<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Mężczyzna
Podtytuł Sztuka w 3 aktach
Wydawca Księgarnia D. E. Friedkeina
Data wyd. 1902
Druk Nowa drukarnia Jagiellońska w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.


Pokój ten sam, co w poprzednich aktach. Tylko biurko i fotel stoją na dawnem miejscu. Zmrok wieczorny. — W piecu pali się ogień. Przed piecem owinięta szalem siedzi Julka. Na kanapie osłonięta także chustką, siedzi skurczona w kłębek Elka. Pod plecami ma podłożoną poduszkę w białej poszewce. Elka jest blada bardzo i wynędzniała po przebytej chorobie. — Ma na sobie kaftanik poranny kolorowy, spódnicę. Twarz jej pobladła, włosy uczesane gładko po obu stronach tak, że zakrywają uszy. W twarzy Elki jest wielka zmiana. Wypiękniała i wyszlachetniała. Całe jej obejście także nabrało cechy więcej szlachetnej. Julka coś jest także inną. Jest cieplejszą w obejściu, serdeczniejszą, więcej macierzyńską względem Elki.


SCENA I.
ELKA, JULKA.
JULKA.

Czy śpisz Elko?

ELKA.

Nie Julko!

JULKA.

Może płaczesz!

ELKA.

Nie... od kilku dni już nie płaczę wcale.

JULKA.

To dobrze Elko... prędzej przyjdziesz do zdrowia.

(chwila milczenia).
ELKA.

Jak myślisz Julko, czy oni... tam w agencyi przyjmą mnie z powrotem?

JULKA.

Nie wiem. Ale zawsze jest tyle kandydatek, gdy jakieś miejsce, choćby najlichsze wakuje, że wątpię o tem Elko.

ELKA.

Ja zaś myślę Julko, że jeśli oni mnie nie przyjmą, to będzie pewnie i dlatego, że się... to stało... To się już musiało roznieść... prawda?...

JULKA.

Nie myśl o tem Elko! Jeśli nie dostaniesz miejsca w agencyi, to dlatego, że jest za dużo biednych kobiet na świecie, a za mało dla nich pracy.

ELKA (z wybuchem).

I powiadają, że każde stworzenie ma wyznaczone sobie miejsce pod słońcem.
A poco żyją takie biedne dziewczyny jak ty i ja? po co?... Och! bo i ty, choć jesteś o tyle mądrzejsza odemnie... tylko nędzę masz za swoją pracę. A teraz ja ci spadłam na kark! ja!... Co ta moja choroba musiała cię kosztować!... Boże, mój Boże!...

JULKA.

Proszę cię — nie myśl o tem!

ELKA (po chwili).

Julko!

JULKA.

Co Elko!

ELKA.

Powiedz mi prawdę — ale prawdę, jak na świętej spowiedzi... Ty... od... niego... nic nie wzięłaś?... ani centa!

JULKA.

Nie wzięłam nic. Na to ci mogę przysiądz.

ELKA.

Och! bo to byłoby straszne... ja umarłabym chyba, gdybym się dowiedziała, że on kupił mi choć łyżkę lekarstwa... Albo... trumienkę...

(nagle zaczyna płakać).

O! Julko! Julko!

JULKA (podchodzi ku niej i głaszcze ją po włosach).

Elko... proszę cię...

ELKA.

Tak straszno pomyśleć Julko, że ta mała trumienka, to wszystko...

(po chwili biorąc Julkę za rękę).

Powiedz mi, czy przynajmniej na cmentarzu był ksiądz?

JULKA.

Ależ tak Elko — był. — Dobry, siwy, poczciwy ksiądz, który o nic się nie pytał... i znakiem krzyża pożegnał.

ELKA.

Mój Boże!... mój Boże!...

(po chwili).

Co to tak szumi?

JULKA.

To deszcz po szybach dzwoni.

ELKA.

Och jak smutno! to już jesień!... znów jesień!... Gdy zachorowałam było jeszcze lato. Jak się to długo ciągnęło!

(po chwili).

Dlaczego i ja nie umarłam!

JULKA.

Zapalę lampę Elko — będzie ci weselej.

ELKA (owijając się chustką).

Nie! nie! proszę cię. Szara godzina... to tak miło. Lepiej się rozmawia. Czy mnie słuchasz Julko?

JULKA (siadając przy piecu).

Tak Elko.

ELKA.

Jak cię nudzę, to powiedz, a ja wtedy przestanę mówić. Ale — ja ci coś chciałam powiedzieć. Tylko może się ze mnie wyśmiejesz... co?

JULKA.

Nie — nie będę się z ciebie wyśmiewać Elko.

ELKA (nieśmiało).

Ja bardzo się teraz zmieniłam Julko — bardzo — bardzo. Gdy tak leżałam nieruchoma i milcząca całe dnie i całe noce, to ty myślałaś, że ja śpię. Ale ja nie spałam. Ja ciągle myślałam. I przyszłam do przekonania, że ja jestem zupełnie inna jak dawniej. Ja jestem za głupia, żeby ci tak dokładnie powiedzieć w czem ja się zmieniła, ale ja to czuję... Ja jestem teraz jakaś lepsza... Dla czego to Julko?

JULKA.

Dla tego, że tak wiele przecierpiałaś Elko. Ci, którzy mówią, że cierpienie uszlachetnia, nie kłamią.

ELKA.

Może ty masz racyę. Bo z początku, to gdy sobie przypomniałam i... jego, co on zrobił, to mnie ogarnął taki gniew, że gdybym go była zobaczyła, byłabym go zabiła. A potem w miarę, jak codzień więcej płakałam, serce mi jakoś miękło i ten gniew przechodził. Teraz już tylko, kiedy o nim myślę, to nie mam siły na gniew. A to, jak on ze mną postąpił, to widzę, jak przez mgłę.

JULKA (cicho).

Przez mgłę... łez!

ELKA.

Tak... może... nie wiem. To tylko we mnie teraz wzrosło, to jedno postanowienie. I dziś ci to chciałam powiedzieć Julko. Już dłużej nie będę, z tem zwłóczyć. Zresztą to dla mego spokoju... Czy chcesz mnie wysłuchać?

JULKA (z dobrocią).

Mów moja droga... słucham cię!

ELKA.

Dziękuję ci! (po chwili) Czy... on... tu przychodzi!

JULKA.

Wiem, że dowiadywał się u stróżki z początku codziennie. Teraz spotkałam go kilka razy pod bramą.

ELKA.

Czy... mówił co z tobą? Och! nie myśl, że ja się nim jeszcze interesuję dla siebie samej... Ja już z nim skończyłam. To dla innych powodów.

JULKA.

Zamieniłam z nim tylko kilka słów. Powiedziałam mu, że byłaś między życiem a śmiercią, że... ono... nie żyje... i że powrót twój do zdrowia będzie bardzo długi. Więcej z nim mówić nie chciałam.

ELKA.

To dobrze!... Skoro go jeszcze spotkasz, nie mów z nim wcale Julko. Ani ja, ani ty, nie powinniśmy go znać więcej. To był zły duch nasz... (po chwili) Jak ten deszcz o szyby bije! (pauza) Tak... co to ja. Ach tak!... Chciałam cię o coś prosić, bardzo, bardzo... Starsza! moja droga, święta, starsza, nie odmów ty mi tego!

JULKA (zbliża się do kanapy).

Uspokój się... co tylko w mej mocy, zrobię, możesz być pewna... o co ci chodzi?

ELKA.

Chodzi mi o... nią...

JULKA.

O kogo?

ELKA.

O... nią!... O tę jego... żonę!... Ty wiesz, ona mi się ciągle śni. Ciągle, ciągle. I zawsze taka smutna, taka strasznie smutna i taka strasznie dobra, jak wtedy, gdy tu była i mówiła do mnie, że się na rozwód godzi. — Ona go kochała i pewnie ciągle kocha. — Jak stąd wychodziła, to miała oczy pełne łez... Ja zaraz pomyślałam, że mi to szczęścia nie przyniesie... i nie pomyliłam się.

JULKA.

Więc o co ci chodzi Elko?

ELKA.

Ja chcę... żeby ona wiedziała, że ja za niego nigdy, nigdy nie wyjdę. I dlatego ona może się z nim nie rozwodzić.

JULKA.

Ale on się z nią nie pogodzi.

ELKA.

Kto wie!... On przecież dziś to — jutro tamto... Przedemną się zaklinał, że się ze mną ożeni a ot!... Tak samo i to. A zresztą... niech robią co chcą. Ja tylko chcę, żeby mnie już Bóg nie karał za jej łzy i niech ona mi się już więcej nie śni. Ja ci jeszcze coś więcej powiem.

JULKA (cierpliwie).

Cóż takiego Elko!

ELKA.

Tylko się nie gniewaj moja starsza! Ja wczoraj położyłam sobie na kołdrze kabałę. Gniewasz się?

JULKA (cierpliwie z uśmiechem).

Nie!... Nie!...

ELKA.

I widzisz — koło niej... był as treflowy. I jak ten deszcz tak o szyby bić zacznie, to ja się boję, że ona... że ona...

(chowa głowę w poduszki).
JULKA.

Nie bój się! nie bój się!... proszę cię!... Elko!

ELKA (gorączkowo).

Trzeba ją o tem postanowieniu zaraz zawiadomić... zaraz...

JULKA.

Może napiszesz...

ELKA.

O nie!... za nic! ona się dosyć z mego listu nawyśmiewała. Potem tego nie można pisać. To trzeba jej wytłomaczyć, powiedzieć jak i co... trzeba tyle powiedzieć... to list nie obejmie... Słuchaj! Ty! Ty! musisz przejść do niej...

JULKA.

Elko!

ELKA (całując ją po rękach).

Zrób to! zrób to!... a nie, to jak ciebie nie będzie w domu, to ja się powlokę i powiem jej, że ją przepraszam i że nie chcę już nic! Zobaczysz! ja to zrobię!...

JULKA.

Nie waż się! nie wolno ci wychodzić!

ELKA.

To ty idź!... i zrób to zaraz! Ja będę mieć spokojne sumienie! Ja będę mogła spać i ona będzie szczęśliwą... Idź! Idź!

JULKA.

Teraz!

ELKA.

Tak. Teraz. Ciemno już. Nikt cię nie zobaczy, że do niej wchodzisz. A potem co to już nas obchodzi, kiedy to wszystko skończone. Idź Elko.
Ona była taka zmartwiona... Niech ona przynajmniej nie płacze.

JULKA.

No... uspokój się... pójdę. Powiem jej. Choć ja jestem przekonana, że oni się nigdy nie pogodzą.

ELKA.

To nic, ale my zrobimy swój obowiązek.

JULKA.

Zapalę ci lampę przed odejściem.

ELKA.

Ja to sama zrobię.

JULKA (biorąc żakiet i kapelusz).

Tu mam malagę, tu mam biszkopcik!. Jeżeli ci się jeść zechce...

ELKA (wstając z kanapy).

Dobrze... dobrze!... och! kamień mi z serca spada!... dziękuję ci moja droga, moja dobra, moja śliczna starsza!

JULKA (ubrana).

Proszę cię, tylko spokojnie. Ja zaraz wrócę. — To niedaleko. — Gdzież mój klucz od zatrzasku?... A jest!...

ELKA (zatrzymując ją).

Julko, trzeba jutro kazać zamek przerobić.

JULKA.

Dlaczego?

ELKA.

Bo... on... ma także klucz. To nie dobrze... Po co?

JULKA (zatrzymując się).

Czy sobie nie ufasz Elko? W takim razie ja nie pójdę tam, gdzie mnie posyłasz.

ELKA.

Nie Julko. Ja sobie ufam... Tylko ja... jemu nie ufam.

(stoją obie na środku sceny).
JULKA.

Ty zaczynasz mnie zastanawiać Elko.

ELKA.

Zmieniłam się — starsza, zmieniłam się — nic innego. Idź! idź!...

JULKA.

Idę, bądź zdrowa!

(całuje ją i wychodzi).



SCENA II.
ELKA, KAROL.

(Elka pozostawszy sama zbliża się do stołu, zapala lampę, pije kieliszek malagi, w którym macza biszkopcik. Ruchy jej są ociężałe, niepewne, kaszle. — Owija się w szal i siada znów na kanapie. Chrzęst klucza w zamku. Elka podnosi głowę. Kroki w przedpokoju. — We drzwiach staje Karol, Elka przerażona klęka na sofie i z wyciągnietemi rekami jakby zasłaniała się przed widmem woła).

ELKA.

Nie! Nie!...

KAROL (w palcie, kapelusz w ręku, blady).

Nie... nie bój się... Czy Julki niema?

ELKA (przychodząc do siebie).

Wyszła... poszła... Czego... tu?... czego?

KAROL (zmieszany).

Chciałem się dowiedzieć o zdrowiu. Sądziłem, że spisz... że zastanę Julkę... i zapytam.

ELKA (ciągłe na kanapie).

Ja jestem zdrowa... tylko byłam bardzo chora.

KAROL (j. w.).

Wiem... i bardzo... bardzo żałuję... choć przecież...

ELKA.

To nic... to nic.. już przeszło... Miałam dobrego doktora i lekarstwa i wszystko... Julka mi dała...

KAROL.

A... tem lepiej!... tem lepiej!

(chwila milczenia, słychać szum deszczu bijącego o szyby).
KAROL.

Czy... Julka już dziś nie wróci?

ELKA.

Wróci... ona poszła niedaleko. Czy pan z nią chce pomówić?

KAROL.

Tak... zawsze tak odemnie ucieka.

ELKA.

A o czem? Bo proszę pana, jeżeli to o mnie to niech pan lepiej to mnie powie. No — co jej pan chce powiedzieć?

KAROL (milczy).
ELKA.

Bo jeśli to o naszem małżeństwie, to ja wolę z panem od razu o tem pomówić.

KAROL (szybko).

Może to odłożymy na później... Pani jeszcze słaba... niema sił...

ELKA.

Nie — nie. — Lepiej niech się to wszystko odrazu wyjaśni. Ja tak, tak myślę, że jeżeli pan tu przyszedł, to pewnie pana sumienie ruszyło i pan chce się ze mną ożenić. Ale — widzi pan, jak mnie tak już śmierć w oczy zaglądała i ja byłam już, już w grobie, to ja się zupełnie odmieniłam. Ja przejrzałam. Ja się zrobiłam dumniejszą, inną. — Gdyby się wróciło, to co dawniej, to już byłoby inaczej. — Dlatego może pan się nie bać, ani mnie ślubu ze sobą nie proponować. To byłoby z litości, a ja tego nie chcę. — Ja nie dla pana — pan nie dla mnie... Niech pan sobie idzie od nas! To już będzie nasza krzywda... Niech panu Bóg przebaczy.

(z wielka prostotą).

Ja panu także przebaczam!

KAROL (odzyskując rezon).

Winy znów mojej takiej nie było.

ELKA.

Ja panu też nic nie wyrzucam. Naszą winę to już Bóg kiedyś rozstrzygnie. Ja za mój grzech zapłaciłam ciężko... (cicho) strasznie ciężko. Byłam już taka chora, że ani jęczeć, ani płakać nie mogłam... Ale najgorsze było to, kiedy trumienkę wynieśli... Oni cicho wynosili z domu, myśleli, że ja śpię, a mnie aż coś targnęło za serce i jakby mi kto szepnął „już niema!“

(po chwili).

I widzi pan — wtedy to było mi tak strasznie, że już chyba tem zapłaciłam Panu Bogu za moje grzechy.

(pauza, słychać łomot wichru o szyby).
ELKA (ocierając oczy).

Ha! trudno!... stało się. Niechże mnie pan dobrze zrozumie, co ja panu mówię. Ja nigdy za pana nie pójdę. Nigdy!... Pomiędzy mną i panem będzie zawsze ta mała trumienka. Ale jeżeli pan nie chce, żeby jeszcze ktoś się na pana żalił, to może pan... powróci do swojej żony. Ja panu nic nie mówiłam, ale wtedy, jak ona tu była, to ja widziałam, że ona pana ciągle bardzo kocha...

KAROL (żywo).

Mogę panią zapewnić, że ja do niej nie wrócę.

ELKA.

To źle pan zrobi. Przecież ona może panu darować, bo ona niema takiego żalu do pana jak ja.

KAROL.

Ale ja jej nie daruję... Zresztą — to chyba już kwestya moja osobista.

ELKA.

Pewnie... Pan zrobi, jak pan będzie chciał.

(pauza).
ELKA (przypatruje mu się nieśmiało).

Pan bardzo zmizerniał.

KAROL.

Jestem chory.

ELKA.

To pewnie dlatego, że pan je znów po restauracyach.

KAROL.

Może!

ELKA (z wielka dobrocią).

Niech pan inne życie prowadzi! — dobrze? co?

KAROL (niecierpliwie, oglądając się na drzwi).

Czy panna Julia nie wróci?

ELKA.

Powiedziała, że wróci zaraz...

(Opiera się o poręcz sofy i tak siedzi długą chwilę, z pod zamkniętych powiek zaczynają jej płynąć łzy. Karol spogląda na nią i dostrzegłszy, ze płacze, gryzie niecierpliwie usta).
ELKA (cicho i zimno).

Tak mi się wszystko przypomina.

KAROL.

Pani się denerwuje, ja pójdę.

ELKA (j. w.).

Nie... bo choć pan tu jest, to ja tak jakbym pana nie widziała. Pan teraz dla mnie jest jak widmo z poza grobu... Pan wie — jak duch. Tamten to był inny. — Pan mi jesteś zupełnie obcy. —

(zgrzyt klucza w zamku).

Julka!

(Karol zmieszany cofa się ku oknom, wchodzi Julka szybko).



SCENA III.
JULKA, KAROL, ELKA.
JULKA (idąc do Elki nie widzi Karola).

Byłam... niema jej w domu. Zostawiłam bilet... co ci? Elko! blada jesteś jak trup? co tobie?

ELKA (wskazując na Karola).

Przyszedł... jest tam.

JULKA (odwraca się szybko).

Pan tu? po co? po co?

KAROL.

Sądziłem, że panią zastanę. Chciałem z panią pomówić.

JULKA.

Ze mną?

ELKA.

Ja już powiedziałam o swojem postanowieniu. Nigdy nie będę pana żoną... nigdy... Pan może iść wolny...

JULKA.

Czy pan słyszy?

KAROL.

Słyszę.

JULKA.

Mimo to pan nie odchodzi?

KAROL.

Nie odchodzę, bo ja przyszedłem, żeby z panią pomówić. Kilkakrotnie chciałem to uczynić na ulicy — nigdy nie pozwoliła mi pani wejść ze sobą w dłuższą rozmowę.

JULKA.

Ja panu niemam nic do powiedzenia.

KAROL.

Ale ja — pani.

ELKA.

Julko! nie odmawiaj. Skoro on ci ma coś powiedzieć. Ja pójdę do mego pokoju... Ja jestem bardzo znużona i zimno mi. (drży).

JULKA.

Tak... połóż się... Jeszcze jesteś za słaba na podobne wstrząśnienia. Chodź!... zaprowadzę Cię!...

(do Karola).

Proszę tu poczekać.


SCENA IV.
KAROL potem JULKA.
(Karol chodzi po pokoju chwilę — potem siada, nagle przypomina sobie, że nie jest u siebie, zrywa się — idzie do biurka, chwyta fotografię — dostrzega fotografię Julki — wysuwa ją z ramek i chowa do kieszeni — w tej chwili wchodzi Julka, widzi ten ruch i zbliża się do niego z oczyma groźnemi).
JULKA.

Dlaczego bierzesz moją fotografię?

KAROL (szybko i cicho).

Bo cię kochani jak szaleniec i żyć bez ciebie nie mogę!

JULKA.
(odsuwa się od niego i patrzy na niego szeroko rozwartemi oczyma).
KAROL.

Tak! tak! niech będzie co chce... lepiej, że to przyszło na usta moje tak nagle i tak na pozór brutalne. Ale ja ci to opisałem... zanadto tęskniłem, zanadto szamotałem się w tej matni. Ja... ciebie... ciebie kocham i zdaje mi się... co mówię, jestem pewny, że ja ciebie jedynie, ciebie kochałem od pierwszej chwili, gdy ten próg przestąpiłem.

JULKA.

Więc to mi chciałeś powiedzieć?

KAROL.

To... i jeszcze coś więcej. Julko...

(zbliża się do niej).
JULKA (odsuwając się wyniośle).

Odemnie zdaleka!...

KAROL.

Nie lękaj się!... nie chciałem cię znieważyć. Ty dla mnie jesteś tak piękną, tak czystą, tak niedoścignioną, że jedynie słowem mojem chciałem cię zakląć w statuę, przed którą mógłbym otworzyć duszę swoją.

JULKA.

Nie chcę słuchać dalej — niepowinnam.

KAROL.

Dlaczego? Przeciętna kobieta może tylko nie odczuć tego, co we mnie w tej chwili się dzieje. Ty wysłuchać mnie możesz i powinnaś. Tyś sama winna temu co się stało!

JULKA.

Ja?

KAROL.

Ty! dlaczego ty mi okazałaś się takim człowiekiem, taką duchową istotą wobec swej siostry? Każde twoje słowo, każden twój postępek, każden ruch niemal był nacechowany jakąś wyższością, myślą, czemś co mnie powoli do ciebie przykuło. Masz mnie za bardzo poziomego, przeciętnego człowieka. A przecież widzisz, że tak nie było. Twój duch, twój rozum oddziaływał na mój duch, na mój umysł. Ty byłaś od wszystkich kobiet różna. Ty byłaś... inna!...

JULKA (szybko).

A... tu cię czekałam! Inna... ja byłam inna!... I w tem leżała moja potęga i ten urok, to oddziaływanie na twą duszę i na twój umysł. Ty myślisz, że mnie kochasz, dlatego, iż jestem, jak mówisz, biała, uduchowiona... — Nie — ty tego nie widzisz... ty tylko czujesz we mnie inną kobietę, niż te, które do tej chwili posiadały twe nerwy, twe zmysły — i wyciągasz ku mnie swe ręce. Ależ zrozum, że gdybyś mnie był spotkał w ów wieczór, w który spotkałeś tę biedną Elkę i gdybym ja zajęła tę pustkę, jaką miałeś dokoła siebie, dziś tak samo szalałbyś za Elką — bo ona wydałaby ci się ową... inną...

KAROL (gorąco).

Nie — to nieprawda. Ty opanowałaś mnie nie dlatego, że jesteś inną, ale dlatego, że jesteś sobą, kobietą — kobietą-człowiekiem, kobietą zupełną — mogącą być towarzyszką życia mężczyzny, jego przyjacielem, doradcą...

JULKA.

Ale nie, kochanką... Widzisz więc, że i przy mnie bardzo szybko zapragnąłbyś zmysłowych szałów, nerwowych wstrząśnień, artystycznych wrażeń i goniłbyś za niemi. Wrogiem każdej kobiety, nieprzyjacielem jej nieubłaganym jest każda inna kobieta. Ta, która posiada serce, cierpiała na nerwy, ta, która działa na nerwy, nie podbudza zmysłów, a podbudzająca zmysły, pokonaną jest przez kobietę bardziej uduchowioną. I tak wiecznie, wiecznie... błędne koło! błędne koło!

KAROL.

Ty rozumujesz... zimno, chłodno, obojętnie... ja szaleję, mózg mój pracuje dniami i nocami, aby odtworzyć twe słowa, twe uśmiechy, twe nieporównane znaczenia, jakie umiesz nadać wyrazom. Czuję, że przez ciebie będę człowiekiem pracy i czynu...

JULKA (ironicznie ale poważniej).

Jak długo? Dopóki twe zmysły lub nerwy, lub wyobraźnia nie dopomną się o swoje prawa.

KAROL.

Jeśli tak mówisz, to wiedz, że nerwy moje szaleją, na samą myśl o tobie...

JULKA.

Jeżeli nerwy — więc w takim razie dlaczego mówisz o duchu? o umyśle? — Ale nie, ty się mylisz, ty sam nie wiesz, co tobą targa. A ja ci mówię, że tylko chęć osiągnięcia tego, co jest dla ciebie niedościgłe — nic więcej.

KAROL.

Czuję, że zmarnieję bez ciebie.

JULKA.

Nigdy! Ty będziesz dalej odbywał swą wieczną wędrówkę, ciągle spragniony, ciągle za inną dążący. Jest was tysiące, takich Ahaswerów miłosnych. — Chodzicie ciągle w błędnym kole, wyciągacie ręce i obijacie rozpaczliwie głowy o ściany więzienia, które sami zamknęliście na kłódki. — Stworzyliście sobie świat pożądań, intryg, przygód miłosnych i kupczycie w nim, szalejecie sądząc, że po za temi bolami nic już nie istnieje. A miłosne wasze przygody, to przygody Guliwera w krainie Liliputów, w porównaniu z tragedyą walk społecznych, w porównaniu z majestatem śmierci... Ale wy będziecie wiecznymi Ahaswerami, głuchymi i ciemnymi na wszystko, co nie jest wspólne z waszemi egoistycznemi erotycznemi aferami.

KAROL.

Mróz od ciebie wieje, gdy tak mówisz, mróz a mimo to ja gorzeję cały... Mówisz, że jestem Ahaswerem — dobrze. Ale zrozum, że od ciebie zależy, ażebym zakończył tę wieczną wędrówkę. I tak zmieniłem się tak, że sam siebie poznać nie mogę.

JULKA.

W czem?

KAROL (zmieszany).

No... no...

JULKA.

Czy nie zajmujesz więcej niż kiedykolwiek siebie i drugich przygodami swego serca czy zmysłów? — Gdy dziecko umarło poszłam cię szukać. Chciałam ci to powiedzieć. Byłam w domu, w redakcyi — powiedziano mi, że jesteś w handelku. Przez okno widziałam cię, jak przed bufetem zajadałeś się i popijałeś piwem. Potem pochyliłeś się i karmiłeś jakiegoś opasłego psa...

KAROL.

Chodziłem do knajpy dla zadurzenia się. Szukałem rozrywki...

JULKA (ironicznie i smutnie).

Ahaswer! Ahaswer!

KAROL (wściekły).

Julka!... Julka!...

(po chwili).

Jak cię przekonać? jak cię ubłagać? Julio! zrozum! miej litość!...

JULKA.

Duży dowód litości dałam, rozmawiając w ten sposób z tobą, w ten sposób i tak długo. Imponujesz mi jednak, po prostu, dobrą wiarą z jaką upierasz się przy tej całej sytuacyi. A teraz dość tego! I tak za długo mówię z tobą w tej kwestyi. Spodziewam się, że zechcesz nas obie pozostawić w spokoju. Ani ja, ani siostra moja nie chcemy, nie możemy widywać cię więcej...

KAROL.

Co chcesz, ażeby się teraz ze mną stało? Tak przywykłem do ciebie, do twego widoku, do twego głosu, do rozmowy z tobą, iż nie jestem w stanie pomyśleć, że muszę się wyrzec tego wszystkiego.

JULKA.

A czy zapytałeś się, co stało się z twą żoną, gdy ją opuściłeś, co stało się z Elką, gdy tak ją bezlitośnie odepchnąłeś? Wszak i one przywykły do ciebie, a musiały wyrzec się tego wszystkiego.

KAROL.

To zupełnie co innego.

JULKA.

Dlaczego?

KAROL.

Im łatwiej — one kobiety, a ja mężczyzna.

JULKA.

Zdumiewająca logika. To mnie jednak nie przekonywa. — Zechciej mnie opuścić!

KAROL.

Wypędzasz mnie?

JULKA.

Nie — wskazuję ci tylko tę samą drogę, którą wyniesiono z naszego domu trumnę twego dziecka. Nie było cię wtedy — słuszna rzecz, ażebyś wyszedł teraz tym żałobnym śladem.

KAROL (wściekły).

Julka! Julka! milcz!... nie doprowadzaj mnie do szału.

JULKA (zimno i spokojnie).

Szału twego ja się nie boję! Sądzę jednak, że zechcesz swe miłosne komplikacye, które stanowią alfę i omegę twego życia, załatwiać inaczej i uszanujesz spokój mej siostry, która przez twoje pomyłki miłosne jest chorą i długo nią jeszcze będzie.

KAROL.

Więc... nie chcesz być moją... żoną?

JULKA.

Ani żoną, ani kochanką, ani towarzyszem, ani bratnią duszą!

KAROL.

Mam więc się ciebie wyrzec?

JULKA.

Pod wszystkiemi postaciami.

KAROL.

Ironią swoją nie zgnieciesz mnie... Tę lodową przestrzeń, tę barykadę, którą stawiasz pomiędzy mną i sobą — ja obalę...

JULKA.

Niema siły, któraby to zrobiła.

KAROL.

Dowiodę ci, że nie szło mi o ciebie jako kobietę, którą pożądam chwilowo, ale że chcę cię mieć jako ideał przewodni mego życia. Rozumiesz? Jako coś wyższego, coś lepszego, coś na czem mógłbym się oprzeć moralnie w chwili zwątpienia... I ja ci to dowiodę.

JULKA.

Jak? ja tych dowodów nie przyjmę.

KAROL.

Musisz!... Ja się ożenię z twoją siostrą...

JULKA (ze stłumionym krzykiem).

Z Elką?... z Elką po to, ażeby mnie nieutracić?

KAROL.

Tak — po to, aby ciebie nieutracić!

JULKA.

To się nigdy nie stanie!

KAROL.

Stanie się! ja ci to mówię!...

JULKA.

Siostra moja już cię nie kocha...

KAROL.

Co? jesteś w błędzie. Zamieniłem z nią parę słów i wiem, co mam o tem sądzić. A nawet — gdyby mnie nie kochała — ja potrafię w niej tę miłość na nowo obudzić.

JULKA.

To nikczemne co pan mówisz!

KAROL.

Nie — pobudki moje są wyższe. W ten sposób znajdę się znów w pobliżu ciebie.

JULKA.

Mylisz się — ucieknę wtedy od was. Ale ja nie dozwolę na to, aby Elka ponownie miała wpaść w twe ręce.

KAROL.

Rób co chcesz... zobaczymy kto będzie silniejszy. O! nie teraz... gdy wyzdrowieje potrafię się z nią spotkać... a wtedy może się przekonasz, jak głęboko... jak namiętnie cię kochałem... Bądź zdrowa!...

(wychodzi).



SCENA V.
JULKA, ELKA.
(Julka po wyjściu Karola patrzy za nim jak osłupiała, we drzwiach pokoju na lewo pojawia się Elka).
ELKA.

Julko!

JULKA (drgnąwszy).

Ach! to ty!... nie spisz?

ELKA.

Nie mogłam. Ciągle słyszałam wasze głosy. Co on ci mówił? Czy mu wytłumaczyłaś to wszystko? Czy mu powiedziałaś, ażeby wrócił do żony?

JULKA (zmieszana).

Tak... tak...

ELKA.

A... on... co on na to?

JULKA (jak wyżej).

Nic... nic... milczał... odpowiadał komunałami.

ELKA.

Starsza — ty kłamiesz... ty prawdy nie mówisz!... odwracasz twarz!... Ty coś kryjesz przedemną.

(dzwonek).
JULKA.

Ktoś dzwoni.

ELKA.

Może to on. Ale nie... on ma klucz od zatrzasku.

JULKA.

Pójdę, zobaczę.

(idzie do przedpokoju).



SCENA VI.
JULKA, ELKA, NINA.
(Wchodzi Nina nadzwyczaj strojnie ubrana w innej toalecie — dzwoni łańcuszkami i brelokami — szumi suknią. Jest w wybornym humorze i bardzo wesoła. Widać, że to nerwowa jej faza).
NINA (uprzejmie).

Wróciłam do domu przed chwilą i zastałam pani bilet, a na nim kilka słów, że pani pragnie się ze mną widzieć. Któraż to z pań u mnie była?

JULKA.

Ja... moja siostra jest chora — nie wychodzi.

NINA.

Wiem... wiem... Przykra historya... No... ale... nie moja w tem wina... Ja oszczędzałam pani zmartwienia. — Zastawszy pani bilet domyśliłam się, że się stało coś nadzwyczajnego i nie rozbierając się — przychodzę. O cóż chodzi?...

JULKA.

Siostra moja pragnie z panią pomówić.

NINA (z grzecznym uśmiechem).

Słucham.

(siada).
ELKA.

Julko... powiedz ty...

NINA.

Bo jeśli to w sprawie rozwodu, to muszę panie zapewnić, iż wszystko na najlepszej drodze. Zeznania moje uznano za ważne i wystarczające. Powód rozwodu będzie bardzo przyzwoity i correct — bo przymus moralny. Naturalnie przeciągnie się to jeszcze trochę, ale spodziewam się, że cała rzecz załatwi się pomyślnie.

JULKA.

Siostrze mojej na rozwodzie już wcale nie zależy.

NINA (zdziwiona).

Tak? czy dlatego, że Kar... to jest pan Karol jakoś się od pań odsunął i nie bywa tu wcale... Niech to pan nie dziwi... ale ja wiem dużo, mimowoli (z uśmiechem). Z początku interesowałam się tem bardzo, więc dowiadywałam się, ale teraz to już zupełnie wypadkowo. Ja sądzę jednak, że to się ułoży i że Karol się zastanowi, iż ostatecznie takie postępowanie nie ma sensu.

ELKA.

Ja najzupełniej nie pragnę, ażeby pan Karol do mnie powrócił. I gdyby on, niewiem jak tego pragnął, ja nie zgodzę się zostać jego żoną... Tylko chodzi mi o to teraz. Ja wiem, że pani go kocha i że pani bardzo cierpi...

NINA (trochę zmieszana).

Muszę panią wyprowadzić z błędu. Ja go wcale nie kocham... i przyszłam do przekonania, że ten rozwód to moje zbawienie... Gdyby on nawet teraz odstąpił od prowadzenia rozwodu, ja go prowadzić będę.

ELKA.

Pani go już nie kocha? Jakże to?... Wszak dwa miesiące temu, tu, pani była taka smutna...

NINA (wybuchając śmiechem).

Dwa miesiące!... ależ droga pani, przez dwa miesiące można się namyśleć, zastanowić, przyjść do rozumu i... zaręczyć.

ELKA.

Zaręczyć?

NINA (wesoło).

Tak! tak!... wygadałam się... no ale to trudno! I tak mój stosunek do pań jest tak oryginalny. Wpadłam do pań, aby wam zrobić scenę — to była moja pierwsza wizyta — potem przyszłam w sentymencie i w żałobie — to była druga wizyta — wreszcie zjawiam się po raz trzeci i oznajmiam paniom, że — jestem zaręczona.

JULKA (spokojnie).

Pani bardzo nerwowa.

NINA.

Okropnie. Dla tego robię masę głupstw. Ale moje przyszłe małżeństwo nie będzie wcale głupstwem. Ktoś bardzo, bardzo dobrze — z sytuacyą, ze stanowiskiem, majątkowo dla mnie odpowiedni. Słowem, dziś najzupełniej nie żałuje tego, że się z Karolem rozstałam. Nawet mu wdzięczna jestem. Skoro go panie zobaczą, niech mu to panie powiedzą.

JULKA.

My nie będziemy widzieć więcej męża pani.

NINA.

Och! dlaczego? Tak surowo, to źle. To wcale nie jest zły człowiek, tylko sam nie wie czego chce... Ot — mężczyzna! Ale grunt ma niezły. Ja się za nim wstawiam. Niechże panie go tak ostro nie sądzą... Ot — ja chyba mam prawo mieć do niego duży żal, a przecież jest przeciwnie... No — a teraz o cóż chodzi? co mi panie mają do powiedzenia?

JULKA.

Już nic. Wobec teraźniejszego, świetnego usposobienia pani i wobec tego, że się pani zaręczyła...

NINA.

Może panie sądziły, że ja się zechcę pogodzić z Karolem?... Cóż znowu! Po co? (do Elki). Pani jednak radzę niech pani się nie zacina w uporze i z nim pogodzi. Już tyle razem ze sobą przeżyliście... To bardzo wiąże dwoje ludzi... Niech pani przemówi do niego serdecznie, a on się z pewnością wróci. Ja z nim nie umiałam postępowałam. Z nim trzeba dobrocią... cukrem, cukrem... O! już teraz będę wiedziała jak z mężem się obchodzić...

(po chwili).

To tylko o to paniom chodziło? Tak?... No — to ja już pójdę, bo mam dziś jeszcze gości na herbacie. (do Elki). Strasznie pani blada... Niech pani dolewa do wszystkiego ekstrakty doskonałe i wino stare... potem na południe... ale już razem z Karolem. No... do widzenia! do widzenia! uciekam!... A skoro spotkam Karola natychmiast go przyślę... Dziękuję... niech pani nie wychodzi, bo zimno... do widzenia!...

(wychodzi szeleszcząc, Julka ją odprowadza, Elka stoi zdumiona, Julka wraca i patrzy przez chwilę na Elkę).



SCENA VII.
ELKA, JULKA.
ELKA.
(Zdumiona patrzy przez chwilę na drzwi, któremi wyszła Nina, po chwili chwyta Julkę za ręce).
ELKA.

Julko!... widziałaś? słyszałaś?

JULKA.

Słyszałam, widziałam i nie dziwię się Elko!

ELKA.

Jakto! Jakto? Tak prędko zapomniała o nim — pokochała innego?

JULKA.

Moja biedna Elko... Ty tego nie rozumiesz. Ty już całe życie będziesz pamiętać o swoich łzach i o swym bólu — ale ona nie jest tobą... to Ahaswer także — który szuka, wiecznie szuka...

ELKA.

Nierozumiem cię Julko. Zresztą, ja widzę, że ja wielu rzeczy jeszcze w miłości nie rozumiem, skoro się tak bardzo zdziwiłam. Oh!... starsza!... przecież to straszne, tak prędko przestać myśleć o kimś, kto niedawno jeszcze był wszystkiem. To prawie niemożliwe.

JULKA.

Dla nerwowych istot — wszystko jest możliwe.

ELKA.

To dziwne! dziwne!... A ja myślałam, że wyrzekając się Karola, sprawię jej tem tyle radości, że oni się pogodzą!...

(siada na sofce zamyślona, Julka przynosi na stół książki i zaczyna robić z nich notatki).
ELKA (po długiej chwili).

Julko!

JULKA.

Co Elko?

ELKA.

Widziałaś, jaki Karol mizerny?

JULKA.

Nie uważałam...

ELKA.[1]

Och! bardzo mizerny — blady, oczy wpadnięte... on się musi bardzo martwić swojem ze mną postąpieniem, co?

(Julka milczy).
ELKA.

Bo przecież gdyby się nie martwił... gdyby go sumienie nie gryzło, niebyłby tu przyszedł... a potem dlaczego on tak źle wygląda. Może to z restauracyjnego życia, ale prędzej ze zmartwienia....lak myślisz Julko?

JULKA.

Elko!... już późno... możebyś poszła spać?

ELKA.

Nie!... nie!... pozwól mi jeszcze posiedzieć... Nie mogłabym spać, tyle myśli mi się tłoczy do głowy... I ta jego żona!... patrzcie państwo!... zaręczyła się!...

(po chwili).

Przeszkadzam ci?

JULKA.

Nie Elko...

ELKA.

Już będę zupełnie cicho siedzieć... ty czytaj...

(po chwili, cichutko).

Julko!... ja się ciebie chciałam o coś zapytać.

JULKA (cierpliwie).

No... pytaj... pytaj...

ELKA (nieśmiało).

Ale ty mi tego za złe nie weźmiesz?

JULKA.

Niewiem jeszcze.

ELKA.

Co... on... z tobą mówił? O czem?... O naszem małżeństwie — prawda?

JULKA.

Tak — o małżeństwie.

ELKA.

I coś ty mu odpowiedziała? Czy powiedziałaś mu — żeby... poszedł precz... i więcej... więcej nie wrócił.

JULKA (odwraca się i patrzy na Elkę).

Elko! co to ma znaczyć?

ELKA (zmieszana, szybko).

Nie... nie... tylko ja tak chciałam wiedzieć... a potem ja myślę sobie, że teraz kiedy i ona go niechce to... on... będzie sam i będzie mu smutno...

JULKA (wstaje, idzie do Elki, bierze ją za ręce i mówi poważnie).

Elko!... czy ty go jeszcze kochasz?

ELKA (wybucha płaczem).

Nie wiem! nie wiem!

JULKA (pochylona nad nią).

Wniknij w siebie... zbadaj swe serce...

ELKA (płacząc).

Ja nie wiem... ale mi go żal... on taki blady. On może żałuje, tęskni. I widzisz, jakem go zobaczyła, wszystko sobie przypomniałam, jak i co było. No — cóż chcesz?... ja nie jestem taką, jak tamta. Ja nie mogę zapomnieć...

JULKA.

A przecież musisz!

ELKA (nieśmiało).

Dlaczego Julko? Jeżeli on jest teraz zupełnie wolny... jeżeli on się poprawi... jeżeli on żałuje... to... przecież ja mogę, ja powinnam przebaczyć. — Kiedy mnie ksiądz na śmierć dysponował, kazał mi przebaczyć. Ja przebaczyłam... więc...

JULKA.

Przebaczyć możesz i powinnaś, ale i zapomnieć o nim musisz.

ELKA.

Tego nie można nakazać, starsza... Widzisz, tego nie można nakazać. Gdybyś ty kochała tak jak ja, zrozumiałabyś, że nie można zapomnieć.

JULKA.

Można nie kochać tak, jak ty moja biedna.

ELKA (chwytając ją za ręce).

Widzisz — nazywasz mnie „biedną“. Żałujesz ranie, prawda?

JULKA.

Żałuję cię z całej duszy!

ELKA.

Ja taka biedna... tyle się wycierpiałam, wychorowałam... zrób tak! niech ja się już nie męczę dłużej... I on także... Zobaczysz... Jak on się ze mną ożeni, on się poprawi. I ja będę inną. Będę się uczyć, będę czytać, będę już od rana uczesana, ubrana, nie będę się z nim sprzeczać... To wszystko była moja, tak! tak, moja wina... on znów taki zły nie jest. Słyszałaś, co tamta powiedziała, że on nie jest taki zły... No... pozwól, niech on się ze mną ożeni.

JULKA.

Ty?... ty chcesz za niego iść? ty, po tem wszystkiem, co się stało? Ależ przypomnij sobie... Elko!... zmuszasz mnie do wymówienia słów, które cię śmiertelnie zabolą... Przez niego ono umarło!

ELKA (cicho).

Nie Julko... ja wtenczas go może nie zrozumiałam... On przecież powiedział tylko, że „nie wie“ czy się ze mną ożeni. Może on myślał o tem, że niewiadomo, czy rozwód dostanie. A ja zaraz tak się o to zmartwiłam... Gdyby on nie chciał się ze mną żenić, to byłby zupełnie nie przychodził... A przecież sama mówiłaś, że czekał na ciebie nieraz na ulicy i chciał do ciebie mówić, ale mu nie pozwoliłaś...

JULKA (hamując się).

Elko! Elko!... lepiej nie chciej się dowiedzieć prawdy.

ELKA.

Ja teraz już wiem całą prawdę, Julko, szkoda, żeś przedtem z nim nie pomówiła... on byłby się tak nie martwił i nie zmizerniał, wiedząc, że ja znów nie jestem taką zaciętą.

JULKA.

Jeszcze ci jedno powiem Elko. Zastanów się nad tem. Chcesz być żoną Karola. Ale pomyśl... jaki to człowiek. Jemu się dziś ty podobasz, jutro Nina — pojutrze kto inny...

ELKA.

O nie! teraz już chyba tak nie będzie. On się przekona, że ja go prawdziwie kocham, skoro mimo wszystkiego przebaczam mu i on będzie mnie już stale i wiernie kochał.

JULKA.

Chcesz prawdy, a więc posłuchaj mnie Elko! Tylko pamiętaj — że zmuszona, zmuszona mówię ci to wszystko. Chcę cię ocalić przed tobą samą. Wolę, ażeby cierpienie twoje było straszne i wielkie, ale pozostaniesz z niego uleczona.
Strona:Gabriela Zapolska - Mężczyzna.djvu/157 Strona:Gabriela Zapolska - Mężczyzna.djvu/158 Strona:Gabriela Zapolska - Mężczyzna.djvu/159 Strona:Gabriela Zapolska - Mężczyzna.djvu/160 Strona:Gabriela Zapolska - Mężczyzna.djvu/161 Strona:Gabriela Zapolska - Mężczyzna.djvu/162




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku. Pominiętą linię tekstu uzupełniono na podstawie innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.