<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Komedyantka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Janka leżała chora. Zdawało się jej, że leży na dnie studni i z tych głębin, w które ją zepchnęli, widzi tylko blady błękit nieba, czasem noc zupełną, czasem migotanie gwiazd, to jakieś skrzydła przelatujące kładły cień na jej oczy, że przestawała wiedzieć o wszystkiem; czuła tylko, że to falowanie życia i jego odgłosy, jego zamęty, krzyki, łzy i rozpacze, sączyły się po gładkich cembrowinach i zlewały w jej duszy jak w zbiorniku i przenikały ją całą bólem nieświadomym, który jednak czuła w każdem tętnie swojego jestestwa.
Zdawało się jej, że jest coraz dalej nie tylko od życia, ale i od marzeń, bo ilekroć razy chciała coś myśleć, kombinować, tworzyć myśli jakiś obraz lub pojęcie, wymykało jej się wszystko z mózgu, jakby przez jakieś olbrzymie szczeliny i czuła tylko pustkę i ból samotności.
Dnie wlokły się tak wolno, jakby były nanizane na łańcuchy wieków, jak wloką się tym, co stracili wszystko, nawet nadzieję.
Zawiadomiła dyrekcyę, że jest chora, ale nikt jej nie odwiedził, Cabińska tylko przez Wicka kazała powiedzieć, że Jadzia tęskni za lekcyami, i nic więcej.
Tam grają, uczą się, tworzą coś, żyją! Ona leżała, pogrążona w apatyi zupełnej, niby dusza zmiażdżona, która zaledwie śmie chwilami pomyśleć, że jest jeszcze, i znowu opada w agonię, która nie może się jednak skończyć zapomnieniem — śmiercią.
Nie była właściwie fizycznie chorą, bo ją nic nie bolało, ale była umierającą z wewnętrznego wyczerpania.
Zdawało się jej, że cały zapas wydała w ciągu tych trzech miesięcy teatralnego życia i teraz kona z głodu duszy, która nie ma czem żyć dłużej.
W te długie dni, w tę nieskończoną męczarnię ciszy nocy, rozmyślała wolno, a raczej odczuwała wszystkich i wszystko, i to powolne, ale zupełnie jednostronne uświadomienie sobie otoczenia, napełniało ją gryzącym smutkiem.
— Niema szczęścia na świecie... — szeptała; i zdawało się jej, że dotąd miała kataraktę na oczach, którą jej los zdjął brutalnie. Przejrzała, ale były chwile, w których żałowała dawnych ciemności i chodzenia po omacku.
— Niema szczęścia! — mówiła gorzko — i pesymizm ten, pesymizm kobiet i namiętnych charakterów, buntowniczy i gwałtowny, owładnął jej duszą zupełnie.
Zobaczyła wszędzie tylko zło i podłość.
Jak w latarni czarodziejskiej, przesuwały się przed nią wszystkie znajome postacie i wszystkie spychała do jednego dołu z pogardą, nie wyjmując Władka, który tylko raz zajrzał do niej, zaczął się usprawiedliwiać, ale przerwała mu niecierpliwie i prosiła, żeby sobie poszedł.
Poznała go już dosyć i ze zdziwieniem myślała, że ona go przecież nigdy nie kochała na prawdę.
— Dlaczego? dlaczego? — zapytywała siebie.
Wstyd i żal zaczął ją przejmować, że mogła upaść tak nizko, i dla kogo jeszcze!...
Wydał się jej teraz tak marnym i pospolitym...
Nie mogła sobie tego darować.
Męczyło ją to okropnie, że nie mogła już nic odmienić.
— Co za fatalność postawiła go na mojej drodze... — zapytywała dalej.
Wobec siebie czuła się głęboko upokorzoną.
— Nie kochałam go... — myślała — i dreszcz niesmaku i obrzydzenia zatrząsł nią.
Zaczynał być dla niej nienawistnym.
I teatr stracił wiele w tych godzinach rozmyślań.
Patrzyła się na niego przez te ciągłe kłótnie i intrygi zakulisowe, przez marność tych jego kapłanów i przez własne zawody.
— Nie takim go widziałam dawniej! — ubolewała.
Zmniejszało się w niej wszystko i szarzało coraz bardziej; zaczynała wszędzie odkrywać łachmany, blagę i kłamstwo... Ludzie przysłaniali jej sobą wszystko.
Nie pragnęła już królowania na scenie.
— Cóż to jest?... — szeptała. — Cóż to jest?...
I widziała pstrą, różnorodną publiczność, której było obojętnem, czy sztuka ma jakąś wartość, lub nie. Przychodziła tylko bawić się i śmiać, chciała błazeństw i cyrku.
— Cóż to jest?... Komedyanctwo dla zarobku i dla bawienia tłumu...
Scena wydawała jej się prawdziwą areną dla popisu klownów i małp tresowanych.
— O! o!... — jęczała dotknięta tem boleśnie. — Chciałam być bawicielką motłochu... a gdzież sztuka? — pytała się wpatrując w jakąś przestrzeń nieskończoną. — Cóż jest czystą sztuką? ideałem?... tem, dla czego setki ludzi poświęca życie?... Co to jest i gdzie to jest? — pytała się znowu niespokojnie, ale zaczynała widzieć, że wszystko jest raczej zabawą, niż celem.
Literatura, poezya, muzyka, malarstwo, wszystkie sztuki piękne, przesunęły się przed jej myślami i nie mogła oddzielić ich strony pożytkowej od czysto artystycznej.
Widziała, że wszyscy grają, śpiewają, tworzą tylko dlatego, żeby się ten ogromny, brutalny tłum bawił... Dla niego poświęcają życie, krew i marzenia; dla niego walczą i cierpią dla niego, dla niego żyją i umierają...
Ujrzała ten olbrzymi tłum Grzesikiewiczów, Kotlickich, mecenasów, jako srogiego w swojej głupocie i nizkich popędach pana, który z uśmiechem pół-drwiącym i pół-łaskawym spogląda na całą rzeszę ludzką, która przed nim maluje, gra, czyta, tworzy, i żebrze rozdenerwowanem spojrzeniem łaski i uznania...
I widziała jedną wielką, silną falę ciżby ludzkiej, rozlewającą się szeroko po nizinach, kołysaną wolno i nie ciążącą nigdzie a z drugiej strony tych wszystkich, jak przerzynali ciżbę we wszystkich kierunkach, mówili coś głośno, śpiewali z uniesieniem, wskazywali na przestrzeń, zwracali uwagę na gwiazdy, chcieli zaprowadzić jakiś ład w kłębiącym się bezładnie tłumie, torowali drogi, prosili głębokimi głosami, zaklinali, ale tłum albo się śmiał, albo potakiwał głucho i stał w miejscu, falując i wypychając poza siebie tych ludzi, albo ich depcząc.
— Co to? Dlaczego? — rzucała zapytania strwożona głęboko. — Nie potrzebują nas, to ich zostawić samych i zostać na uboczu i być tylko dla siebie i ze sobą — myślała. Ale znowu się to wszystko mieszało w jej głowie, że nie mogła pojąć, jakby to żyć można poza wszystkimi, że niewartoby żyć. Myśli podobne rozsadzały jej czaszkę zamętem.
Sowińska, która ją doglądała z macierzyńską troskliwością, przerwała jej te majaczenia.
— Niech pani jedzie do domu — powiedziała jej szczerze.
— Nigdy.
— Po cóż ma się pani tak marnować. Odpocznie pani trochę, nabierze sił i znowu z powrotem wróci pani do teatru.
— Nie — odpowiedziała cicho.
— Ale, była tu u mnie wczoraj Niedzielska stara.
— Zna się pani z nią?
— Wcale, tylko miała mały interesik. O, to hycel baba! — dodała.
— Trochę tylko może za bardzo skąpa, ale to dosyć zresztą poczciwa kobieta.
— Poczciwa, doświadczysz pani jeszcze jej poczciwości.
— Dlaczego? — zapytała Janka, ale bez ciekawości; co ją to mogło obchodzić teraz.
— Powiem tylko tyle, że wcale pani nie kocha, o! wcale.
— To dziwna, bo jej przecież nie zrobiłam nic złego.
Sowińska zmieniła się gwałtownie, bo spojrzała na nią ze złością i chciała coś powiedzieć ostro, ale zobaczywszy na jej twarzy zupełną obojętność, dała spokój i wyszła.
Janka zaczęła myśleć o Bukowcu.
— Nie mam domu — myślała nawet bez goryczy. — Taki szeroki świat na mieszkanie — dodała, ale przypomniała sobie to, co Grzesikiewicz mówił jej o ojcu i poruszyła się, jakby ją coś zabolało.
Niepokój, nie taki, jaki ogarnia człowieka w przededniu czegoś, ale taki, jaki się czuje przy wspominaniu jakiegoś dobra, utraconego na zawsze, owładnął jej sercem.
Był to ból przeszłości, jakby ciche wspomnienie umarłych w godzinie rozmyślań i rachunków z samym sobą.
Ale te wspomnienia Bukowca i tych nocy samotnych, w których marzyła, zapominając o wszystkiem i stwarzała sobie takie cudowne światy, zajaśniały w jej mózgu bardzo silnie. Tylko wspomnienie przyrody bujnej i wspaniałej, pól olbrzymich, jarów zacisznych a pełnych szmerów i śpiewów, zieleni i dzikości potężnej pięknem, owiewało ją melancholią i kołysało czarem jej duszę, zmęczoną życiem i walką.
Tylko te lasy, w których się wychowywała, te mroczne głębie, pełne cudów niewypowiedzianych, te drzewa olbrzymy, pomiędzy któremi czuła się, jak pomiędzy braćmi nieledwie, z któremi była złączoną tysiącami powinowactw, rysowały się w jej mózgu coraz potężniej.
Tęskniła za niemi teraz, nasłuchiwała nocami, bo się jej wydawało, że słyszy poważny szum jesienny boru, senne szmery gałęzi, że czuje w sobie to powolne, nieskończone kołysanie się olbrzymów; te miękkie, złotawe ruchy, krzyki radosne ptaków, zapachy młodych pędów sosen i jałowców; to życie powolne przyrody całej.
Leżała godzinami całemi bez słowa, bez myśli i bez ruchu, bo duszą była tam, w tych borach zielonych; chodziła rozłogami, po których kwitły maliny dzikie i darnina, błądziła przez pola zarośnięte niby lasem, żytami wysokiemi które z szumem kołysały się i połyskiwały w słońcu rosami: przedzierała się przez zagajniki pełne sosenek i ciężkich zapachów żywicznych. Szła każdą drogą, każdą granicą i ścieżką każdą i witała się ze wszystkiem i mówiła i polom, i lasom, i błękitom, i górom:
— Jestem! Jestem! — I uśmiechała się, jakby odnajdywała stracone szczęście.
Wyzdrowiała prawie przez te wspomnienia orzeźwiające.
Ósmego dnia wstała i czując się dosyć silną, poszła na spacer. Zapragnęła świeżego powietrza, zieleni niezakurzonej pyłem miasta, słońca i przestrzeni wielkiej, któraby się nie dała objąć wzrokiem.
Czuła, że to miasto dusi ją coraz bardziej, że tutaj na każdym kroku musi swoje ja ograniczać, skupiać się i ciągle szamotać ze wszystkiemi baryerami zwyczaju i zależności.
Przeszła plac Broni i za cytadelą szła wilgotnemi ławicami piasku ku Bielanom.
Cisza ją ogarnęła zupełna.
Słońce świeciło jasno i ciepło, ale od wody zawiewał jędrny, pokrzepiający chłód.
Patrzyła na rzekę toczącą się z cichym pluskiem, popręgowaną białemi grupkami piany, na niejasne sylwetki łodzi, przesuwających się środkiem. Piła wolno i pełną piersią ten spokój, jaki ją otoczył; czuła jakby wskrzeszenie w sobie sił starganych.
Położyła się na żółtawym piasku wybrzeża i zapatrzona w połyskliwą kresę wody, zapomniała o wszystkiem. Zdawało się jej tylko jakby płynęła z prądem, że mija brzegi, domy, lasy i wciąż płynie w jakąś dal nieskończoną a niebieskawą, niby w bezmiar wiszący nad nią; że nic już nie wie, tylko czuje niewypowiedzianą rozkosz kołysania się z falą i że to jest niezmiernem szczęściem oddać się na łaskę żywiołu i bez chęci jakiejbądź, bez myśli, dać się porwać i unieść i usypiać coraz głębiej przy tym szmerze łagodnym fali, przejmującym słodyczą; nie żyć, nie pamiętać, tylko czuć niejasno barwy, wonie, dźwięki, drganie świetlane gwiazd, życie tych drzew, szepty nieskończoności, całą tę pulsacyę matki-ziemi i niezmierności.
Ocknęła się z tego pół snu, bo obok niej przeszedł jakiś stary człowiek z wędką w ręku.
Popatrzył na nią przechodząc i usiadł prawie obok niej, nad samym brzegiem, spokojnie zarzucił wędkę i czekał.
Miał tak poczciwą twarz, że poczuła chęć porozmawiania z nim, myślała już jak zacząć, gdy on odezwał się pierwszy:
— Chcesz się pani przejechać na drugą stronę?
Janka spojrzała na niego pytająco.
— Aha! nie rozumiemy się. Myślałem, że pani chciała się utopić.
— Nie myślałam nawet o śmierci — odpowiedziała cicho.
— Ho! ho! niespodziewany byłby honor dla rzeki.
Poprawił wędki i zamilkł, skupiając całą uwagę na rybki, które się zaczęły uwijać koło przynęty i haczyka.
Cisza jakby się rozpostarła jeszcze głębsza i rzuciła jej duszę w wyczuwanie błogości uspakajania się; czuła że ją przenika jakieś dobro ogromne, że ten majestat przestrzeni, wody i zieleni podnosi ją i wyrywa z jej piersi niemy hymn dziękczynienia i czystej radości istnienia, bo niezwiązanej z żadną rzeczą bytu. Wyprostowywała się niejako i olbrzymiejąc, zaczynała żyć życiem powszedniem.
Stary spoglądał na nią z boku i po ustach wązkich przewijał mu się uśmiech niezgłębiony.
Poczuła ten wzrok i spojrzała na niego. Oczy ich spotkały się i zatonęły w sobie długo i życzliwie.
Porwała ją nagła i niepowstrzymana chęć wypowiedzenia się przed nim do dna.
Ten nieznajomy miał taki dobrotliwy wyraz twarzy, taka powaga mądrości świeciła w jego oczach, że wzbudził w niej nieprzepartą sympatyę.
Przysunęła się bliżej i rzekła cicho:
— Nie myślałam o śmierci.
— To szukałaś pani uspokojenia?
— Tak. Chciałam zobaczyć przyrodę i zapomnieć.
— O czem?
— O życiu! — szepnęła głucho i łzy rozczulenia gwałtownego zabłysły w jej oczach.
— Dziecko pani jesteś. Tak tragicznie usposobił pewnie jaki zawód miłosny, ambicyjka, albo brak może obiadu?
— Razem to niedość, żeby się czuć bardzo, bardzo nieszczęśliwą.
— Razem to jest jedno nic, bo jak ja myślę, nie ma wprost nic, coby zupełnego, świadomego siebie człowieka mogło uczynić nieszczęśliwym.
— Kto pani jesteś? — zapytał po pewnym przestanku — to jest, co pani robisz?
— Jestem w teatrze.
— Aha! komedyancki świat! Udawania, które później bierzecie za rzeczywistość, chimery! to psuje duszę ludzką. Najwięksi aktorzy, to tylko maszynki, nakręcone czasem przez mędrców, czasem przez geniusze, ale najczęściej przez głupstwo, mówiące do jeszcze większego głupstwa. Aktorzy, artyści, twórcy! to tylko ślepe narzędzia przyrody-natury, która ich używa do objawienia siebie i dla celów sobie tylko wiadomych. Im się zdaje, że oni są czemś istotnem — smutne złudzenie, są narzędziem, które pójdzie na śmierć wtedy, jak przestanie być potrzebnem, albo zrobi się nieużytecznem.
— Kto pan jesteś? — zapytała prawie bezwiednie, poruszona jego słowami.
— Stary człowiek, jak pani widzi, który łapie ryby i lubi gawędzić. O tak, jestem bardzo stary. Przychodzę tutaj codziennie latem, jeśli jest pogoda, na kilka godzin i łapię rybki, jeśli się pozwolą łapać. Na cóż to pani? Nazwisko nic panią nie objaśni. Jestem tylko jednostką w ogólnej cyfrze, która ma swój numer wejścia na świat, i będzie go mieć przy zejściu. Jestem komóreczką czucia, dawno już zapisaną i zaklasyfikowaną przez bliźnich w rubryce „niedołęgi“ — mówił, uśmiechając się żartobliwie.
— Nie chciałam tem zapytaniem obrazić pana.
— Nigdy się o nic nie gniewam. Gniewa się tylko, lub raduje głupstwo — odpowiedział. — Człowiek powinien patrzeć, obserwować i na swoją drogę — dorzucił, ściągając kiełbia z haczyka.
Mroziła ją trochę ta powaga i stanowczy, niedopuszczający dyskusyi ton mowy.
— Pani z warszawskiego teatru? — zapytał, zarzucając znowu wędkę.
— Nie; jestem w towarzystwie Cabińskiego, zna pan pewnie.
— Nie znam, nie słyszałem.
— Jakto, nie słyszał pan nic o Cabińskim i o Tivoli, nie czytał pan? — pytała ogromnie zdziwiona, że może być ktoś w Warszawie, co nie zna i nie interesuje się teatrem.
— Nie chodzę wcale do teatru i nie czytuję pism.
— Ależ to niemożebne!
— Widać zaraz, że pani masz dwadzieścia lat, bo wołasz zdumiona: Niemożebne! i patrzysz się pani na mnie, jak na upośledzonego umysłowo, albo jak na barbarzyńcę.
— Ale niepodobna mi było przypuścić ani na chwilę, rozmawiając z panem, że...
— Że się nie interesuję teatrem, tak, że nie czytam pism, tak — odpowiedział za nią.
— Nie umiem nawet i rozumieć dlaczego?
— No, bo mnie to nic nie obchodzi — odpowiedział prosto.
— Nic pana nie obchodzi, co się dzieje w świecie, jak żyją, co robią, co myślą?
— Nie. Pani się to wydaje pewnie potwornem, a to jest zupełnie naturalnem. Czy nasze Maćki, Bartki i Jagny zajmują się teatrem, albo sprawami świata? Nie, prawda?
— Ależ to chłopi, to zupełnie co innego.
— To jest to samo, z tem tylko, że dla nich wcale nie istnieją wasze sławy i wielkości i że im zupełnie wszystko jedno, czy Newton lub Szekspir był, czy też nie był. Bardzo im z tem dobrze, bardzo.
Janka milczała, bo się jej to wydawało paradoksalnem i niezbyt prawdziwem.
— Cóż ja się dowiem z waszych pism i teatrów; że się kochają, nienawidzą, gryzą, że jest jak było panowanie zła i przemocy, że świat i życie, to wielki młyn, w którym się trą na miazgi mózgi i sumienia. To już wygodniej nic nie wiedzieć.
— Ale czy się powinno tak egoistycznie odsuwać od wszystkiego?
— W tem jest właśnie mądrość. Nie żądać nic dla siebie, nie dbać o nic i być obojętnym, do tego się powinno dążyć.
— Czyż jest możebnym do osiągnięcia ten stan bezczucia zupełnego?
— Dochodzi się do niego doświadczeniem życiowem i myśleniem. Niech pani pamięta, że najdrobniejsza przyjemność, chwilowe zadowolenie, kosztuje nas zawsze drożej, niżeli jest w istocie warte. Przeciętny człowiek nie zapłaci tysiąca rubli za gruszkę, dajmy na to, bo, rozumie się, że byłoby to szaleństwem i zresztą zna wartość tysiąca i gruszki, ale z kapitału życia gotów rozchodować tysiące na bagatele — na miłostkę, która trwa przez czas dojrzewania gruszki za dwa grosze, bo nie myślał nigdy nad kosztownością wprost bezcenną własnej energii życiowej, oślepia się, jak byk, kiedy mu torreador zamigoce czerwoną płachtą i za to oślepienie płaci kawałem życia. Większość umiera nie z naturalnej konieczności, jak lampa, kiedy się nafta wypali, tylko z bankructwa, z roztrwonienia sił na głupstwa tysiąc razy mniej warte od jednego dnia istnienia.
— Nie chciałabym takiego zimnego i wyrachowanego życia, bez szaleństw, marzeń i miłości.
— Świat i takby się nie zapadł w nicość, choćby się ludzie nie kochali.
— Lepiejby się już zabić, niż żyć i usychać jak drzewo.
— Samobójstwo, to ordynarny krzyk zwierzęcia, które cierpi, to bunt atomu przeciw prawom ogólnym, a do tego krzyk, w którym może zostać coś z bólu świadomości i trwać wieki w przestrzeniach. Trzeba wypalić się spokojnie do ostatka — w tem jest szczęście.
— Takiem jest szczęście? — zapytała, przejęta jakiemś zimnem.
— Tak. — Spokój jest szczęściem. Negowanie wszystkiego, zabijanie siebie w pragnieniach, w żądzach, wyrywanie z siebie złudzeń i zachcianek. Jest to wziąć swoją duszę w garść świadomości i nie pozwolić się rozmieniać dla głupstwa.
— Któż zechce żyć w takiem jarzmie? jakaż dusza wytrzyma?
— Dusza — to świadomość.
— Nic prócz kamiennej obojętności, spokoju! Nie nigdy, wolę już tak zwyczajnie żyć.
— Jest jeszcze jeden środek: najlepszem lekarstwem na cierpienia mózgu jest rozszerzenie serc naszych, zjednoczenie się z przyrodą.
— Dajmy spokój, nie lubię tego, to mnie porusza.
Milczeli długo.
Starzec wpatrywał się w wodę i mruczał coś szeptem a Janka rozmyślała.
— Wszystko głupstwo — zaczął znowu. — Patrz pani i podziwiaj choćby wodę, starczy ci na długo. Przypatruj się ptakom, gwiazdom, żywiołom; śledź rozrost drzew, wsłuchaj się w wichry, pij wonie i barwy, a wszędzie znajdziesz cuda niesłychane, wiecznie trwające, doświadczysz rozkoszy niewypowiedzianych. Wystarczy ci to zupełnie za życie wśród ludzi. Nie patrz tylko okiem pospolitaka, bo wtedy najpiękniejszy śpiew ptaków będzie krzykiem; najwspanialsze lasy — opałem; w zwierzętach zobaczysz tylko mięso na pokarm; w łąkach — siano; bo wtedy zamiast czuć, będziesz obrachowywać.
— Wszyscy są takimi.
— Jest niewielu, którzy z księgi przyrody czytają i biorą dla siebie pokarm żywota.
Znowu zapadli w milczenie.
Słońce chyliło się za wzgórza drugiego brzegu, jakby wypalone, świeciło coraz zimniej, krwawiąc wodę ostatniemi zorzami.
Kępy drzew jakby się kurczyły, bo wydawały się niższe, a szersze. Żółtość nadbrzeżnych piasków pociągała się szarością zmroku. Dalekie horyzonty zdawały się zapadać w mgłach, podnoszących się niby dymy dopalającego się słońca.
Spokój był jeszcze głębszy i rozwłóczył się sennością nad ziemią, jakby senną po trudach dnia.
Janka rozmyślała nad słowami starca i smutek jakiś cichy, posępny, napełniał jej serce i przysłaniał mózg lękiem niejasnym; ogarniało ją bierne poddanie się, rodzaj wewnętrznego odrętwienia.
Powstała do odejścia, bo było już prawie szaro na świecie.
— Idzie pan?
— Czas już, kawał drogi do Warszawy.
— Pójdziemy razem.
Złożył wędkę w laskę, rybki złowione wpuścił do blaszanej puszki i zaczął iść dość prędko.
— Nie wiem, jak się pani nazywa — zaczął wolno — nic mnie to nie obchodzi, ale widzę, że musi pani być niebardzo dobrze na świecie. Ja jestem stary waryat, jak mnie nazywają moi sąsiedzi; stary mason, jak dodają kumoszki staromiejskie; jestem sam i pogodzony z losem, czekam końca... Coś, kiedyś tam cierpiało się, kochało, ale to już dawno przeszło, dawno! — szeptał, wpatrując się w jakąś przeszłość odległą, z bladym uśmiechem wspomnienia. — Największem dobrem człowieka jest to, że może zapominać, inaczej nie mógłby żyć zupełnie. Nic to panią nie obchodzi, prawda? Bredzę czasami i już się łapię na rozmawianiu z samym sobą, zapominam często, ot starość. Masz pani dobrą twarz, więc jako doświadczony, poradzę ci: ile razy cierpisz, zawodzi cię wszystko, boli cię życie — uciekaj z miasta, idź w pola, oddychaj powietrzem czystem, kąp się w słońcu, wpatruj się w niebo, myśl o nieskończoności i módl się... a zapomnisz o wszystkiem. Uczujesz się lepszą i silniejszą. Nędza dzisiejszych ludzi pochodzi z oderwania się od przyrody i od Boga, z osamotnienia wewnętrznego. — I jeszcze jedno ci powiem: przebaczaj wszystko i miej litość dla wszystkiego. Ludzie są źli przez głupotę, bądź dobrą. Najwyższa mądrość jest najgłębszą dobrocią. Nie trwoń sił na głupstwa. Ja codziennie tutaj jestem, póki ciepło. Może się kiedy spotkamy. No, bądź pani szczęśliwą. — Kiwnął jej głową na pożegnanie i uśmiechnął się życzliwie.
Długo patrzyła za nim, aż jej zniknął gdzieś koło kościoła Panny Maryi.
Przetarła oczy, bo się jej wydało, że uległa jakiejś halucynacyi.
— Nie — szepnęła, bo jeszcze czuła na swojej twarzy to czyste spojrzenie starości pogodnej, słyszała głos jego:
— Bądź dobrą! Módl się! Przebaczaj! — powtarzała idąc ulicami.
— Przebaczaj! — i widziała ojca, później teatr, Cabińskiego, Majkowską, Kotlickiego, M-me Annę, Sowińską i przypomniała sobie te dni, w które była głodną i sponiewieraną w swojej godności ludzkiej, swoje cierpienia.
— Bądź dobrą! — i znowu widziała Mirowską, która najboleśniejsze krzywdy zbywała uśmiechem, która nikomu nigdy nic złego nie zrobiła, a była pośmiewiskiem całego towarzystwa. Wolską, co kosztem własnego życia wydzierała dziecko śmierci, którą oszukano i pchnięto w nędzę; Nianię, poświęcającą się dla cudzych dzieci; inspicyenta; chłopów na wsi, traktowanych niby zwierzęta; robotników wyzyskiwanych; szalbierstwa, oszustwa, zbrodnie, o których ciągle słyszała i które się działy zawsze i ciągle. Czuła, że się w niej coś trzęsie, łamie, krzyczy; że nabrzmiewa bólem jakimś powszechnym, że wszystkie niesprawiedliwości, wszystkie krzywdy, wszystkie łzy, cierpienia, stają przed nią, a jakiś głos poważny mówi z góry.
— Bądź dobrą... przebaczaj... módl się... a śmiech szyderczy zrywa się dokoła jakby w odpowiedzi.
Przyszła do mieszkania i długo nie mogła się uspokoić. Chwytała się za głowę, tak się jej tam plątało wszystko, zaziębiało i tłoczyło ze zgiełkiem, a ona nie wiedziała gdzie prawda i nie wiedziała, gdzie fałsz. Bo ujrzała w jakiemś olśnieniu jasnowidztwa, że źli i dobrzy zarówno cierpią, że wszyscy się szamocą, wszyscy krzyczą o zbawienie jakieś i płaczą na życie.
— Oszaleję! oszaleję! — szeptała.
Rano przybiegł Władek. Był taki dzisiaj dobry, tak ją całował po rękach, że zwróciła na to uwagę. Narzekał na Cabińskiego, żalił się długo na matkę.
Patrzyła się zimno na niego i zaraz prawie zrozumiała, że chciał od niej pożyczyć pieniędzy.
— Kup mi pudru, bo muszę już dzisiaj iść do teatru.
Podniósł się z ochotą.
— Zamknij te drzwi, bo się będę ubierać.
Zamknął drzwi do jej pokoju na zatrzask, od którego miał swój klucz i poszedł.
Na ulicy, prawie przed bramą, zobaczył mecenasa. Błysnęła mu myśl jakaś, bo się uśmiechnął i przystąpił serdecznie do starego.
— Dzień dobry szanownemu mecenasowi.
— Dzień dobry, jakże zdrowie, hę?
— Dziękuję, ja bo zdrów jestem zupełnie, tylko panna Orłowska. Właśnie prosiła mnie dyrektorowa, aby w jej imieniu dowiedzieć się o chorą...
— Co? panna Janina chora! Mówili mi za kulisami, ale nie wierzyłem, myślałem...
— Chora, właśnie biegnę po lekarstwo.
— To niebezpiecznie?
— O nie; ale chce się pan mecenas naocznie przekonać.
Mecenas poruszył się gwałtownie, ale rzekł skromnie, poprawiając binokli.
— Doprawdy chciałbym, chciałem już nieraz, ale ona taka nieprzystępna.
— Ułatwię panu.
— Żartujesz pan, jakżeby to można... Choć moją prawdziwą życzliwość...
— Można. Masz pan klucz od zatrzasku. Przyjmie pana, mówiła mi nawet, te z przyjemnością zobaczyłaby znajomych u siebie; cóż pan chcesz, tak samotnie przepędza dnie całe.
— Ale... jeśli...
— Idź pan, skoro dla mnie była widzialną, to tembardziej dla mecenasa. Ja za godzinę przyjdę, to sobie posiedzimy. Odszedł śpiesznie.
Mecenas przecierał binokle, kręcił się w miejscu i jeszcze nie mógł się zdecydować wejść lub nie, gdy Władek się zawrócił i zawołał:
— Panie! Mecenasie mój złoty, niech mi mecenas pożyczy pięciu rubli. Musiałbym Cabińskiego szukać, żeby dał pieniędzy, a tu lekarstwo zaraz jest potrzebnem. Nieprzyjemny wziąłem na siebie obowiązek, ale cóż robić... koleżeństwo. Oddam mecenasowi wieczorem, tylko o dyskrecyę proszę i o przebaczenie, mój mecenasie.
Mecenas chętnie sięgnął po pugilares i dając dziesięć rubli, rzekł:
— Z przyjemnością proszę. Jeżeli będzie potrzeba więcej, powiedz pan tylko pannie Janinie, niech słówko powie.
Władek z pieniądzmi odszedł, pogwizdując wesoło.
Mecenas poszedł, otworzył drzwi po cichu, rozebrał się z palta w przedpokoju i wszedł.
Janka czesała się, nie zwracając uwagi na otwieranie drzwi, bo myślała, że to Władek wraca.
Mecenas od drzwi pokasływał i z wyciągniętą ręką szedł ku niej.
Zerwała się śpiesznie, narzucając chustkę na nagie ramiona.
— Właśnie pan Władysław objaśnił mnie, że pani chora, więc grzechem nie jest odwiedzić — mówił prędko, poprawił binokli i uśmiechał się swoim mdłym, zdawkowym uśmiechem.
Janka patrzyła na niego zdumiona, dopiero poczuwszy dotknięcie jego zimnej i wilgotnej ręki, poczerwieniała cała, rzuciła się ku drzwiom, aż chustka zsunęła się na ziemię, odsłaniając wspaniale zakreślone ramiona i zawołała, energicznym gestem otwierając drzwi.
— Wyjdź pan!
— Ależ słowo honoru, nie miałem myśli nawet ubliżać pani. Owszem, jako szczerze życzliwy, chciałem przyjść ze słowem współczucia. Pan Władysław...
— Jest nikczemnikiem.
— Na to zgoda, ale nie potrzebuje pani się gniewać na mnie i wyrażać swoje oburzenie aż w ten sposób, jest to troszeczkę...
— Proszę, wyjdź pan — wołała, trzęsąc się z gniewu.
— Komedyantka! Komedyantka, słowo honoru daję — szeptał, kładąc pospiesznie palto, bo był zirytowany i obrażony. Zatrzasnął drzwi za sobą ze złością.
— A nędznik, a!... i ja należałam do takiego człowieka, ja!... ach!... Szakale nie ludzie, szakale! Nie można tknąć się niczego, bo wszędzie błoto.
I tak się w niej spotęgowało to oburzenie, że krzyczała prawie głośno, przez łzy:
— Podli! podli! podli!
Wkrótce przyszedł Władek; przyniósł puder, butelkę wódki i przekąski w papierze. Patrzył się na nią i rozglądał po pokoju.
— Był tutaj mecenas! — rzuciła mu szorstko.
Aktor cynicznie się roześmiał i zawołał knajpiarskim żargonem:
— Skantowałem go. Urządzimy sobie małą frajdkę.
Chciała mu rzucić w twarz tę jego podłość, ale błyskawicznie zadźwięczały w jej ustach słowa:
— Bądź dobrą... przebaczaj!... Powstrzymała się i zaczęła się śmiać, ale tak ostro, spazmatycznie i długo, że aż się rzuciła na łóżko i tarzając się po niem, przez ten śmiech histeryczny i straszny powtarzała:
— Bądź dobrą... Przebaczaj... ha! ha! ha!

* * *

Po tygodniowej przerwie rozpoczęły się znowu dawne ciężkie życie, cięższa niż przedtem walka, bo tylko już o chleb.
Tak samo jak przedtem śpiewała w chórach, ubierała się, patrzyła przez kurtynę na publiczność, której coraz mniej przychodziło; tak samo snuła się w antraktach po scenie, garderobach, słuchała szeptów, muzyki, kłótni; ale jak różne były jej uczucia i myśli, jak inną była i niepodobną do tej dawnej Janki!
Nie szukała już w oczach publiczności zapału i miłości sztuki, nie rzucała wyzywających spojrzeń do pierwszych rzędów, bo ją nędza nauczyła obliczać ze sceny publiczność i stąd wyciągać wnioski co do wysokości akonta.
Nauczyła się z głodu zabierać potajemnie chleb z rekwizytorni, używany często na scenę i w drodze do domu go zjadała; często było to jej jedyne, całodzienne pożywienie. Nikt jej nie admirował i nie odprowadzał, nie sprzeczała się już więcej o sztukę.
Kotlicki gdzieś przepadł, Mecenas się pogniewał i nie przychodził, a Władek tylko czasami z nią rozmawiał i coraz rzadziej zaglądał do niej, tłómacząc się, że matka coraz słabsza i musi przy niej przesiadywać. Wiedziała, że kłamał, ale mu nie przeczyła, bo jej był zupełnie obojętnym. Czuła do niego głęboką pogardę, ale jakby przez nieświadomą już pamięć tych słonecznych chwil, nie potrafiła zerwać z nim zupełnie. Traktowała go zimno, nie pozwalała się całować, ale nie mogła mu powiedzieć wprost — podły, bo był, jakby ostatnim ogniwem, łączącem się z jej dziwną duszą.
Schudła ogromnie; twarz jej, o niezdrowej, sinawej cerze, pokryły żółtawe plamy i z powiększonych, szklistych oczów patrzał głód ciągły, stały, okropny!
Chodziła po teatrzyku niby cień, cicha i spokojna na pozór, ale z tem uczuciem wiecznego głodu, który jej szarpał wnętrzności: zdeterminowana już na wszystko.
Były dni całe spędzane bez odrobiny pożywienia, w których czuła jakąś pustkę bolesną pod czaszką i w których się jej tylko w mózgu to jedno błyskało — jeść!
Najeść się!... Poza tem, wszystko znikło i nie miało znaczenia.
Podobna nędza panowała w całem towarzystwie.
Kobiety radziły sobie jak mogły; ale mężczyźni, zwłaszcza uczciwsi, sprzedawali co tylko mieli, nawet peruki, aby wprost nie umrzeć z głodu.
Ileż to trwogi przynosił wieczór każdy.
— Czy się będzie grać?
Ten szept słychać było wszędzie, przedzierał się na ogródek, po którym hulał zbyt często jesienny wicher, brzmiał pod pustą werandą, wymawiany przez garsonów, napróżno wyczekujących na gości. Powtarzał go Gold, skulony z zimna w swojej budce kasyerskiej.
Cisza przygnębiająca panowała w garderobach. Najdowcipniejsze kawały Glasa nie potrafiły rozchmurzyć oczów zasępionych troską.
Charakteryzowali się niedbale. Nikt się ról nie uczył, bo każdy z trwogą czekał przedstawienia, łaził koło kasy i szeptał:
— Czy się grać będzie?
Cabiński codziennie wystawiał nową sztukę i pustki były tak samo. Dał „Podróż po Warszawie“ — pustki. Grali „Zbójców“ — pustki. Grali takie bomby jak „Don Cezar de Bezan“, „Posąg komandora“, „Wróżka la Voison“ — pustki i pustki.
— Jak Boga kocham, czego chcecie? — wołał dyrektor do publiczności przez kurtynę.
— Pan myślisz, że oni wiedzą sami. Gdyby było trzysta osób, toby z pewnością zjawiło się jeszcze trzystu, ale jak jest pięćdziesiąt z dodatkiem zimna i deszczu, to zostaje tylko dwadzieścia — tłómaczył Cabińskiemu redaktor, który sam jeden został z licznych znajomych, przychodzących za kulisy, bo reszta rozpierzchła się razem z pierwszymi deszczami.
— To jest stado, które dzisiaj nie wie, gdzie się jutro tłoczyć będzie — powiedział pan Piotr nienawistnie.
O tak, nienawidzili tej publiczności i modlili się do niej. Przeklinali ją, nazywali stadem, bydłem, grozili pięściami, pluli na nią, ale niech się tylko zjawiła w większej ilości, padali przed nią na twarz i czuli głęboką wdzięczność do tej kapryśnej pani, która miała humor codziennie inny i codziennie kogo innego darzyła swoimi względami.
— Ulicznica! Ulicznica! — szeptał groźnie Topolski. — Dzisiaj u mocarza, jutro u cyrkowca!
— Prawdęś powiedział, ale ci to nie da ani rubla — odpowiedział Wawrzecki, którego humor się jeszcze trzymał, ale już zgorzkniały i cierpki, bo Mimi wyjechała z towarzystwa, angażując się do Poznania.
Rozjeżdżali się już po trochu, choć cały tydzień było jeszcze czasu do końca sezonu. Chóry szczególniej zupełnie się prawie rozsypały, bo najwięcej cierpiały nędzy.
Deszcze padały rano, w południe i wieczorem.
Atmosfera w teatrze robiła się wprost nie do wytrzymania. Przeciągi w garderobach, błoto na podłogach, bo przez wszystkie dachy przeciekał deszcz; zimno wyganiało wprost.
Jance się zdawało, że ten teatr rozpada się zwolna i zagrzebuje wszystkich pod ruinami. A tamten, na placu Teatralnym, stał mocno. Poczerniał od deszczu, wydawał się jej surowszym, potężniejszym jeszcze i przejmował ją jakąś niewytłómaczoną, pobożną trwogą, ile razy patrzyła na niego. Zdawało się jej czasami, że ten ogromny gmach opiera swoje kolumny na całych stosach trupów, że pije krew, życie, mózgi ich wszystkich i tem tak rośnie i potężnieje...
W swoich snach halucynacyjnych, które ją coraz częściej nawiedzały, patrzyła się nieraz oko w oko ze sztuką i umierała z przerażenia, bo to nie była jedna z tych słodkich, niebiańskich muz, jak je przedstawiali malarze i poeci. Była to groźna twarz Dyany Taurydzkiej, surowa i zacięta nieubłagalnością. Nie było litości na jej gładkiem, dziewiczem czole, przerżniętem zmarszczką skupienia; na ustach miała wyraz krwiożerczej siły, a oczy były pełne jakiejś boskiej surowości i patrzyły daleko — w nieskończoność; zimne dla nędzy ludzkiej, obojętne na krzyki i śmiertelne szamotanie tych, co się rwali do niej i chcieli ją posiąść.
Nieśmiertelna i niezdobyta!
— Zwaryuję, zwaryuję! — szeptała nieraz Janka, ściskając rozpaloną głowę, bo takie sny, takie halucynacye, nękały ją jeszcze więcej niż głód.
Była jeszcze jedna rzecz, która ją śmiertelnie przyciszała, że całemi godzinami wsłuchiwała się w siebie; godzinami myślała o tych dziwnych, nieokreślonych wrażeniach i uczuciach, jakie ją przenikały coraz częściej. Czuła, że się w niej dzieje coś strasznego, że te nagłe drgania, te płacze, które ją porywały, niewiadomo dlaczego, te szalone zmiany usposobienia, którym się poddawała, te cierpienia dziwne są jakieś nienaturalne i pochodzą z czegoś — o czem myśleć się bała.
Nie miała matki, ani nikogo, komuby mogła się zwierzyć i ktoby ją objaśnił, ale przyszła chwila, że instynktem kobiecym poznała, że będzie matką.
Płakała po tem odkryciu długo, ale nie były to łzy rozpaczy, tylko jakiegoś litościwego rozrzewnienia, czułości i wstydu zarazem. Poczuła wtedy, że śmierć stanęła za nią i stoi tak blizko, że aż ją dreszcz szaleństwa przenikał całą i rzucał w bezmyślną, apatyczną obojętność. Przestawała myśleć, poddając się biernie, z fatalizmem ludzi długo cierpiących, albo potężnym ciosem zdruzgotanych, jakiejś fali, która ją niosła i nie pytała nawet, gdzie?
Raz nie mogąc już wytrzymać męczarni głodu, zaczęła szukać co do sprzedania.
Przetrząsała kosze gorączkowo. Miała tylko kilka lekkich, eleganckich, obwieszonych wstążkami kostyumów teatralnych. Kosztowały ją drogo i przywodziły na pamięć szereg wieczorów, przepędzonych w upojeniu na scenie...
Sowińska codziennie znowu przypominała zaległe komorne, a mękę tego codziennego trapienia czuła okropnie.
Nie mogła jej teraz prosić o sprzedanie tych resztek, bo bez skrupułu zabrałaby pieniądze.
Sama postanowiła sprzedać.
Zawinęła w papier kostyum i wyszła na schody wyczekiwać handlarza, ale po podwórzu chodził stróż, mijały się służące, przez szyby okien widziała twarze kobiet, które ją nieraz obrzucały pogardliwemi spojrzeniami.
Nie, tutaj nie mogła, bo za chwilę cały dom wiedziałby o jej nędzy. Poszła do sąsiedniego domu i czekała niedługo.
— Handel! handel! — wołał jakiś stary żyd zgniecionym głosem.
Zawołała na niego.
Handlarz się obejrzał i przyszedł. Stary był o tyle o ile brudny.
Poszła za nim na jakieś schody.
— Pani co przeda?
Worek z kijem na schodach położył i chudą o zaczerwienionych oczach twarz wyciągnął ku paczce.
— Tak.
Rozwinęła papier.
Żyd kostyum w brudne ręce wziął, rozpostarł pod słońce, obejrzał, obrócił kilka razy, uśmiechnął się niedostrzegalnie, złożył z powrotem w papier, zawinął, podniósł worek i kij i dopiero powiedział:
— Taki cymes to nie dla mnie — i schodził ze schodów, cmokając drwiąco.
— Tanio sprzedam — zawołała za nim.
Żeby choć rubla, choć pół, myślała z trwogą.
— Może pani ma stare buciki, suknie, poduszki, ja kupię, ale taki towar, to nie żaden kurant. Kto to kupi? Śmiecie!...
— Tanio sprzedam — szepnęła.
— Ny, co ja mam dać?
— Rubla.
— Żebym tak zdrów buł, co to nie warto i dwadzieścia kopiejek. Co to warto, kto to kupi? — i wrócił, rozwinął i znowu obojętnie oglądał.
— Same wstążki kosztowały mnie kilka rubli.
Zamilkła, zgadzając się już w duchu na cenę.
— Wstążkes! co to jest, same kawałki — gadał, oglądając prędko. — Ny, trzydzieści kopiejek dam. Bierze pani? Na moje sumienie, więcej nie mogę, mam dobre serce, ale nie mogę. Ny, mam płacić?
Ten handel sprawił jej taki wstręt, takim wstydem przepoił i tak ją rozżalił, że chciała już wszystko rzucić i uciec.
Żyd pieniądze wyliczył, zabrał kostyum i poszedł. Zobaczyła go jeszcze przez okno, jak na podwórzu, w pełnem świetle dnia oglądał jeszcze raz spódniczki.
— Co z tem zrobić? — szeptała bezradnie, ściskając lepkie od brudu miedziaki.
Była winna za mieszkanie, w bufecie teatralnym, kilku koleżankom, ale nie myślała już o tem; z temi pieniądzmi tylko poszła do sklepiku kupić sobie co jeść.
Wróciła do mieszkania i zjadłszy przyniesione ze sobą wiktuały, chciała się trochę przespać, ale przyszła Sowińska, mówiąc, że tu na nią już z pół godziny czeka jakaś służąca i zaraz weszła rozczerwieniona i zapłakana służąca Niedzielskiej.
— Proszę panienki, niech też panienka idzie ze mną, bo moja pani już bardzo źle i prosi koniecznie do siebie.
— Pani Niedzielska taka chora? — zawołała, zrywając się z łóżka i śpiesznie kładąc kapelusz.
— Już ksiądz od Augustynów był po południu z panem Jezusem, ledwie ino zipi — szeptała przez łzy stara powiernica i sługa — inom tyla mogła zrozumieć, co mówiła, żeby lecieć po panienkę, chce się widzieć koniecznie.
— A pan Władysław gdzie jest?
— A skądże ja mogę wiedzieć, przecież powinien być przy matce.
— Powinien, jużci że powinien, ale taki i on syn — szepnęła głucho. — Już od tygodnia nie zajrzał do domu, bo się z moją panią tak strasznie pokłócili. Mój Boże! mój Boże! tak klął, tak wymyślał, chciał jaże bić moją panią. O, Panie miłosierny, to za to, że go tak silnie kochała, że sobie odejmowała od gęby, a dawała mu cięgiem pieniądze. Była skąpa, nie chciała dochtora, ni leków nijakich, aby ino nie kosztowało, a on, o! skarze go Pan Bóg ciężko za te łzy matczyne. Ja wiem, że panienka temu nie winowata... tak se miarkuję... ale... — mówiła cicho, drepcząc obok Janki i obcierając co chwila końcem chustki, w jaką była okryta, oczy czerwone od płaczu i bezsenności.
Janka prawie nic nie słyszała z tej mowy, bo gwar i szum ulicy i chlapanie wody spływającej rynnami na trotuary zagłuszały wszystko.
Szła tylko dlatego, że ją umierająca wzywała.
W pierwszym pokoju było prawie pełno osób, przeszła go, mówiąc powitanie, ale nikt jej nie odpowiedział i wszystkie oczy śledziły ją z jakąś szczególną ciekawością.
W pokoju, gdzie Niedzielska leżała, siedziało także kilka osób koło jej łóżka.
Poszła prosto do chorej.
Stara leżała wznak, ale już od progu trzymała w niej oczy utkwione.
Rozmawiający umilkli tak prędko, że Jankę ta cisza przejęła jakimś dreszczem dziwnym. Spotkała się ze spojrzeniem Niedzielskiej i już nie mogła się od niego oderwać. Usiadła przy łóżku, witając ją półgłosem.
Stara schwyciła ją za rękę silnie i cichym głosem o niezmiernie mocnym akcencie zapytała.
— Gdzie Władek?
Surowa zmarszczka zarysowała się na jej czole, coś jak nienawiść rozbłysła w żółtych białkach.
— Nie wiem. Skądże ja mogę wiedzieć? — odpowiedziała prawie przestraszona.
— Nie wiesz złodziejko! ty nie wiesz, ukradłaś mi syna! — szeptała, siląc się głos swój podnieść trochę, ale brzmiał głucho i dziko. Oczy się jej rozszerzały coraz więcej i świeciły groźbą i nienawiścią, usta sine trzęsły się nerwowo, a żółta, wychudła twarz drgała ustawicznie. Uniosła się nieco i chrapliwie, jakby ostatkami sił, krzyknęła:
— Ulicznico, złodziejko, ty... i upadła w tył z głuchym jękiem wyczerpania.
Janka, jakby uderzona prądem elektrycznym, zerwała się, ale ręka starej zacisnęła się tak silnie koło jej dłoni, że upadła z powrotem na krzesło nie mogąc wyrwać ręki. Spojrzała rozpaczliwie na wszystkich, ale twarze ich były groźne. Przymrużyła na chwilę oczy, aby nie widzieć tych żółtych, pomarszczonych twarzy kobiet, co stały na wprost niej, jak widma świecąc swojemi szkieletowatemi twarzami w półcieniu, w jakiem tonął pokój.
— To ta! Taka młoda i już...
— Podła gadzina.
— Jabym zabiła, jak psa, żeby tak z moim Antkiem zrobiła.
— Na policyę oddałabym, do prochowni.
— Pod pręgierz za moich czasów stawiali takie... na ukaranie, pamiętam dobrze.
— Cicho, cicho! — mitygował kobiety jakiś staruszek.
— I dla niej to poleciał do komedyantów, dla niej tyle tracił, dla takiego ostatniego tłomoka wybił matkę, ażebyś zmarniała, podła!...
Syczały za nią i przed nią głosy nienawiścią i pogardą i złość sączyła się z ich słów i spojrzeń i zalewała jej serce oceanem bólu i wstydu.
Chciała zawołać: litości! ludzie, jam niewinna, ale pochylała coraz niżej głowę i coraz słabiej wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje; miała już za słabą duszę na taki cios. Olbrzymia fala strachu zaczęła nią trząść, bo się jej zdawało, że ta ręka starej, trzymająca ją tak silnie i te jej oczy okropne, wysadzone z orbit, ciągną w przepaść, że to już śmierć i koniec wszystkiego...
Nie słyszała już później słów żadnych i nie widziała nikogo, prócz tej konającej kobiety. Jeszcze się chwilami chciała zerwać i uciec stąd, ale ten płomień woli przechodził tylko przez jej nerwy i nie uświadamiał się.
Tyle poprzednich wrażeń i ten cios w samo serce, zaćmiły jej mózg szaleństwem cichem. Pobladła straszliwie, siedziała jak martwa, wpatrzona w twarz konającej; te same strzępy myśli i obrazów kłębiły się jej pod czaszką, jak kiedyś; tak samo, jak kiedyś, zielonawa, ogromna masa wód zatapiała jej świadomość. Nie czuła nawet, że ją oderwano od starej i zepchnięto w kąt, gdzie stała nieruchoma i nieprzytomna.
Niedzielska konała; jakby czekała tylko ze śmiercią na Jankę. Złość i nienawiść trzymały ją przy życiu kilka godzin dłużej.
Teraz już się wszystko rozprzęgało.
Leżała sztywna, wyprostowana, z rękami na kołdrze, którą szarpała odruchowo i wpatrzona smętnemi źrenicami w górę, jakby w nieskończoność, w którą się staczała.
Gromnica żółtawe światło rozlewała po jej twarzy, operlonej potem ostatniego wytężenia i męką konania. Włosy siwe, rozsypane w nieładzie, tworzyły rodzaj tła, na którem tem silniej odbijała się sucha głowa konającej, wstrząsana bezprzytomnem, strasznem drganiem konania.
Dyszała ciężko i wolno, rzężała z wysiłkiem, chwytając powietrze sinemi ustami. Przekrzywiała chwilami twarz ze strasznie bolesnym kurczem ust i podnosiła rozwarte dłonie, jakby chciała rozerwać sobie gardło, aby zaczerpnąć więcej powietrza. Biały, obłożony gorączką język wysuwała spazmatycznie i tak w tem szamotaniu się ze śmiercią wyprężała się strasznie, że żyły, jak postronki czarne, naprężały się na jej skroniach i gardle.
Cisza pełną była płaczów i łkań klęczących i przejmującego jęku umierającej. Gorączkowo szeptane modlitwy, strumienie łez, szlochanie służącej i dzieci i cały i ten bolesny nastrój dusz, rozlewał w powietrzu tragizm okropny i wstrząsający.
Cienie w głębiach pokoju drgały, jakby pochłaniając to życie, co się tam rozlewało. Świeca na stoliku i gromnica rozlewały jakąś żółtość przenikającą bólem.
Pokój napełnił się zupełnie klęczącymi, tylko ta, co tam była wyprostowana, nieprzytomna i umierająca leżała jak tryumfatorka na swojem ostatniem posłaniu, królowała z tronu śmierci tym zgiętym do ziemi i żebrzącym zmiłowania.
Jakiś staruszek, siwy jak gołąb, przedarł się do łoża, ukląkł, wyjął książkę z kieszeni i przy świetle gromnicy czytał Psalmy pokutne.
Głos miał czysty i dźwięczny i te słowa psalmów, jak szmer tęczowy, jak błyski pełne trwogi, łez, potęgi, i łaski rozlewały się nad głowami wszystkich.
„Zmiłuj się nade mną Panie! bom chory jest; uzdrów mnie Panie! boć udręczon jestem“.

* * *

„Tyś jest ucieczką moją w utrapieniu, które mnie ogarnęło. O Boże! wyrwij mnie z męki...“

* * *

„Wiele jest biczów na grzesznika, ale ufającego w Panu, miłosierdzie ogarnie...“

* * *

„Przyjaciele moi i blizcy moi, naprzeciwko mnie stanęli...“

* * *

„A ci, którzy przy mnie byli, z daleka stali, a gwałt mi czynili i zdrady, cały dzień wymyślali...“

Dźwięki coraz mocniejsze rozchodziły się koliskami, niby powiew potęgi ogromnej, która chyliła czoła niżej i rzucała je w proch, ze łzami żalu, pokuty i prośby.
Powtarzali wszyscy za czytającym i ten szmer głosów zmieszanych, przesiąkłych łzami, monotonnych — wyrwał Jankę z odrętwienia.
Poczuła, że żyje jeszcze, uklękła w samym progu i spalonemi gorączką ustami szeptała te słodkie słowa, o których dawno zapomniała i brała z nich jakieś głębokie pocieszenie pełne smutku i rozrzewnienia.

„Obmyjesz mnie, a będę nad śnieg wybielony...“

* * *

„Nie odwracaj oblicza Twego odemnie, boć będę podobnym do zstępującego do dołu...“

* * *

„Zgubisz wszystkich, którzy dręczą dusżę moją, bo-m ja jest sługa Twój...“

Powtarzała żarliwie i łzy, jak perły toczyły się po jej twarzy i jakby łączyły się ze łzami wszystkich i obmywały jej duszę z bólów i pamięci, ale te łzy później tak zaczęły ją zalewać i dusić, że podniosła się cicho i wyszła.
Na ulicy spotkała Władka, biegnącego z pośpiechem i z trwogą; chciał się jej zapytać, ale poszła, nie spojrzawszy nawet na niego.
Nie czuła prawie nic, oprócz śmiertelnego zmęczenia.
Wstąpiła do oświetlonego kościoła świętej Anny na Krakowskiem Przedmieściu, usiadła w ławce i siedziała. Patrzyła na oświetlony ołtarz, na tłum ludzi klęczących, słyszała poważny głos organu, śpiew jakiś szeroki; widziała, że na nią patrzą ze ścian i z ołtarzy spokojne i szczęśliwe twarze świętych, ale nic nie odczuwała.
— Zgubisz wszystkich, którzy dręczą duszę moją. Zgubisz... zgubisz... — powtarzała bezmyślnie i wyszła z kościoła; nie, nie mogła się modlić, nie mogła.
Spała po tem wszystkiem, głuchym, kamiennym snem, bez marzeń i halucynacyi.
Na drugi dzień Cabiński dał jej dużą rolę po Mimi; przyjęła obojętnie. Tak samo obojętnie poszła na pogrzeb Niedzielskiej. Szła w końcu orszaku, nie zauważona przez nikogo; obojętnie patrzyła na tysiące grobów powązkowskich i na trumnę i nic się w niej nie poruszyło nawet na dźwięk płaczów u grobu.
Coś się w niej zerwało, jakby zdolność odczuwania tego, co się wkoło niej działo.
Wieczorem poszła na przedstawienie; ubrała się jak zwykle i siedziała bezmyślnie zapatrzona w szereg świec, poprzylepianych do stołów, na pozapisywane ściany, to na szeregi aktorek siedzących przed lustrami.
Sowińska kręciła się ciągle po garderobie i przyglądała się jej ciekawie.
Mówiły do niej, nie odpowiadała; zapadała co chwila w jakiś stan kataleptyczny, w którym się patrzy — nie widząc; żyje się — nie czując tego; a w głębi, na samem dnie mózgu miała odbicie konającej i tłoczyły się i syczały te szepty krwawe, pomieszane z słowami Psalmów pokutnych.
Drgnęła naraz, bo jakiś dźwięk głosu doszedł ją ze sceny; przemknęło jej przez myśl, że to pewnie Grzesikiewicz, podniosła się i poszła.
Władek stał na scenie i coś żywo rozmawiał z Majkowską, całując ją w obnażone ramiona.
Przystanęła w kulisie, bo jakieś uczucie bez nazwy, zimnem ostrzem prześlizgnęło się przez jej serce, ale przeszło prędko, budząc w niej pewną świadomość.
— Panie Niedzielski! — zawołała.
Aktor rzucił ramionami; po jego wygolonej twarzy przeleciał cień zniecierpliwienia i nudy; szepnął jeszcze do ucha Meli, zaśmiała się i wyszła, a on wolno, nie skrywając złego humoru, podszedł do niej.
— Chciałaś czego? — zapytał opryskliwie.
— Tak...
Chciała mu powiedzieć w chwilowym przypływie znękania, że jest nieszczęśliwą i chorą. Pragnęła usłyszeć jakieś cieplejsze słowo, czuła wprost potrzebę nieprzepartą poskarżenia się, popłakania na jakiejś piersi życzliwej, ale na ostry dźwięk jego głosu przypomniała sobie, ile wycierpiała przez niego, jaki on podły, więc te pragnienia jakby wcisnęła głębiej w siebie.
— Czy będziemy grać dzisiaj?
— Będziemy. W kasie jest ze sto rubli.
— Mów dla mnie o pieniądze.
— Cóż znowu! Na drwiny nie będę się wystawiać, zresztą zaraz idę do domu.
Spojrzała na niego i odezwała się cichym, bezdźwięcznym głosem.
— Odprowadzisz mnie, bo czuję się tak niedobrze.
— Nie mam czasu, muszę natychmiast lecieć do domu, bo tam już wszyscy czekają na mnie.
— Ach! jakiś ty podły, jakiś ty podły! — szepnęła.
Aktor cofnął się, nie wiedząc co pokazać w twarzy, śmiech, czy też udawać obrażonego.
— Do mnie to mówisz, do mnie, ty?...
Nie śmiał zakląć. Ta dziewczyna zawsze swoim wzrokiem pani i dumną twarzą nakazywała mu szacunek, wtłaczała mu niejako do gardła brutalstwa, jakiemi chciał zionąć na nią.
— Do ciebie! Jesteś podły! najpodlejszy z ludzi, słyszysz! najpodlejszy!
— Janciu! — zawołał, jakby się tem chciał zasłonić od jej zniewag.
— Zabraniam tak panu mówić do mnie, to mnie znieważa.
— Zwaryowałaś czy co? Cóż to za heca! — wykrztusił ze złością.
— Poznałam pana i pogardzam nim z całej duszy.
— Phi! Także patetyczną wybrałaś sobie rolę. Czy to na debiut w warszawskim?
Odpowiedziała spojrzeniem pogardy i odeszła.
Sowińska przybiegła do niej i z tajemniczą a okrutną litością szepnęła.
— Niechże się pani tak nie irytuje i nie trzeba się ściągać gorsetem.
— Dlaczego?
— Może szkodzić, bo to... bo... i resztę dopowiedziała jej do ucha.
Krew ją oblała rumieńcem wstydu, że Sowińska poznała jej stan, z którym się kryła. Nie miała już sił na odpowiedź, ani czasu, bo trzeba było iść na scenę.
Grali „Emigracyę chłopską“, w pierwszym akcie wchodziła jako „lud“.
W garderobie męskiej tego wieczoru wybuchnęła burza.
W antrakcie przed obrazem tak zwanym „Wigilijnym“, Topolski, grający Bartka Kozicę, posłał do Cabińskiego list, rodzaj ultimatum, żądając pięćdziesiąt rubli dla siebie i Majkowskiej, bo inaczej nie będzie grać dalej. Zanim mu Cabiński odpowiedział, zaczął się wolno i wyczekująco rozcharakteryzowywać.
Cabiński przyleciał prawie z płaczem.
— Dwadzieścia rubli dam. O ludzie! ludzie!...
— Pięćdziesiąt dasz — gramy dalej, a nie, to — odkleił jeden wąs i zaczął ściągać botforty.
— Jezus Marya! Człowieku, ależ w kasie wszystkiego jest ze sto rubli, na koszta ledwie starczy.
— Pięćdziesiąt rubli i to natychmiast, bo będziesz sam kończył sztukę, albo oddawał pieniądze publiczności — mówił spokojnie Topolski, ściągając drugi botfort.
— Myślałem dotychczas, że chociaż ty jeden jesteś człowiekiem! Pomyśl, co ty nam robisz wszystkim.
— Widzisz dyrektor, rozbieram się.
Antrakt się przeciągał, publiczność już krzyczeć i tupać zaczynała.
— Nie, prędzej śmierci bym się spodziewał. Ty, najlepszy przyjaciel, ty...
— Mój dyrektorze, bez gadania. Możesz sobie wszystkich okpiwać, ale ja się nie pozwolę.
— Nie mam; jak ci teraz dam trzydzieści rubli, to już nie będzie czem teatru zapłacić — krzyczał rozpaczliwie Cabiński, biegając po garderobie.
— Powiedziałem: idziemy zaraz do domu...
W ogródku robiło się istotne piekło krzyków i świstów.
— Dobrze, masz pięćdziesiąt rubli, masz, rabujesz własnych kolegów, ale ciebie to nic nie obchodzi, bo będziesz miał za co założyć towarzystwo. Masz! ale z nami już kwita!
— Nie martw się o moje towarzystwo, zostawię ci miejsce maszynisty.
— Prędzej ty u mnie będziesz palta podawał, nim ja będę w twojem towarzystwie.
— Milcz błaźnie!
— Zawołam policyi, to cię zaraz uspokoi — krzyczał jak wściekły Cabiński.
— Ja cię zaraz uspokoję, cyrkowcze — krzyknął Topolski, dokompletowawszy już garderoby i schwycił Cabińskiego za kołnierz, kopnął go i wyrzucił z garderoby; sam pobiegł na scenę.
Przedstawienia dokończono spokojnie, ale znowu przed kasą zaczęły się kłótnie.
Stali zbitą gromadą, że tylko głowy i twarze świecące się od szmalcu, jakim zmywali charakteryzacye, widać było w świetle.
Wszyscy krzyczeli o pieniądze i żądali wypłaty zaległości. Pięście się wyciągały do okienka groźnie, spojrzenia rzucały błyskawice i głosy aż chrypły od wytężenia.
Cabiński jeszcze czerwony i drżący od tej zniewagi niedawnej, kłócił się z każdym i wymyślał, chcąc tylko dawać zwykłe akonta.
— Kto nie chce, niech idzie do Topolskiego. — Wszystko mi jedno.
Janka podsunęła się pod okienko.
— Dyrektorze, obiecał mi dzisiaj dać dyrektor.
— Nie mam!
— Ale ja także nie mam — prosiła cicho.
— Innym nie daję, a tak natarczywie się nie upominają.
— Panie Cabiński, ja prawie umieram z nędzy — powiedziała prosto.
— To zarób sobie pani. Wszystkie dają sobie jakoś radę... Lubię naiwne, ale na scenie... Komedyantka! Idź pani do Topolskiego, to da forszus.
— O! z pewnością Topolski nie pozwoli swojemu towarzystwu cierpieć nędzy i zapłaci, co się komu należy, nie będzie ludzi oszukiwał — wybuchnęła energicznie.
— To możesz pani zaraz iść do niego i u mnie nie pokazywać się więcej — zawołał ze złością, do pasyi doprowadzony wzmianką o Topolskim.
— Słuchaj-no dyrektor, psiatwarz! — zaczął Glas, ale Janka nie słuchała już dalej i przedzierając się przez tłum, wyszła.
— Zarób sobie...
Szła ulicami prawie pustemi. Światło latarń miało jakąś gromniczną żółtość, posępną i oświecało pustkę i ciszę, jaka zalegała ulice i zaułki.
Głęboki granat nieba rozciągał się nad miastem, niby olbrzymi paldament, poprzetykany gwiazdami, świecącemi jasno. Ulicami zawiewał wiatr chłodny i przejmował ją do kości zimnem.
— Zarób sobie... — powtórzyła przed Wielkim teatrem, przystając. Przyszła tutaj bezwiednie.
Gmach pociemniały, jakby zasypiający w ciszy nocy, stał mocno, szeregi kolumn majaczyły w cieniach ponurymi konturami.
Popatrzyła na niego i poszła z powrotem.
Ból nieznośny, niby obręczą rozpaloną, ściskał jej głowę; była tak znękaną, że miała chwilami nieprzepartą chęć usiąść gdzie nad rynsztokiem i siedzieć. To znowu uczuwała się w stanie takiej rozpaczliwej świadomości nędzy swojej, że gotową się była oddać pierwszemu lepszemu, gdyby tego zażądał i gdyby tylko mogła się pozbyć tego drżenia w sobie bolesnego, tego prawie zamierania, jakie czuła.
Wlokła się ulicami ociężale, bo już nie wiedziała, co robić ze sobą i ten chłód nocy, cisza i to śmiertelne zmęczenie, dawały jej jakąś rozkosz bólu. Przed oczyma jej snuły się tylko jakieś widma, jakieś błyski, że nie wiedziała gdzie jest, co się z nią dzieje. Czuła tylko to jedno, że dłużej nie wytrzyma.
— Co dalej? — pytała się bezmyślnie, patrząc przed siebie.
Cisza miasta usypiającego i cisza przestrzeni granatowej była jakby odpowiedzią.
Czuła, że coraz szybciej, szybciej stacza się po jakiejś pochyłości, leci już, a tam w końcu tej drogi, majaczy przed nią rozkrzyżowany trup Niedzielskiej.
— Śmierć! — odpowiada sobie — Śmierć!... i wpatrywała się w tę twarz srogą, ale już martwą, ze łzami zastygłemi na policzkach i nie trwoga ją ogarniała, ale cisza wielka.
Oglądała się dookoła, jakby przyczyn tej głębokiej ciszy szukała obok siebie.
Myślała jeszcze o ojcu, o teatrze, o sobie, ale tak, jakby o rzeczach, które może widziała kiedyś, o których może czytała.
— Co dalej? — pytała się głośno, kiedy się znowu znalazła w domu; nie mogła już po prostu zobaczyć, ani wyobrazić sobie tego jutra.
— W tym stanie nie mogę być w teatrze, nie mogę być nigdzie; ale co dalej? to zapytanie, które się jej bezwiednie wyrywało, biło ją raz po raz niby obuchem w głowę.
Dzień się zrobił i zalewał pokój mętnem światłem, a ona jeszcze siedziała na dawnem miejscu i wpadniętemi głęboko oczami, ustami czarnemi, od gorączki szeptała, zapatrzona bezmyślnie w okno.
— Co dalej? Co dalej?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.