdolności. Wszystko, co czyniono w towarzystwie, było z ofiarności publicznej. Skoro bowiem zasłyszano o założeniu takiej instytucyi dla polskiej młodzieży i dowiedziano się, kto jest twórcą owej pomocy dobroczynnej, zewsząd zamożni przyjaciele ludzkości nadsyłali pieniądze dla wyposażenia towarzystwa.
„Towarzystwo pomocy naukowej to korona cnót obywatelskich, które tak pięknie opromieniają pamięć niewygasłą założyciela, tak nieporównanego męża“. Założyciel, rzec można, stał się twórcą ogniska czysto polskiego, istniejącego do dzisiaj, i zachowującego taki charakter, jaki nadał mu Marcinkowski.
Sam założyciel jest najpiękniejszym wzorem miłości bliźniego, prawdziwej, czynnej, wzorem obywatelstwa, wzorem wiernego syna ojczyzny, Polaka i chrześcijanina.
Główna siedziba towarzystwa jest w Poznaniu, a po innych miastach pozakładano filie (oddziały), które ze sprawami ważniejszemi odnoszą się do poznańskiego zarządu.
Tam czerpie młodzież pomoc materyalną i duchową, ucząc się cnót i bratniej miłości. Towarzystwo jest ochroną języka polskiego.
Po dokonaniu tego dzieła nie myślał Marcinkowski spoczywać na wawrzynach. Chciał pomagać nietylko młodzieży uczącej się, ale ogółem wszystkim cierpiącym biedę i niedostatek. Znowu krzątał się w celu zebrania funduszu na nową instytucyę dobroczynną.
Udało mu się po długich staraniach i kłopotach założyć w r. 1841 Towarzystwo dobroczynności, zaopatrujące rok rocznie, setki ubogich i wyrywające z nędzy wiele ofiar.
Aby podnieść przemysł polski i handel, aby ułatwić polskim kupcom sprzedaż i zakupno, przedstawił na posiedzeniu rady miejskiej, jako członek tej rady, konieczną potrzebę jakiegoś punktu środkowego dla kupna i sprzedaży. Wymógł mocą swej wymowy z szlachetnego serca pochodzącej, że rada uchwaliła założenie dla Poznania Bazaru, w którym gromadziliby się kupujący i sprzedający z różnych okolic Polski.
Wzniesienie dużego bazarowego gmachu kosztowało 114 tysięcy talarów (205 200 zł.) Gmach ten mieści mnóstwo pokojów zajezdnych, aby przybysze kupcy porządnie mogli gdzie mieszkać.
Dobrze to pojmował Marcinkowski, że naród potrzebuje nietylko oświaty, któraby przenikała wszystkie warstwy społeczne, ale oraz i materyalnych zasobów. Pragnął gorąco, aby zyski gromadzić w ręku polskich kupców, podnosić ich dobrobyt i tworzyć większe majątki, bo naród bogaty i oświecony wielkie ma siły przeciw złym losom i pociskom nieprzyjaciół.
Jak niegdyś Kazimierz Wielki Sukiennice w Krakowie, tak Marcinkowski w pięćset lat później założył Bazar w Poznaniu.
Za tyle usług, jakie miastu wyświadczył, pragnęli wywdzięczyć mu się rodacy. Obwołali go prezydentem miasta. Przyjął godność wraz z obowiązkami, które spełniał z niezmordowaną gorliwością i zapobiegliwością. Mimo powodzenia i szacunku, jaki miał u ludzi, nie brakło mu także cierpień. Piękną to prawdę powiedział patryota Agaton Giller: „Wszystko, co wielkie i święte, cierpi, aby przez trud i walkę nabrać siły nieprzezwyciężonej.“
W r. 1846 czyniono przygotowania do ruchu zbrojnego przeciw zaborcy pruskiemu. Brano sprawę za gorąco i nieopatrznie. Zapominano, że to jeszcze nie jest chwila do ponownej walki, bo ani siły, ani materyalne zasoby narodu nie odpowiadają potrzebom wojny. Szczerze kochający swój naród Marcinkowski widział niestosowność tych przygotowań, więc nie mógł być ich zwolennikiem ani im sprzyjać. To się nie podobało niektórym rodakom, i robili mu z tego ciężkie zarzuty. Niezadowolenie, usuwanie się i potępianie za najszczersze i najrozumniejsze chęci Marcinkowskiego przez własnych rodaków gryzło go okropnie. Wysilenie, praca nieustanna, trudy, zmogły jego zasób sił, i strapionego, znękanego rzuciły na łoże boleści. Przyjaciele wymogli na nim, że się usunął od obowiązków publicznych i pojechał na wieś do Dąbrówki Ludomskiej w pobliżu Poznania, do swego przyjaciela, aby tam się leczyć. Ale zapóźno ocknął się i pomyślał o sobie.
Wyczerpany organizm nie dał się już naprawić. Codziennie bardziej zapadał na zdrowiu, nikł w oczach prawie tych, co go z najwyższą pieczołowitością pielęgnowali.
W pierwszych dniach listopada r. 1846 chory zażądał spowiednika. Po przyjęciu św. Sakramentów znacznie się uspokoił. Zdawało się, że ani kropla żalu nie pozostała w sercu tego niepospolitego człowieka. Błogosławił otaczające go osoby, słał przedśmiertną, łzawą i gorącą modlitwę o szczęście narodu, dla którego żył i poświęcał się.
Dnia 7. Listopada chory był zupełnie przytomny i błogi uśmiech igrał na jego pięknej twarzy.
— Zostańcie z Bogiem — dla mnie świat lepszy…
Ostatnie słowo uleciało wraz z ostatniem tchnieniem do tronu Ojca Przedwiecznego.
Głośny płacz napełnił pokój, w którym leżał zmarły, uśmiechnięty z wyrazem świętości na twarzy.
Żal powszechny jednem, nieprzerwanem echem rozniósł się po wszystkich ziemiach polskich.
Naród utracił najlepszego dobroczyńcę, sieroty i ubodzy swego ojca, młodzież ukochanego opiekuna.
Dnia 11. Listopada odbył się obrzęd pogrzebowy, przedwcześnie zmarłego, bo dopiero 46 lat życia liczącego pracownika.
Lud okoliczny, mieszczanie, jako też i wielcy panowie, młodzież, nawet cudzoziemcy, którzy niejednego dobrodziejstwa z ręki zmarłego doznali, zgromadzili się w Dąbrówce.
Mieszczanie i wieśniacy ze łzami się rzucili do trumny, gdy ją miano na wóz wkładać, i całując drzewo zamykające ukochane zwłoki, sami wzięli trumnę na ramiona i, mieniając się w drodze, przenieśli ją do Poznania od Dąbrówki przeszło pięć mil oddalonego. Naoczny świadek podaje także szczegół wprowadzenia zwłok do miasta. Proszono ks. proboszcza, by kazał uderzyć w dzwony, tłumaczył się wszakże ks. pleban iż Marcinkowski nie należał do jego parafii. Polacy poszli z tą sprawą do zacnego Biskupa prymasa Przyłuskiego. Prawda, rzecze ten kapłan — Marcinkowski nie należał do jednej parafii, lecz do całego polskiego świata, zatem uderzyć we wszystkie dzwony.
— Dzwony jęczały w stolicy księstwa, gdy orszak zbliżał się do bram miasta. Za miastem oczekiwały już cechy rzemieślnicze i kupieckie z chorągwiami i żałobną pieśnią na ustach, przybycia orszaku.
Była czwarta godzina po południu, gdy niosący trumnę z całym pochodem znaleźli się na przedmieściu św. Wojciecha.
Prymat t. j. arcybiskup gnieźnieński z licznym zastępem dostojników kościoła przyjmował modlitwą i pobożnem pieniem zwłoki. Gdy orszak przechodził tuż obok zapadłego w ziemię domku, wszystkich oczy zwróciły się w stronę nędznego mieszkania, wbijając sobie w pamięć mieszkanie wielkiego człowieka, niegdyś z dni jego pierwszej młodości. Lud głośno zapłakał, widząc trumnę tak blisko rodzinnego domu Marcinkowskich.
Jęk dzwonów nie ustawał, cisza ponurego smutku owiała pochód, wiatr tylko szumiał twardemi liśćmi licznych wieńców, na trumnie. Świece zabłysły i pochodnie w rękach kilkunastotysięcznej ludności, posuwającej się za zwłokami ulicą Wroniecką przez Rynek, Nową, Wilhelmowską i św. Marcina ulicę, ku cmentarzowi. W mieście zamknięto wszystkie sklepy, wszyscy brali żywy udział w żałobnej uroczystości.
„Nim orszak pogrzebowy przybył na cmentarz święto-marciński, już noc ponura rozciągała swe czarne skrzydła na całej ziemi, co połączone z smutnemi twarzami tysięcy ludzi, oświeconych słabem światłem palących się tu i owdzie pochodni, z jękiem i narzekaniem nad utratą takiego męża, przedstawiało nadzwyczajnie smętny obraz, któryby zaledwie najzdolniejszy malarz lub poeta był w stanie oddać.
Pod osłoną nocy złożono zwłoki w grobie.
Długo klęczeli obecni około mogiły a westchnienia ich napełniały powietrze. Zdawało się, że ich tu boleść przykuła do cmentarzyska, że nie odejdą, nie oderwą się od swego dobroczyńcy. Księżyc zeszedł na niebo, i oświecił twarze pozostałych jeszcze przyjaciół zmarłego.
Z ciężką żałobą w sercu powracali mieszkańcy Poznania późno w nocy do swych domostw.
Niedługo po śmierci Karola, przyjaciel jego szczery, współpracownik w zabiegach około dobra ludzkości i towarzysz broni, hr. Maciej Mielżyński postawił na jego mogile duży granit, na którym pamięć ludzka ciągle wiesza wieńce wdzięczności i zdobi mogiłę.
Właściciel Dąbrówki Ludomskiej czcząc pamięć wielkiego męża, gdy domek, w którym umarł, walił się, kazał na tem miejscu, gdzie stało łóżko Marcinkowskiego, wznieść kamienną kolumnę, około 4 metrów wysoką, z napisem:
„Karol Marcinkowski urodził się 23 czerwca 1800 r., zakończył w tem miejscu dni swoje, pełne chwały i poświęcenia dla narodu i cierpiącej ludzkości. Umarł dnia 7. listopada r. 1846“,
A na drugiej stronie kolumny błyszczały dużemi literami wyryte słowa:
„Doktorowi, żołnierzowi, obywatelowi.“
- ↑ Na chorągwiach wojsk polskich w 1830 r. były napisy: „Za naszę i waszę wolność“.