<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł Królewna
Podtytuł Powieść dla dorastających panienek
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Bronka chce być mądrą.

Nazajutrz przyszła na pierwszą lekcję ciocia Wandzia. Bronka czekała jej z lekkim niepokojem. Panna Wanda przychodziła czasami do pałacyku pana Torskiego, by zobaczyć dziecko ukochanej niegdyś kuzynki, ale była tak pochłonięta swą pracą i społecznemi obowiązkami, że serdecznej nici nie było dotąd między nauczycielką a jej przyszłą uczennicą.
Parę razy też do roku pan Andrzej z córeczką zaglądał do skromnego pokoiku, położonego na czwartem piętrze przy ul. Hożej.
Panna Wanda była serdeczna dla Bronki, ta jednak obojętnie przyjmowała pieszczoty ciotki, krytycznie patrząc na skromną szarą jej sukienkę. Od urodzenia żyła w zbytku, a pani Gorska i mlle Yvette zwracały jej uwagę na ładne stroje i suknie, kosztowne koronki i jedwabie, rozbudzając w ten sposób zamiłowanie zbytku i strojów. W pałacyku przy Alei Róż wszystko było wytworne, piękne i wygodne. A u cioci Wandzi skromna otomana, biurko, przy niem fotel, parę krzeseł stanowiło całe umeblowanie. Przy oknie tylko stał kosz z kwiatami zawsze kwitnącemi, a na ścianach wisiało parę obrazków, jedyny zbytek tego ubogiego, chociaż dziwnie miłego mieszkania. Bronka jednak nie odczuwała ani wdzięku mieszkania, ani tego czaru, jaki wiał od całej postaci cioci Wandzi. Nieładna, miała tylko oczy śliczne, smutne trochę, ale rozumne i patrzące w głąb duszy ludzkiej, i słodki, dobry uśmiech. Oczy te i ten uśmiech malowały duszę Wandy szlachetną, pełną zapału i poświęcenia.
Bronka była jeszcze za mała, by to móc odczuć. Ona wolała wesołą mlle Yvette, lub swoją Guścię, jak nazywała panią Gorską, gotową zawsze dogadzać we wszystkiem królewnie.
Pan Torski bywał w najbogatszych domach, i Bronka miała przyjaciółki równie bogate jak i ona, żadna jednak nie miała tak ładnych sukienek, takiego pokoiku, takich prześlicznych zabawek i żadna nie rządziła tak całym domem, jak ona. Dlatego to ludzie skromnie ubrani, nie posiadający powozów, służby, wydawali się dziewczynce czemś dużo niższem od niej samej i otoczenia, w którem żyła.
W kilka dni po rozpoczęciu lekcyj z ciocią Wandzią Bronka siedziała w gabinecie ojca.
Było to wieczorem, pan Torski wyjątkowo zajęty nie był i, jak zazwyczaj w takich razach, spędzał czas z córką.
Siedział zagłębiony w fotelu, a Bronka jak różowy motyl krążyła po dużym, pięknym pokoju, do którego niezawsze miała wstęp wolny, bo tatuś albo miał gości, albo interesantów, albo też sam pracował i wtedy te drzwi były zamknięte nawet przed królewną.
Surowy, poważny pokój miał zato wielki urok dla dziecka, zajmował ją i duży marmurowy zegar i piękny, okrągły stół, wsparty na czterech smokach, i biurko ojca, na którem oprócz papierów stała duża fotografja pięknej, młodej kobiety z śliczną dzieciną na ręku — podobizna zmarłej pani Torskiej z malutką Bronką; wprost zaś biurka wisiał duży portret żony, zrobiony zaraz po ślubie, a na drugiej ścianie wśród kwiatów i zieleni widniała postać Bronki, malowana przed rokiem przez jednego z najlepszych artystów.
Poważny finansista, oddany cały pracy, miał dwie miłości w życiu — żonę i córkę, i wizerunki ich otaczały go wśród najbardziej natężającej pracy.
I dziś, gdy Bronka krążyła po pokoju, on śledził oczyma jej drobną postać, przenosząc czasami wzrok z dziecka na obraz matki, jakby je porównywał i szukał między niemi podobieństwa.
Odnaleźć go jednak nie mógł. Matka była delikatną, pełną wdzięku blondynką, jasnowłosą i jasnooką, a Bronka, brunetka z czarnemi dużemi oczyma, przypominała więcej ojca. Te same miała pełne usta, stanowcze czoło, ten sam energiczny zarys brwi i owal twarzy, co i on, tę samą pewność spojrzenia i tak samo stanowczo, jak on, umiała mówić i chcieć.
— Jakie one inne — szepnął do siebie pan Torski, patrząc znowu na portret żony i córki. — Tamtą mógłby złamać lada podmuch wiatru, ta pójdzie przez życie przebojem, nie zrażając się żadnemi przeciwnościami... I dobrze!
Ostatnie słowa wymówił niemal głośno, dosłyszała je Bronka i jednym skokiem była na kolanach ojca.
— Co dobrze?, tatusiu? — zapytała — powiedz, tatusiu, co?
Pan Torski rozśmiał się.
— Cóż, nawet mi myśleć głośno nie wolno, muszę wszystko mówić mej pieszczotce? — mówił głaszcząc ciemne kędziory dziewczynki.
— A bo jak ty mówisz dobrze — rzekła Bronka — to my pojedziemy trochę z tobą w Aleje, dawno już nie jeździłam kucami.
— Dziś już stanowczo za późno — odrzekł ojciec. — Pojedziesz jutro.
Bronka wydęła usteczka.
— Ale kiedy ja dziś chcę — powiedziała stanowczym głosem. — Jutro ty będziesz zajęty.
— To pojedziesz z mademoiselle Yvette — odrzekł ojciec. — Trzeba już się raz nauczyć, że niezawsze można robić to, czego chcemy.
— Wolę jeździć z tobą, niż z mademoiselle — mówiła dziewczynka. — Ty tak rzadko ze mną wyjeżdżasz, tatusiu.
I objęła ojca serdecznie rączkami za szyję.
Poważny przemysłowiec zmiękł.
— Dziecina prosi — rzekł, tuląc Bronkę — ale kiedy już późno, naprawdę późno, królewno moja.
Ręką sięgnął do dzwonka i wchodzącemu lokajowi rzucił dwa słowa:
— Kuce do kabrjoletu.
Za chwilę ojciec i córka mknęli ku Łazienkom.
— Jakże tam idzie nauka mojej panny? — pytał pan Torski Bronkę, wracając ze spaceru.
— Dobrze, tatusiu — odrzekła wesoło. — Ciocia Wandzia śliczne mi rzeczy opowiadała dzisiaj: o ptakach i ich gniazdach. Powiedziała ciocia, że niedługo nauczę się czytać sama.
— A więc niema leniuszka przy lekcji? — pytał tatuś. — Kochasz dobrą ciocię, która cię uczy?
Bronka potrząsnęła główką.
— Będę się dobrze uczyła, bo chcę być mądrą — odpowiedziała stanowczym głosem. Na pytanie ojca o kochaniu cioci, nie było odpowiedzi. Pan Torski spojrzał z zadowoleniem na dziecko. Obietnica jej i pragnienie mądrości podobały mu się.
Tak, Bronka mówiła prawdę, chciała być mądrą i dziecinną intuicją odgadła, że prawdziwą naukę daje nie dobra Guścia, nie wesoła mademoiselle, schlebiająca jej i spełniająca każde jej życzenie, ale skromna, cicha ciocia Wandzia.
Nie kochała jej wcale, dobroć i słodycz nauczycielki nie zdobywały jej serca. Rozumiała, że ciocia Wandzia inną być nie może, ale skromna jej suknia, niemodny kapelusz nie podobały się dziewczynce. Uważała ją za coś niższego od siebie i swego otoczenia. Żałowała, że ciocia jest tak brzydko ubrana.
Słuchała jednak zawsze uważnie wykładu, bo panna Wanda miała niezwykły dar nauczania i zajmowania młodych umysłów, a Bronka chciała być mądrą.
W parę tygodni po rozpoczęciu lekcyj panna Wanda przybyła do pałacyku przy Alei Róż z małą dziewczynką w wieku Bronki.
Dnia tego było święto, a więc nie na lekcję, tylko w odwiedziny.
— Przyprowadziłam ci gościa, Bronko — rzekła ciocia na powitanie — Ania Żelska, moja również uczennica. Chciałabym, byście się poznały i pokochały.
Bronka uprzejmie powitała obie. Obrzuciła jednak spojrzeniem swego gościa i zachwycona nie została. Ania, drobna blondyneczka, z zadartym figlarnie noskiem, rumianą buzią i niebieskiemi oczami podobać się mogła każdemu, tylko nie Bronce, która przedewszystkiem zwracała uwagę na strój. Oceniła też w jednej chwili białą, pikową sukienkę, takiż kapelusik i ciemny, skromny płaszczyk Ani.
— Uboga dziewczynka — pomyślała Bronka i chociaż przyjęła grzecznie Anię, nie okazywała bynajmniej chęci pokochania jej. Pokazała jej swoje zabawki, ale te najstarsze i najmniej ładne.
Uważnego oka panny Wandy nie uszło to i zmartwiło ją postępowanie Bronki, nie okazała jednak, że to dojrzała.
W parę dni zaproponowała dziewczynce, czyby nie chciała pójść w odwiedziny do Ani.
Bronka wstrząsnęła główką.
— Pójdę — rzekła — dziś z mademoiselle Yvette do pani Karskiej, już mi to tatuś obiecał. Jutro są imieniny Zosi Freund, nie mam więc czasu, ciociu, iść do Ani.
I nie poszła, a panna Wanda nie nastawała więcej; zrozumiała, dlaczego Bronka nie chce iść do Ani, że się wstydzi jej skromnej sukienki i zapewne ubogiego mieszkania jej rodziców. Bolała nad tem wszystkiem, rozumiejąc jednak, że gwałtem nie przerobi Bronki, ani jej przekonań, czekała odpowiedniej sposobności, a tymczasem łagodnem, lecz stanowczem postępowaniem starała się młodą duszyczkę kształcić i wyrabiać w niej szlachetniejsze poglądy.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Upłynęło dwa lata; w pałacu przy Alei Róż niewiele się zmieniło. Bronka rosła, otoczona przepychem i troskliwą opieką ojca, wśród pieszczot i pochlebstw pani Gorskiej i panny Yvetty. Ciocia Wandzia przychodziła codziennie na lekcje, które o tyle się tylko zmieniły, że Bronka miała przy nich dwie towarzyszki: Janię Karską i Zosię Freund. Obie uczyły się pilnie, lecz Bronce ani zdolnościami, ani pilnością żadna nie dorównała.
Ona chciała być mądrą, jak to kiedyś mówiła, i wytrwale dążyła do obranego celu.
— Moja prawdziwa córka — mówił pan Torski z dumą. — Jak dla mnie, tak i dla niej nic trudnego nie może być w życiu. Kiedyś, gdy była malutka, żałowałem, że nie mam syna, któryby następnie objął moją pracę; dziś wierzę, że i dziewczyna potrafi robić to samo, byleby miała odpowiednie wykształcenie i stosowne wychowanie.
Panna Wanda uśmiechnęła się.
— Co do wychowania, to wybacz, kuzynie — rzekła — ale nie zgadzam się z tobą. Nie uważam, by Bronka była dobrze wychowana.
Pan Andrzej spojrzał zdumiony na nauczycielkę swej córki.
— Cóż masz do zarzucenia, kuzynko? — zapytał.
— Wiele bardzo — odparła spokojnie. — Przedewszystkiem zbytek, którym ją otaczasz, a następnie pochlebstwa i zbytnie uleganie jej całego otoczenia.
— Co do zbytku, to przyznaję ci, kuzynko, pewną słuszność, ale stało się to mimowoli. Po śmierci jej matki byłem tak zrozpaczony, tak mało mogłem myśleć o czemś, że mimowoli popełniłem błąd. To maleństwo, które mi zostało po stracie mego największego szczęścia, było moim jedynym skarbem. Cieszyłem się niem i zasypywałem, czem mogłem. Strzegłem od powiewu zimnego wiatru, któryby zwarzył mój drobny kwiatuszek. W tym też czasie majątek mój wzrastał kolosalnie, więc przychodziło mi to bez trudu, a gdybyś wiedziała, jak mię cieszy jej radość. Zresztą w zbytku żyć będzie zawsze, bo już dziś majątek mój szacuję na miljony.
— Tak, to prawda, że bogata jest Bronka i będzie nią chyba — odparła ciocia — wolałabym jednak, by do bogactw przywiązywała mniejszą wagę, by ludzie skromnie ubrani, nie byli dla niej czemś niższem, istotami pośledniejszego gatunku.
— Ciociu Wandziu! — zawołał, śmiejąc się pan Torski — a czyjaż tu wina największa? Gdybyś po śmierci Zofji zamieszkała z nami i swą wyłączną opieką otoczyła moje dziecko, onoby uniknęło wielu błędów, nie psułyby go pieszczoty i pochlebstwa pani Gorskiej i mademoiselle. Odmówiłaś wtedy mym prośbom, ciociu, a teraz sprawa wychowania jest o tyle utrudniona.
Ciocia Wandzia westchnęła. Tak, pan Torski miał słuszność, gdyby po śmierci jego żony wzięła pod swoją opiekę Bronkę, byłaby ona inną, niż obecnie. Dziś trzeba było wiele pracy, by wykorzenić niejedną wadę dziewczynki.
Znowu upłynęło kilka miesięcy.
I kiedy panna Wanda układała plany dalszego wychowania Bronki, ona sama wraz z panną Yvettą obmyślała zbytkowną zabawę na rocznicę swych urodzin. Bawiono na wsi, w majątku świeżo nabytym przez pana Andrzeja i od imienia córki przezwanym Bronkowem. W ślicznej okolicy gór Świętokrzyskich, na tle ciemnych lasów, wznosił się mały czerwony pałacyk, do którego na dzień 18 sierpnia miało zjechać wiele osób, zaproszonych przez pana Torskiego.
Pomysłowa Francuzka obmyśliła nieznaną tu dotąd rzecz. Miał się odbyć bal w pałacu wróżki. Sprowadzono rzemieślników, krawczynię, przerabiano i urządzano mieszkanie, budowano na ten cel pawilon w ogrodzie, przeznaczony, jak mówiła Bronka, dla wróżki. Szyto stroje wedle wskazówek panny Yvette.
Cioci Wandzi nie było w Bronkowie, pracowała dużo podczas zimy, i doktór wysłał ją nad morze. Nikt więc w niczem nie przeczył, tem bardziej, iż pana Torskiego nie było na wsi, interesy wymagały jego pobytu w Warszawie, zapowiadał swój przyjazd na ów uroczysty dzień, a pozwolenie na urządzenie całej zabawy uzyskała dziewczynka już poprzednio.
Jaką miała być zabawa i całe jej urządzenie, nikt nie wiedział prócz Bronki i panny Yvetty. A i Bronkę czekało wiele niespodzianek.
W przeddzień imienin zjechało się dużo małych gości do Bronkowa i używali wszelkich możliwych przyjemności. Urządzono wycieczkę do lasu, pływano łodziami po stawie, wieczorem oświetlono sztucznemi ogniami ogród, puszczano rakiety.
Wcześnie jednak udano się na spoczynek, gdyż i podróżni byli znużeni i domowi jutro od rana mieli jeszcze wiele pracy.
Pan Torski przyjechał późno w nocy i Bronka zobaczyła ojca dopiero przy śniadaniu. Gdyby dziewczynka była starszą i uważniejszą, dostrzegłaby zmianę na twarzy ojca. Pan Andrzej w ostatnich czasach zmienił się mocno; włosy na głowie zaczęły mu siwieć, policzki zapadły, a piękne, żywe oczy były podkrążone. Wyglądał znużony.
Ale Bronka była jeszcze za mała, by te zmiany móc dostrzec, a przytem tak bardzo pochłaniała ją myśl o dzisiejszej zabawie, że nic poza nią jej nie obchodziło.
— Przyjechałeś, tatusiu — mówiła, całując serdecznie ojca — a ja się tak bałam, że zapomnisz o dzisiejszym dniu, lub że te nieznośne interesa zatrzymają cię w Warszawie.
— Dostałem przecież zaproszenie na bal do królewny-wróżki, więc zapomnieć nie mogłem — uśmiechnął się ojciec.
— To ślicznie, tatusiu, zobaczysz, że nie pożałujesz tego.
A pan Andrzej przyciągnął dziecko do piersi.
— Wobec tych zabaw, Bronko, nic ci nie przywiozłem na wiązanie — mówił. — Ale oto masz mały portrecik twej matki, zrobiony, gdy jeszcze była narzeczoną. Nie rozstawałem się z nim nigdy. Teraz ci go oddaję; patrz często na tę drogą, kochaną twarz i bądź podobna do niej.
I podał córce mały wizerunek ślicznej jasnowłosej dziewczyny. Słodkie, niebieskie oczy z miłością zdały się patrzeć na Bronkę.
— Jaka ona była śliczna — zawołała dziewczynka — moja matusia kochana!
— I jaka dobra — szepnął mężczyzna. — Ty nawet, Bronko, nie wiesz, jaka ona była dobra.
Dwie łzy spłynęły mu po twarzy.
Dziewczynka spojrzała zdumiona. Jej śliczny tatuś płacze... Zarzuciła mu ręce na szyję i scałowała te łzy.
— Co mi jest? Nie rozumiem wprost siebie — szepnął pan Torski, gdy Bronka pobiegła do ogrodu. — Jestem jakoś dziwnie rozstrojony. Widocznie noc bezsenna tak mię znużyła.
Bronka rychło zapomniała o łzach ojcowskich, tyle miała zajęcia i wrażeń.
Równo z zachodem słońca duży dzwon oznajmił zebranym gościom, iż królewna-wróżka zaprasza ich do siebie.
Jednocześnie na taras pałacu wbiegł śliczny, złotowłosy paź, ubrany w niebieski, atłasowy strój, koronkowy kołnierz i takież bufiaste rękawy, niebieskie pończochy, ciemne trzewiki i szafirowe spodnie. Pazik uchylił grzecznie szafirowego kołpaczka, oznajmując, iż jej miłość królewna-wróżka prosi gości do siebie.
Pan Torski podał rękę jednej z najpoważniejszych pań i poprowadził gości do ogrodowego pawilonu.
Przed starszymi szły zaproszone dzieci, a skoro goście zeszli ze schodów, z krzewów wysunęła się ukryta tam muzyka, złożona z dzieci, i grając na małych skrzypeczkach i fletach, rozpoczęła pochód.
Muzykanci byli wszyscy w jednakowych białych strojach ludowych, w wysokich butach i ciemnych czapeczkach na głowach.
U wejścia do pawilonu, którego drzwi były dotąd zamknięte, rozpostarto na białym piasku ponsowe sukno, a na niem ustawiono w półkole kilka rzędów krzeseł. Dwaj mali heroldowie, przybrani w strój ponsowy ze złotem, z buławami w ręku, wskazywali przybyłym przeznaczone dla nich miejsca.
Gdy goście usiedli, jeden z heroldów podszedł do zamkniętych podwoi i trzykrotnie uderzył w nie buławą.
Na znak ten otwarły się drzwi, a raczej rozsunęła się jedna ściana pałacu, i oczom zebranych przedstawił się cudowny widok.
Ściany pałacu królewny-wróżki pokryte były kwiatami, wśród których zręcznie ukryte zwierciadła odbijały obrazy. Różnobarwne latarnie, umieszczone u góry, rzucały cudne światło. Cały ogród w tejże chwili stanął w ogniu, oświetlony zielono-różowem światłem. Aż się ptaki zbudziły, i nie pojmując, co się stało, czy to dzień już wstaje, zaczęły świergotać.
W głębi pawilonu, za lekką zasłoną, utkaną jakby z mgły, widać było ustawiony wśród kwiatów tron wróżki.
Rozległ się cichy śpiew, płynący z oddali, i jednocześnie otwarły się boczne drzwi, weszli dwaj paziowie niebiesko ubrani i stanęli u progu.
Po chwili do sali weszło śpiewając sześć dziewczynek, różowo ubranych z wianuszkami na rozpuszczonych włosach, a za niemi w zielonych, aksamitnych ubraniach sześciu chłopczyków. Cały orszak, oddawszy sobie nawzajem pokłon, ustawił się w szeregu, dziewczynki naprzeciw chłopców. Zagrała muzyka, i na salę weszła królewna-wróżka.
Była to naturalnie Bronka.
Sukienkę miała jasnoróżową, różowe pończoszki i takież pantofelki na nogach, a na głowie, na ciemnych kędziorach świeciła srebrna gwiazda, od której aż do dołu spadała lekka, przezroczysta zasłona, przetykana gdzie niegdzie srebrnemi nitkami. W ręku miała królewna różdżkę różową z kwitnącą różą na końcu.
Dwór złożył głęboki pokłon królewnie-wróżce, a ona skinąwszy lekko głową, skierowała się do swego tronu.
Gdy na nim usiadła, a ze wszystkich stron otoczył ją orszak, dwóch pazików podeszło do tronu, podając królewnie szkatułkę.
Otworzyła ją i zaczęła wydobywać z niej przeróżne podarunki przeznaczone dla zebranych gości. Szpileczki, pierścionki, flakoniki, świeże kwiaty. Stojący obok herold oznajmiał, kto ma dostać dar jaki, a paź doręczał obdarowanemu.
Po rozdaniu podarków zagrała znowu muzyka i rozpoczęły się tańce. Królewna-wróżka narazie przyglądała się tańczącym, ale trwało to tylko chwilę. Wstała ze swego tronu i lekka jak ptaszek zbiegła po stopniach. Mademoiselle Yvette pośpieszyła ku niej, chciała jej coś przedstawić, ale Bronka nie słuchała.
— Proszę mi zdjąć tę zasłonę z głowy — rzekła — bo chcę tańczyć.
I jak różowy motyl frunęła do dzieci. Rozpoczęła się zabawa na dobre. Wyszła ona trochę poza program ułożony przez Francuzkę, ale goście bawili się wyśmienicie, a królewna-wróżka bodaj że najlepiej. Znudziła ją rola, w którą ją ubrano, miała dość tych ceremonij i teraz bawiła się jak prawdziwe dziecko.
Mademoiselle jednak nie dała za wygrane, wszak miał być jeszcze teatr amatorski, miano odegrać sztukę francuską.
Bronka musiała się zgodzić na to ustępstwo, poszła więc zasiąść wśród widzów, obok tatusia. W pawilonie tymczasem ustawiono kulisy, podniesiono zasłonę, i mali artyści odegrali uscenizowaną baśń o Kopciuszku.
Kopciuszkiem była Jania Karska, a królewiczem Tadzio Brochwicz. Oboje grali doskonale, wymawiali świetnie. Bronki jednak już to nie zajmowało, wolała tańczyć. To też stosownie do jej woli, po ukończeniu przedstawienia pan Torski poprosił zpowrotem gości do pałacu, gdzie już zastawiona była wieczerza, a po niej nastąpiły nowe tańce, które przeciągnęły się późno w noc.
Nazajutrz pani Gorska zawiadomiła Bronkę, że tatuś kazał ją ucałować, gdyż telegraficznie został wezwany do Warszawy i wczesnym rankiem tam odjechał.
Skrzywiła się na tę wiadomość różowa buzia królewny, tak się cieszyła, że tatuś zostanie dłużej, że chociaż parę tygodni spędzą razem w Bronkowie.
— Zawsze te interesa — westchnęła, już dziś rozumiejąca, że one to pochłaniają czas ojca.
W parę dni potem przyjechała Wanda, zaproszona przez pana Torskiego i Bronkę, by tu w ciszy wiejskiej mogła przebyć kilka tygodni po odbytej kuracji. Ułożono, że jeszcze ten rok miała przychodzić na lekcje do Bronki, a po roku zamieszka na stałe w domu pana Torskiego i obejmie zupełny zarząd domu, oraz opiekę i kierunek nad wychowaniem Bronki.
Panna Wanda była zapaloną przyrodniczką, kochała las, drzewa, rośliny, zwierzęta i ptaki. Zamiłowanie swe umiała przelać w uczennice, i Bronka pod jej umiejętnym kierunkiem uczyła się poznawać i kochać najpiękniejszą księgę na świecie — przyrodę.
Rozpoczęły się więc długie przechadzki, wycieczki do lasu, wyprawy po grzyby i jagody, a potem po orzechy.
Mlle Yvette dostała urlop i wyjechała na miesiąc do Francji, pani Gorska naturalnie po lesie nie chodziła, zostawała w domu, by zająć się gospodarstwem. Zato ciocia Wandzia z Bronką i Zosią Freund, która wakacje spędzała z przyjaciółką, całe dnie przebywały w lesie.
Królewna po raz pierwszy w życiu zapoznała się tak blisko ze wsią. Dotąd wywożono ją latem nad morze lub w góry. Parę razy spędziła kilka tygodni u Jani Karskiej, ale tam siedziały całemi dniami w pięknym, cienistym parku, lub wyjeżdżały powozem na przejażdżkę, tu zaś używały w całej pełni wiejskiej swobody.
Wieś zachwycała ją ogromnie. Coraz to nowe uciechy i przyjemności odkrywały dziewczynki w dużym, cienistym lesie lub na zielonych łąkach.
Pewnego razu wrócono późno ze spaceru i, siedząc w jadalni przy wieczerzy, opowiadano wrażenia dnia, gdy jasna łuna oświetliła okna.
— Pożar — zawołała pani Gorska, podbiegając do okna — i to gdzieś wpobliżu!
Panna Wanda zadzwoniła. Wszedł służący, oznajmiając, iż pali się wieś Bronkowska.
— Proszę o konie do kabrjoletu — powiedziała ciocia — muszę tam pojechać i zobaczyć, czy nie można dopomóc w czem biedakom.
— Ach, ciociu! — zawołała Bronka — weź i nas ze sobą. Nigdy nie widziałam pożaru zbliska.
Pani Gorska zaprotestowała, bała się dla Bronki zmęczenia i przerażenia, ale panna Wanda była innego zdania.
— Niepodobna z przed oczu jej usuwać wszystkich smutków i bolów ziemi — rzekła. — I dzieci są obywatelami kraju i o jego potrzebach powinny myśleć. Bronka pojedzie ze mną, lecz Zosia zostanie w domu. Jest znużona i sił ma niewiele; nietylko że się nie przyda, ale jeszcze zawadzać będzie.
Musiała więc pani Gorska ustąpić, choć pojąć nie mogła, by się tam Bronka na coś mogła przydać. Ale pan Torski wyraźnie zaznaczył, iż wola panny Wandy musi być zawsze spełniana, a tu jeszcze i Bronka tego chciała, należało więc ustąpić.
Po przybyciu na miejsce przekonała się panna Wanda, że dobrze zrobiła, pośpieszając z pomocą.
Przybyła również czeladź z Bronkowa wraz z ekonomem, i energicznie rozpoczęto akcję ratunkową.
Bronkę zostawiła panna Wanda w powozie pod opieką służącej, którą wzięła ze sobą, a sama poszła do palących się domostw.
Wieś w Bronkowie była duża, a budowana zwyczajem wszystkich wsi polskich w ten niepraktyczny sposób, iż domostwa stały jedne przy drugich, nieoddzielone od siebie żadnym ogrodem, wszelkie zaś zabudowania gospodarcze mieściły się niemal pod jednym dachem z mieszkaniem ludzi.
Szczęściem, że ogień wszczął się wcześnie, gdy jeszcze nikt nie spał, wypadku więc z ludźmi nie było. Ocalono najmniejsze niemowlęta. Zato cały dobytek, świeżo zwiezione zboże, wszystko stało w ogniu.
Dzięki jednak usilnej pracy udało się ogień powstrzymać. Spłonęły cztery chałupy. A ich mieszkańcy zostali bez dachu i chleba.
Starsi gospodarze objaśnili pannę Wandę, że najbardziej ucierpiała uboga wdowa z czworgiem dzieci.
— Spaliło się biedactwu wszystko — mówili — ani garści zboża nie mają. Ani odzieży do przebrania.
Panna Wanda poszła do powozu, w którym zostawiła Bronkę. Dziewczynka była przerażona tym nieznanym jej nigdy widokiem.
— Ach, ciociu! — rzekła — wracajmy do domu, to takie smutne.
— Nie, Bronko, nie możemy jeszcze wracać, — odrzekła ciocia. — Niepodobna tak zostawić tych nieszczęśliwych ludzi. Właśnie chciałam ci powiedzieć, że w nieobecności tatusia twoim jest obowiązkiem zająć się nimi. Jesteście właścicielami Bronkowa i najbliższymi sąsiadami tej wsi, trzeba więc dać pomoc pogorzelcom.
Dziewczynka spojrzała na nią zdumiona.
— Nie mam pieniędzy, ciociu — szepnęła — ale napiszę do tatusia, on przyśle.
— Tak, należy i to zrobić, ale w tej chwili niepodobna zostawić tej biednej kobiety, żeby z dziećmi nocowała w polu.
— Zabierzmy ją do Bronkowa — zawołała dziewczynka. — Dobrze, ciociu?
— Właśnie tego chciałam, ale ja tu jestem obcą, a ty gospodynią, więc trzeba, byś to zrobiła sama. Pójdź ze mną do nich.
— Kiedy ja nie wiem, jak to zrobić — szepnęła dziewczynka.
— Poprostu poproś ich, by pojechali z nami do Bronkowa, gdzie im dasz nocleg; jutro pomyślimy, coby więcej należało uczynić.
— To ty poproś, ciociu! — prosiła Bronka. — Ja nie umiem.
— Czyżbyś nie umiała prosić Jani lub Zosi, by do ciebie przyjechała?
— Tak — odparła Bronka — ale to są chłopi.
— Są to zupełnie tacy sami ludzie jak i my, — odrzekła panna Wanda — mimo że nie mieszkają w pięknych domach i nie chodzą w bogatych sukniach. W ten sposób, w jakibyś zapraszała Zosię, należy zaprosić i tę biedną kobietę. — Mówiąc to, poprowadziła Bronkę do miejsca, gdzie pod drzewem siedziała biedna rodzina, gorzko płacząc nad swem nieszczęściem.
Dzieci były małe, najstarsze miało lat sześć, najmłodsze jeszcze na ręku matki.
— Córka pana Torskiego z Bronkowa prosi was, byście do nich pojechali, matko — rzekła panna Wanda — prawda, Bronko?
— Proszę bardzo, niech pani do nas jedzie z dziećmi, — prosiła Bronka, chcąc jak najgrzeczniej zaprosić.
Kobieta spojrzała na dziewczątko z wdzięcznością.
— O, moja śliczna panieneczko, aniołku złoty! — zawołała — Niechże ci Pan Jezus wynagrodzi, żeś pomyślała o nas sierotach, ale czybym ja śmiała?
Tu już panna Wanda poparła prośbę Bronki, a prosiła tak mile, tak umiała zachęcić, że nieszczęśliwa kobieta zgodziła się.
Panna Wanda zwróciła się do ekonoma, który tu przyjechał z czeladzią, i poprosiła go, by ułatwił biedakom przyjazd do dworu, do którego było dwa kilometry drogi.
Znalazł się zaraz wóz, a pan Ignacy powiedział, że jest pusta izba we dworze, w której można będzie pomieścić Szymonową z dziećmi.
Panna Wanda pojechała więc z Bronką przodem, zabrały ze sobą ekonoma, pana Ignacego, by przygotować izbę dla pogorzelców.
Bronka prosiła, by mogła pójść na folwark z ciocią zobaczyć tę izbę, i panna Wanda kazała tam wprost pojechać.
Izba była duża, przestronna, a że nie było ani łóżka, ani stołków żadnych, więc naniesiono siana i ułożono dziatwę do snu, napoiwszy ją przedtem mlekiem.
Nazajutrz pani Gorska chodziła, wzdychając i wyrzekając, iż Bronka mogła się zaziębić, że miała noc bezsenną i skutkiem tego pobladła. Panna Wanda uśmiechnęła się na to gderanie starej opiekunki.
— Przed tygodniem, o ile wiem — rzekła — Bronka niedospała również nocy, w lekkiej sukience siedziała w parku i wtedy się pani o nią nie obawiała. Dlaczegóżby miała teraz zachorować, jeśli jej wówczas nic nie zaszkodziło?
— To było co innego — broniła się pani Gorska — wówczas była zabawa, dziecko miało dużo przyjemności.
— Moja droga pani — rzekła uprzejmie panna Wanda — wiemy dobrze obie, że życie nie składa się z samych przyjemności, a najszczęśliwszym jest ten, kto umie myśleć o drugich. Pani, co tak kocha Bronkę, niechże jej tej wielkiej przyjemności nie pozbawia. Będzie kiedyś bogatą, posiądzie wielki majątek; trzeba, by zawczasu nauczyła się używać go dobrze. Niech wie, że komu dużo dano, ten musi innym dawać i o innych myśleć. Niech wcześnie będzie obywatelką swej ziemi.
Ale pani Gorska nie uznawała rozumnych słów panny Wandy. Ona obawiała się jednego, by Bronka nie przywiązała się zanadto do cioci Wandzi, gdyż przez to ustałby wpływ jej i, kto wie, czy nie usuniętoby jej z zajmowanego od tylu lat miejsca.
Bronka ani zmizerniała, ani się rozchorowała z powodu pożaru i nocy bezsennej. Czuła się tylko jakąś poważniejszą, miała pewien obowiązek do spełnienia i dumną z niego była.
Rano poszły z ciocią do Szymonowej, wyszukano dla niej niezbędne sprzęty, pościel, bo wszystko spłonęło. Potem idąc za poradą cioci, dziewczynka napisała obszerny list do ojca, opisując mu cały wypadek i prosząc, by dopomógł biednej Szymonowej, „która ma aż czworo dzieci, a jedno takie malutkie, że jeszcze i nie chodzi samo“.
Patrzyła jednak królewna z góry na biedne dzieci i ich matkę. Takie to było słabe, obdarte i umorusane. Nie; bawić się z niemi i zadawać nie mogłaby nigdy. Patrzyła zdumiona, jak ciocia przyniosła czyste płótno, jak kazała dać wody, wykąpała małą Kaśkę i zawinęła ją sama. A Szymonowa tymczasem myła starsze.
Obie z Zosią przyglądały się, jak ciocia następnie kroiła i szyła sukienki i ubranka dla dzieci.
— Możeby i moje dziewczątka mi pomogły — zachęcała panna Wanda. — We trzy uszyłybyśmy prędzej i odziały te biedactwa.
Ale nie umiały tego robić ani Bronka, ani Zosia, i ciocia musiała szyć sama.
Pan Torski w odpowiedzi na list Bronki pochwalił córkę, zalecił jej, by cioci słuchała we wszystkiem a nieszczęśliwym śpieszyła z pomocą.

A pamiętaj, dziecino droga — pisał tatuś — że nietylko pieniędzmi pomagać należy nieszczęśliwym. Trzeba też umieć słowem dobrem przemówić, serdeczną opieką otoczyć każdego, komu śpieszymy z pomocą. Niech to nie będzie datek, rzucony przez bogatszych ubogim, ale dar dobrego, kochającego serduszka, które w każdym człowieku widzi brata. Pragnę, by moja dziewczynka miłowała ludzi, a tego najprędzej nauczy się od cioci, i dlatego cieszę się, że jesteście obie razem, i wierzę, że biedni mieszkańcy Bronkowa, którzy tak ucierpieli od ognia, w was znajdą opiekę i pomoc“.

Do listu dołączony był przekaz na sporą kwotę.
Bronka ucieszyła się bardzo i chciała zaraz biec i oznajmić Szymonowej, iż tatuś przysłał dla niej dużo, dużo pieniędzy.
Ale ciocia ją powstrzymała.
— Przedewszystkiem — rzekła — należy obmyślić, coby dla niej należało uczynić. W tej chwili Szymonowej nie brak niczego. Ma dach, jedzenie dla siebie i dziatwy, odzież również dostała. A wszak oprócz Szymonowej są i inni poszkodowani.
Po południu poszły obie na wieś.
Dzień to był powszedni, a że lato miało się ku końcowi, więc starsi wszyscy byli w polu, zajęci pracą. Po ulicach wioski i podwórkach bawiły się małe, kilkoletnie dzieci. Nikt się niemi nie opiekował, nikt zabawą nie kierował, i grzebało się to wszystko w piasku, przewracało w błocie lub uganiało z psami.
Bronka patrzyła zdziwiona.
— Dlaczego, ciociu, oni tacy brudni? — zapytała — i czemu tak się dziwnie bawią, a na nas patrzą ze strachem?
— Dlatego — rzekła ciocia — że są biedni, matki pracują cały dzień w polu, nie mają czasu zająć się dziećmi; zostawione sobie biedactwa poprostu dziczeją.
— A czemu nie uczą się czego?
— Bo niema komu ich uczyć — odparła ciocia. — Szkoły niema w Bronkowie. Ale wiesz co? Za rok, gdy tu przyjedziemy, założymy ochronkę dla tych biedaków, zbierzemy tam dzieci i będziemy je uczyły.
— Jakto? — spytała Bronka — ty, ciociu, i ja uczyłybyśy te dzieci?
— Niezupełnie my same — odparła ciocia Wandzia — bo w Warszawie wyszukamy ochroniarkę, odpowiednio uzdolnioną, i ona zajmie się opieką i nauką dziatwy, a my będziemy uważały, by ochronka miała wszystko, co potrzeba, by wszystkie dzieci do niej uczęszczały. Będzie to twoje królestwo — dodała żartobliwie.
Dnia tego nic nie zrobiły na wsi ciocia i Bronka, ale zato w niedzielę po nabożeństwie odbyła się narada, na którą zaproszono kilku gospodarzy z Bronkowa i pana Ignacego Bączka, ekonoma dworskiego, oraz księdza proboszcza. Przyszli i pogorzelcy.
Szło przedewszystkiem o chaty.
Panna Wanda przedstawiła zebranym, że na prośbę swej córki pan Torski przysłał potrzebne pieniądze na wystawienie domostw i na niezbędne rzeczy. Prosiła więc, by każdy powiedział, ile potrzebuje, a ona stosownie do tego rozdzieli nadesłaną kwotę.
— Pieniędzy tych nie daruje nikomu pan Torski — mówiła panna Wanda. — Przeznacza je dla gminy, na fundusz zapomogowy. Wszyscy więc ci, którzy z pieniędzy tych mają korzystać, obowiązani są w przeciągu najdalej pięciu lat zwrócić wzięte pieniądze. I już ta kwota nie pójdzie do rąk wierzycieli, tylko będzie składana do banku, jako fundusz zapomogowy gminy Bronkowa.
Następnie poprosiła panna Wanda księdza proboszcza, oraz wójta gminy i dwóch jeszcze gospodarzy, by wspólnie z nią napisali odpowiednią uchwałę, którą podpiszą wszyscy ci, co obecnie z tej zapomogi mieli korzystać. Wieśniacy z uznaniem przyjęli wniosek pana Torskiego, dziękowali Bronce za napisanie do ojca i prosili ją, by w ich imieniu podziękowała samemu panu.
Omówiono wszystko, a idąc za przykładem pana Torskiego, ci wszyscy, którzy poszkodowani od ognia nie zostali, zobowiązali się dopomóc bezinteresownie pogorzelcom w postawieniu chałup.
Panna Wanda od siebie ofiarowała Szymonowej śliczną łaciatą krowę w miejsce tej, która zginęła w ogniu.
Ogromna była radość biedaków, gdy w następną niedzielę pastuszek dworski przyprowadził im śliczną krowę.
Szymonowa płakała z uciechy, a dzieciaki skakały koło łaciatej, nazywając ją pieszczotliwemi wyrazami i całując jej głowę.
Zwierzę rozumiało widocznie te pieszczoty i radość, bo wyciągało głowę do dzieci i wzamian za całusy lizało ich główki i buzie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.